:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
28.03.2001 – Promenada nadmorska – B. Holstein & F. Baantjer
2 posters
Folke Baantjer
Re: 28.03.2001 – Promenada nadmorska – B. Holstein & F. Baantjer Pią 19 Maj - 0:06
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
28.03.2001
Światło prześlizgnęło się poświatą przez cienkie zasłony, nieśpiesznie wypełniając pokój preludium wiosny, która rozmazywała sztywne kreski gałęzi pierwszymi pąkami kwiatów, on wciąż czuł jednak na skórze stygnące wspomnienie minionej nocy – gorączka odeszła już dawno, lecz głowa ćmiła go wokół skroni, jakby pod czaszką uwięzły zakrzepłe wspomnienia, niezdolne odpłynąć z powrotem w głąb trzewi. Wyobrażał sobie własne ciało jako pogorzelisko – obszar stopniowo wyjaławiany bólem, który zawsze palił płytko pod skórą, jakby jego kości pokryte zostały szorstką draską, a mięśnie zajmowały się ogniem jak sucha trawa; nigdy nie powiedział nikomu, że za każdym razem, zanim choroba rozprężała się wzdłuż mostka, blizna na plecach płonęła fantomowym rwaniem żywiołu, lecz kiedy obudził się w nocy z nogami podkurczonymi uporczywym spazmem, Bertram pochylał się już nad nim, przykładając dłoń do rozgrzanej szyi i prosząc, żeby wytrzymał, choć ból był nie do zniesienia, jakby ktoś szarpał go za rdzeń kręgowy i próbował oderwać go, jak żmiję, od wiązek nerwów. Nie miał siły wstać z łóżka, więc przyjaciel ostrożnie wsunął mu dłonie na lędźwie i zaniósł do wanny, pomagając zanurzyć się w ciepłej wodzie – dygotał, choć w łazience unosiła się mętna para, a kiedy atak zelżał w końcu, wycofując się na dno przerażonego serca, przepraszał go, aż głos zasechł mu na podniebieniu, cichy i niewyraźny; nie masz za co przepraszać brzmiało prawie niewiarygodnie – miał przecież całe życie, którego błędów nigdy nie potrafił pomieścić w tak krótkim słowie, więc powtarzał je jeszcze w myślach, podczas gdy Bertram spłukał mu włosy i przesunął namydloną dłonią wzdłuż miękkiego brzucha. Był tak słaby, że z trudem utrzymywał głowę nad powierzchnią wody, a kiedy otworzył oczy po raz kolejny, słońce nagrzewało już wnętrze sypialni, a rzeczywistość, wygładzona cudzą dłonią, przypominała morze, które uspokajało się po sztormie, zmęczone i milczące.
Przyjaciel leżał jeszcze w łóżku, więc odwrócił się powoli na drugi bok, układając mu głowę pod obojczykiem i pozwalając, by jego dłoń wsunęła się pieszczotą pomiędzy skręcone włosy; rozmawiali ze sobą w ciszy, choć cisza ta była całkiem różna od tej, w której spędzili dzieciństwo – jak się czujesz? przywierało mu do piersi prostym gestem dłoni, a odpowiedź ujawniała się w spowolnionym tętnie i łagodnym, czułym uśmiechu, zatrzymanym pocałunkiem w kąciku warg. Dłonie drżały mu jeszcze lekko, a ból wyściełał głowę cienką podszewką, wzrokiem sięgał już jednak w stronę uchylonego okna, gdzie na parapecie przysiadały pojedyncze ptaki, niecierpliwe świeżych nasion, które codziennie przesypywał do niewielkiego karmnika – świat za oknem iryzował niespodziewanym przejaśnieniem nadchodzącej wiosny, a on nagle poczuł się, jakby mieszkanie, które od kilku dni więziło go pomiędzy otynkowanymi ścianami, nagle zaczęło podduszać go w gardle, bo wszystko, co ich otaczało, pachniało chorobą, jakby gorączka, która spełzła mu z czoła, rozlała się po meblach, ułożyła pod sufitem i wsiąkła w miękkie frędzle dywanu; musiał wyjść na dwór przynajmniej na chwilę, pozwolić, by wiatr przesiąkł przez rozgrzane ciało, ostudzając zebrane pod skronią myśli.
Morze szumiało cicho wzdłuż promenady, rozciągnięte po horyzont jak ogromne, pomarszczone prześcieradło; przyglądał się, jak puste siodła fal poruszały się przy brzegu, wykrochmalone popołudniowym światłem, które pozostawiało po sobie ślepnący szew, a źrenice znieruchomiały mu w objęciu podkradającego się do oczu wspomnienia – wysunął się z rzeczywistości zaledwie na na chwilę, zaraz dłoń Bertrama otarła się jednak delikatnie o jego palce, jakby poruszona wiatrem, choć oboje wiedzieli, że w każdym drobnym geście kryło się coś więcej, więc kiedy bryza przylegała mu wargami do skóry, wyobrażał sobie, że pocałunek cudzych ust byłby równie przyjemny, równie ciepły i słony. Na promenadzie było zbyt wiele ludzi, by sięgać ku sobie z rozczuloną pewnością, więc szli obok siebie powolnym krokiem, aż słońce osunęło się leniwie w dół horyzontu – w marcu wciąż dni były jeszcze krótkie, a zmrok nadchodził szybko i niespodziewanie, zalewając wszystko chłodnym, błękitnym odcieniem, chroma noga coraz wyraźniej uginała mu się jednak w kolanie, sprawiając, że ból powoli wżynał się w obciążone biodra; wsparł się dłonią o balustradę, przełykając w dół gardła wilgoć rozmiękłego płaczu – chciał, żeby Bertram znał go z czasów, gdy codziennie biegał wzdłuż grzbietu wyspy, uciekał na plażę ukrytą w cieniu klifów i rozdzierał nogawki, wspinając się na drzewa; chciał sam przypomnieć sobie, jak sprawne było niegdyś jego własne ciało, jak żywe. Zamiast tego odetchnął tylko cicho, przymykając oczy, by przez chwilę przyglądać się migocącej pod powiekami czerwieni.
– Nic mi nie jest – zapewnił go, uśmiechając się lekko, jakby próbował tym sposobem odgarnąć swe wspomnienia daleko w przeszłość. – Potrzebuję tylko... odpocząć chwilę, zanim... zanim wrócimy do domu. – wypowiadał te słowa tak, jakby go przepraszał, zaraz zwrócił jednak wzrok na kraniec promenady, gdzie ludzie nie przerzedzili się jeszcze wraz nadchodzącym zmrokiem, a wzdłuż morza stały niewielkie stoiska. – Kupisz nam coś do picia? Zaczekam na ciebie. – uniósł kąciki wyżej, rozmasowując palcami kolano, a potem przez chwilę przyglądał się, jak przyjaciel znika mu z oczu. Odchylił głowę, choć słońce schowało się już pomiędzy szczytami gór, ledwie zdążył jednak przymknąć powieki, gdy poczuł, jak ktoś siada ciężko obok niego – rozchylił usta, gotowy zapytać, jak wrócił tak szybko, ale kiedy otworzył oczy, zdał sobie sprawę, że siedział obok niego obcy mężczyzna. Drgnął, dociśnięty do ławki strachem, nieznajomy chwycił go tymczasem za nadgarstek tak mocno, że puls zamarł mu w żyłach, a serce zdrętwiało w nagłym stuporze.
– Hjoð. – napastnik miał kwadratową twarz i drapieżny uśmiech, a kiedy wypowiadał zaklęcie, prawie szeptał, uśmiechając się przekornie, on zauważył tymczasem, jak czar przewiązuje ciasny gruzeł na strunach krtani. – Teraz oddawaj pieniądze – nieznajomy warknął gniewnie, przysuwając się bliżej i przypierając go do oparcia ławki, aż kręgosłup zachrobotał o drewniane deski; sięgnął wzrokiem w przeciwną stronę, najbliższa okolica wydawała się jednak opustoszeć, a mężczyzna chwycił go za brodę, zmuszając, by spojrzał mu w oczy i wżynając palce w miękką powierzchnię skóry. – Lepiej zacznij współpracować albo sięgnę po dużo gorsze zaklęcia – zagroził, a on czuł, jak spojrzenie zachodzi mu łzami, a dłonie drżą, gdy sięgnął palcami do kieszeni kurtki, próbując rozsunąć szczęki zablokowanego suwaka.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 28.03.2001 – Promenada nadmorska – B. Holstein & F. Baantjer Nie 4 Cze - 21:25
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Noc przywierała jeszcze do skóry warstwą parnego oddechu; wspomnieniem gorączki pachnącej strachem, skraplającej się w dołku między ostrymi gałęziami obojczyka jeszcze zanim konwulsja choroby wyłoniła przeszklone źrenice spod zamkniętych w płytkim śnie powiek – strumień ciepłej wody rozbijał się już o emalię wanny, kiedy prosił go cicho, żeby wytrzymał jeszcze chwilę, choć ciało miał rozpalone i ściśnięte bolesnym skurczem, a między zaciśniętymi zębami z cichym chrobotem rozpękał jęk bezsilnego płaczu; dzisiejszy atak wydawał się dłuższy niż dotychczasowe, a on przez chwilę zastanawiał się, czy powinien zabrać go do szpitala – woda zdążyła jednak w końcu ostygnąć i głowa przyjaciela osunęła się w sennym wyczerpaniu, napięte bólem ciało zmiękło pod dłonią, nie reagując dłużej febrycznym dreszczem i tonicznym spazmem, z policzków spłynął rumieniec febry, choć usta wciąż miał zaczerwienione, opuchnięte od zagryzania płaczu i powtarzanych półprzytomnie przeprosin. Do poranka zostało parę godzin, nie czuł jednak dłużej senności; spłukał z niego wypocony lęk i wyczesał mu z wilgotnych włosów zmęczoną bezsilność, wieńcząc troskę pocałunkiem przyłożonym do skulonego ramienia; skóra jego dłoni zbielała od wody, uwrażliwiona wilgocią rozpulchniającą korzenie nerwów – myślał o tym jeszcze, zasypiając z oddechem przy skórze pachnącej mydłem i spokojem, wsunąwszy dłoń pod świeżą koszulkę, by objąć go w pasie i przysunąć bliżej siebie. Folke, zmęczony, zdawał się mięknąć nawet w odruchach; jedynie półsenny pomruk zadrżał mu w gardle ciepłym, leniwym tonem.
Rano wydawał się wypoczęty – choć delikatne cienie przypominały o nieprzespanych godzinach, uśmiechał się jasno, a jego spojrzenie zdawało się przejrzyste i spokojne, kiedy wpatrywał się w aurę za oknem, bliskie rzeczywistości; włosy nad karkiem miał łagodnie skręcone i jeszcze trochę wilgotne, kiedy wsuwał w nie czule palce, prosząc o więcej wdzięcznej czułości, nim poruszenie skrzydeł za szybą i dźwięczny świergot nie wyciągnął go z jego ramion. Rześkie, wiosenne powietrze wdarło się przyjemnym tchnieniem do mieszkania, rozcieńczając zalegający w szczelinach opar chorobowej anergii; mocną kawę wypił tego dnia bez gazety, wymieniając miarkujące spojrzenia z rudym kocurem obserwującym go z przeciwnego końca stołu. Przez większość czasu zachowywali względem siebie pełną rezerwy tolerancję, choć ostatnio przebudził się w nocy z ciepłym ciężarem na brzuchu – nad ranem Tartuffe spał już jednak na parapecie, a przypadek tego przełomowego rozejmu trzymali między sobą jeszcze w zgodnej tajemnicy, pozwalającej im obu zachować przed Folke nieporuszony pozór godności. Kocur mrugnął do niego w końcu powoli, a on zostawił mu okruszony po śniadaniu talerz na stole, kiedy przyjaciel zawołał go z przedpokoju, gotowy do wyjścia.
Dzień – w przeciwieństwie do ostatnich tygodni – upływał bez pośpiechu; ludzie czerpali z pierwszych śmielszych podrygów wiosny, wychodząc z domów, pomimo dotychczasowej obawy i ostrzeżeń wciąż zamieszczanych w dzienniku na polecenie Kruczej Straży, a oni stawali się coraz zręczniejsi w podawaniu sobie drobnych czułości w ich napinającej obecności, w subtelnych przypomnieniach powściągniętej bliskości; intymność szyfrowana w dyskrecji gestów stawała się znośniejsza niż z początku, choć niewystarczająca. Z troską przyglądał się powolnemu zmęczeniu zakradającemu się w krok Folke w miarę odliczanych płyt promenady; choć uśmiech miał przekonujący, jego ciało wciąż pozostawało osłabione przewlekłą niemocą i nagromadzonym przestrachem, nawracającymi częściej koszmarami pełnymi dymu lub skrwawionego śniegu. Wydawał się łagodnie zawstydzony, kiedy spostrzegł na sobie jego uważność, zaostrzoną przez pogłębioną nierówność rytmu wybijanego obcasem na deptaku; odpowiadał na pytanie, zanim zdążyłby je zadać, wciąż z uśmiechem, więc nie próbował przebijać się przez gwasz tego zadowolenia ani dopytywać, o czym myślał, kiedy wzrok przeszklił się odbiciem popołudniowego słońca rozkołysanego na zmarszczeniach wody.
– Zaraz wrócę – obiecał kornie, podnosząc się z ławki, przyzwalając mu na tę chwilę osobności; zdawało mu się, że potrzebował jej, by odetchnąć głębiej i przepuścić przez gardło przełykane dotąd przy nim drżenie oddechu. Starał się go nie nasłuchiwać, kiedy oddalał się od niego niespiesznie, wygrzebując z kieszeni paczki papierosów; starał się nie palić przy nim często ani dużo, pragnienie tymczasem zadrapało go w gardle, kiedy przystawał na jego prośbę – nie trzymał papierosa w ustach od rana, nie zauważył.
Roześmiane dzieci przebiegły mu przez drogę, kiedy wszedł między ludzi czekających przy rozstawionych gęściej stoiskach, wiatr przyniósł mocny zapach owoców polewanych ciepłym karmelem i przypalonego tłuszczu; zapach kawy pomieszany z wonią grzanego miodu. Rozmowy, dotąd tak łatwo wygłuszane, zgęstniały wokół niego szumnym rojem, ocierając nieprzyjemnie wrażliwość zmysłu, podążył tymczasem spojrzeniem za dwójką chłopców goniących z radosnym okrzykiem za burym psem na czerwonej obroży; jego uszy przylegały do karku, białko oka łyskało na peryferii ciemnej tęczówki, pas smyczy ciągnący się za nim, póki czyjś but nie nastąpił nań przypadkiem, wstrzymując go boleśnie w miejscu.
– Co dla pana? – podniósł spojrzenie ku uprzejmemu uśmiechowi kobiety; rozgrzewająca herbata, dwa razy, popołudnie stawało się zimne. Wyciągnął portfel, pozwalając jej wyciągnąć drobne z kieszonki, zakłopotany; w zimie rękawice znacznie ułatwiały kwestię powleczonych srebrem talarów, w najbliższych miesiącach byłyby chyba osobliwsze niż podobne metody czy podrażnione palce. Kobieta wydawała się wystarczająco grzeczna, by nie zwrócić na to większej uwagi, udawać nieświadomą lub rzeczywiście nie widzieć w tym nic dziwnego; wydobyła zręcznie odpowiednią kwotę i przesunęła ku niemu dwa papierowe kubki. Nie wziął ich ze sobą. Słyszał jej zaskoczone wołanie za sobą, rozcieńczone przez szum spłyconego nagle tętna – odległy śmiech dzieci rozbijał mu się o podstawę ciemienia, nieprzyjemnie ostry. Odnalazł spojrzeniem oddaloną od stoisk ławkę, ale nie widział dłużej Folke; czyjaś sylwetka, zatrzymana topornym kształtem obok, zasłaniała mu jego postać. Papieros dogasał na płycie promenady, tląc się jeszcze słabo; punktem jaskrawym jak rozpalone oczko noszonego na palcu pierścionka.
Teleportacja szarpnęła za trzewia – nie dawał sobie tymczasem momentu na przełknięcie mdłości, zaciskając palce za kołnierz nachylonego ku Folke mężczyzny, by ściągnąć go siłą z ławki; przekleństwo rozdarło powietrze, kiedy zwleczony z niej w końcu podparł pewniej oś ciała o chodnik, próbując wywinąć się z uścisku; poczuł, jak materiał wyzuwa mu się z palców, pchnął go więc impulsywnie na barierkę, zanim straciłby przewagę. Nóż, wyciągnięty wcześniej ze skórzanego futerału, błysnął mu w dłoni, kiedy łapał go za szczękę, chowając ostrze między swoim, a jego ciałem.
– W porządku? – jego głos brzmiał szorstko; nie odwracał spojrzenia od zbielałej w zaskoczeniu twarzy, tymczasem odpowiadała mu wyłącznie niepokojąca cisza. Wytrąciła mu kontrolę tylko na moment – chciał ku niemu spojrzeć, upewnić się, dlaczego nie odpowiada; tylko moment.
Brenna wdarła się w świadomość najpierw; zaraz za nią palący ból w dłoni przyłożonej do cudzej żuchwy, jakby ściskał rozpaloną żagiew; i ogień sięgający palcami jego drugiej ręki, sprawiający, że zaciśnięta pięść rozkurczyła się w paroksyzmie instynktownego odruchu, tracąc pewność na rękojeści. Odsunął się przez bezwiedną motorykę ciała, nieopatrznie – a potem but wbijający się w żołądek odebrał część oddechu.
Rano wydawał się wypoczęty – choć delikatne cienie przypominały o nieprzespanych godzinach, uśmiechał się jasno, a jego spojrzenie zdawało się przejrzyste i spokojne, kiedy wpatrywał się w aurę za oknem, bliskie rzeczywistości; włosy nad karkiem miał łagodnie skręcone i jeszcze trochę wilgotne, kiedy wsuwał w nie czule palce, prosząc o więcej wdzięcznej czułości, nim poruszenie skrzydeł za szybą i dźwięczny świergot nie wyciągnął go z jego ramion. Rześkie, wiosenne powietrze wdarło się przyjemnym tchnieniem do mieszkania, rozcieńczając zalegający w szczelinach opar chorobowej anergii; mocną kawę wypił tego dnia bez gazety, wymieniając miarkujące spojrzenia z rudym kocurem obserwującym go z przeciwnego końca stołu. Przez większość czasu zachowywali względem siebie pełną rezerwy tolerancję, choć ostatnio przebudził się w nocy z ciepłym ciężarem na brzuchu – nad ranem Tartuffe spał już jednak na parapecie, a przypadek tego przełomowego rozejmu trzymali między sobą jeszcze w zgodnej tajemnicy, pozwalającej im obu zachować przed Folke nieporuszony pozór godności. Kocur mrugnął do niego w końcu powoli, a on zostawił mu okruszony po śniadaniu talerz na stole, kiedy przyjaciel zawołał go z przedpokoju, gotowy do wyjścia.
Dzień – w przeciwieństwie do ostatnich tygodni – upływał bez pośpiechu; ludzie czerpali z pierwszych śmielszych podrygów wiosny, wychodząc z domów, pomimo dotychczasowej obawy i ostrzeżeń wciąż zamieszczanych w dzienniku na polecenie Kruczej Straży, a oni stawali się coraz zręczniejsi w podawaniu sobie drobnych czułości w ich napinającej obecności, w subtelnych przypomnieniach powściągniętej bliskości; intymność szyfrowana w dyskrecji gestów stawała się znośniejsza niż z początku, choć niewystarczająca. Z troską przyglądał się powolnemu zmęczeniu zakradającemu się w krok Folke w miarę odliczanych płyt promenady; choć uśmiech miał przekonujący, jego ciało wciąż pozostawało osłabione przewlekłą niemocą i nagromadzonym przestrachem, nawracającymi częściej koszmarami pełnymi dymu lub skrwawionego śniegu. Wydawał się łagodnie zawstydzony, kiedy spostrzegł na sobie jego uważność, zaostrzoną przez pogłębioną nierówność rytmu wybijanego obcasem na deptaku; odpowiadał na pytanie, zanim zdążyłby je zadać, wciąż z uśmiechem, więc nie próbował przebijać się przez gwasz tego zadowolenia ani dopytywać, o czym myślał, kiedy wzrok przeszklił się odbiciem popołudniowego słońca rozkołysanego na zmarszczeniach wody.
– Zaraz wrócę – obiecał kornie, podnosząc się z ławki, przyzwalając mu na tę chwilę osobności; zdawało mu się, że potrzebował jej, by odetchnąć głębiej i przepuścić przez gardło przełykane dotąd przy nim drżenie oddechu. Starał się go nie nasłuchiwać, kiedy oddalał się od niego niespiesznie, wygrzebując z kieszeni paczki papierosów; starał się nie palić przy nim często ani dużo, pragnienie tymczasem zadrapało go w gardle, kiedy przystawał na jego prośbę – nie trzymał papierosa w ustach od rana, nie zauważył.
Roześmiane dzieci przebiegły mu przez drogę, kiedy wszedł między ludzi czekających przy rozstawionych gęściej stoiskach, wiatr przyniósł mocny zapach owoców polewanych ciepłym karmelem i przypalonego tłuszczu; zapach kawy pomieszany z wonią grzanego miodu. Rozmowy, dotąd tak łatwo wygłuszane, zgęstniały wokół niego szumnym rojem, ocierając nieprzyjemnie wrażliwość zmysłu, podążył tymczasem spojrzeniem za dwójką chłopców goniących z radosnym okrzykiem za burym psem na czerwonej obroży; jego uszy przylegały do karku, białko oka łyskało na peryferii ciemnej tęczówki, pas smyczy ciągnący się za nim, póki czyjś but nie nastąpił nań przypadkiem, wstrzymując go boleśnie w miejscu.
– Co dla pana? – podniósł spojrzenie ku uprzejmemu uśmiechowi kobiety; rozgrzewająca herbata, dwa razy, popołudnie stawało się zimne. Wyciągnął portfel, pozwalając jej wyciągnąć drobne z kieszonki, zakłopotany; w zimie rękawice znacznie ułatwiały kwestię powleczonych srebrem talarów, w najbliższych miesiącach byłyby chyba osobliwsze niż podobne metody czy podrażnione palce. Kobieta wydawała się wystarczająco grzeczna, by nie zwrócić na to większej uwagi, udawać nieświadomą lub rzeczywiście nie widzieć w tym nic dziwnego; wydobyła zręcznie odpowiednią kwotę i przesunęła ku niemu dwa papierowe kubki. Nie wziął ich ze sobą. Słyszał jej zaskoczone wołanie za sobą, rozcieńczone przez szum spłyconego nagle tętna – odległy śmiech dzieci rozbijał mu się o podstawę ciemienia, nieprzyjemnie ostry. Odnalazł spojrzeniem oddaloną od stoisk ławkę, ale nie widział dłużej Folke; czyjaś sylwetka, zatrzymana topornym kształtem obok, zasłaniała mu jego postać. Papieros dogasał na płycie promenady, tląc się jeszcze słabo; punktem jaskrawym jak rozpalone oczko noszonego na palcu pierścionka.
Teleportacja szarpnęła za trzewia – nie dawał sobie tymczasem momentu na przełknięcie mdłości, zaciskając palce za kołnierz nachylonego ku Folke mężczyzny, by ściągnąć go siłą z ławki; przekleństwo rozdarło powietrze, kiedy zwleczony z niej w końcu podparł pewniej oś ciała o chodnik, próbując wywinąć się z uścisku; poczuł, jak materiał wyzuwa mu się z palców, pchnął go więc impulsywnie na barierkę, zanim straciłby przewagę. Nóż, wyciągnięty wcześniej ze skórzanego futerału, błysnął mu w dłoni, kiedy łapał go za szczękę, chowając ostrze między swoim, a jego ciałem.
– W porządku? – jego głos brzmiał szorstko; nie odwracał spojrzenia od zbielałej w zaskoczeniu twarzy, tymczasem odpowiadała mu wyłącznie niepokojąca cisza. Wytrąciła mu kontrolę tylko na moment – chciał ku niemu spojrzeć, upewnić się, dlaczego nie odpowiada; tylko moment.
Brenna wdarła się w świadomość najpierw; zaraz za nią palący ból w dłoni przyłożonej do cudzej żuchwy, jakby ściskał rozpaloną żagiew; i ogień sięgający palcami jego drugiej ręki, sprawiający, że zaciśnięta pięść rozkurczyła się w paroksyzmie instynktownego odruchu, tracąc pewność na rękojeści. Odsunął się przez bezwiedną motorykę ciała, nieopatrznie – a potem but wbijający się w żołądek odebrał część oddechu.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 28.03.2001 – Promenada nadmorska – B. Holstein & F. Baantjer Wto 20 Cze - 22:36
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Był dzieckiem, kiedy pierwszy raz odważył się zapytać o nienawiść otaczającego go świata – leżeli obok siebie na wilgotnej trawie, a on krztusił się słowem, które kształtem przypominało uciskający na grdykę płacz, więc odruchowo przełykał je w dół gardła; dlaczego było ciężkie i lepkie jak pecyna, bo ciągnęło za sobą kotwicę odpowiedzi, których żaden z nich nie potrafił udzielić na głos. Tego samego dnia zdjął mokrą koszulkę przez głowę i przymusił źrenicę do lustrzanej tafli – miał bladą skórę, którą wciąż pokrywała cierpka dropiatość, choć w drodze do domu słońce osuszyło mu barki, a w miejscach, gdzie Olav chwycił go za ramiona, rozlewały się purpurowe smugi; wyglądał jak ofiara, jagnię o miękkim ciele i kruchych kościach – nie stawiał oporu pod naciskiem szczęk, ulegał im spolegliwie jak owcze runo i nie próbował zerwać naciągniętego zębami mięśnia, więc następne kęsy stawały się coraz większe, coraz bardziej łakome. Za każdym razem, kiedy płakał, pierś falowała mu jak u przepłoszonego strzałem zająca, a oczy stawały się błyszczące i jasne, jakby były zrobione ze szkła – wyobrażał sobie, że szeptano mu do ucha obelżywości, by zobaczyć, jak nakrywają się cienką krakelurą pęknięć i zakrzywiają obraz przeglądającej się w nich rzeczywistości. Słyszał kłótnię dudniącą o cienkie ściany i obejmował się ramionami wokół żeber, próbując zniknąć we własnym ciele, skurczyć się do rozmiarów, które czyniłyby go niewidocznym dla ludzkiego oka; dlaczego nie może być taki jak inne dzieci?, krzyczał Jørgen, a on trząsł się pod ciężarem towarzyszącego mu gniewu i kiedy Helene weszła do łazienki, wciąż trzymał głowę między kolanami. Czuł, jak wyciągała do niego dłoń, lecz cofnęła ją jeszcze zanim opuszki zdążyły musnąć rozdygotane ramię – pamiętał, że chciał poprosić ją, żeby go objęła, ale nie wiedział, jak przetoczyć tę prośbę przez węzeł aorty, a ona już dawno nauczyła się nie próbować; nie spojrzał jej wtedy w oczy, lecz był pewien, że płakała – być może również bała się, że mógłby nie przeżyć najbliższej nocy, dlatego spała na rozkładanym materacu obok jego łóżka.
Cień, który za sobą nosił, wciąż przyjmował kształt dziecięcego pytania, a on nauczył się dostrzegać kolejne odpowiedzi – łatwość, z jaką skóra odkształcała się pod naciskiem cudzych pragnień i głos, który wiązł mu w gardle zawsze wtedy, kiedy powinien był krzyczeć; starał się prostować plecy, patrzeć ludziom w oczy i zapinać koszulę pod samą grdykę, ale nienawiść – ta zamierzona, przed którą ukrywał się we własnym mieszkaniu i ta przypadkowa, wpadająca za kołnierz jak mucha – zawsze wkładała mu ręce pod ubranie i zadrapywała skórę swoim inicjałem. Pamiętał, że wielokrotnie pytał Rubena, dlaczego to robił, a odpowiedź rozlewała mu się sińcem pomiędzy żebrami, więc bał się pytać Malte o to samo, bo był od niego wyższy, miał szersze barki i mocniejsze pięści – noce, kiedy bólączka zakradała się wzdłuż kości, spędzał poza domem, po raz kolejny przypominając sobie chłopca, który ukrywał się przed Helene w kącie łazienki, z kolanami podciągniętymi pod drżącą brodę; przeczekiwał napady za kulisami teatru, na barowej podłodze lub w ciasnej alejce na tyłach kamienicy, gdzie ukrywał się ze swoim bólem jak bezdomny kocur, szukający jedynie miejsca, z którego nie musiałby dłużej uciekać – Bertram nigdy go nie pytał, jak dawał sobie radę, a on nigdy mu nie opowiadał, zawstydzony własną samotnością, jakby ona również była chorobą, która przez lata toczyła go od środka; być może nie chciał powiedzieć mu, jak bardzo obawiał się jej nawrotu, bo za każdym razem, kiedy zostawał sam, czuł słabe mrowienie w miejscu, gdzie dawniej kurczyło się jego życie. Dlaczego tliło mu się pod skronią jak rzucony w trawę niedopałek, a on wciąż nie potrafił zrozumieć, co dokładnie przyciągało ku niemu cudzy gniew – czy dostrzegano słabość w tym, jak chodził, jak mówił, jak wyglądał?
Rozchylił usta, ale zaklęcie ugrzęzło mu w gardle, zalepiając krtań ciężką pecyną łez – oczy szkliły mu się coraz bardziej, kiedy mężczyzna chwycił go za brodę, wpijając paznokcie w miękką skórę; otaczająca go promenada, jeszcze przed chwilą okryta welonem przedwczesnego błękitu, zaszła teraz winietą gęstego mroku, zupełnie jakby słońce, zamiast powoli skłaniać się do widnokręgu, zamknęło nagle swoje duże, złociste oko. Sięgnął do kieszeni kurtki, ale suwak zgrzytał mu tylko pod palcami, nie mogąc przesunąć się dalej niż poza trzy pierwsze ząbki fermuaru – nieznajomy złapał go za nadgarstek, a on poczuł, jak łzy zaczęły spływać mu po twarzy i nasiąkać wilgocią w pleciony materiał swetra; nie mógł wyjąć monet, które brzęczały niecierpliwie w kieszeni, a mężczyzna robił się coraz bardziej gniewny i coraz bardziej nerwowy, próbując wyszarpnąć je spod ubrania siłą. Oddech rwał mu się w gardle, spłycony wszystkimi słowami, których nie mógł wydusić z krtani, aż w końcu któryś świst szarpnął powietrzem mocniej, dłoń mężczyzny się rozluźniła, a on poczuł, jak jego pierś unosi się gwałtownie, jakby ktoś rozciął węzeł oplatających ją duszności – napastnik uderzył plecami o metalową barierkę, on tymczasem wciąż trząsł się na skraju drewnianej ławki, odruchowo sięgając palcami miejsca, gdzie zaciśnięta dłoń pozostawiła po sobie obręcz purpurowego śladu. Uchylił usta, lecz nie potrafił zmusić się do odpowiedzi; czar spętał mu głos wokół mostka i nawet kiedy płacz targnął za pierś mocniejszym szarpnięciem, nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku i czuł, jak jego narastający wolumen przebrzmiewał mu przez tkanki i dudnił o cienkie ściany osierdzia – znów był dzieckiem, które nie potrafiło poprosić o pomoc i zaciskało wargi za każdym razem, kiedy medyk podciągał mu brzeg koszulki, a Helene pytała, skąd miał sińce, które rozlewały się między żebrami. Bezgłośnie objął ustami kształt jego imienia, ale milczenie – niegdyś wyściełające go miękkim flauszem – przypominało ciężki, wełniany koc, siłą zarzucony na głowę i przewiązany supłem wokół szyi.
Nie zauważył noża i nie zauważył zaklęcia, które rozgorzało na ciele mężczyzny palącym bólem, nie zauważył nawet własnych myśli, ściągniętych pod czaszką nagłym gruzłem impulsu w chwili, gdy przyjaciel zgiął się pod ciosem twardej podeszwy – nie mógł znów stać i patrzeć, dygotać w stuporze własnego ciała, przeczuwać, że groźba, która wciąż brzęczała mu w uszach, nie była jedynie pustymi słowami; bał się go stracić bardziej, niż bał się przepoczwarzonego pod skórą bólu i zanim zdążył pomyśleć, wychylił się do przodu, zaciskając dłonie na ramieniu Bertrama, jakby próbował prosić, żeby się odsunął, żeby wrócili do domu – zanim będzie na to za późno.
Cień, który za sobą nosił, wciąż przyjmował kształt dziecięcego pytania, a on nauczył się dostrzegać kolejne odpowiedzi – łatwość, z jaką skóra odkształcała się pod naciskiem cudzych pragnień i głos, który wiązł mu w gardle zawsze wtedy, kiedy powinien był krzyczeć; starał się prostować plecy, patrzeć ludziom w oczy i zapinać koszulę pod samą grdykę, ale nienawiść – ta zamierzona, przed którą ukrywał się we własnym mieszkaniu i ta przypadkowa, wpadająca za kołnierz jak mucha – zawsze wkładała mu ręce pod ubranie i zadrapywała skórę swoim inicjałem. Pamiętał, że wielokrotnie pytał Rubena, dlaczego to robił, a odpowiedź rozlewała mu się sińcem pomiędzy żebrami, więc bał się pytać Malte o to samo, bo był od niego wyższy, miał szersze barki i mocniejsze pięści – noce, kiedy bólączka zakradała się wzdłuż kości, spędzał poza domem, po raz kolejny przypominając sobie chłopca, który ukrywał się przed Helene w kącie łazienki, z kolanami podciągniętymi pod drżącą brodę; przeczekiwał napady za kulisami teatru, na barowej podłodze lub w ciasnej alejce na tyłach kamienicy, gdzie ukrywał się ze swoim bólem jak bezdomny kocur, szukający jedynie miejsca, z którego nie musiałby dłużej uciekać – Bertram nigdy go nie pytał, jak dawał sobie radę, a on nigdy mu nie opowiadał, zawstydzony własną samotnością, jakby ona również była chorobą, która przez lata toczyła go od środka; być może nie chciał powiedzieć mu, jak bardzo obawiał się jej nawrotu, bo za każdym razem, kiedy zostawał sam, czuł słabe mrowienie w miejscu, gdzie dawniej kurczyło się jego życie. Dlaczego tliło mu się pod skronią jak rzucony w trawę niedopałek, a on wciąż nie potrafił zrozumieć, co dokładnie przyciągało ku niemu cudzy gniew – czy dostrzegano słabość w tym, jak chodził, jak mówił, jak wyglądał?
Rozchylił usta, ale zaklęcie ugrzęzło mu w gardle, zalepiając krtań ciężką pecyną łez – oczy szkliły mu się coraz bardziej, kiedy mężczyzna chwycił go za brodę, wpijając paznokcie w miękką skórę; otaczająca go promenada, jeszcze przed chwilą okryta welonem przedwczesnego błękitu, zaszła teraz winietą gęstego mroku, zupełnie jakby słońce, zamiast powoli skłaniać się do widnokręgu, zamknęło nagle swoje duże, złociste oko. Sięgnął do kieszeni kurtki, ale suwak zgrzytał mu tylko pod palcami, nie mogąc przesunąć się dalej niż poza trzy pierwsze ząbki fermuaru – nieznajomy złapał go za nadgarstek, a on poczuł, jak łzy zaczęły spływać mu po twarzy i nasiąkać wilgocią w pleciony materiał swetra; nie mógł wyjąć monet, które brzęczały niecierpliwie w kieszeni, a mężczyzna robił się coraz bardziej gniewny i coraz bardziej nerwowy, próbując wyszarpnąć je spod ubrania siłą. Oddech rwał mu się w gardle, spłycony wszystkimi słowami, których nie mógł wydusić z krtani, aż w końcu któryś świst szarpnął powietrzem mocniej, dłoń mężczyzny się rozluźniła, a on poczuł, jak jego pierś unosi się gwałtownie, jakby ktoś rozciął węzeł oplatających ją duszności – napastnik uderzył plecami o metalową barierkę, on tymczasem wciąż trząsł się na skraju drewnianej ławki, odruchowo sięgając palcami miejsca, gdzie zaciśnięta dłoń pozostawiła po sobie obręcz purpurowego śladu. Uchylił usta, lecz nie potrafił zmusić się do odpowiedzi; czar spętał mu głos wokół mostka i nawet kiedy płacz targnął za pierś mocniejszym szarpnięciem, nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku i czuł, jak jego narastający wolumen przebrzmiewał mu przez tkanki i dudnił o cienkie ściany osierdzia – znów był dzieckiem, które nie potrafiło poprosić o pomoc i zaciskało wargi za każdym razem, kiedy medyk podciągał mu brzeg koszulki, a Helene pytała, skąd miał sińce, które rozlewały się między żebrami. Bezgłośnie objął ustami kształt jego imienia, ale milczenie – niegdyś wyściełające go miękkim flauszem – przypominało ciężki, wełniany koc, siłą zarzucony na głowę i przewiązany supłem wokół szyi.
Nie zauważył noża i nie zauważył zaklęcia, które rozgorzało na ciele mężczyzny palącym bólem, nie zauważył nawet własnych myśli, ściągniętych pod czaszką nagłym gruzłem impulsu w chwili, gdy przyjaciel zgiął się pod ciosem twardej podeszwy – nie mógł znów stać i patrzeć, dygotać w stuporze własnego ciała, przeczuwać, że groźba, która wciąż brzęczała mu w uszach, nie była jedynie pustymi słowami; bał się go stracić bardziej, niż bał się przepoczwarzonego pod skórą bólu i zanim zdążył pomyśleć, wychylił się do przodu, zaciskając dłonie na ramieniu Bertrama, jakby próbował prosić, żeby się odsunął, żeby wrócili do domu – zanim będzie na to za późno.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 28.03.2001 – Promenada nadmorska – B. Holstein & F. Baantjer Sro 12 Lip - 19:44
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Z gorzkim rozczarowaniem przypominał sobie, że gniew zdawał się pociągać za struny ścięgien odruchem najbardziej niewymuszonym; leżał mu w rękach ciężarem najbardziej znajomym i naturalnym, tkwił pod skórą od zawsze – choć zdawało mu się, że oddzielały go od niego miesiące i uśmierzająca obecność Folke, składane mu obietnice i miękkie poranki, ciche rozmowy przed snem pachnące rozsądną (przekonywał się zawsze) porcją alkoholu, delikatność ciała, na którym mocniejsze otarcie przybierało głębszy odcień bolesności; wydawało mu się, że pozostawił go za sobą, przynajmniej w tej gwałtownej części, przez którą nieustannie wracał do mieszkania z obitymi trzewiami i ledwo trzeźwą myślą, i budził się nad ranem na podłodze, z rdzawym zaciekiem na dywanie pod policzkiem, zastanawiając się, czy zdoła pozbierać swoje kości w sensowną garść, zanim przyjdzie kobieta zatrudniona, by pozbierać puste butelki, wywabić ostygłe plamy i nie zadawać pytań. Któregoś razu kręgosłup, wyłamany upadkiem, którego nie pamiętał, bolał go tak bardzo, że musiała mu pomóc ułożyć się przynajmniej na kanapie i wciąż powtarzała, że powinni wezwać pomoc; siedział później sztywno, jeszcze nieopłukany z wczorajszych błędów i z otartą skronią, cicho przełykając przygotowaną przez nią zupę, ciepłą i tłustą, zmieszany jej śmiałym zatroskaniem; zastanawiając się, czy tak właśnie wyglądało życie ludzi, którzy wyrastali w domach, gdzie się o nich martwiono – Selma próbowała być dobrą matką, ale przychodziło jej to z wysiłkiem i niezręcznością przez większość jego życia; pani Forsberg, jej matka, ledwo zauważała jego istnienie, nigdy nie wybaczyła mu tego, że był synem swojego ojca. Czuł się wtedy, przez moment, jakby miał znów kilkanaście lat; jakby był smarkiem wracającym do domu tylnymi drzwiami, byle uniknąć pretensji i grymasu zaciskanych ust, bo znów wracał poobijany i z mundurkiem naderwanym przy szwie kołnierza, a troska kobiety wydawała mu się tak niewymuszona i naturalna, że nie wiedział, jak jej odmówić. Tydzień później zatrudnił na jej miejsce inną sprzątaczkę, jednak jej troskliwość długo jeszcze rozpalała się w nim dziwacznym, piekącym zapaleniem – spiekotą wstydliwą jak rumień po siarczystym policzku, kiedy zastanawiał się, czy tak właśnie troszczono się o siebie w innych rodzinach i czy tak wyglądała troska, gdyby pozwolić ludziom się troszczyć; czy kobiety, podobne do niej, matki chłopców, z którymi szarpał się za murami akademii i żony mężczyzn, którzy nazywali go psem, przeklinały go cicho, wycierając krew z podłogi i opatrując zaklęciem skaleczenia. I czy mógłby, w innym życiu, wrosnąć w skórę, która nie drętwiała pod ręką sunącą po pałąku pleców i nie świerzbiła na kłykciach, kiedy noce robiły się zbyt długie przez bezsenność; wyrosnąć na kogoś, kto potrafiłby jej podziękować i nie uciekał, kiedy próbowano zetrzeć mu krew z kłykci, to moja wina, proszę mi nie współczuć, któregoś dnia wezmę się w garść, ale najpierw butelka zimnego alkoholu, tym razem ostatnia, jeszcze tylko te same błędy, jeszcze tylko raz.
Wydawało mu się, że o niej zapomniał – złość tymczasem zbierała mu się znów pod gardłem, uderzała do głowy, nakrywała źrenice wściekłym pigmentem; rozpalała się w trzewiach, w miejscu pod żołądkiem, uderzonym twardą podeszwą, na moment zabierając oddech – zgiął się, przepuszczając przez ściśniętą tchawicę powietrze, czując treść mdłości przepchniętą w górę przełyku. Utrzymał równowagę, nie potknął się na własnym zaskoczeniu, przez pamięć mięśniową; zaciskał przez nią palce w pięść, poparzone śródręcze rozgorzało jednak ostrym bólem, niewystarczająco otrzeźwiającym – niebo zachodziło granatowym odcieniem, jakby pęczniało od nadchodzącej wieczornej burzy, jego pociemniałość odbiła się w spojrzeniu, w źrenicach przyzwyczajonych do ciemności; we wspomnieniach plecami uderzał w wilgotny mur w bocznej uliczce i czuł prawie niezdrowy entuzjazm, wyczuwając w powietrzu elektryzujący zapach rozjuszenia, wiedząc, że miał przewagę – w ciemności widział lepiej niż człowiek, który zamierzał się pięścią ku jego twarzy, z jakiegoś powodu ciągle o tym zapominano, dopóki odbłysk światła nie rozświetlał tarcz źrenic jak dwóch księżyców, bliskich pełni podobnie do tego nad ciężkimi głowami. Rzadko używał zaklęć; pozostawiały mu na języku nieprzyjemny posmak i poczucie niedosytu – rozsierdzały go tylko bardziej, więc prowokował – zawsze prowokował, jakby alkohol rozwiązywał milczenie zaciśnięte mu na krtani i wypuszczał z niego najgorszą, sfermentowaną niedojrzałość, z której nie potrafił wyrosnąć – nie bądź ciotą, załatwmy to jak mężczyźni, wypluwał ślinę szkarłatną od krwi, tak lepiej, było lepiej tylko wtedy, kiedy bolało, na chwilę trochę lepiej; kiedy wyzwiska zmieniały się w cudzych ustach w równie krwawą, bezkształtną treść i chwiejne wystarczy albo w końcu odciągano ich od siebie, to ostatni raz, w niektórych miejscach nie chciano podawać mu niczego prócz zimnej wody w wysokiej szklance.
Wydawało mu się, że nie był dłużej tamtym człowiekiem, którego dzisiaj – w większości trzeźwy – starał się nie pamiętać; nabyty instynkt był jednak silniejszy, zanurzony głęboko między włókna mięśni, między kurczliwe składniki tkanki; słabszy niż nerwowy impuls puszczający się błonami komórkowymi instynktowną kaskadą gniewu – poczuł uścisk na swoim ramieniu, ciężar rozsądku chwytający go ponad łokciem, strząsnął go z siebie szorstkim odruchem, jak tyle razy wcześniej zrzucał z siebie ręce próbujące odciągnąć go od kolejnych kłopotów; sięgnął dłonią na oślep, znajdując pod nią w końcu tors, odpychając go w tył mocniej niż zamierzał (nie zamierzał wcale; nie chciał wcale, wyprzedzała go pamięć i złość, i dusząca myśl, że nigdy nie była tak dusząca i tak przytłaczająca; wzbierała pod zmęczeniem tyle czasu, karmiona niepokojem, że w końcu do tego dojdzie: ktoś przyłoży do niego dłonie, a on przyjdzie za późno; zetrze ręce do krwi na łamanych kościach, bo powinien być wcześniej).
Świadomość popełnionego błędu ścięła mu wrzącą krew; odwrócił się, za późno – palce Folke osunęły się z jego rękawa, kontuzjowana noga ugięła się nieporadnie, wpadł na ławkę, a on drgnął niespokojnie i zamarł, z bolesnymi przeprosinami zatrzymanymi w przedsionku gardła, spojrzeniem przepełnionym zaskoczeniem i obawą, ciemnym niepokojem zdzierającym mu z twarzy wszelką barwę. Rozchylił usta, ale siarczystość zaklęcia zmusiła go do reakcji – do charczącego jak warknięcie bughr i, zaraz później, varpa sprawiającego, że upuszczony nóż ciął zgęstniałe powietrze; mężczyzna zniknął jednak w czarnym szeleście płaszcza, razem z ostrzem – jego zgięta sylwetka mignęła przy barierce na skraju spojrzenia, metal zabrzęczał na bruk, na którym zakwitły pojedyncze plamy i zatoczył się dalej, a przez mięśnie przetoczył się zdradliwy spazm zamiaru, by za nim podążyć, który przyprawił go mdłe poczucie winy.
Nie mógł spojrzeć mu w oczy, kiedy przykucał obok niego, sięgając poparzoną ręką do jego ramienia.
– Nie chciałem – szepnął, tonem zmienionym przez nieprzyzwyczajoną skruszałość: – Przepraszam, naprawdę nie chciałem – podniósł dłoń do jego policzka, z uporczywym niepokojem unikając jego spojrzenia, ale dotyk oparzył jego drżące palce i zrobiło się jeszcze duszniej – przepraszam.
Wydawało mu się, że o niej zapomniał – złość tymczasem zbierała mu się znów pod gardłem, uderzała do głowy, nakrywała źrenice wściekłym pigmentem; rozpalała się w trzewiach, w miejscu pod żołądkiem, uderzonym twardą podeszwą, na moment zabierając oddech – zgiął się, przepuszczając przez ściśniętą tchawicę powietrze, czując treść mdłości przepchniętą w górę przełyku. Utrzymał równowagę, nie potknął się na własnym zaskoczeniu, przez pamięć mięśniową; zaciskał przez nią palce w pięść, poparzone śródręcze rozgorzało jednak ostrym bólem, niewystarczająco otrzeźwiającym – niebo zachodziło granatowym odcieniem, jakby pęczniało od nadchodzącej wieczornej burzy, jego pociemniałość odbiła się w spojrzeniu, w źrenicach przyzwyczajonych do ciemności; we wspomnieniach plecami uderzał w wilgotny mur w bocznej uliczce i czuł prawie niezdrowy entuzjazm, wyczuwając w powietrzu elektryzujący zapach rozjuszenia, wiedząc, że miał przewagę – w ciemności widział lepiej niż człowiek, który zamierzał się pięścią ku jego twarzy, z jakiegoś powodu ciągle o tym zapominano, dopóki odbłysk światła nie rozświetlał tarcz źrenic jak dwóch księżyców, bliskich pełni podobnie do tego nad ciężkimi głowami. Rzadko używał zaklęć; pozostawiały mu na języku nieprzyjemny posmak i poczucie niedosytu – rozsierdzały go tylko bardziej, więc prowokował – zawsze prowokował, jakby alkohol rozwiązywał milczenie zaciśnięte mu na krtani i wypuszczał z niego najgorszą, sfermentowaną niedojrzałość, z której nie potrafił wyrosnąć – nie bądź ciotą, załatwmy to jak mężczyźni, wypluwał ślinę szkarłatną od krwi, tak lepiej, było lepiej tylko wtedy, kiedy bolało, na chwilę trochę lepiej; kiedy wyzwiska zmieniały się w cudzych ustach w równie krwawą, bezkształtną treść i chwiejne wystarczy albo w końcu odciągano ich od siebie, to ostatni raz, w niektórych miejscach nie chciano podawać mu niczego prócz zimnej wody w wysokiej szklance.
Wydawało mu się, że nie był dłużej tamtym człowiekiem, którego dzisiaj – w większości trzeźwy – starał się nie pamiętać; nabyty instynkt był jednak silniejszy, zanurzony głęboko między włókna mięśni, między kurczliwe składniki tkanki; słabszy niż nerwowy impuls puszczający się błonami komórkowymi instynktowną kaskadą gniewu – poczuł uścisk na swoim ramieniu, ciężar rozsądku chwytający go ponad łokciem, strząsnął go z siebie szorstkim odruchem, jak tyle razy wcześniej zrzucał z siebie ręce próbujące odciągnąć go od kolejnych kłopotów; sięgnął dłonią na oślep, znajdując pod nią w końcu tors, odpychając go w tył mocniej niż zamierzał (nie zamierzał wcale; nie chciał wcale, wyprzedzała go pamięć i złość, i dusząca myśl, że nigdy nie była tak dusząca i tak przytłaczająca; wzbierała pod zmęczeniem tyle czasu, karmiona niepokojem, że w końcu do tego dojdzie: ktoś przyłoży do niego dłonie, a on przyjdzie za późno; zetrze ręce do krwi na łamanych kościach, bo powinien być wcześniej).
Świadomość popełnionego błędu ścięła mu wrzącą krew; odwrócił się, za późno – palce Folke osunęły się z jego rękawa, kontuzjowana noga ugięła się nieporadnie, wpadł na ławkę, a on drgnął niespokojnie i zamarł, z bolesnymi przeprosinami zatrzymanymi w przedsionku gardła, spojrzeniem przepełnionym zaskoczeniem i obawą, ciemnym niepokojem zdzierającym mu z twarzy wszelką barwę. Rozchylił usta, ale siarczystość zaklęcia zmusiła go do reakcji – do charczącego jak warknięcie bughr i, zaraz później, varpa sprawiającego, że upuszczony nóż ciął zgęstniałe powietrze; mężczyzna zniknął jednak w czarnym szeleście płaszcza, razem z ostrzem – jego zgięta sylwetka mignęła przy barierce na skraju spojrzenia, metal zabrzęczał na bruk, na którym zakwitły pojedyncze plamy i zatoczył się dalej, a przez mięśnie przetoczył się zdradliwy spazm zamiaru, by za nim podążyć, który przyprawił go mdłe poczucie winy.
Nie mógł spojrzeć mu w oczy, kiedy przykucał obok niego, sięgając poparzoną ręką do jego ramienia.
– Nie chciałem – szepnął, tonem zmienionym przez nieprzyzwyczajoną skruszałość: – Przepraszam, naprawdę nie chciałem – podniósł dłoń do jego policzka, z uporczywym niepokojem unikając jego spojrzenia, ale dotyk oparzył jego drżące palce i zrobiło się jeszcze duszniej – przepraszam.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 28.03.2001 – Promenada nadmorska – B. Holstein & F. Baantjer Wto 25 Lip - 22:55
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Wyobrażał sobie, że gniew zgrzytał pomiędzy zębami jak ziarna piachu, kaleczył dziąsła i grzązł głęboko w dole gardła, aż głos stawał się ciężki i schrypnięty; potrafił rozpoznawać go na cudzych twarzach, w napiętym stropie żuchwy, subtelnym grymasie, rozpalonym spojrzeniu – gniew Jørgena był ponury i brzmiał jak krzyk za zamkniętymi drzwiami, gniew Malte miał odgłos zbliżających się kroków i pozostawiał po sobie purpurowe ślady, jakby nie mieścił się w jednym ciele i nieustannie poszukiwał sposobów na wydostanie się spomiędzy pobielałych knykci, on zasłaniał tymczasem kark przed jednym i drugim, bo sam nie potrafił zaciskać dłoni w pięści i był łagodny nawet wtedy, kiedy krzyczał. Ojciec powtarzał, że chłopcy tak mają, próbując usprawiedliwić przed Helene cień sińca pod jego lewym okiem i nierówną fastrygę szwów na spuchniętej brwi, następnym razem im oddaj, mówił, wciąż jeszcze z żartobliwą swobodą, bo rok akademicki dopiero się zaczynał, a jego syn powinien wiedzieć lepiej niż być ofiarą – złocisty październik ustępował jednak nadchodzącej zimie, a kiedy na kilka dni przed świętem Jul zemdlał przy stole, Jørgen chwycił go za ramiona, jakby próbował pomóc mu wstać, ale zamiast tego potrząsnął nim tylko i wygiął usta w niewygodnym grymasie; dlaczego nic nie zrobiłeś?, pytał, a jego twarz spąsowiała, nieprzyzwyczajona do cudzego milczenia, nie jesteś na nich zły? Nie był – jego ciało sprawiało wrażenie zbyt słabego, by udźwignąć na barkach gniew, dłonie zbyt nieśmiałe, by wymierzyć je w stronę drugiego człowieka, słowa przyuczone do łagodności; potrafił prosić Rubena, żeby przestał, lecz nigdy nie odważył się odepchnąć go od siebie, potrafił skłonić Bertrama do obietnicy, lecz zrozumiał, kiedy została złamana, potrafił ukrywać się przed Malte, ale nie wyrwać nadgarstek z uścisku jego dłoni. Nie był dość śmiały, by sprzeciwiać się światu – nawet kiedy zaciskał palce na rękojeści kuchennego noża, nie był w stanie przyłożyć go do skóry.
Nie nauczył się złościć, podobnie jak nie nauczył się sprzeciwiać – czasem, kiedy mówił, był pewien, że jedynie poruszał wargami, nie wydając żadnego dźwięku, bo rzeczywistość stała w miejscu, wymijając go wzrokiem; Malte podnosił głos, a on prosił go, żeby przestał, dopóki nie uderzył skronią o brzeg łóżka; podczas gdy świadomość sączyła się przez płytkie rozcięcie w brwi, wyobrażał sobie, że sąsiad po przeciwnej stronie korytarza usłyszał jego krzyk lub sąsiadka piętro wyżej zaniepokoiła się hałasem, że niebawem ktoś zapuka do drzwi, a on opowie o wszystkim, ale nikt nie wyszedł nawet na korytarz, skrzypienie materaca sprawiało natomiast, że ciało ciążyło mu coraz słabiej, bo nie czuł własnych dłoni, zaciśniętych nerwowo na prześcieradle i przez chwilę miał pewność, że wysunie się z własnej skóry jak z materiałowej poszewki. Nigdy nie przyznał się, że pragnął, aby ktoś go uratował – wstydził się tej myśli, słabości, jaka za nią szła – ale nawet kiedy Malte pchnął go w restauracji tak mocno, że przewrócił się na podłogę, wszyscy zwrócili wzrok, lecz nikt nie podniósł się z miejsca, nikt nic nie powiedział, pozwalając, by jego upokorzenie przerzedziło się i osłabło, czyniąc je możliwym do zignorowania; nie był na nich zły – sam również bał się wyrazić sprzeciw. Lata później pod czaszkę wciąż nawracały mu sny, w których Bertram pytał go o wszystko, co się wydarzyło, a on nie mógł przemilczeć jego oczekiwania, choć z każdym wyznaniem na jego twarzy pojawiały się kolejne zmiany – brwi ściągnięte w ponurej konsternacji, wzdrygnięcie, które pociągnęło usta do obrzydzonego grymasu, narastająca niechęć, lśniąca płytko za talarami źrenic – aż postawił ostatnie pytanie, jedyne, na które nie był w stanie mu odpowiedzieć: dlaczego? Czy gdyby nic się nie wydarzyło, nigdy nie spróbowałby nawet od niego uciec?
Wspomnienia podeszły mu do gardła, a wraz z nimi – strach; błękitna łuna schowała się za drzewami, aż promenada całkowicie pogrążyła się w mroku, on z trudem powstrzymywał się tymczasem przed ukryciem twarzy w szczelinie podciągniętych kolan, nakryciem dłońmi karku i pchnięciem serca głębiej pomiędzy żebra, jakby spodziewał się, że niebawem wyrwie mu się z objęcia kości, ten sam strach sprawiał jednak, że nie mógł w zupełności odwrócić wzroku – kontur ciał rozmazywał się na tle nocnego nieba, sapnięcia bólu plątały się w nadmorskim wietrze, a on przez chwilę nie był pewien, kto uderzył plecami o barierkę. Emocje, które początkowo podeszły mu do gardła, nabrały teraz ciężaru – nie był w stanie przełknąć ich w dół gardła, przekonany, że w ten sposób przyzwoliłby na wszystko, co mogło się wydarzyć, więc wstał i chwycił Bertrama za ramię, w naiwnej, dziecięcej wierze, że kiedykolwiek był dość silny, by zatrzymać bieg wydarzeń.
Uderzenie wyrwało mu z gardła haust zdławionego powietrza – dłonie uderzyły go w pierś, a on zachwiał się i wpadł na drewnianą ławkę, czując jak ból, który naderwał ścięgno kontuzjowanej nogi, wzniósł się aż po wgłębienie lędźwi, pulsując w miejscu, gdzie uderzył o oparcie; jęknął cicho, zadławiony własnym oddechem – miejsce w górnej części mostka pulsowało bolesnym ciepłem, a on czuł się, jak panująca wokół ciemność zacieśnia się i gęstnieje, napływa winietą wokół jego serca i kiedy uniósł wzrok, przez chwilę miał wrażenie, że w mroku dostrzegł bladą, uśmiechniętą twarz Malte. Wspomnienie ścisnęło go w piersi, oplatając się gniewnie wokół mostka, on słyszał tymczasem jedynie nierówne bicie swojego serca, uwięzione głęboko w uchu wewnętrznym – nieświadomie wgniótł plecy w ławkę, jakby próbował ukryć się przed światem, pierś falowała mu jednak pod materiałem swetra, a spocone dłonie ślizgały się w uchwycie przykurczonych kolan; miał ochotę objąć Bertrama wokół piersi, lecz ciało zdrętwiało mu wyraźnie, gdy przykucnął obok, do oczy napłynęły łzy, gdy zdał sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Obcy mężczyzna zniknął, lecz wciąż czuł się, jakby powinien uciekać – przyjaciel podniósł dłoń do jego policzka, a on wzdrygnął się, odsuwając głowę; ślina zebranych pod grdyką mdłości podeszła mu na język, zdołał jednak rozchylić usta bezgłośnym przepraszam, powtarzanym tak długo, aż głos powrócił do gardła schrypłym echem, próbował się wytłumaczyć, lecz wszystko co mówił, ginęło w dętym instrumencie krtani, sprawiając, że coraz ciężej przychodziły mu kolejne oddechy.
– Nie wiem, co się ze mną dzieje – wymamrotał w końcu, czując jak zaklęcie rozluźnia się i ustępuje; wiedział, że Bertram nie zrobiłby mu krzywdy, nie mógł jednak przestać myśleć o wszystkich sposobach, w jakie Malte popychał go na ziemię, nie czuć fantomowego bólu w miejscach dawnych siniaków, nie trząść się w ciele, które przechowywało w sobie zbyt wiele wspomnień i nie potrafiło pozbyć się tych najgorszych.
Nie nauczył się złościć, podobnie jak nie nauczył się sprzeciwiać – czasem, kiedy mówił, był pewien, że jedynie poruszał wargami, nie wydając żadnego dźwięku, bo rzeczywistość stała w miejscu, wymijając go wzrokiem; Malte podnosił głos, a on prosił go, żeby przestał, dopóki nie uderzył skronią o brzeg łóżka; podczas gdy świadomość sączyła się przez płytkie rozcięcie w brwi, wyobrażał sobie, że sąsiad po przeciwnej stronie korytarza usłyszał jego krzyk lub sąsiadka piętro wyżej zaniepokoiła się hałasem, że niebawem ktoś zapuka do drzwi, a on opowie o wszystkim, ale nikt nie wyszedł nawet na korytarz, skrzypienie materaca sprawiało natomiast, że ciało ciążyło mu coraz słabiej, bo nie czuł własnych dłoni, zaciśniętych nerwowo na prześcieradle i przez chwilę miał pewność, że wysunie się z własnej skóry jak z materiałowej poszewki. Nigdy nie przyznał się, że pragnął, aby ktoś go uratował – wstydził się tej myśli, słabości, jaka za nią szła – ale nawet kiedy Malte pchnął go w restauracji tak mocno, że przewrócił się na podłogę, wszyscy zwrócili wzrok, lecz nikt nie podniósł się z miejsca, nikt nic nie powiedział, pozwalając, by jego upokorzenie przerzedziło się i osłabło, czyniąc je możliwym do zignorowania; nie był na nich zły – sam również bał się wyrazić sprzeciw. Lata później pod czaszkę wciąż nawracały mu sny, w których Bertram pytał go o wszystko, co się wydarzyło, a on nie mógł przemilczeć jego oczekiwania, choć z każdym wyznaniem na jego twarzy pojawiały się kolejne zmiany – brwi ściągnięte w ponurej konsternacji, wzdrygnięcie, które pociągnęło usta do obrzydzonego grymasu, narastająca niechęć, lśniąca płytko za talarami źrenic – aż postawił ostatnie pytanie, jedyne, na które nie był w stanie mu odpowiedzieć: dlaczego? Czy gdyby nic się nie wydarzyło, nigdy nie spróbowałby nawet od niego uciec?
Wspomnienia podeszły mu do gardła, a wraz z nimi – strach; błękitna łuna schowała się za drzewami, aż promenada całkowicie pogrążyła się w mroku, on z trudem powstrzymywał się tymczasem przed ukryciem twarzy w szczelinie podciągniętych kolan, nakryciem dłońmi karku i pchnięciem serca głębiej pomiędzy żebra, jakby spodziewał się, że niebawem wyrwie mu się z objęcia kości, ten sam strach sprawiał jednak, że nie mógł w zupełności odwrócić wzroku – kontur ciał rozmazywał się na tle nocnego nieba, sapnięcia bólu plątały się w nadmorskim wietrze, a on przez chwilę nie był pewien, kto uderzył plecami o barierkę. Emocje, które początkowo podeszły mu do gardła, nabrały teraz ciężaru – nie był w stanie przełknąć ich w dół gardła, przekonany, że w ten sposób przyzwoliłby na wszystko, co mogło się wydarzyć, więc wstał i chwycił Bertrama za ramię, w naiwnej, dziecięcej wierze, że kiedykolwiek był dość silny, by zatrzymać bieg wydarzeń.
Uderzenie wyrwało mu z gardła haust zdławionego powietrza – dłonie uderzyły go w pierś, a on zachwiał się i wpadł na drewnianą ławkę, czując jak ból, który naderwał ścięgno kontuzjowanej nogi, wzniósł się aż po wgłębienie lędźwi, pulsując w miejscu, gdzie uderzył o oparcie; jęknął cicho, zadławiony własnym oddechem – miejsce w górnej części mostka pulsowało bolesnym ciepłem, a on czuł się, jak panująca wokół ciemność zacieśnia się i gęstnieje, napływa winietą wokół jego serca i kiedy uniósł wzrok, przez chwilę miał wrażenie, że w mroku dostrzegł bladą, uśmiechniętą twarz Malte. Wspomnienie ścisnęło go w piersi, oplatając się gniewnie wokół mostka, on słyszał tymczasem jedynie nierówne bicie swojego serca, uwięzione głęboko w uchu wewnętrznym – nieświadomie wgniótł plecy w ławkę, jakby próbował ukryć się przed światem, pierś falowała mu jednak pod materiałem swetra, a spocone dłonie ślizgały się w uchwycie przykurczonych kolan; miał ochotę objąć Bertrama wokół piersi, lecz ciało zdrętwiało mu wyraźnie, gdy przykucnął obok, do oczy napłynęły łzy, gdy zdał sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Obcy mężczyzna zniknął, lecz wciąż czuł się, jakby powinien uciekać – przyjaciel podniósł dłoń do jego policzka, a on wzdrygnął się, odsuwając głowę; ślina zebranych pod grdyką mdłości podeszła mu na język, zdołał jednak rozchylić usta bezgłośnym przepraszam, powtarzanym tak długo, aż głos powrócił do gardła schrypłym echem, próbował się wytłumaczyć, lecz wszystko co mówił, ginęło w dętym instrumencie krtani, sprawiając, że coraz ciężej przychodziły mu kolejne oddechy.
– Nie wiem, co się ze mną dzieje – wymamrotał w końcu, czując jak zaklęcie rozluźnia się i ustępuje; wiedział, że Bertram nie zrobiłby mu krzywdy, nie mógł jednak przestać myśleć o wszystkich sposobach, w jakie Malte popychał go na ziemię, nie czuć fantomowego bólu w miejscach dawnych siniaków, nie trząść się w ciele, które przechowywało w sobie zbyt wiele wspomnień i nie potrafiło pozbyć się tych najgorszych.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 28.03.2001 – Promenada nadmorska – B. Holstein & F. Baantjer Sro 9 Sie - 16:19
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie miał nic na swoją obronę – w dzieciństwie, kiedy nie potrafił wypowiedzieć jednego płynnego zdania bez wzbudzania krzywych uśmiechów i nieruchomiał w uporczywym milczeniu, z żołądkiem ściśniętym w mdłość, kiedy nauczyciele prosili go o odpowiedź lub odczytanie fragmentu z podręcznika, a głos zaciskał mu się w krtani w ciasny supeł niepewności; matka odwracała od niego spojrzenie częściej niż na niego patrzyła i odsyłała go do pokoju, ilekroć próbował powiedzieć jej, że nie chce tam wracać, a dorośli wydawali się źli tylko przez chwilę, kiedy przyłapywano go na korytarzu zagonionego pod ścianę i bladego – lądował w gabinecie dyrektora, ustawiany w jednym rzędzie między poszturchującymi się łokciami i zduszanym rozbawieniem, bez słowa przyjmował swoją część reprymendy, mając przede wszystkim nadzieję, że nie powiedzą dziadkowi, zbryloną na dnie trzewi – nie próbował się tłumaczyć, przezornie, bo wolałby, żeby powiedzieli mu cokolwiek, tylko nie to, że dał się wpędzić w rolę ofiarnego kozła, wszystko zdawało się od tego lepsze, byle nie mówiono mu o tym, że na to pozwolił. Nie miał nic na swoją obronę. Potem posmakował gniewu – miał piekący w przełyk posmak i ocierał gardło jak przekleństwo, i zmieniała wszystko; pamiętał wściekłe uderzenie gorąca i prześmiewczo odliczane cyfry, złośliwe no dalej, policz do pięciu, mam ci podpowiedzieć?, nagły skurcz ciała i bolesne zaskoczenie na chłopięcej twarzy, a potem stał znów w gabinecie dyrektora, pochylając czoło i pierwszy raz, irracjonalnie, miał nadzieję, że wezwą Forsberga i powiedzą mu wszystko: nie był ofiarą.
Złość była pierwszym rodzajem troski, jakiego się nauczył; czymś silniejszym niż wstyd i skuteczniejszym niż przeczekanie – była pierwszym posmakiem samodzielności i wtedy wydawało mu sie, że rozwiązywała wszystko. Lata później wciąż szukał w niej rozwiązań, choćby krótkotrwałej ulgi i przewagi; zamiast niej, znajdował częściej zastygłe brunatne plamy na swoich koszulach – czasem przybierały kształt troski, jak ciemne fusy na dnie filiżanki lub wosk wylany na chłodną wodę; zazwyczaj wyglądały jak wstyd, oceniające plamy oczu przymrużone wymownie na pogniecionym kołnierzu lub mankietach i jedyne poszlaki pamięci utopionej w alkoholu; widziały wszystko, czego nie chciał pamiętać – miął je w palcach z rozdrażnieniem, rozcieńczał pod strumieniem wody, ścierał zaklęciem w zniecierpliwieniu do białości, która nigdy nie była wystarczająco biała.
Zamiast niej, dzisiaj, znajdował nieruchome spojrzenie przyjaciela, przestrach osadzający się w dnach jego źrenic – Folke nie patrzył na oddalającego się człowieka, którego dłoń chwilę wcześniej leżała na jego gardle, patrzył w ten sposób na niego i wzdrygał się, kiedy wyciągał ku niemu dłoń, przykucnąwszy przed nim z ciężarem winy zbierającym się w żyłach jak wpuszczony w ich światło ołów; spoglądały na niego szkliste plamy źrenic, wymowne plamy winy – i nie miał nic na swoją obronę. Nie chciał go skrzywdzić, zamierzał mu powiedzieć, powtórzyć jeszcze raz, ale słowa stawały mu nisko pod gardłem, nieruchome i pozbawione znaczenia. Obiecywał każdej nocy, kiedy przyjaciel wsuwał się w jego ramiona, że go nie skrzywdzi, przykładał usta do jego skóry przed snem jak nieme zapewnienie; obiecywał, że będzie dla niego dobry – że między nimi nie będzie trzasku drzwi, który wbijał się sztywnością w linię ramion, podniesionego głosu szczerbiącego farbę na kuchennej ścianie ani zdekompletowanych talerzy, a teraz czuł się nagle, jakby przez cały ten czas go zwodził – przekonywał siebie i jego, że koszule miał nienagannie białe, że potrafił poradzić sobie bez gniewu i że złość mógłby zawsze zapakować w foliową reklamówkę i wynieść ją z domu jak rzecz dłużej niepotrzebną – że nigdy nie zrobi mu krzywdy, choć leżała mu w rękach odruchem silniejszym niż cierpliwa troska i wyglądała do niej łudząco podobnie, czasami podobna do miłości.
Wieczór zgasł nagle, jakby ktoś nakrył dłonią przygaszone światło, by ukryć popełniane błędy. Poczuł zmęczenie, ból w oparzonych miejscach i pod żołądkiem, gdzie wgniotło mu się podbicie buta, bezsilną odrętwiałość tam, gdzie wcześniej uciskała go złość. Usta Folke drżały, nie wydając z siebie głosu, a on obawiał się znowu ku niemu sięgnąć i nie mógł wykrztusić z siebie ponownych przeprosin, bo wydawały się niewystarczające – gdyby znał jego myśli, zapytałby może, czym był dla niego jego gniew, zapytałby, jak brzmiał i w jaki sposób bolał, i czy to, że nie chciał, miało jeszcze jakieś znaczenie. Zapytałby, czy mógł mu wybaczyć, mimo że nie miało, czy był podobny do tego gniewu, który zostawił w nim ten strach i ciało drżące przed dotykiem – czy byłby w stanie mu ufać, nawet gdyby przelał się przypadkiem w kuchenne fugi i spuchł pod podłogą salonu, nawet gdyby nie zdążył wyjść z domu, by wypluć go na trawnik jak szarpane torsją zwierzę, i co jeżeli nie chwyci jej w porę za porywczy kark, i co jeżeli–
Folke odzyskał w końcu głos, a jego słowa, szeptane pospieszne i z trudem, przebrzmiewały desperackim kłamstwem – próbą odciążenia go z winy i ofertą wygodnego usprawiedliwienia, składaną mu natychmiast i bezwarunkowo, zapewne nie pierwszy raz, zapewne do tego też był przyzwyczajony, byle ułagodzić zmierzwiony grzbiet cudzej złości. Mogliby przecież oszukiwać się nawzajem: powiedzieć, ze to nic, to tylko upadek, nic się nie stało i nie wiem, co się ze mą dzieje. Mogliby udawać, że nigdy wcześniej nie patrzył podobnie na kogoś innego, nie mówił mu tego samego, byleby nie obarczać go winą – obwiniał więc własne ciało, za to, że rozkwitało sińcami, zamiast milczeć, za to, że wzdrygało się przy ludziach, zamiast przyjmować z wdzięcznością dotyk, który w prywatności bolał, za to, że nie wybaczało natychmiast i bezwarunkowo.
– Boisz się – nie zamierzał mu na to pozwolić; nie zamierzał chować się za kłamstwem i niesprawiedliwym usprawiedliwieniem, choć prawda brzmiała w jego ustach blado i ściskała krtań późniejszą ciszą, gęstą i trudną. – Boisz się mnie. Nie musisz udawać, że nic się nie stało – powtórzył cicho, przełykając gorzką bryłę przygasłej złości; miał wrażenie, że nagle zrobiło się zimniej i że wieczór wyprał wszystko z kolorów – szarość przegryzał jedynie niebieskawy odcień, sprawiając, że wszystko siniało: niebo, blade policzki, ich usta. Nawet krew pozostawiona na chodniku kawałek dalej zdawała się chłodna i zupełnie czarna. – Jesteś cały? – musiał upewnić się inaczej, wciąż jeszcze napięty, zanim nie wyprostował się chwilę później, wskazując na na miejsce obok niego: – Mogę?
Złość była pierwszym rodzajem troski, jakiego się nauczył; czymś silniejszym niż wstyd i skuteczniejszym niż przeczekanie – była pierwszym posmakiem samodzielności i wtedy wydawało mu sie, że rozwiązywała wszystko. Lata później wciąż szukał w niej rozwiązań, choćby krótkotrwałej ulgi i przewagi; zamiast niej, znajdował częściej zastygłe brunatne plamy na swoich koszulach – czasem przybierały kształt troski, jak ciemne fusy na dnie filiżanki lub wosk wylany na chłodną wodę; zazwyczaj wyglądały jak wstyd, oceniające plamy oczu przymrużone wymownie na pogniecionym kołnierzu lub mankietach i jedyne poszlaki pamięci utopionej w alkoholu; widziały wszystko, czego nie chciał pamiętać – miął je w palcach z rozdrażnieniem, rozcieńczał pod strumieniem wody, ścierał zaklęciem w zniecierpliwieniu do białości, która nigdy nie była wystarczająco biała.
Zamiast niej, dzisiaj, znajdował nieruchome spojrzenie przyjaciela, przestrach osadzający się w dnach jego źrenic – Folke nie patrzył na oddalającego się człowieka, którego dłoń chwilę wcześniej leżała na jego gardle, patrzył w ten sposób na niego i wzdrygał się, kiedy wyciągał ku niemu dłoń, przykucnąwszy przed nim z ciężarem winy zbierającym się w żyłach jak wpuszczony w ich światło ołów; spoglądały na niego szkliste plamy źrenic, wymowne plamy winy – i nie miał nic na swoją obronę. Nie chciał go skrzywdzić, zamierzał mu powiedzieć, powtórzyć jeszcze raz, ale słowa stawały mu nisko pod gardłem, nieruchome i pozbawione znaczenia. Obiecywał każdej nocy, kiedy przyjaciel wsuwał się w jego ramiona, że go nie skrzywdzi, przykładał usta do jego skóry przed snem jak nieme zapewnienie; obiecywał, że będzie dla niego dobry – że między nimi nie będzie trzasku drzwi, który wbijał się sztywnością w linię ramion, podniesionego głosu szczerbiącego farbę na kuchennej ścianie ani zdekompletowanych talerzy, a teraz czuł się nagle, jakby przez cały ten czas go zwodził – przekonywał siebie i jego, że koszule miał nienagannie białe, że potrafił poradzić sobie bez gniewu i że złość mógłby zawsze zapakować w foliową reklamówkę i wynieść ją z domu jak rzecz dłużej niepotrzebną – że nigdy nie zrobi mu krzywdy, choć leżała mu w rękach odruchem silniejszym niż cierpliwa troska i wyglądała do niej łudząco podobnie, czasami podobna do miłości.
Wieczór zgasł nagle, jakby ktoś nakrył dłonią przygaszone światło, by ukryć popełniane błędy. Poczuł zmęczenie, ból w oparzonych miejscach i pod żołądkiem, gdzie wgniotło mu się podbicie buta, bezsilną odrętwiałość tam, gdzie wcześniej uciskała go złość. Usta Folke drżały, nie wydając z siebie głosu, a on obawiał się znowu ku niemu sięgnąć i nie mógł wykrztusić z siebie ponownych przeprosin, bo wydawały się niewystarczające – gdyby znał jego myśli, zapytałby może, czym był dla niego jego gniew, zapytałby, jak brzmiał i w jaki sposób bolał, i czy to, że nie chciał, miało jeszcze jakieś znaczenie. Zapytałby, czy mógł mu wybaczyć, mimo że nie miało, czy był podobny do tego gniewu, który zostawił w nim ten strach i ciało drżące przed dotykiem – czy byłby w stanie mu ufać, nawet gdyby przelał się przypadkiem w kuchenne fugi i spuchł pod podłogą salonu, nawet gdyby nie zdążył wyjść z domu, by wypluć go na trawnik jak szarpane torsją zwierzę, i co jeżeli nie chwyci jej w porę za porywczy kark, i co jeżeli–
Folke odzyskał w końcu głos, a jego słowa, szeptane pospieszne i z trudem, przebrzmiewały desperackim kłamstwem – próbą odciążenia go z winy i ofertą wygodnego usprawiedliwienia, składaną mu natychmiast i bezwarunkowo, zapewne nie pierwszy raz, zapewne do tego też był przyzwyczajony, byle ułagodzić zmierzwiony grzbiet cudzej złości. Mogliby przecież oszukiwać się nawzajem: powiedzieć, ze to nic, to tylko upadek, nic się nie stało i nie wiem, co się ze mą dzieje. Mogliby udawać, że nigdy wcześniej nie patrzył podobnie na kogoś innego, nie mówił mu tego samego, byleby nie obarczać go winą – obwiniał więc własne ciało, za to, że rozkwitało sińcami, zamiast milczeć, za to, że wzdrygało się przy ludziach, zamiast przyjmować z wdzięcznością dotyk, który w prywatności bolał, za to, że nie wybaczało natychmiast i bezwarunkowo.
– Boisz się – nie zamierzał mu na to pozwolić; nie zamierzał chować się za kłamstwem i niesprawiedliwym usprawiedliwieniem, choć prawda brzmiała w jego ustach blado i ściskała krtań późniejszą ciszą, gęstą i trudną. – Boisz się mnie. Nie musisz udawać, że nic się nie stało – powtórzył cicho, przełykając gorzką bryłę przygasłej złości; miał wrażenie, że nagle zrobiło się zimniej i że wieczór wyprał wszystko z kolorów – szarość przegryzał jedynie niebieskawy odcień, sprawiając, że wszystko siniało: niebo, blade policzki, ich usta. Nawet krew pozostawiona na chodniku kawałek dalej zdawała się chłodna i zupełnie czarna. – Jesteś cały? – musiał upewnić się inaczej, wciąż jeszcze napięty, zanim nie wyprostował się chwilę później, wskazując na na miejsce obok niego: – Mogę?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 28.03.2001 – Promenada nadmorska – B. Holstein & F. Baantjer Pią 25 Sie - 23:41
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Jeszcze kilka miesięcy temu sądził, że strach był jedynym uczuciem, jakie mu pozostało – budził się z sercem posiniaczonym o żebra i przez godzinę siedział z głową pochyloną między kolanami, zanim był w stanie podnieść się z łóżka, dłoń drżała mu, kiedy jadł, a miękkie pieczywo stawało w gardle pecyną, której nie potrafił przełknąć, więc zostawiał talerz na kuchennym blacie i pochylał się nad umywalką, wymiotując, dopóki brzuch nie bolał go od gwałtownych skurczy, a wtedy cały dygotał i osuwał się na porcelanowe kafelki, dopóki podłoga nie przykładała policzka do jego policzka, przyjemnie chłodna pod rozgorączkowaną skórą. Wzdrygał się przy każdym, głośnym dźwięku, a kiedy słyszał, jak ktoś wchodził po schodach, siedział w bezruchu, dopóki nie zamknęły się za nim drzwi; Tartuffe wychodził na dwór przez uchylone okno, a on dotykał potem jego wilgotnej sierści, jedynie w ten sposób doświadczając świata zewnętrznego, bo ilekroć stawał na korytarzu, ból pod żebrami nawracał, a świadomość wycofywała się w głąb skroni, aż w końcu wymknęła się z nich zupełnie – nie pamiętał wielu rzeczy z tamtego okresu, bo wspomnienia były w jego pamięci rozmokłe i niewyraźne, jak strony pamiętnika, na które w dzieciństwie wylał herbatę, aż wszystkie jego myśli wybarwiły się brunatnym odcieniem naparu, stały się skarlałe i pomarszczone. Czasem przypominał sobie jedynie, jak ciasno Helene złapała go za ramiona, jak pragnął prosić ją, żeby przestała, ale nie był w stanie otworzyć ust, więc pomieszczenie wypełniło się czerwonym światłem i kolejne inkantacje zalęgły się w jego ciele jak owady – Dreyri, Svalr, Friðr. Kiedy odzyskał świadomość, miał na sobie szpitalną koszulę i pomyślał, że ktoś musiał go przebrać, zobaczyć zazielenione ślady po cudzych dłoniach i wybroczyny w miejscach, gdzie drapał się po przedramionach, kiedy nie mógł zasnąć, lecz nikt o tym nie wspomniał, nawet kiedy wrócił już do domu i spędzał długie wieczory przy stole z Helene, blady i milczący – nie było to dla niej ważne; ważne było, żeby zjadł jeszcze trochę zupy. Nigdy nie pozbył się tamtego strachu – rozlał się po piersi jak atrament z pękniętego kałamarza, nasiąkł w bawełnę radości i ciepły moher tęsknoty, pozostawił trwałą plamę na każdym uczuciu, jakie odtąd pojawiało się w jego sercu; nawet miłość posiadała na sobie pąsowe znamię lęku.
– Boję się – powtórzył za nim, prawie bezwarunkowo, choć głos drżał mu wyraźnie, a oczy szkliły się łzami, które coraz trudniej było mu przełykać w dół gardła. – Zawsze się bałem. – nigdy nie powiedział mu o dniu, kiedy natrafił w nekrologu na imię Malte i jego serce zatrzymało się na krótką chwilę, zanim zdał sobie sprawę, że nosiło obce nazwisko, nie opowiedział o tym, jak Jørgen złapał go za nadgarstek pod koniec stycznia, a on popłakał się w swoim dziecięcym pokoju, nie wspominał o atakach paniki, które zaciskały mu żołądek i sprawiały, że zaciągał firanki w środku dnia, leżąc w łóżku, dopóki świat nie przestawał chwiać mu się pod nogami; sądził, że jego strach był niewdzięczny – powracał nawet, gdy spędzał noc w ciepłych ramionach, obejmował go ubraniami, które zakładał na noc, ilekroć nie mógł znieść nagości własnego ciała i wymawiał się cichym po prostu mi zimno, choć rano był spocony pod grubą kołdrą, zakradał się pod skórę ciepłymi wieczorami, kiedy miał mniej siły na całowanie i zupełnie nie miał jej na cokolwiek więcej. Nie umiał pozbyć się przekonania, że był winny Bertramowi poprawę; starał się być szczęśliwy dla nich obu – co jeśli nie potrafił? – Nie ciebie – zaprzeczył w końcu, cicho i płaczliwie – nie wiedział, jak go przekonać, bo barki drżały mu wyraźnie, a palce odruchowo sięgały do nadgarstków, drapiąc cienką skórę na lewym przedramieniu. – Nie zrobiłeś tego specjalnie... wiem, że nie zrobiłbyś tego specjalnie. – przełknął ślinę, czując jak pecyna podchodzi mu wysoko pod gardło i pogłębia rwany mdłościami oddech. – Czuję się, jakby wszystko do mnie wróciło – każdy akt przemocy, który nosił pod skórą, każde, twarde przekleństwo, które utworzyło skamielinę w jego pamięci, każdy ból, który sprawiał, że przez całe życie czuł się tak słaby i nieadekwatny; nie potrafił nawet prosić o litość, bo nie miał prawdziwego przekonania, że coś mu się należało. – Przez chwilę wyd-… wydawało mi się, że widziałem na jego twarzy ten sam uśmiech. M-m... myślałem, że po mnie przyszedł, nie mogę przejść przez to jeszcze raz, byłbyś rozczarowany, gdybyś wiedział… n-nie gniewaj się na mnie, proszę, nie potrafię… n-nie potrafię nad tym zapanować, nie mam siły, żebyś był na mnie zły – słowa, nagle uwolnione z zaciśniętej krtani, przebrzmiały przez niego nerwowym pośpiechem – pochylił głowę, choć własne dłonie rozmazywały mu się przed oczami, a łzy spływały po policzkach, zastygając w kącikach ust słoną wilgocią i osuwając się wzdłuż brody, na podkurczone kolana. Pragnął jedynie objąć Bertrama wokół piersi, ale nie mógł zmusić się do żadnego ruchu, skórę miał sztywną i opiętą na ramionach, a serce dygotało mu tak mocno, że czuł się, jakby mógł zgnieść je pomiędzy żebrami. – T-to nie dlatego... że nie chcę – zaczął w końcu, oddychając ciężko, bo ból zebrał się w płytkiej wnęce obojczyków. – Po prostu... potrzebuję chwili – przetarł dłońmi zaczerwienione oczy, a wilgoć zebrała mu się na śródręczach. – Czuję się obrzydliwy, kiedy o tym myślę i p-potrzebuję chwili, żeby nie czuć… żeby nie czuć się wcale. – odetchnął, próbując uregulować oddech, choć coś wciąż rwało się w jego piersi, napierając łapami na kruchy strop mostka.
– Trochę mi niedobrze – odpowiedział szczerze, pochylając wzrok, żeby nie widzieć krwi, która sczerniała na betonowym chodniku, w końcu skinął jednak głową, czekając, aż Bertram usiądzie obok, udo blisko jego uda, lecz nie stykając się jak zazwyczaj – dopiero wtedy spojrzał na jego poparzone dłonie i poczuł, jak łzy znów podchodzą mu w górę gardła, twarz staje się ciepła i opuchnięta. – Z-zamierzałem dać mu te pieniądze – zaczął cicho, ponownie ocierając łzy, choć to sprawiło tylko, że oczy miał podrażnione i zaczerwienione od żalu. – Zaciął mi się suwak, nie mogłem... przepraszam. – jego ciało żachnęło się gwałtownym spazmem, a on skulił się na brzegu ławki, z gardłem obolałym od płaczu. – Beiskr... – uniósł ostrożnie rękę, zaklęcie łamało mu się jednak na podniebieniu, przeszklone spojrzenie sprawiało, że oparzenie na dłoni Bertrama stało się nieregularną, pąsową plamą. – B-beiskr lét...ta – dygotał, choć inkantacja nie przepłynęła przez jego żyły, czeznąc głęboko w dole krtani. – Beiskr... létta – cisza; nawet magia nie wiedziała, jak mu odpowiedzieć.
– Boję się – powtórzył za nim, prawie bezwarunkowo, choć głos drżał mu wyraźnie, a oczy szkliły się łzami, które coraz trudniej było mu przełykać w dół gardła. – Zawsze się bałem. – nigdy nie powiedział mu o dniu, kiedy natrafił w nekrologu na imię Malte i jego serce zatrzymało się na krótką chwilę, zanim zdał sobie sprawę, że nosiło obce nazwisko, nie opowiedział o tym, jak Jørgen złapał go za nadgarstek pod koniec stycznia, a on popłakał się w swoim dziecięcym pokoju, nie wspominał o atakach paniki, które zaciskały mu żołądek i sprawiały, że zaciągał firanki w środku dnia, leżąc w łóżku, dopóki świat nie przestawał chwiać mu się pod nogami; sądził, że jego strach był niewdzięczny – powracał nawet, gdy spędzał noc w ciepłych ramionach, obejmował go ubraniami, które zakładał na noc, ilekroć nie mógł znieść nagości własnego ciała i wymawiał się cichym po prostu mi zimno, choć rano był spocony pod grubą kołdrą, zakradał się pod skórę ciepłymi wieczorami, kiedy miał mniej siły na całowanie i zupełnie nie miał jej na cokolwiek więcej. Nie umiał pozbyć się przekonania, że był winny Bertramowi poprawę; starał się być szczęśliwy dla nich obu – co jeśli nie potrafił? – Nie ciebie – zaprzeczył w końcu, cicho i płaczliwie – nie wiedział, jak go przekonać, bo barki drżały mu wyraźnie, a palce odruchowo sięgały do nadgarstków, drapiąc cienką skórę na lewym przedramieniu. – Nie zrobiłeś tego specjalnie... wiem, że nie zrobiłbyś tego specjalnie. – przełknął ślinę, czując jak pecyna podchodzi mu wysoko pod gardło i pogłębia rwany mdłościami oddech. – Czuję się, jakby wszystko do mnie wróciło – każdy akt przemocy, który nosił pod skórą, każde, twarde przekleństwo, które utworzyło skamielinę w jego pamięci, każdy ból, który sprawiał, że przez całe życie czuł się tak słaby i nieadekwatny; nie potrafił nawet prosić o litość, bo nie miał prawdziwego przekonania, że coś mu się należało. – Przez chwilę wyd-… wydawało mi się, że widziałem na jego twarzy ten sam uśmiech. M-m... myślałem, że po mnie przyszedł, nie mogę przejść przez to jeszcze raz, byłbyś rozczarowany, gdybyś wiedział… n-nie gniewaj się na mnie, proszę, nie potrafię… n-nie potrafię nad tym zapanować, nie mam siły, żebyś był na mnie zły – słowa, nagle uwolnione z zaciśniętej krtani, przebrzmiały przez niego nerwowym pośpiechem – pochylił głowę, choć własne dłonie rozmazywały mu się przed oczami, a łzy spływały po policzkach, zastygając w kącikach ust słoną wilgocią i osuwając się wzdłuż brody, na podkurczone kolana. Pragnął jedynie objąć Bertrama wokół piersi, ale nie mógł zmusić się do żadnego ruchu, skórę miał sztywną i opiętą na ramionach, a serce dygotało mu tak mocno, że czuł się, jakby mógł zgnieść je pomiędzy żebrami. – T-to nie dlatego... że nie chcę – zaczął w końcu, oddychając ciężko, bo ból zebrał się w płytkiej wnęce obojczyków. – Po prostu... potrzebuję chwili – przetarł dłońmi zaczerwienione oczy, a wilgoć zebrała mu się na śródręczach. – Czuję się obrzydliwy, kiedy o tym myślę i p-potrzebuję chwili, żeby nie czuć… żeby nie czuć się wcale. – odetchnął, próbując uregulować oddech, choć coś wciąż rwało się w jego piersi, napierając łapami na kruchy strop mostka.
– Trochę mi niedobrze – odpowiedział szczerze, pochylając wzrok, żeby nie widzieć krwi, która sczerniała na betonowym chodniku, w końcu skinął jednak głową, czekając, aż Bertram usiądzie obok, udo blisko jego uda, lecz nie stykając się jak zazwyczaj – dopiero wtedy spojrzał na jego poparzone dłonie i poczuł, jak łzy znów podchodzą mu w górę gardła, twarz staje się ciepła i opuchnięta. – Z-zamierzałem dać mu te pieniądze – zaczął cicho, ponownie ocierając łzy, choć to sprawiło tylko, że oczy miał podrażnione i zaczerwienione od żalu. – Zaciął mi się suwak, nie mogłem... przepraszam. – jego ciało żachnęło się gwałtownym spazmem, a on skulił się na brzegu ławki, z gardłem obolałym od płaczu. – Beiskr... – uniósł ostrożnie rękę, zaklęcie łamało mu się jednak na podniebieniu, przeszklone spojrzenie sprawiało, że oparzenie na dłoni Bertrama stało się nieregularną, pąsową plamą. – B-beiskr lét...ta – dygotał, choć inkantacja nie przepłynęła przez jego żyły, czeznąc głęboko w dole krtani. – Beiskr... létta – cisza; nawet magia nie wiedziała, jak mu odpowiedzieć.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 28.03.2001 – Promenada nadmorska – B. Holstein & F. Baantjer Pon 28 Sie - 17:26
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie zastanawiał się wcześniej, kiedy jego uczucia stały się tak szorstkie – kiedy miłość zaczęła strzelać pod zębami jak piach, troska zaczęła przecierać gardło do rozdrażnienia, a w miękkości przywiązania zanurzyły się ostre drzazgi złych impulsów i cierpkie pestki pochopnych słów. Wracał pamięcią do akademii i miał wrażenie, że już wtedy wydawało mu się to zwyczajne – nosił w sobie okrutne przekonanie, że mógłby zmusić Rubena do przeprosin, gdyby Folke tego zechciał, i jeszcze gorszą nadzieję, że go o to poprosi. Był dzieciakiem i wyobrażał sobie, że tak wyglądała troskliwa przyjaźń: jak lustro rozbite cudzą skronią, skopane żebra, kostki otarte do krwi i tkliwe sińce ciemniejące na skórze w dowodzie, że mu zależało. Bolało go, że Folke jej nie zauważał albo nie widział w niej tego, czym chciał, żeby była; ocierał mu krew z policzka, z łzami w oczach i przeprosinami odbijającymi się od ścian płaczliwym echem, z wdzięcznością, która nie była dumna, jedynie zmartwiona i pełna winy. Bolało go jeszcze bardziej, że jej nie chciał, ale nie potrafił wyrazić jej inaczej, przetłumaczyć ją na coś lepszego, co nie byłoby tak brzydkie i ostre; coś, nad czym Folke nie musiałby płakać, prosząc go, żeby nie robił tego więcej. Nie umiał tymczasem pisać ładnych listów, nie umiał zrozumieć wersów jego ulubionych wierszy, nie potrafił rozmawiać o tych rzeczach, które były mu bliskie: nie znał teatru poza linijkami, które odczytywał razem z nim po lekcjach i nie znał się na muzyce, drobne kwiaty, które przyjaciel rysował mu piórem na wnętrzu nadgarstka wydawały się na jego skórze równie niewłaściwe co pośród wysokogórskiej suchej jałowizny. Zdawało mu się, że może wyrazić ją tylko przez okropność, że nic poza nią nie mogło jej pomieścić i wytłumaczyć wystarczająco wiernie, nic poza gniewem, bo tym była dla niego troska: gotowością robienia dla niego rzeczy złych. Nic poza zapewnieniem go, że zajmie się wszystkim, jakby mógł wyjąć mu z dłoni każde zmartwienie i schować je dla niego w swojej pięści, choćby próbowało przegryźć się przez ciało i kość jak duszone zwierzę. Tymczasem nie dało się wyciągnąć koszmarów z jego snu, choroby spomiędzy smukłych włókienek mięśni ani strachu żyjącego w jego piersi i spojrzeniu, nie mógł zająć się dla niego wszystkim, nie mógł być dla niego tym, czym wydawało mu się, że powinien być i nie wiedział, jak sobie z tym poradzić – nie nauczono go innej miłości niż takiej, nie nauczono go, że kochać kogoś nie oznaczało przycinać ciernie każdej roślinie, chować zjadliwe żądła owadów pod własną skórą i rwać zęby z miękkich dziąseł życia, byle nie otarły się o cienką skórę.
Próbował się jej nauczyć, jeszcze raz, inaczej, ale strach Folke wciąż miał posmak jego winy. Nie powinien był go zostawiać. Nie powinien był spuszczać go z oczu. Nie powinien był pozwolić temu człowiekowi uciec. Nie powinien poprzestać tylko na tym, na tej małej kałuży krwi czerniącej się na chodniku kawałek dalej. Nie powinien był się rozpraszać, nie powinien był się wahać, nie powinien i nie powinien; potrafił wymienić wszystko, co zrobił źle i ani jednej rzeczy, którą mógłby zrobić dla niego teraz – nie mogąc go dotknąć, nie mogąc go przeprosić, nie mogąc odebrać mu tego strachu, który spływał po policzkach lśniącymi smugami, czuł się, jakby Folke znajdował się nieznośnie daleko. Nie zauważył, jak bardzo przyzwyczaił się do jego bliskości; do dłoni ocierających się przypadkiem, dotykających się kolan, ciepłej szyi gładzonej nieważnie palcami, kiedy siedzieli obok siebie w mieszkaniu. Teraz nie wiedział, co zrobić ze swoimi dłońmi.
– Nie – odpowiedział nerwowo, sięgając w końcu do kieszeni po paczkę papierosów; – nie zrobiłbym – powtórzył za nim, choć wcale nie wyglądał na przekonanego ani uspokojonego. Papierosa wyciągał z rozdrażnieniem w ruchach. W żyłach wciąż czuł podjudzające echo adrenaliny, a bodźce ocierające zmysły wydawały mu się niewygodne i drażniące jak przyciasny kołnierz, krawędź wgryzająca się w skórę, zgrzyt paznokcia o sztuczną nawierzchnię. – Uważasz, że to sprawia, że to w porządku? Dopóki powiem, że to nie specjalnie, wszystko jest dobrze? – nie chciał brzmieć w ten sposób, ale nie potrafił zagryźć zębów na szorstkim tonie; nagle wydawało mu się to nieznośnie, ta jego ustępliwość, to przyzwolenie, tak odruchowe. Folke chciał go uspokoić, ale cierpkie poczucie winy zapadało się tylko głębiej pod naskórek ściśniętego w napięciu serca. Mówiłeś mu tak samo? przystawało mu boleśnie pod zębami, więc wsunął papierosa w usta i spróbował odpalić zapalniczkę, trzaskając parokrotnie krztuszącym się iskrą mechanizmem, jakby nie zauważał, że palce miał poparzone i że drżały, kiedy krawędź metalu wpijała się w rozjątrzoną tkankę. W końcu odpalił go zaklęciem. – Przepraszam – szepnął z kłębem dymu, wciąż nerwowy, bo zdawało mu się, że niezadane pytanie zawisło w tej ciszy, podłe.
Wciąż nie potrafił go o to zapytać, a teraz czuł się jeszcze gorzej, kiedy Folke wspominał o tym sam – wiedział, że powinien, ale nie miał odwagi; myśl o jego przeszłości przystawała mu w gardle nieprzyjemnym posmakiem goryczy i słów, których nie chciał wypowiedzieć pochopnie. Chciał powiedzieć mu, że to nie ma znaczenia, ale musiałoby to trącić kłamstwem; oboje wiedzieli, że to nieprawda – miało znaczenie, miało duże znaczenie i wiele małych znaczeń: rękawy swetra naciągane na nadgarstki w ciepłe noce, nerwowy, przepraszający uśmiech, kiedy wsuwał mu dłonie pod koszulkę, tężejący czasem pod skórą dyskomfort, kiedy przysuwał się do niego bliżej, jakby obawiał się tego, o co mógłby go poprosić. Na chwilę udało im się to strząsnąć – na chwilę, po sylwestrze, było łatwiej, cisza zbierała się jednak na nowo, a on nie miał odwagi zapytać, bo jego troska wciąż była brzydka i gniewna, i robiło mu się mdło na myśl o tym, co mógłby odpowiedzieć.
Papieros wypalał się powoli pomiędzy jego palcami, nie podnosił go więcej do ust; spoglądał na pochylone ramiona Folke, na ich kolana rozdzielone wąską przestrzenią i chciał go objąć.
– Dlaczego miałbym się na ciebie gniewać? – wciąż brzmiał szorstko, chociaż nie chciał; miał wrażenie, że próbuje schować przed nim gniew pod językiem, ale drażnił go jego mocny smak. Był wściekły. Na tamtego człowieka, na to, co się wydarzyło, na siebie, na to, ze Folke czuł, że powinien mu o tym powiedzieć, nie mam siły, żebyś był na mnie zły, złościło go to, chociaż nie chciał taki być. – Nie zrobiłeś nic złego – nie był pewien, czy mówił o tym, co teraz. Chyba nie tylko. Nie potrafił sobie wyobrazić, że Folke mógłby zrobić cokolwiek, czym miałby być rozczarowany, nie wierzył mu. Nic z tego nie było jego winą. – Nawet gdybyś po prostu nie chciał, to nic złego. Nie jestem na ciebie zły.
Próbował nie brzmieć, jakby go upominał; próbował być spokojny, choć częścią siebie chciał podnieść się i pójść tropem drobnych plam na chodniku, wynieść swoją złość gdzieś indziej, spuścić ją z żył, zanim usiądzie przy nim znowu. Spojrzał na jarzące się oczko papierosa, na pomarańczowe ćmienie żaru, swoje poparzone ręce porywające się małymi nierównościami, napiętą na surowicy membraną skóry; potem upuścił go i przydeptał, pochylając się naprzód. Zastanawiał się, czy tak samo czuł się podczas tych nocy – w te wieczory, kiedy czuł się w jego łóżku, jakby wprosił się do niego na siłę.
– Nie mów tego więcej – głos mu przycichł, szemrając pogłosem tego gniewu schowanego pod językiem. – Że byłbym rozczarowany. Nie jestem taki. Nie jestem nim. I nic z tego, co się wydarzyło, nie było twoją winą. Wiem, że nie było.
Czasami miał wrażenie, jakby Folke tego nie zauważył. Wiedział, że nie mógł nad tym zapanować; wciąż jednak, czasami, czuł się, jakby spodziewał się po nim tego samego. Nie spoglądał na niego, rozcierając wygaszony tytoń na bruku – poczekamy – mruknął łagodniej, potem jednak przyjaciel dostrzegł jego poparzoną skórę, zaklęcie łamało mu się w ustach bezradne i coraz bardziej zdesperowane.
– Folke – nie potrafił wypowiedzieć jego imienia z rozdrażnieniem; nie czuł go dłużej pod językiem, jedynie zmęczenie. – Nic mi nie jest, nie musisz... Folke, przestań. Proszę – wyciągnął odruchem ku niemu dłoń, ale zatrzymał się wpół ruchu, nim dotknął jego uniesionej, drżącej ręki. – To nic, to nie twoja wina. Spójrz na mnie – poczuł ciepło jego skóry pod opuszkami palców, chociaż nie powinien; nie wiedział, jak być daleko od niego, nie wiedział, jak uspokoić siebie inaczej. – Nigdy więcej cię nie dotknie.
Próbował się jej nauczyć, jeszcze raz, inaczej, ale strach Folke wciąż miał posmak jego winy. Nie powinien był go zostawiać. Nie powinien był spuszczać go z oczu. Nie powinien był pozwolić temu człowiekowi uciec. Nie powinien poprzestać tylko na tym, na tej małej kałuży krwi czerniącej się na chodniku kawałek dalej. Nie powinien był się rozpraszać, nie powinien był się wahać, nie powinien i nie powinien; potrafił wymienić wszystko, co zrobił źle i ani jednej rzeczy, którą mógłby zrobić dla niego teraz – nie mogąc go dotknąć, nie mogąc go przeprosić, nie mogąc odebrać mu tego strachu, który spływał po policzkach lśniącymi smugami, czuł się, jakby Folke znajdował się nieznośnie daleko. Nie zauważył, jak bardzo przyzwyczaił się do jego bliskości; do dłoni ocierających się przypadkiem, dotykających się kolan, ciepłej szyi gładzonej nieważnie palcami, kiedy siedzieli obok siebie w mieszkaniu. Teraz nie wiedział, co zrobić ze swoimi dłońmi.
– Nie – odpowiedział nerwowo, sięgając w końcu do kieszeni po paczkę papierosów; – nie zrobiłbym – powtórzył za nim, choć wcale nie wyglądał na przekonanego ani uspokojonego. Papierosa wyciągał z rozdrażnieniem w ruchach. W żyłach wciąż czuł podjudzające echo adrenaliny, a bodźce ocierające zmysły wydawały mu się niewygodne i drażniące jak przyciasny kołnierz, krawędź wgryzająca się w skórę, zgrzyt paznokcia o sztuczną nawierzchnię. – Uważasz, że to sprawia, że to w porządku? Dopóki powiem, że to nie specjalnie, wszystko jest dobrze? – nie chciał brzmieć w ten sposób, ale nie potrafił zagryźć zębów na szorstkim tonie; nagle wydawało mu się to nieznośnie, ta jego ustępliwość, to przyzwolenie, tak odruchowe. Folke chciał go uspokoić, ale cierpkie poczucie winy zapadało się tylko głębiej pod naskórek ściśniętego w napięciu serca. Mówiłeś mu tak samo? przystawało mu boleśnie pod zębami, więc wsunął papierosa w usta i spróbował odpalić zapalniczkę, trzaskając parokrotnie krztuszącym się iskrą mechanizmem, jakby nie zauważał, że palce miał poparzone i że drżały, kiedy krawędź metalu wpijała się w rozjątrzoną tkankę. W końcu odpalił go zaklęciem. – Przepraszam – szepnął z kłębem dymu, wciąż nerwowy, bo zdawało mu się, że niezadane pytanie zawisło w tej ciszy, podłe.
Wciąż nie potrafił go o to zapytać, a teraz czuł się jeszcze gorzej, kiedy Folke wspominał o tym sam – wiedział, że powinien, ale nie miał odwagi; myśl o jego przeszłości przystawała mu w gardle nieprzyjemnym posmakiem goryczy i słów, których nie chciał wypowiedzieć pochopnie. Chciał powiedzieć mu, że to nie ma znaczenia, ale musiałoby to trącić kłamstwem; oboje wiedzieli, że to nieprawda – miało znaczenie, miało duże znaczenie i wiele małych znaczeń: rękawy swetra naciągane na nadgarstki w ciepłe noce, nerwowy, przepraszający uśmiech, kiedy wsuwał mu dłonie pod koszulkę, tężejący czasem pod skórą dyskomfort, kiedy przysuwał się do niego bliżej, jakby obawiał się tego, o co mógłby go poprosić. Na chwilę udało im się to strząsnąć – na chwilę, po sylwestrze, było łatwiej, cisza zbierała się jednak na nowo, a on nie miał odwagi zapytać, bo jego troska wciąż była brzydka i gniewna, i robiło mu się mdło na myśl o tym, co mógłby odpowiedzieć.
Papieros wypalał się powoli pomiędzy jego palcami, nie podnosił go więcej do ust; spoglądał na pochylone ramiona Folke, na ich kolana rozdzielone wąską przestrzenią i chciał go objąć.
– Dlaczego miałbym się na ciebie gniewać? – wciąż brzmiał szorstko, chociaż nie chciał; miał wrażenie, że próbuje schować przed nim gniew pod językiem, ale drażnił go jego mocny smak. Był wściekły. Na tamtego człowieka, na to, co się wydarzyło, na siebie, na to, ze Folke czuł, że powinien mu o tym powiedzieć, nie mam siły, żebyś był na mnie zły, złościło go to, chociaż nie chciał taki być. – Nie zrobiłeś nic złego – nie był pewien, czy mówił o tym, co teraz. Chyba nie tylko. Nie potrafił sobie wyobrazić, że Folke mógłby zrobić cokolwiek, czym miałby być rozczarowany, nie wierzył mu. Nic z tego nie było jego winą. – Nawet gdybyś po prostu nie chciał, to nic złego. Nie jestem na ciebie zły.
Próbował nie brzmieć, jakby go upominał; próbował być spokojny, choć częścią siebie chciał podnieść się i pójść tropem drobnych plam na chodniku, wynieść swoją złość gdzieś indziej, spuścić ją z żył, zanim usiądzie przy nim znowu. Spojrzał na jarzące się oczko papierosa, na pomarańczowe ćmienie żaru, swoje poparzone ręce porywające się małymi nierównościami, napiętą na surowicy membraną skóry; potem upuścił go i przydeptał, pochylając się naprzód. Zastanawiał się, czy tak samo czuł się podczas tych nocy – w te wieczory, kiedy czuł się w jego łóżku, jakby wprosił się do niego na siłę.
– Nie mów tego więcej – głos mu przycichł, szemrając pogłosem tego gniewu schowanego pod językiem. – Że byłbym rozczarowany. Nie jestem taki. Nie jestem nim. I nic z tego, co się wydarzyło, nie było twoją winą. Wiem, że nie było.
Czasami miał wrażenie, jakby Folke tego nie zauważył. Wiedział, że nie mógł nad tym zapanować; wciąż jednak, czasami, czuł się, jakby spodziewał się po nim tego samego. Nie spoglądał na niego, rozcierając wygaszony tytoń na bruku – poczekamy – mruknął łagodniej, potem jednak przyjaciel dostrzegł jego poparzoną skórę, zaklęcie łamało mu się w ustach bezradne i coraz bardziej zdesperowane.
– Folke – nie potrafił wypowiedzieć jego imienia z rozdrażnieniem; nie czuł go dłużej pod językiem, jedynie zmęczenie. – Nic mi nie jest, nie musisz... Folke, przestań. Proszę – wyciągnął odruchem ku niemu dłoń, ale zatrzymał się wpół ruchu, nim dotknął jego uniesionej, drżącej ręki. – To nic, to nie twoja wina. Spójrz na mnie – poczuł ciepło jego skóry pod opuszkami palców, chociaż nie powinien; nie wiedział, jak być daleko od niego, nie wiedział, jak uspokoić siebie inaczej. – Nigdy więcej cię nie dotknie.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 28.03.2001 – Promenada nadmorska – B. Holstein & F. Baantjer Czw 14 Wrz - 23:54
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Odkąd pożar przesunął dłońmi po jego ciele, wyobrażał sobie, że jego serce przypominało draskę zerwaną z tekturowego pudełka zapałek – każde, gwałtowne zadraśnięcie emocji sprawiało, że czerwień gorała przebłyskiem ognia, a on podciągał kolana pod brodę, aby zdusić go w środku; często czuł na skórze dreszcze fantomowego bólu w miejscach, gdzie tkanka napinała się wzdłuż ściegów głębokiej blizny, więc budził się z szeroko otwartymi oczami i płaczem uwięzłym w dole falującej piersi – którejś nocy wybiegł na podwórko przed domem, drżący i przerażony, a girlanda świateł, rozwieszona nad futryną z okazji zbliżających się obchodów Jul, odbijała się w jego źrenicach jak lśniące płomienie; koszula przemokła mu od śniegu, lecz nie pozwolił przeciągnąć jej sobie przez głowę, nawet kiedy Jørgen wziął go na ręce i zaniósł z powrotem do ciepłej sypialni, więc położył się do łóżka w wilgotnym ubraniu, nakryty kołdrą i wełnianym kocem, niezdolny odpowiedzieć, co się stało, bo kiedy skupiał się na własnym bólu, wydawało mu się, że płonął cały świat. Rano obudził się w świeżej piżamie, z posmakiem eliksiru utrzymującym się na języku, podczas gdy Helene siedziała na brzegu jego łóżka i jeszcze zanim się do niego odezwała, jej wargi ułożyły się na kształt przepraszam – pamiętał, że tego dnia miała zaczerwienione spojówki i nieustannie zamykała się w pokoju ze swoimi łzami, a on czuł się winny jej troski tak samo, jak czuł się winny troski Bertrama. Widział, jak dłonie przyjaciela zaciskały się w pięści, bielejąc wokół knykci, słyszał, jak gniew tężał mu w krtani, zbyt ciężki, by przełknąć go wraz ze śliną, więc w końcu zaczynał prześwitywać przez wezbrany ton jego głosu, rwać się na ostrych krańcach zębów i odciążać pierś pytaniami, na które nigdy nie potrafił odpowiedzieć – nie rozumiał, skąd brała się jego złość, bo sam nigdy jej nie czuł, a kiedy Ruben go wyzywał, nie potrafił zmusić się choćby do tego, aby mu odpowiedzieć; za każdym razem pochylał tylko głowę i uciekał spojrzeniem, szedł posłusznie w głąb korytarza, nie próbował wyrwać nadgarstka z ucisku dłoni i klękał, kiedy mu kazano, nawet jeśli w oczach za każdym razem zbierały mu się łzy. Jego ciało drętwiało, wypełnione kantarydą strachu – nie wiedział, dokąd uciekała jego świadomość, dlaczego nie mógł zatrzymać jej pomiędzy skrońmi, nie wiedział, jak wyjaśnić to, co się z nim działo, kiedy leżał bezwładnie pod cudzymi dłońmi i czuł się, jakby ciało, które krwawiło na podłodze, nigdy do niego nie należało; bał się, że okaże się, że to choroba – że za którymś razem świadomość w końcu do niego nie wróci.
– Nie – odparł cicho, pochylając głowę, kiedy Bertram zapalił papierosa, a chłodne, marcowe powietrze wypełnił duszący zapach nikotyny. – Nie wiem – dodał zaraz, ocierając rękawem łzy, które napłynęły mu do oczu – ich wilgoć wydała mu się nagle ciepła i upokarzająca, bo głos przyjaciela stał się ciężki i surowy, a jemu drżały dłonie, drżała szczęka, drżało całe ciało; w ciszy, jaka pomiędzy nimi zapadła, pojawiły się kolejne pytania, domysły, które wrzynały mu się pod skronie, bolesne i nieustępliwe. – Nie kłóćmy się, nie mogę tego znieść. – powtórzył, pociągając nosem i dociskając kolana mocniej do piersi, jakby obawiał się, że serce mogłoby zerwać mu się spomiędzy żeber i potoczyć się po chodniku, ciężkie i rozmoknięte; patrzył w dół, na ciemniejące płyty chodnika, na które odprysły pojedyncze iskry żaru, kiedy cygaretka upadła na ziemię, rozgnieciona twardym brzegiem podeszwy. Malte miał zwyczaj palenia w łóżku, a jego oddech zawsze nosił zapach dymu – nigdy nie przyznał się, że mu to przeszkadzało, choć czasem odruchowo pocierał dłonią miejsce, gdzie strzepnął na niego żar z papierosa, pozostawiając na skórze drobne, czerwone blizny, przypominające plamy wybroczyn; ognik dotknął nagiego ciała, a on poczuł się, jakby pożar znów rozlał się po jego plecach, naciągając skórę wzdłuż kręgosłupa, jakby miała zwęglić się i pęknąć na twardych wyrostkach kości – poderwał się nerwowo, nagle niezdolny złapać oddechu, lecz Malte chwycił go za nadgarstek i przyciągnął blisko do swoich ust, które wciąż śmierdziały tytoniem i satysfakcją.
– Nie rozumiesz – odetchnął w końcu, lecz jego ciało wciąż dygotało, jakby coś wewnątrz próbowało wydostać się spod ciasnej skóry, wyrwać się konwulsją spomiędzy żeber – poczuł, jak wraz z tymi słowami, świadomość usunęła się na mieliznę skroni, jak wszystko, co dotąd obejmował wzrokiem, stało się odległe i rozmazane, kołyszące się w ten sam sposób, w jaki powietrze zazwyczaj kołysze się nad ogniskiem; zacisnął palce na metalowym podłokietniku, próbując nabrać głębszy oddech, zatrzymać ją przy sobie. – Pozwoliłem mu... pozwoliłem mu na to wszystko. Nie wiedziałem, co zrobić, żeby przestał. – głos załamał mu się wyraźnie, więc pochylił głowę, czując, jak płacz ponownie zbiera mu się w kącikach oczu, a ucisk pod grdyką staje się cięższy, jakby coś stanęło mu w gardle. – Stawał się tylko bardziej nachalny, kiedy odmawiałem i p-pomyślałem... bałem się, że... pomyślałem, że wszystko skończy się szybciej, jeśli przestanę się opierać. – łzy popłynęły mu spod zaciśniętych powiek, a on docisnął je dłońmi, ocierając twarz mankietem rękawa, teraz już całkiem wilgotnym i wymiętym pomiędzy palcami – nie chciał o nim pamiętać, lecz wspomnienia tłoczyły mu się pod czaszką, wszystkie gniewne i uzębione. – Wiem, jak to brzmi, ale ja naprawdę… nie wiem, dlaczego taki jestem, gdybym mógł to zmienić, przysięgam, że bym to zrobił. – łzy ciekły mu policzkach, aż końcu stopniowo przeobraziły się w płacz, a następnie w szloch – głęboki i przejmujący, taki, którego wstydził się przy ludziach, lecz nie wiedział, jak dłużej powstrzymać go w środku, nie wypuszczając jednocześnie świadomości z kurczowego uścisku dłoni. – Niczego... niczego nie pragnę bardziej niż móc powiedzieć wszystkim, co czuję, ale nie mam odwagi, nie mam siły, nie mogę… nie mogę, nie mogę się poruszyć, za każdym razem mam wrażenie, jakby wszystko we mnie zniknęło. – oddychał ciężko, wciąż ukrywając twarz w dłoniach, przyglądając się, jak chodnik czernieje w wąskich szczelinach pomiędzy jego palcami. – Najgorsze jest to... – głos mu drżał, uwięziony pomiędzy strunami krtani, tak cienki, że mógłby porwać go łagodny podmuch wiatru, szum liści, nadmorska bryza. – Nie urodziłem się taki, to wszystko mi się przytrafiło, pozw... pozwoliłem, żeby to wszystko mi się przytrafiło. – w końcu odwrócił się w jego stronę, z uniesioną dłonią, z zaklęciem, z ciężarem, którego nie potrafił utrzymać w tym wątłym, zmęczonym ciele. Bertram objął palcami jego śródręcze, a on poczuł, jak mrowienie przesuwa mu się wzdłuż przedramienia, jak wszystko kurczy się i zastyga, jak winieta nasuwa mu się wokół spojrzenia, lecz nie drgnął ani nie cofnął się przed jego dotykiem. – Po prostu obiecaj mi, że mnie nie okłamiesz – spojrzał mu w oczy, choć pragnął przytulić się do jego ciała, oprzeć policzki o ciepło jego piersi, zatrzymać dłonie na jego plecach i czuć, jak on zatrzymuje swoje na jego, jak zamyka go w objęciu, w którym było bezpiecznie i ciepło; nie poruszył się z miejsca. – Jak długo, zanim to będzie dla ciebie zbyt wiele? Zanim ja... Co, jeśli nie będę potrafił do ciebie wrócić?
– Nie – odparł cicho, pochylając głowę, kiedy Bertram zapalił papierosa, a chłodne, marcowe powietrze wypełnił duszący zapach nikotyny. – Nie wiem – dodał zaraz, ocierając rękawem łzy, które napłynęły mu do oczu – ich wilgoć wydała mu się nagle ciepła i upokarzająca, bo głos przyjaciela stał się ciężki i surowy, a jemu drżały dłonie, drżała szczęka, drżało całe ciało; w ciszy, jaka pomiędzy nimi zapadła, pojawiły się kolejne pytania, domysły, które wrzynały mu się pod skronie, bolesne i nieustępliwe. – Nie kłóćmy się, nie mogę tego znieść. – powtórzył, pociągając nosem i dociskając kolana mocniej do piersi, jakby obawiał się, że serce mogłoby zerwać mu się spomiędzy żeber i potoczyć się po chodniku, ciężkie i rozmoknięte; patrzył w dół, na ciemniejące płyty chodnika, na które odprysły pojedyncze iskry żaru, kiedy cygaretka upadła na ziemię, rozgnieciona twardym brzegiem podeszwy. Malte miał zwyczaj palenia w łóżku, a jego oddech zawsze nosił zapach dymu – nigdy nie przyznał się, że mu to przeszkadzało, choć czasem odruchowo pocierał dłonią miejsce, gdzie strzepnął na niego żar z papierosa, pozostawiając na skórze drobne, czerwone blizny, przypominające plamy wybroczyn; ognik dotknął nagiego ciała, a on poczuł się, jakby pożar znów rozlał się po jego plecach, naciągając skórę wzdłuż kręgosłupa, jakby miała zwęglić się i pęknąć na twardych wyrostkach kości – poderwał się nerwowo, nagle niezdolny złapać oddechu, lecz Malte chwycił go za nadgarstek i przyciągnął blisko do swoich ust, które wciąż śmierdziały tytoniem i satysfakcją.
– Nie rozumiesz – odetchnął w końcu, lecz jego ciało wciąż dygotało, jakby coś wewnątrz próbowało wydostać się spod ciasnej skóry, wyrwać się konwulsją spomiędzy żeber – poczuł, jak wraz z tymi słowami, świadomość usunęła się na mieliznę skroni, jak wszystko, co dotąd obejmował wzrokiem, stało się odległe i rozmazane, kołyszące się w ten sam sposób, w jaki powietrze zazwyczaj kołysze się nad ogniskiem; zacisnął palce na metalowym podłokietniku, próbując nabrać głębszy oddech, zatrzymać ją przy sobie. – Pozwoliłem mu... pozwoliłem mu na to wszystko. Nie wiedziałem, co zrobić, żeby przestał. – głos załamał mu się wyraźnie, więc pochylił głowę, czując, jak płacz ponownie zbiera mu się w kącikach oczu, a ucisk pod grdyką staje się cięższy, jakby coś stanęło mu w gardle. – Stawał się tylko bardziej nachalny, kiedy odmawiałem i p-pomyślałem... bałem się, że... pomyślałem, że wszystko skończy się szybciej, jeśli przestanę się opierać. – łzy popłynęły mu spod zaciśniętych powiek, a on docisnął je dłońmi, ocierając twarz mankietem rękawa, teraz już całkiem wilgotnym i wymiętym pomiędzy palcami – nie chciał o nim pamiętać, lecz wspomnienia tłoczyły mu się pod czaszką, wszystkie gniewne i uzębione. – Wiem, jak to brzmi, ale ja naprawdę… nie wiem, dlaczego taki jestem, gdybym mógł to zmienić, przysięgam, że bym to zrobił. – łzy ciekły mu policzkach, aż końcu stopniowo przeobraziły się w płacz, a następnie w szloch – głęboki i przejmujący, taki, którego wstydził się przy ludziach, lecz nie wiedział, jak dłużej powstrzymać go w środku, nie wypuszczając jednocześnie świadomości z kurczowego uścisku dłoni. – Niczego... niczego nie pragnę bardziej niż móc powiedzieć wszystkim, co czuję, ale nie mam odwagi, nie mam siły, nie mogę… nie mogę, nie mogę się poruszyć, za każdym razem mam wrażenie, jakby wszystko we mnie zniknęło. – oddychał ciężko, wciąż ukrywając twarz w dłoniach, przyglądając się, jak chodnik czernieje w wąskich szczelinach pomiędzy jego palcami. – Najgorsze jest to... – głos mu drżał, uwięziony pomiędzy strunami krtani, tak cienki, że mógłby porwać go łagodny podmuch wiatru, szum liści, nadmorska bryza. – Nie urodziłem się taki, to wszystko mi się przytrafiło, pozw... pozwoliłem, żeby to wszystko mi się przytrafiło. – w końcu odwrócił się w jego stronę, z uniesioną dłonią, z zaklęciem, z ciężarem, którego nie potrafił utrzymać w tym wątłym, zmęczonym ciele. Bertram objął palcami jego śródręcze, a on poczuł, jak mrowienie przesuwa mu się wzdłuż przedramienia, jak wszystko kurczy się i zastyga, jak winieta nasuwa mu się wokół spojrzenia, lecz nie drgnął ani nie cofnął się przed jego dotykiem. – Po prostu obiecaj mi, że mnie nie okłamiesz – spojrzał mu w oczy, choć pragnął przytulić się do jego ciała, oprzeć policzki o ciepło jego piersi, zatrzymać dłonie na jego plecach i czuć, jak on zatrzymuje swoje na jego, jak zamyka go w objęciu, w którym było bezpiecznie i ciepło; nie poruszył się z miejsca. – Jak długo, zanim to będzie dla ciebie zbyt wiele? Zanim ja... Co, jeśli nie będę potrafił do ciebie wrócić?
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 28.03.2001 – Promenada nadmorska – B. Holstein & F. Baantjer Czw 21 Wrz - 20:17
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie, nie wiem, nie kłóćmy się. Próbował złapać swoją złość w karby, próbował ją przełknąć, udusić pierwszym obłokiem dymu zatrzymanym w piersi, ale wszystko wydawało się nagle zakrzywione i naprężone, zaniepokojone; jakby gotowe do ucieczki. Niespokojne przeczucie gniotło go w piersi nieprzyjemnie, jakby coś w nim utknęło, tuż za sercem – nie kołatało dłużej tak nerwowo, jego spokój nie przypominał jednak opanowania, przypominało to samo zgęstnienie, jakie zawisało w powietrzu, kiedy jelenie podrywały głowy i zamierały, napięte jak szarpnięte struny, czekając w ciszy na zęby chwytające gardło. Całe życie, kiedy powietrze gęstniało, rozdzierał je pierwszy; zaciskał pięści, prowokował, wszczynał kłótnie, domagał się odpowiedzi, szukał rozładowania, choćby miało boleć i miało butwieć w ustach goryczą, a teraz wolałby się chyba nim udusić, bo wiedział, że jeśli był zębami, Folke nie ucieknie. Był jak sarna wychowana w ogrodzie z psami, kąsana w pęciny i łapana za szyję, nauczona tylko tego, by truchleć i czekać aż się znudzą; tymczasem powietrze gęstniało, a on wiedział tylko tyle, by gryźć najpierw. Skurcz napięcia przesunął mu się wzdłuż żuchwy, żar zginął cicho pod jego podeszwą i miał wrażenie, że razem z nim zgasł ostatni ciepły punkt w tym wieczorze; nawet poparzone dłonie drętwiały od tego chłodu. Niebo ciemniało szybko, granatowe i napuchnięte jak rozlany pod bladą skórą siniak. Nie kłóćmy się, tak powiedział, ale nie kłócili się wcale – cała złość w tej ciszy należała do niego i wydawała mu się wstrętniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.
Nie patrzył na niego, kiedy zaczął mówić – spoglądał na swoje dłonie, naciekłe drażniącym bólem i wzbierającymi pęcherzami, czuł dreszcz wstrząsający ciałem przyjaciela obok, chociaż rozdzielała ich nieznośnie pusta przestrzeń, woda szumiała gdzieś przed nimi, gdzieś nad ich głowami, gdzieś daleko. Miał ochotę się w niej zanurzyć; wsunąć kark w zimne otrzeźwienie i trzymać powierzchnię daleko nad sobą, dopóki płuca nie zaczęłyby go palić, dopóki Folke nie przestałby mówić. Nie miał odwagi go o to pytać, chociaż powinni porozmawiać o tym dawno. Nie miał odwagi, bo wiedział, że nie potrafił zagryźć swojej złości; teraz podchodziła mu pod gardło wstrętną mdłością i wolałby się nią chyba udusić. Biała smuga roztartego na bruku popiołu rozmyła mu się przed oczami. Pamiętał jeszcze smak wściekłości, kiedy przynosiła na sobie zapach kogoś innego; pamiętał jeszcze, jak musiał patrzeć w oczy człowiekowi, którego minął w drzwiach jej mieszkania, zapach potu i jej ciała gęsty pomimo otwartych okien; pamiętał, że kiedy spotkał go przed drzwiami budynku, w którym bez przerwy wymieniała z nim uśmiechu, dopalił papierosa do połowy, a potem śnieg na balustradzie stopniał w czerwień. Pamiętał, że powiedział jej później, że go zabije, że nie było niczego gorszego i że wydawało mu się, że nie mógłby być tego bliższy, ale nie miał wtedy pojęcia – nie miał pojęcia, jak blisko takiej winy mógłby stanąć; nie wiedział nic o tym, co mógłby zrobić.
Nie odważył się zrobić więcej niż to – złapał go za dłoń, żeby go zatrzymać, czuł pod palcami jej drżenie i kiedy Folke podnosił na niego szklane wrażenie, bał się, że zobaczy to wszystko w jego źrenicach; tą wściekłą potworność, jakiej nie mógł strząsnąć ze swojej myśli. Mimo wszystko, nie spodziewał się tego, co nadeszło później: tego pytania, które zawisło między nimi ciężko. Nie spodziewał się, że taki ciężar miały zęby na gardle – że zgęstniałe powietrze pęknie, a on nie będzie umiał przed nimi uciec.
– To niesprawiedliwe – zaskoczyła go szorstkość swojego głosu; zaskoczyło go, że nie zachwiał się na obrzeżu krtani, nie szarpnął się niespokojnym dreszczem. Późniejsza cisza była jeszcze gorsza. Spoglądał w jego oczy, jakby miał nadzieję znaleźć w nich zaprzeczenie temu, co powiedział, ale Folke wydawał się tego pewny. Wiedział, o co pytał. Rozważał to pytanie już wcześniej, rozważał je, kiedy podnosili się z łóżka, pili herbatę, zakładali płaszcze. – Myślałeś o tym? Myślałeś o tym, że mógłbym zrobić coś, przez co nie mógłbyś do mnie wrócić? Że mógłbyś do mnie nie wrócić? – spytał, nie czując w gardle tych słów, jakby wypowiadał je ktoś inny. Nie było w nich wyrzutu i nie było w nich złości, nie wiedział właściwie, jak brzmiały. Może jak: no tak. No tak, to oczywiste. – Nie okłamuj mnie, ty też – nie odwracał spojrzenia od jego oczu, chociaż bał się tego, co w nich było i bał się tego, że mógłby rzeczywiście go nie okłamać; że właściwie już powiedział mu prawdę, tym pytaniem, dobrze przemyślanym. Rozluźnił uścisk palców na jego dłoni, w końcu cofnął rękę i znów byli daleko. – Zastanawiałeś się, chociaż przez chwilę, że mieli rację, kiedy mówili o mnie te rzeczy? Nie pytam, czy w to wierzysz, tylko czy o tym myślałeś. Że mógłbym. Znasz mnie lepiej niż oni. Byłeś tam, kiedy podobno prawie przekręciłem kark Rubenowi. Zrobiłem to dla ciebie, kto miałby wiedzieć lepiej? Wiesz dobrze, jaki jestem. Nie pomyślałeś o tym? – kącik ust drgnął mu nerwowo, szczęka stężała przez moment, poczuł, jak złość wlewa się w jego głos, naciąga go na brzegach i ściera do chrobotliwej szorstkości. Spojrzenie miał spokojne, ale pochmurne i ciężkie. – Mogłem zabić tego człowieka, tamtej nocy w parku, przed naszym wyjazdem. Zabiłbym go może, gdyby nie było tam Soelberga, bo myślałem o tym, że mógłbym do ciebie nie wrócić – nie był z tego dumny, przeciwnie; nie chciał mu o tym mówić, ale miał wrażenie, że nie mogli udawać ciągle, że te rzeczy nigdy się nie wydarzyły. Wydawało mu się to nagle ważne; żeby wiedział. Żeby pomyślał o tym jeszcze raz i żeby patrzył mu przy tym w oczy. – Widziałeś jej zdjęcie. Nigdy się nie zastanawiałeś? Czy moje ręce pasują do tych śladów? Czy to, co o mnie wiesz, pasuje do tej historii? Zabiłbym tego człowieka, o którym mówisz, gdybym mógł. Pamiętam, jak nim cuchnąłeś. Myślałem o tym też wtedy. Pamiętam i nie wiem, co zrobię, jeśli go spotkam – nie próbował go straszyć ani ostrzegać, nie próbował też zapraszać go do dyskusji albo negocjacji, mówił o tym sucho, mleko rozlewało się wreszcie z niekłopotliwego stołu ich przyjaźni i wsiąkało w fugi. Gdyby zanurzył w nim palce, zmieniłoby na nich barwę w gęstą winę. Wydawało mu się to tragiczne, ta ich przeciwstawność: Folke włożyłby dłonie w krew i spłynęłaby mu po nadgarstkach czystą wodą.
– To niesprawiedliwe pytanie, tak samo jak to, czy potrafiłbyś zostać, gdybym zrobił coś złego. Nie to – struny głosu spięły mu się podrażnieniem, kiedy myślał, jeszcze raz, o tym, co mu zrobiono. – tego nie zrobię nigdy. Ale są inne rzeczy, które mógłbym zrobić. Które już zrobiłem. Nie musisz mi odpowiadać, nie musisz niczego obiecywać, ostatecznie nie ma znaczenia, co odpowiesz, tylko to, czy o tym myślisz, o tym, co mógłbym zrobić. Jeśli nie mógłbyś do mnie wrócić, to może nie byłoby więcej do powiedzenia. Nawet jeśli to nie z mojej winy, dlaczego miałbyś być z kimś takim? Do kogo boisz się wrócić? Albo nie możesz, co za różnica? – poczuł w ustach gryzący posmak strachu, może rozgoryczenia, może zmęczonej bezsilności, nerwowy i niespokojny, pogłos drżącej pod sercem paniczności. Co, jeśli nie mógłby do niego wrócić? – Wolałbym, żebyś nie czuł, że musisz przede mną uciekać. Nie wiem. Nie wiem, co wtedy – odpowiedział w końcu, wyraźnie rozstrojony; to, co gniotło go w piersi, zdawało się urosnąć i dusiło go pod obojczykiem. Odwrócił się, nerwowym odruchem przechylając głowę, by naciągnąć bolesność w karku. – To nie twoja wina, że cię nie słuchał, kiedy próbowałeś go zatrzymać ani że przestałeś w końcu próbować, bo nie słuchał. Nie pozwoliłeś mu na nic, po prostu cię zmusił. Nie jesteś odpowiedzialny za to, co ci zrobił. Przestań go usprawiedliwiać – słowa szorowały nieprzyjemnie dno gardła. – Nigdy nie umiałem tego zrozumieć; nie tego, że się boisz, tylko tego jak ich sobą zasłaniasz. Czym sobie zasłużyli? Gdybym go spotkał, zatrzymałbyś mnie?
Nie patrzył na niego, kiedy zaczął mówić – spoglądał na swoje dłonie, naciekłe drażniącym bólem i wzbierającymi pęcherzami, czuł dreszcz wstrząsający ciałem przyjaciela obok, chociaż rozdzielała ich nieznośnie pusta przestrzeń, woda szumiała gdzieś przed nimi, gdzieś nad ich głowami, gdzieś daleko. Miał ochotę się w niej zanurzyć; wsunąć kark w zimne otrzeźwienie i trzymać powierzchnię daleko nad sobą, dopóki płuca nie zaczęłyby go palić, dopóki Folke nie przestałby mówić. Nie miał odwagi go o to pytać, chociaż powinni porozmawiać o tym dawno. Nie miał odwagi, bo wiedział, że nie potrafił zagryźć swojej złości; teraz podchodziła mu pod gardło wstrętną mdłością i wolałby się nią chyba udusić. Biała smuga roztartego na bruku popiołu rozmyła mu się przed oczami. Pamiętał jeszcze smak wściekłości, kiedy przynosiła na sobie zapach kogoś innego; pamiętał jeszcze, jak musiał patrzeć w oczy człowiekowi, którego minął w drzwiach jej mieszkania, zapach potu i jej ciała gęsty pomimo otwartych okien; pamiętał, że kiedy spotkał go przed drzwiami budynku, w którym bez przerwy wymieniała z nim uśmiechu, dopalił papierosa do połowy, a potem śnieg na balustradzie stopniał w czerwień. Pamiętał, że powiedział jej później, że go zabije, że nie było niczego gorszego i że wydawało mu się, że nie mógłby być tego bliższy, ale nie miał wtedy pojęcia – nie miał pojęcia, jak blisko takiej winy mógłby stanąć; nie wiedział nic o tym, co mógłby zrobić.
Nie odważył się zrobić więcej niż to – złapał go za dłoń, żeby go zatrzymać, czuł pod palcami jej drżenie i kiedy Folke podnosił na niego szklane wrażenie, bał się, że zobaczy to wszystko w jego źrenicach; tą wściekłą potworność, jakiej nie mógł strząsnąć ze swojej myśli. Mimo wszystko, nie spodziewał się tego, co nadeszło później: tego pytania, które zawisło między nimi ciężko. Nie spodziewał się, że taki ciężar miały zęby na gardle – że zgęstniałe powietrze pęknie, a on nie będzie umiał przed nimi uciec.
– To niesprawiedliwe – zaskoczyła go szorstkość swojego głosu; zaskoczyło go, że nie zachwiał się na obrzeżu krtani, nie szarpnął się niespokojnym dreszczem. Późniejsza cisza była jeszcze gorsza. Spoglądał w jego oczy, jakby miał nadzieję znaleźć w nich zaprzeczenie temu, co powiedział, ale Folke wydawał się tego pewny. Wiedział, o co pytał. Rozważał to pytanie już wcześniej, rozważał je, kiedy podnosili się z łóżka, pili herbatę, zakładali płaszcze. – Myślałeś o tym? Myślałeś o tym, że mógłbym zrobić coś, przez co nie mógłbyś do mnie wrócić? Że mógłbyś do mnie nie wrócić? – spytał, nie czując w gardle tych słów, jakby wypowiadał je ktoś inny. Nie było w nich wyrzutu i nie było w nich złości, nie wiedział właściwie, jak brzmiały. Może jak: no tak. No tak, to oczywiste. – Nie okłamuj mnie, ty też – nie odwracał spojrzenia od jego oczu, chociaż bał się tego, co w nich było i bał się tego, że mógłby rzeczywiście go nie okłamać; że właściwie już powiedział mu prawdę, tym pytaniem, dobrze przemyślanym. Rozluźnił uścisk palców na jego dłoni, w końcu cofnął rękę i znów byli daleko. – Zastanawiałeś się, chociaż przez chwilę, że mieli rację, kiedy mówili o mnie te rzeczy? Nie pytam, czy w to wierzysz, tylko czy o tym myślałeś. Że mógłbym. Znasz mnie lepiej niż oni. Byłeś tam, kiedy podobno prawie przekręciłem kark Rubenowi. Zrobiłem to dla ciebie, kto miałby wiedzieć lepiej? Wiesz dobrze, jaki jestem. Nie pomyślałeś o tym? – kącik ust drgnął mu nerwowo, szczęka stężała przez moment, poczuł, jak złość wlewa się w jego głos, naciąga go na brzegach i ściera do chrobotliwej szorstkości. Spojrzenie miał spokojne, ale pochmurne i ciężkie. – Mogłem zabić tego człowieka, tamtej nocy w parku, przed naszym wyjazdem. Zabiłbym go może, gdyby nie było tam Soelberga, bo myślałem o tym, że mógłbym do ciebie nie wrócić – nie był z tego dumny, przeciwnie; nie chciał mu o tym mówić, ale miał wrażenie, że nie mogli udawać ciągle, że te rzeczy nigdy się nie wydarzyły. Wydawało mu się to nagle ważne; żeby wiedział. Żeby pomyślał o tym jeszcze raz i żeby patrzył mu przy tym w oczy. – Widziałeś jej zdjęcie. Nigdy się nie zastanawiałeś? Czy moje ręce pasują do tych śladów? Czy to, co o mnie wiesz, pasuje do tej historii? Zabiłbym tego człowieka, o którym mówisz, gdybym mógł. Pamiętam, jak nim cuchnąłeś. Myślałem o tym też wtedy. Pamiętam i nie wiem, co zrobię, jeśli go spotkam – nie próbował go straszyć ani ostrzegać, nie próbował też zapraszać go do dyskusji albo negocjacji, mówił o tym sucho, mleko rozlewało się wreszcie z niekłopotliwego stołu ich przyjaźni i wsiąkało w fugi. Gdyby zanurzył w nim palce, zmieniłoby na nich barwę w gęstą winę. Wydawało mu się to tragiczne, ta ich przeciwstawność: Folke włożyłby dłonie w krew i spłynęłaby mu po nadgarstkach czystą wodą.
– To niesprawiedliwe pytanie, tak samo jak to, czy potrafiłbyś zostać, gdybym zrobił coś złego. Nie to – struny głosu spięły mu się podrażnieniem, kiedy myślał, jeszcze raz, o tym, co mu zrobiono. – tego nie zrobię nigdy. Ale są inne rzeczy, które mógłbym zrobić. Które już zrobiłem. Nie musisz mi odpowiadać, nie musisz niczego obiecywać, ostatecznie nie ma znaczenia, co odpowiesz, tylko to, czy o tym myślisz, o tym, co mógłbym zrobić. Jeśli nie mógłbyś do mnie wrócić, to może nie byłoby więcej do powiedzenia. Nawet jeśli to nie z mojej winy, dlaczego miałbyś być z kimś takim? Do kogo boisz się wrócić? Albo nie możesz, co za różnica? – poczuł w ustach gryzący posmak strachu, może rozgoryczenia, może zmęczonej bezsilności, nerwowy i niespokojny, pogłos drżącej pod sercem paniczności. Co, jeśli nie mógłby do niego wrócić? – Wolałbym, żebyś nie czuł, że musisz przede mną uciekać. Nie wiem. Nie wiem, co wtedy – odpowiedział w końcu, wyraźnie rozstrojony; to, co gniotło go w piersi, zdawało się urosnąć i dusiło go pod obojczykiem. Odwrócił się, nerwowym odruchem przechylając głowę, by naciągnąć bolesność w karku. – To nie twoja wina, że cię nie słuchał, kiedy próbowałeś go zatrzymać ani że przestałeś w końcu próbować, bo nie słuchał. Nie pozwoliłeś mu na nic, po prostu cię zmusił. Nie jesteś odpowiedzialny za to, co ci zrobił. Przestań go usprawiedliwiać – słowa szorowały nieprzyjemnie dno gardła. – Nigdy nie umiałem tego zrozumieć; nie tego, że się boisz, tylko tego jak ich sobą zasłaniasz. Czym sobie zasłużyli? Gdybym go spotkał, zatrzymałbyś mnie?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 28.03.2001 – Promenada nadmorska – B. Holstein & F. Baantjer Wto 26 Wrz - 0:48
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Pytanie, choć wypowiedziane szeptem, grzmiało mu głęboko w uchu wewnętrznym, zszywając ciszę nierówną fastrygą szmeru, który sprawiał, że wszystko zaczynało się oddalać, jakby zanurzył głowę pod wodę i czekał, aż szum jeziora wygłuszy śmiech niosący się echem znad plaży, odgłos stóp dudniących o powierzchnię molo, kiedy chłopcy brali rozbieg, aby skończyć prosto w atramentowe gardło pelagialu, nerwowe mamrotanie wiatru, który rozpierał się łokciami przez suche gałęzie drzew – przypomniał sobie, jak piętnaście lat temu jeden z chłopców zamierzał utopić go na pobliskiej plaży, a on przez chwilę miał nadzieję, że to zrobi; Bertram odparł wtedy, że nie wolno mu tak mówić, więc nigdy nie opowiedział mu, że kiedy przestał próbować wynurzyć się na powierzchnię, jego serce spowolniło, a ciało wypełniło się głębokim spokojem – nabrał do ust wody, która smakowała mułem i wodorostami, po czym przełknął ją w dół żołądka, otworzył oczy i patrzył, jak cienkie wstęgi błękitu przeplatają się ze sobą, pełne białych piegów ze wzburzonej tafli. Czuł, że jego kości stały się puste i lekkie jak drewniane kłody, a ciało, choć wypełnione ciemną krwią jeziora, nieważkie w objęciu chłodnego prądu; zanim zaklęcie wyrwało go spod przymusu cudzych dłoni, wydawało mu się, że nie istniał – tego samego wieczoru leżał na łóżku z zamkniętymi oczami i wyobrażał sobie, że tonął, aż wilgoć zaczęła spływać mu spod powiek i lepić się do rozgrzanych gorączką policzków; wydawało mu się, że później jeszcze wielokrotnie szukał podobnego uczucia, lecz kiedy nadeszło, wypierając świadomość spod mielizny skroni, bał się tego, co oznaczało – Malte warczał, a on czuł pomiędzy udami ciepło jego obecności, lecz nie pamiętał, kiedy wszystko się zaczęło ani kiedy dobiegło końca. Wychodził ze swojego ciała tak, jak wychodzi się z mieszkania podczas głośnej kłótni, słysząc jeszcze, jak za plecami podniesione głosy rozbrzmiewały pomiędzy ścianami, lecz z każdą chwilą stawały się coraz bardziej niewyraźne, a jego serce coraz cięższe, jakby musiał rękami podtrzymywać je w objęciu żeber – wiele razy uciekał od siebie w ten sposób, kiedy Jørgen podnosił głos, a Helene zanosiła się płachem, chował głowę pomiędzy kolana, czując mrowienie w opuszkach palców i ciasny węzeł w miejscu, gdzie znajdowała się krtań, ilekroć budził się jednak w wymiętej pościeli rzeczywistości, był pewien, że zniknął i nie potrafił powiedzieć, dokąd.
Nie wyjaśnił Bertramowi, jak bardzo bał się, że kiedy nie było go we własnym ciele, znajdował się w nim ktoś inny – nie znał innych sposób ucieczki, lecz za każdym razem rósł w nim lęk, że nie odwróci się przez ramię, nie przejdzie wąską ścieżką po własnych, wydeptanych śladach, nie będzie wiedział, którędy wrócić do domu; przerażały go drobne fragmenty nieuwagi, kiedy krajobraz na chwilę rozmazywał mu się wokół źrenic – pytał matkę, czy nakarmiła kota pod jego nieobecność, a ona przyglądała mu się przez chwilę, już o to pytałeś, mówiła, aż czuł, jak jego ciało sztywnieje pod wpływem nagłego dreszczu i musiał zacisnąć palce na nadgarstku, żeby mieć pewność, że jego serce wciąż biło. Teraz wszystko oddalało się jednak w głąb jego ciała, jakby myśli próbowały ukryć się w ścianach czaszki, tętno zaszyć głęboko pod dzianiną osierdzia, więc wgniatał paznokcie coraz mocniej w śródręcza i kiedy Bertram sięgnął do jego dłoni, skórę miał zaczerwienioną i opuchniętą wokół wgłębionych, półksiężycowatych śladów – mrowiły go uda i przez chwilę miał wrażenie, że nie należały już do niego, znajdowały się w tym samym miejscu, w którym siedział, lecz były obce, niewyczuwalne; zrobiło mu się niedobrze, więc spróbował wziąć głębszy oddech i odruchowo sięgnął dłonią do szyi, jakby przesuwając palcami wzdłuż grdyki, miał uwolnić z niej zduszone powietrze – wszystko stało się zimne i gęste od panującego wokoło mroku, on czuł tymczasem, jak gorąco powoli zbiera mu się w gardle i stygnie warstwą potu na całym ciele, aż sweter zaczął lepić mu się do karku. Chciał prosić Bertrama, żeby przestał, żeby zatrzymał się wpół słowa, żeby przełknął z powrotem pretensje, które wypełniły dzielącą ich przestrzeń, sprawiając, że wszystko stało się tak opuchnięte i rozdygotane – myślał o tym, że Malte nigdy nie pytał go o zgodę, myślał o tym, że dłonie mu drżały, kiedy wkładał kłąb pościeli pod odkręcony kran i patrzył, jak woda wybarwia się różowym odcieniem krwi, myślał o tym, że w końcu kiwał głową na zgodę i nie miało znaczenia, że przed chwilą prosił go, aby przestał, tymczasem Bertram patrzył na niego i mówił to niesprawiedliwe, jakby rozmawiali o czymś zupełnie innym; żal ucisnął go głęboko pod żołądkiem i nagle nie był dłużej pewien, czy rzeczywiście wypowiedział to wszystko na głos – być może zaklęcie wciąż tkwiło przewiązane ściegiem przez jego wargi, być może płakał, bo o tym pomyślał, nie dlatego, że ktoś mógłby go usłyszeć, ale przyjaciel mówił dalej i jego skóra pokrywała się dropiatą warstwą strachu, blizna sztywniała wokół łopatek, łzy zbierały się w gardle czymś ciężkim i lepkim, aż był pewien, że zwymiotuje, gdy tylko wrócą do mieszkania, zamknie się w łazience i postara nie patrzeć na ostre przedmioty, klęknie obok wanny i zaczeka, aż lęk przepoci mu się przez skórę.
– Nie – odparł w końcu, lecz jego głos był głuchy i nieobecny, pierś wciąż poruszała się nerwowymi szarpnięciami pod materiałem swetra. – Nie zastanawiałem się, czy zrobiłeś jej krzywdę. – odetchnął cicho, spróbował rozprostować i zacisnąć palce, lecz te wciąż były odrętwiałe, jakby nie przynależały do jego rąk. – Wiem, że jesteś do niej zdolny, ale nie wobec ludzi, których kochasz. – nie płakał już, lecz łzy zaschły mu na opuchniętych policzkach, a pod oczodoły zakradł się pierwszy, tężejący zwiastun migreny – cały świat pulsował mu wokół źrenic, rozszerzał się i zacieśniał jak u nocnego zwierzęcia, a on pochylał tylko głowę i mrugał nerwowo, choć wiedział, że choroba czyniła te gwałtowne napady bólu gorszymi, że kiedy ognisko zbierało mu się pod skronią, czuł się, jakby ktoś siłą podważał mu ciężki stop czaszki, że ostatnim razem przez osiem dni leżał w zaciemnionym pokoju, podczas gdy Helene kładła na jego czole zimne okłady i przynosiła mu ciepłe tosty, choć zazwyczaj nie był w stanie utrzymać ich w żołądku; spojrzał na chodnik – zrobiło mu się słabo. – Kochałeś ją, więc nigdy się nie zastanawiałem. – odparł cicho, lecz nie mógł spojrzeć mu w oczy – bał się, że mógłby zobaczyć w nich rozczarowanie, że wszystko, co mógłby ujrzeć, miałoby mdły posmak gniewu. Kolejne wypowiedzi zaciskały się mocno wokół jego piersi, wciąż pozostawał jednak cichy i milczący – słowa Bertrama nagle wydały mu się okrutne, przywodziły na myśl rozgoryczenie Helene, kiedy próbował wytłumaczyć jej, dlaczego bał się sterylnego wnętrza szpitala, a ona ciągnęła go za rękę do gabinetu i wypowiadała się w jego imieniu, kiedy medycy kolejno pytali się, gdzie boli. Przetarł wilgoć z prawego oka i pokiwał ostrożnie głową, czując, jakby milczenie znów gęstniało w ciasnej przestrzeni pomiędzy nimi – z nosa puściła mu wąska strużka krwi, która pozostawiła niewyraźną plamę na rękawie swetra.
– Przepraszam – zaczął, choć wiedział, że to nie było właściwe słowo. – Możemy wrócić do domu?
Nie wyjaśnił Bertramowi, jak bardzo bał się, że kiedy nie było go we własnym ciele, znajdował się w nim ktoś inny – nie znał innych sposób ucieczki, lecz za każdym razem rósł w nim lęk, że nie odwróci się przez ramię, nie przejdzie wąską ścieżką po własnych, wydeptanych śladach, nie będzie wiedział, którędy wrócić do domu; przerażały go drobne fragmenty nieuwagi, kiedy krajobraz na chwilę rozmazywał mu się wokół źrenic – pytał matkę, czy nakarmiła kota pod jego nieobecność, a ona przyglądała mu się przez chwilę, już o to pytałeś, mówiła, aż czuł, jak jego ciało sztywnieje pod wpływem nagłego dreszczu i musiał zacisnąć palce na nadgarstku, żeby mieć pewność, że jego serce wciąż biło. Teraz wszystko oddalało się jednak w głąb jego ciała, jakby myśli próbowały ukryć się w ścianach czaszki, tętno zaszyć głęboko pod dzianiną osierdzia, więc wgniatał paznokcie coraz mocniej w śródręcza i kiedy Bertram sięgnął do jego dłoni, skórę miał zaczerwienioną i opuchniętą wokół wgłębionych, półksiężycowatych śladów – mrowiły go uda i przez chwilę miał wrażenie, że nie należały już do niego, znajdowały się w tym samym miejscu, w którym siedział, lecz były obce, niewyczuwalne; zrobiło mu się niedobrze, więc spróbował wziąć głębszy oddech i odruchowo sięgnął dłonią do szyi, jakby przesuwając palcami wzdłuż grdyki, miał uwolnić z niej zduszone powietrze – wszystko stało się zimne i gęste od panującego wokoło mroku, on czuł tymczasem, jak gorąco powoli zbiera mu się w gardle i stygnie warstwą potu na całym ciele, aż sweter zaczął lepić mu się do karku. Chciał prosić Bertrama, żeby przestał, żeby zatrzymał się wpół słowa, żeby przełknął z powrotem pretensje, które wypełniły dzielącą ich przestrzeń, sprawiając, że wszystko stało się tak opuchnięte i rozdygotane – myślał o tym, że Malte nigdy nie pytał go o zgodę, myślał o tym, że dłonie mu drżały, kiedy wkładał kłąb pościeli pod odkręcony kran i patrzył, jak woda wybarwia się różowym odcieniem krwi, myślał o tym, że w końcu kiwał głową na zgodę i nie miało znaczenia, że przed chwilą prosił go, aby przestał, tymczasem Bertram patrzył na niego i mówił to niesprawiedliwe, jakby rozmawiali o czymś zupełnie innym; żal ucisnął go głęboko pod żołądkiem i nagle nie był dłużej pewien, czy rzeczywiście wypowiedział to wszystko na głos – być może zaklęcie wciąż tkwiło przewiązane ściegiem przez jego wargi, być może płakał, bo o tym pomyślał, nie dlatego, że ktoś mógłby go usłyszeć, ale przyjaciel mówił dalej i jego skóra pokrywała się dropiatą warstwą strachu, blizna sztywniała wokół łopatek, łzy zbierały się w gardle czymś ciężkim i lepkim, aż był pewien, że zwymiotuje, gdy tylko wrócą do mieszkania, zamknie się w łazience i postara nie patrzeć na ostre przedmioty, klęknie obok wanny i zaczeka, aż lęk przepoci mu się przez skórę.
– Nie – odparł w końcu, lecz jego głos był głuchy i nieobecny, pierś wciąż poruszała się nerwowymi szarpnięciami pod materiałem swetra. – Nie zastanawiałem się, czy zrobiłeś jej krzywdę. – odetchnął cicho, spróbował rozprostować i zacisnąć palce, lecz te wciąż były odrętwiałe, jakby nie przynależały do jego rąk. – Wiem, że jesteś do niej zdolny, ale nie wobec ludzi, których kochasz. – nie płakał już, lecz łzy zaschły mu na opuchniętych policzkach, a pod oczodoły zakradł się pierwszy, tężejący zwiastun migreny – cały świat pulsował mu wokół źrenic, rozszerzał się i zacieśniał jak u nocnego zwierzęcia, a on pochylał tylko głowę i mrugał nerwowo, choć wiedział, że choroba czyniła te gwałtowne napady bólu gorszymi, że kiedy ognisko zbierało mu się pod skronią, czuł się, jakby ktoś siłą podważał mu ciężki stop czaszki, że ostatnim razem przez osiem dni leżał w zaciemnionym pokoju, podczas gdy Helene kładła na jego czole zimne okłady i przynosiła mu ciepłe tosty, choć zazwyczaj nie był w stanie utrzymać ich w żołądku; spojrzał na chodnik – zrobiło mu się słabo. – Kochałeś ją, więc nigdy się nie zastanawiałem. – odparł cicho, lecz nie mógł spojrzeć mu w oczy – bał się, że mógłby zobaczyć w nich rozczarowanie, że wszystko, co mógłby ujrzeć, miałoby mdły posmak gniewu. Kolejne wypowiedzi zaciskały się mocno wokół jego piersi, wciąż pozostawał jednak cichy i milczący – słowa Bertrama nagle wydały mu się okrutne, przywodziły na myśl rozgoryczenie Helene, kiedy próbował wytłumaczyć jej, dlaczego bał się sterylnego wnętrza szpitala, a ona ciągnęła go za rękę do gabinetu i wypowiadała się w jego imieniu, kiedy medycy kolejno pytali się, gdzie boli. Przetarł wilgoć z prawego oka i pokiwał ostrożnie głową, czując, jakby milczenie znów gęstniało w ciasnej przestrzeni pomiędzy nimi – z nosa puściła mu wąska strużka krwi, która pozostawiła niewyraźną plamę na rękawie swetra.
– Przepraszam – zaczął, choć wiedział, że to nie było właściwe słowo. – Możemy wrócić do domu?
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
28.03.2001 – Promenada nadmorska – B. Holstein & F. Baantjer Nie 8 Paź - 0:06
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Słowa przetoczyły się przez niego jak ogłuszający łoskot spadających lawiną kamieni, a kiedy wreszcie ucichły na stromym zboczu zdartego gardła, poczuł się jakby cały ich ciężar zaległ na trzeszczącej płycie jego mostka – dusił się, gdzieś pod nią, w klaustrofobicznym potrzasku, pogrzebany pod gwałtownością własnych impulsów, pod niewdzięcznością gniewu, którego nie potrafił z siebie wyrugować, pod rozgoryczeniem pełnym niesprawiedliwych pretensji. Chyba miał nadzieję, że Folke zezłości się na niego w odpowiedzi, że odpowie mu z podobną impulsywnością, chociaż wiedział, że nie był do tego zdolny, bo nigdy nie nosił w sobie choćby ułamka tak palących emocji, jak gdyby tamta jedna zapałka pożarła w nim wszystko, co mogło być krzesiwem lub łatwopalnym pokarmem dla ognia; składał się z wiatru skowyczącego w ruinach z kamienia i spalonego drewna, słonego morza pozostawiającego biały kryształ na policzkach i uległego śniegu topniejącego w dłoniach – żadna z tych rzeczy nie zajmowała się płomieniem. Chyba miał nadzieję, że przynajmniej do wszystkiego się przyzna i będą mogli skończyć to od razu, zanim zwietrzeje mu w końcu w rękach bez słowa, zniknie cicho i niepostrzeżenie, wybijając w skórze paska nowe dziury, zapadnie się głębiej w czarnych dnach swoich źrenic i więcej nie wróci; albo że wstanie i odejdzie, nie czekając na niego, tymczasem cisza była trudna i nieskończona, i chwytała go mdłość, jakby nałykał się tej dławiącej soli, wgryzającej się w pokaleczony przełyk. Nie był nagle pewien, czy trzymał go rzeczywiście kiedykolwiek; przez klaustrofobiczny, duszny moment niczego nie był pewien. Zastanawiał się, czy przyjaciel zostawiał go już wcześniej: czy nie było go wtedy, kiedy ściągał z niego ubranie przesiąknięte gorączką, zanosił go cicho do wanny i przemywał mu skórę ciepłą wodą, szepcząc łagodnie wszystko, co przyszło mu na myśl; wtedy, kiedy budziło go w nocy drżenie koszmarów wkradających mu się w przedsionki serca i szeptał półsenne zaklęcia w skórę na jego karu, obejmując go tak, jakby mógł ukryć go w swoich ramionach przed całym złem; wtedy, kiedy spacerowali ulicami miasta, zwalniając w spokojniejszych przecznicach, by móc spleść luźno dłonie ostrożnym węzłem palców; kiedy przechylał przyzwalająco głowę, nie wysuwał dłoni z jego ręki, spoglądał na niego przeszklonym spojrzeniem i unosił posłusznie wąskie biodra; kiedy wydawało mu się, że ma go – wreszcie – całego i – wreszcie – zupełnie. Nie myślał nigdy o tym, że życie z nim przypominało czasem życie z półduchem; rozumiał wszystko, próbował rozumieć pocałunki smakujące winem, szkło chowane na tyłach szafek za pudełkami herbaty i te wieczory, kiedy musiał zanosić go do łóżka nieprzytomnego albo okładać mu ręcznikiem rozgrzany kark i ocierać usta, kiedy podnosił głowę znad sedesu; rozumiał wszystko, ale to bolało go bardziej niż mógł mu wyjaśnić – nie mógł strząsnąć z siebie obawy, że zostawiał go wcześniej, nie mógł strząsnąć z siebie tego pytania: co, gdyby nie wrócił?
Odpowiedzi Folke brzmiały jak mechaniczne formuły, przeciągały się przez wieczór jak nić wypruwana ze szwu jego podniebienia, postrzępiona i wątła; jego głos brzmiał głucho, jak gdyby odpowiadał automatycznie to, co należało odpowiedzieć – łzy przestały staczać się po jego policzkach na krawędź drżącej brody, a on miał wrażenie, że to jeszcze gorsze niż jego płacz, ta głuchość i ten chłód przenikający do kości. Wydawało mu się, że chciał jego odpowiedzi, ale teraz nie chciał słuchać tych wystygłych grzeczności, zapewnień wypowiadanych, jakby musiał je powiedzieć, bo tego od niego oczekiwano, nie, nie zastanawiałem się, nigdy. Pomyślał gorzko, że Folke powiedziałby wszystko, byle nie złościć go bardziej. Pomyślał, że nie był zdolny do gniewu ani okrucieństwa, ale był na pewno zdolny do kłamstwa; i że może wydawało mu się to nawet właściwe – kłamać, byle nie sprawić mu przykrości. Nienawidził się za to, że o tym myślał.
Nie miał odwagi na niego spojrzeć; bał się, że zobaczyłby w jego oczach rozczarowanie – i że wszystko, co mógłby w nich ujrzeć, miałoby ostry posmak strachu. Docierało do niego za późno, że popełnił błąd; Folke próbował z nim porozmawiać, o czymś, o czym powinni porozmawiać już dawno, a on nie potrafił go nawet właściwie wysłuchać – uciekał w gniew i niesprawiedliwą okrutność, zostawiał go samego, bo obawiał się tej rozmowy i łatwiej było złapać się nieuważnego pytania, jak trzasku siarki ocierającej się o draskę nerwów, niż usłyszeć wszystkie te rzeczy; czuł do siebie wstręt, to nic nowego, a jednak nigdy nie palił tak bardzo. Nie wobec ludzi, których kochasz, mówił cicho, a jemu wydawało się, że słowa te zapadają się głęboko w tę ciszę, kaleczą ją jak ostre odłamki rozbitego szkła; posłuszne, ostentacyjne kłamstwa. Jakby nie krzywdził go właśnie teraz, jakby nie skrzywdził go przed chwilą, jakby nie składał się z suchego drewna pełnego drzazg, zimnego lasu zasłanego martwym torfem i jałowych kamieni krzeszących iskry. Wydawało mu się, że chciał, żeby Folke przejrzał na oczy, zastanowił się jeszcze raz, poczuł do niego ten sam ciężki wstręt; i niczego nie bał się bardziej niż tego, że mógłby znaleźć to wszystko w jego spojrzeniu.
– W porządku – odpowiedział równie płasko, nie podnosząc się jednak, jakby stał jeszcze nad rozdarciem tej rozmowy, próbując znaleźć w sobie odwagę, żeby powiedzieć coś więcej, tym razem coś właściwego. Spoglądał na swoje poparzone dłonie, przecierając opuszką kciuka bolesne zmiany na skórze, krzywiąc się, kiedy tkanka zajmowała się echem ognia; przeprosiny stawały mu w gardle ciernistą naroślą. Powiedz mi jeszcze raz, chciał go poprosić, spróbujmy jeszcze raz, przepraszam, zamiast tego tkwił nieruchomo w milczeniu, nie wiedząc, jak zacząć. Gdzieś w tej ciszy drżało pogrzebane pod winą serce, gdzieś w tej ciszy się dusił. – W porządku – szepnął jeszcze raz i podniósł się z ławki, nie patrząc wciąż w jego stronę. Nie pozostawił mu wyjaśnienia, kiedy buty wybiły na chodniku nerwowy, gniewny takt i nie odwrócił się, by na niego spojrzeć, oddalając się w przeciwną stronę; kiedy pochylił się po nóż, leżący w niemal czarnej, gęstej kałuży, krew splamiła mu palce, a on nie zwrócił uwagi, jedynie ostrze przetarł o swój płaszcz, wracając do niego w milczeniu.
Dopiero w progu mieszkania spróbował znaleźć jego spojrzenie, jedynie wtedy, przez krótki moment, mając nadzieję, że spróbują jeszcze raz, zanim położą się z tą gęstą ciszą w jednym łóżku, ale Folke zniknął w głębi korytarza bez słowa, a on przez dłuższą chwilę trzymał jeszcze okrwawioną dłoń na uchylonym skrzydle drzwi, zanim wszedł za nim do środka.
Betram i Folke z tematu
Odpowiedzi Folke brzmiały jak mechaniczne formuły, przeciągały się przez wieczór jak nić wypruwana ze szwu jego podniebienia, postrzępiona i wątła; jego głos brzmiał głucho, jak gdyby odpowiadał automatycznie to, co należało odpowiedzieć – łzy przestały staczać się po jego policzkach na krawędź drżącej brody, a on miał wrażenie, że to jeszcze gorsze niż jego płacz, ta głuchość i ten chłód przenikający do kości. Wydawało mu się, że chciał jego odpowiedzi, ale teraz nie chciał słuchać tych wystygłych grzeczności, zapewnień wypowiadanych, jakby musiał je powiedzieć, bo tego od niego oczekiwano, nie, nie zastanawiałem się, nigdy. Pomyślał gorzko, że Folke powiedziałby wszystko, byle nie złościć go bardziej. Pomyślał, że nie był zdolny do gniewu ani okrucieństwa, ale był na pewno zdolny do kłamstwa; i że może wydawało mu się to nawet właściwe – kłamać, byle nie sprawić mu przykrości. Nienawidził się za to, że o tym myślał.
Nie miał odwagi na niego spojrzeć; bał się, że zobaczyłby w jego oczach rozczarowanie – i że wszystko, co mógłby w nich ujrzeć, miałoby ostry posmak strachu. Docierało do niego za późno, że popełnił błąd; Folke próbował z nim porozmawiać, o czymś, o czym powinni porozmawiać już dawno, a on nie potrafił go nawet właściwie wysłuchać – uciekał w gniew i niesprawiedliwą okrutność, zostawiał go samego, bo obawiał się tej rozmowy i łatwiej było złapać się nieuważnego pytania, jak trzasku siarki ocierającej się o draskę nerwów, niż usłyszeć wszystkie te rzeczy; czuł do siebie wstręt, to nic nowego, a jednak nigdy nie palił tak bardzo. Nie wobec ludzi, których kochasz, mówił cicho, a jemu wydawało się, że słowa te zapadają się głęboko w tę ciszę, kaleczą ją jak ostre odłamki rozbitego szkła; posłuszne, ostentacyjne kłamstwa. Jakby nie krzywdził go właśnie teraz, jakby nie skrzywdził go przed chwilą, jakby nie składał się z suchego drewna pełnego drzazg, zimnego lasu zasłanego martwym torfem i jałowych kamieni krzeszących iskry. Wydawało mu się, że chciał, żeby Folke przejrzał na oczy, zastanowił się jeszcze raz, poczuł do niego ten sam ciężki wstręt; i niczego nie bał się bardziej niż tego, że mógłby znaleźć to wszystko w jego spojrzeniu.
– W porządku – odpowiedział równie płasko, nie podnosząc się jednak, jakby stał jeszcze nad rozdarciem tej rozmowy, próbując znaleźć w sobie odwagę, żeby powiedzieć coś więcej, tym razem coś właściwego. Spoglądał na swoje poparzone dłonie, przecierając opuszką kciuka bolesne zmiany na skórze, krzywiąc się, kiedy tkanka zajmowała się echem ognia; przeprosiny stawały mu w gardle ciernistą naroślą. Powiedz mi jeszcze raz, chciał go poprosić, spróbujmy jeszcze raz, przepraszam, zamiast tego tkwił nieruchomo w milczeniu, nie wiedząc, jak zacząć. Gdzieś w tej ciszy drżało pogrzebane pod winą serce, gdzieś w tej ciszy się dusił. – W porządku – szepnął jeszcze raz i podniósł się z ławki, nie patrząc wciąż w jego stronę. Nie pozostawił mu wyjaśnienia, kiedy buty wybiły na chodniku nerwowy, gniewny takt i nie odwrócił się, by na niego spojrzeć, oddalając się w przeciwną stronę; kiedy pochylił się po nóż, leżący w niemal czarnej, gęstej kałuży, krew splamiła mu palce, a on nie zwrócił uwagi, jedynie ostrze przetarł o swój płaszcz, wracając do niego w milczeniu.
Dopiero w progu mieszkania spróbował znaleźć jego spojrzenie, jedynie wtedy, przez krótki moment, mając nadzieję, że spróbują jeszcze raz, zanim położą się z tą gęstą ciszą w jednym łóżku, ale Folke zniknął w głębi korytarza bez słowa, a on przez dłuższą chwilę trzymał jeszcze okrwawioną dłoń na uchylonym skrzydle drzwi, zanim wszedł za nim do środka.
Betram i Folke z tematu
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat