Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    01.01.2001 – Kampus akademicki – B. Holstein & F. Baantjer

    2 posters
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    01.01.2001

    Alkohol smakował inaczej – z ramieniem przyłożonym do ramienia w oszczędnej próbie przemycenia bliskości w zatłoczonym lokalu, z uśmiechem zawieszonym swobodnie między kącikami ust przyjaciela, z jego krótkim śmiechem porzucającym onieśmielenie wobec obojętnego stłoczenia innych głosów, spojrzeniem przetrzymanym chwilę za długo, niewystarczająco długo, odwracanym, zanim zdążyliby sobie powiedzieć zbyt dużo; alkohol smakował tego wieczoru inaczej – nie jak zmęczone rozdrażnienie spływające przez ściśnięte gardło w niespokojne zarzewie impulsywnego gniewu, nie jak przekleństwa cisnące się na język swarliwą prowokacją, nie jak chłodny mur w zaułku za rogiem podpierający nietrzeźwą głowę, skroń rozciętą pulsującym pogłosem wszystkich niewłaściwych decyzji, jakie popełnił tej nocy i każdej poprzedniej, dopóki oddech nie zrywał się panicznym bezdechem, rozczarowaniem, bezsilnością; alkohol smakował tego wieczoru jak bezdenne pragnienie sięgnięcia po kapryśne szczęście: czy ktokolwiek zauważyłby, gdyby nachylił się bliżej, przysunął ukradkowy szept do ciepłego policzka, gdyby powtórzył mu wszystko jeszcze raz, bezcenzuralnie między ludźmi? Alkohol przełykany w przecinkach rozmowy drażliwie unikającej nieostrożnych słów smakował jak wszystko, o czym milczeli, kiedy podnosili szkło, topiąc na podrażnionym podniebieniu dzielone ze sobą dni, przełykając spędzane razem noce; smakował jak głos dyskretnie nachylany nad ramieniem, jak nikt nie zauważy, jak nie odwracaj się, jak obiecaj mi kolejne jutro powściągnięte za ciepłym uśmiechem, kąsające przygryziony język w odpowiedzi na przypadkowe pytanie zadane w granicach podtrzymywanych pozorów; smakowało w końcu jak niewstrzymywane dłużej chodźmy stąd, proszę, kiedy godzina zbliżyła się północy, gwar wzmógł się, a szklanka zaczęła ciążyć w dłoni topionym w nim pragnieniem, wypełniającym ją po brzegi na nowo, ilekroć udało mu się je przełknąć, pomieścić w przezornym przemilczeniu, w sercu poruszonym przypadkowym otarciem dłoni – bezdenność próbująca skurczyć się we wstrzemięźliwe granice stawała się tylko dotkliwsza, zbierając się u krawędzi rozprężonej cierpliwości.
    Mieli pójść na plac Grünerløkka, zanim rozpięte nad nim niebo pęknie zgęstniałą pajęczyną eksplodujących barw, zlewających się spomiędzy łyskania gwiazd w podniesione naczynia zgromadzonych pod nim oczu, obserwujących z pełnym nadziei entuzjazmem ostatnie konwulsje dogorywającego milenium – mieli dołączyć do spektaklu rozdzierającego konstelacje mgławicami feerycznych iskier przepalających ciszę radosnymi okrzykami i szczękiem toastów wznoszonych ponad dogasającym truchłem poprzednich niepowodzeń, obiecując sobie nawzajem lepsze dni, spokojniejsze noce, pomyślniejsze sploty losu prowadzonego palcami norn, wymieniając ciepłe pocałunki smakujące szumiącym w skroniach szampanem; nie zostało im dużo czasu, ale skrzypienie śniegu pod ich nierównymi krokami pozostawało niespieszne, niepomne naglenia umykających minut, uciszanych zachęconą alkoholem wesołością – ludzie spieszący w tym samym kierunku z brzękiem niesionych ze sobą kieliszków zdążyli wyprzedzić ich, skurczyć się na końcu ulicy, zniknąć za zakrętem, pierwsze przedwczesne rozbłyski przecinały niebo, odrywając od siebie złagodniałe, rozbawione spojrzenia, na krótki moment wstrzymując opieszałość do niezdecydowanego zawahania. Nie chciał dzielić go z nikim innym, nie chciał odwracać wzroku od ostatnich sekund odliczanych na tarczy magicznego zegara, odliczanych skandowaniem setek zebranych wokół ludzi, nie chciał odnajdować jego źrenic i wciąż wyłącznie pragnąć, wyłącznie przepraszać go bez słów, że nie może uczynić więcej. Gdyby przynajmniej nie nosili nazwisk obarczonych zobowiązaniem – o ile łatwiej byłoby zginąć w tłumie, ryzykować niczym ponad krzywym spojrzeniem łatwym do zignorowania, bo niezdolnym ścigać ich poza ten jeden wieczór; za Folke tymczasem wciąż wodziły czasem ukradkowe spojrzenia, choć wszystkie plakaty promujące jego twórczość zdążyły wyblaknąć i zniknąć pod warstwami nowych, choć nie podchodzono do niego już z prośbami o autografy; tymczasem nie wiedział, co by się wydarzyło, gdyby echo pojedynczej nierozważności wpadło w ręce kogoś z rodziny (jak mógłby spojrzeć w oczy Edmundowi? jak wytłumaczyłby to Selmie?).
    Przystanąwszy w miejscu, spuścił ściemniałe spojrzenie z dojmującą świadomością, że będzie później tego żałować; strzeliste dachy kampusu akademickiego wzuły się w taflę jego źrenic odbitymi na spojówce drzazgami impulsywnego entuzjazmu, kiedy zdawał sobie sprawę, że zatrzymali się przed bramą prowadzącą na dziedziniec, w którego okrągłym oku się poznali, że spoglądał na ten sam jesion, w którego cieniu spędzali długie przerwy, częstując się przyniesionymi z domu ciastkami, łaskocząc się źdźbłami po policzkach i szyjach, zanim złośliwe przytyki rówieśników nie nauczyły ich, że nie powinni tego robić, nie powinni śmiać się zbyt głośno ani siadać zbyt blisko, nie powinni czuć się swobodnie nigdzie poza pustą salą w głębi spokojnego Mannaz. Łagodny uśmiech, wybladły przez pogłos sentymentalnej nostalgii, zaległ mu w grymasie ust, stapiając dotychczasową wesołość; odnalazł spojrzenie Folke.
    Mamy jeszcze czas – zauważył prosto, nie zadając właściwego pytania i nie dostając właściwej odpowiedzi, zanim furtka ozdobnej bramy skrzypnęła znajomym powitaniem, wpuszczając ich dalej, na ścieżkę chrzęszczącą łagodnie pod śniegiem, między wysokie budynki trzech akademii strzegących zasadzonego pośrodku długowiecznego drzewa, którego pień poczynał pokrywać się pęknięciami i bliznami po straconych gałęziach, jak skóra starszego człowieka nosząca znamiona starczych plam. Pamiętał jeszcze chropowatość kory, do której przyciskał policzek i wnętrza dłoni jako dziecko, przekonany, że usłyszy w jego pniu tętnienie serc dziewięciu światów; słyszał zamiast tego własne, czuł je w opuszkach palców stykających się lekko z palcami chłopca obejmującego Yggdrasil razem z nim, uśmiechającego się do niego, jak gdyby rzeczywiście mógł usłyszeć to, o czym mu opowiadał. Chciał złapać go za rękę, teraz, tego samego chłopca, tyle lat później, sięgnął więc po jego dłoń, zachęcony ślepą ciemnością akademickich okien, pociągając go po niewysokich schodach ku drzwiom najbliższej szkoły, wiedziony przede wszystkim ciekawością, wątłą nadzieją, że klamka ustąpi pod naciskiem jego dłoni, wpuści ich w opustoszałe korytarze wspomnień – nie oczekiwał, że Yggdrasil istotnie usłyszy szmer jego nadziei, nie oczekiwał, że w ostatnim przedśmiertnym oddechu mijające tysiąclecie odpowie na jego niewypowiedziane życzenie, że zamek szczęknie rezonując pogłosem w głębi holu, a drzwi uchylą się, pozwalając im wejść w pusty cień porzuconej za sobą przeszłości; kroki stawiane bez słowa na zimnej posadzce bez problemu odnajdowały dawne ścieżki, prowadzące ich przez srebrzystą łunę wpadającą przez gotyckie okna, przez ciszę, w której ich oddechy rezonowały pod wysokie żebrowanie sufitu.
    Sala teatralna wciąż tam była – nienaruszona przechowalnia dawnego szczęścia; jego milcząca mogiła, z ich inicjałami wydrapanymi w desce podestu dziecięcą ręką, wygładzonymi przez czas, wciąż wyczuwalnymi jednak po palcami, rysującymi się sztywno w drewnie niezgrabnymi liniami.
    Nadal jest nasza – odezwał się wreszcie, chrzęszcząc przyciszonym głosem jakby nie chciał zakłócać spokoju wspomnień, przesuwając po nich opuszkami palców. Spojrzał na niego, nie puszczając nadal jego dłoni. – Widziałeś? Wydrapałem je, czekając na ciebie, dopóki nie wygonił mnie woźny zamykający szkołę. Byłem na ciebie zły, pomyślałem, że... – cień łagodnego grymasu przesunął mu się po twarzy; nie dokończył, nie chciał. – Rozchorowałeś się, nie było cię przez tydzień, ale nadal tu przychodziłem, zamiast wracać do domu. Byłem paskudnie tępym dzieciakiem, co? – mruknął z rozbawieniem, podnosząc ku niemu ciemne spojrzenie; tyle usprawiedliwień i wytłumaczeń, byle nie przyznawać przed sobą, że mógłby, po prostu, kochać. – Chcesz iść? Może jeszcze zdążymy.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Grudzień zawsze był miesiącem oczekiwań – na Jul, zaszyte w mieszkaniu zapachem jemioły i ostrokrzewu, na świeży śnieg o płatkach miękkich jak owcza wełna, na nowy rok, który rozświetlał się na firmamencie złudną nadzieją, że tym razem Norny okażą się życzliwsze, ich dłonie czulsze i bardziej wyrozumiałe. Rok temu kolana drżały mu znacznie bardziej, a dłonie zaciskały się kurczowo na szklanej kibici kieliszka, kiedy osuwał plecy po szorstkiej powierzchni fasady, siadając w kącie balkonu i opierając skroń o chłodne, metalowe barierki, dopóki Tartuffe nie odezwał się płaczliwym jękiem z wnętrza mieszkania – przekonywał się, że musiał posiadać nawet więcej niż jego dziewięć żyć, bo każdej nocy, kiedy spoglądał w krakelurę otynkowanego bielą sufitu, wydawało mu się, że umierał i dopiero złociste tchnienie jutrzenki sprawiało, że odradzał się na nowo, za każdym razem trochę słabszy, trochę bardziej zmęczony, z winoroślą bólu wspinającą się wzdłuż zdrętwiałej kończyny, prześlizgującą się pomiędzy żebrami i oplatającą nadgarstki, odsłaniające przed światem błękitną plątaninę żył, jasną i niewinną pod ciężarem jego myśli, zwodzonych z powrotem pod ciężkie jarzmo przeszłości. Za każdym razem kiedy się poruszał, wyrywał własne ciało z korzeni, dzisiaj alkohol przepływał jednak przez gardło z łagodną lekkością, zastygał na języku ledwie słodkim, paliatywnym posmakiem eutymii, odciążonej z goryczy żalu i brzmienia strachu, obłaskawionej unikanym dotąd wyrazem szczęścia, rysującym się nieśmiało na lekko rozchylonych wargach, dzisiaj Bertram był obok, spokojny i piękny, a jemu wydawało się, że to powinno wystarczyć, by zapomnieć o wszystkim, czego się obawiał, co pełzało nachalnie po obrzeżach jego świadomości, poszukując miękkiej tkanki, w którą mogłoby się wgryźć.
    Czuł się winny za wszystkie obietnice, których nie potrafił względem niego dotrzymać, wszystkie sekrety, które wciąż trzymał pod językiem jak ampułkę cyjanku, wszystkie noce, kiedy budził się nad ranem, przerażony i mokry od potu, z oniryczną winietą lęku zakrzywiającą się pomrokiem wokół jego źrenic, pod otwartym niebem również te dolegliwości wydawały się jednak osuwać głęboko w jego ciało, rozmyte pulsującym w skroniach alkoholem i nieśpiesznym muśnięciem palców, ocierających się czule o zwieszone wzdłuż ciała dłonie. Choć północ dopiero skradała się po tarczy zegara, noc była już barwna od iluminacji nieba – jedna z tych, w których gwiezdny firmament wydawał się oczom tak rozległy i rozgałęziony, jakby rozłamał się i podzielił na labirynt odrębnych niebios, skroplonych rzęsistym deszczem gwiazd, które można by rozdzielić pomiędzy cały miesiąc chłodnych, zimowych nocy. Nawet teraz, pośród ławicy przepływających przedmieściami przechodniów, pozwalał sobie zbaczać myślami ku wszystkim dniom, kiedy szedł tędy, kochając go w milczeniu – pamiętał własne, płochliwe spojrzenia, zwrócone nieśmiało na profil jego twarzy, jakby próbował poskładać z kliszy wszystkich tych chwilowych przebłysków cienkie, uwidocznione na skórze rysy zastygłej spokojem fizjonomii, drobne piegi na spadzistości nosa, pąsowy odcień warg, na które obawiał się patrzeć zbyt długo, bo zawsze wydawało mu się, że tajemnica jego skrytych pragnień prześwitywała na policzkach pigmentem pąsowej czerwieni, więc speszony rozcinał nić spojrzenia, zasłaniając dłonią twarz w nerwowym geście, kamuflowanym za łagodnym, przyjacielskim uśmiechem, ilekroć widział sposób, w jaki Bertram przyglądał się jednej z idącej sienią dziewcząt i w jaki sposób one przyglądały się jemu. Pamiętał, ile razy pragnął go pocałować i ile razy cofał się przed tym pomysłem, bo mimo że ciało miał kruche i osamotnione, wzdrygał się przed dotykiem, a jeszcze bardziej wzdrygał się przed prawdą – że te uczucia, których przez lata nauczył się nienawidzić, tkwiły w nim głębiej niż ból i głębiej niż smutek i chociaż dzisiaj były jedynym, co podtrzymywało go jeszcze przy zmysłach, nigdy nie odważył się w pełni uwierzyć, że zasługiwał na ich odwzajemnienie.
    Nie zauważył, kiedy dotarli pod wrota akademii, dopóki Bertram nie przystanął w miejscu, wspierając dłoń na ozdobnej, żelaznej bramie, która pod uciskiem jego palców skrzypnęła sentymentem czułego powitania – skinął głową, choć poczuł, jak przycupnięte za mostkiem zwierzę poruszyło się nerwowo, uniosło nieśpiesznie głowę i wyjrzało na zewnątrz przez jego źrenice, uciskając pazurami w miejscu, gdzie znajdowało się serce. Czas, który spędzili razem w akademii, wydawał mu się teraz owadem zamkniętym w złocistym osierdziu bursztynu, kawałkiem stwardniałej kalafonii, którą mógłby unieść w dłoni i obejrzeć pod śreżogą bladego słońca, fragmentem jego życia, poznawanym na nowo, gdy przesuwał palcami po lśniącej powierzchni zbrylonych wspomnień, odnajdując jej gładkie, czułe miejsca – tam, gdzie strugali poprzeczne linie w chropowatej korze drzewa, kładli się na plecach pośród zielonego futra pobliskich pagórków i nieświadomie trzymali za ręce, jeszcze zanim natarczywość cudzych spojrzeń nakazała trzymać dłonie z daleka od siebie – oraz dociskając opuszki w tych, gdzie bursztyn był nierówny i kanciasty, wgryzający się bolesną świadomością wszystkiego, co przyszło później. Dzisiaj budynek był jednak cichy i opustoszały, drżący jedynie pod ciężarem przedwczesnych, rozcinających niebo ogni, rozsuwający się na peryferiach spojówek obrazami przeszłości, zimnym kompresem nostalgii, której nie potrafił w pełni obłaskawić ani zrozumieć, która zastygła jednak pod żebrami charakterystycznym drżeniem – przez chwilę przyglądał się pogrążonemu w półmroku wnętrzu sali teatralnej, nieświadomie zaciskając palce mocniej na dłoni Bertrama, jakby próbował utwierdzić się w jego obecności, przekonać umysł, że nie był z powrotem w karcerze jednego z tych snów, o jakich nigdy mu nie opowiadał, bo dźwięczały słowami, które już dawno nie należały do jego ust. Pomyślał, jak powiedział mu wtedy, że nie zamierza stąd uciekać; pomyślał, że gdyby zapytał go znowu, odpowiedziałby twierdząco, nie miał jednak odwagi go o to prosić, choć za każdym razem, kiedy szedł samotnie wzdłuż pustych, zamroczonych ulic miasta, wyczuwał we własnym ciele drętwienie instynktownej obawy, choć coraz trudniej było mu wchodzić na piętro kamienicy i coraz trudniej przekonywać się, że oboje byli tu jeszcze bezpieczni.
    Schwycony w ciasną obręcz wspomnień, przez dłuższą chwilę milczał, zanim sięgnął wzrokiem do jednej z desek wąskiego podestu, gdzie płytko w drewnie tkwiła wyblakła blizna ich inicjałów; przyglądał się blademu świadectwu ich wspólnego życia, wyciągając ostrożnie dłoń, by przesunąć palcami w miejscu, gdzie wyczuwalne było płytkie wgłębienie, wpasowujący się w linie papilarne odcisk dziecięcych intencji, po czym rozciągnął usta w uśmiechu, który sprawiał, że przez moment wyglądał, jakby miał się rozpłakać.
    Kochałem cię na długo przed tym – odparł nareszcie, unosząc zieleń spojrzenia, lecz zaraz znów przechylając się lekko, przenosząc ciężar ciała na zdrową nogę i wspierając skroń o jego ramię. – Im wyraźniej uświadamiałem sobie tę miłość, tym usilniej próbowałem ją ukryć i stłumić, ale ty przypominałeś mi o niej wciąż na nowo. – sięgnął powoli wzrokiem do uchylonego okna, za którym niebo pękało feerią przedwczesnych spirali barw, zaraz roztarł jednak dłonią szum, wzbierający płytko pod wrażliwą taflą skroni. – Nigdy ci nie podziękowałem. – uśmiechnął się przepraszająco, osuwając się powoli, by przysiąść na brzegu skrzypiącego podestu, wyglądając przy tym na atrament zlewającego się z ziemią firmamentu, jakby ważył w głowie odpowiedź na jego pytanie. – Nie. – łagodny ton przepłynął ostrożnie po jego języku, rozlewając się przyjemnym ciepłem wzdłuż obojczyków, krótkim, nieświadomym przebłyskiem radości. – Nie, zostańmy tutaj.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    01.01.2001 – Kampus akademicki – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 01.01.2001 – Kampus akademicki – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Uspokajającym odruchem gładził grzbiet jego dłoni, w odpowiedzi na ukradkowy sygnał przykurczonych nerwowo palców – w sali teatralnej nie było poza nimi żywego ducha, miał tymczasem wrażenie, że wspólne wspomnienia zgromadzone w tym miejscu setkami spędzanych razem popołudni i przechowywane pod grubym ciężarem popiołów i kurzu jak w zapomnianym skarbcu, wynurzały senne łby z zacienionych zakamarków pamięci i spoglądały na nich z lustrzaną nostalgiczną ciszą, z bezgłośnym zdumieniem wobec splecionych ze sobą ciasno rąk. Myślał o tym, co Folke musiał w tym miejscu widzieć: w przejściu między szeregami krzeseł prowadzącym ku wyniesieniu sceny, na deskach podestu, których przetarte słoje barwiły się rozbłyskami przedwczesnych fajerwerków, trzaskających jeszcze w pojedynczych próbach generalnych przed niespieszną północą. Pośród wszystkich schowanych w ciszy uśmiechów i wymienionych spojrzeń, tkwiły ostygłe zgliszcza nieśmiałego, chłopięcego afektu, do którego nie potrafił się przyznać nawet przed sobą samym – odtrącony pocałunek zatrzymany w czasie między tymi samymi jasnymi ścianami, pod tym samym wysokim sufitem, gdzie rezonował wciąż jeszcze przez lata, nawet teraz, wracając do niego rozżalonym przygnębieniem zaciskającym się w piersi, na poruszonych strunach serca. Wyobrażał sobie, że Folke patrzył, razem z nim, bezgłośnie, na to samo – na jasny punkt błędnego ognika wypuszczanego spomiędzy palców nakrytych ciepłem jego rąk, pochwycone na krótko szczęście wnikające w płótno wieczornego nieba za oknem na ich oczach, ciepły odłamek żaru wzniecający niespostrzeżenie straceńczą pożogę porywczej złości, kiedy odwrócili od niego na moment wzrok. Patrzyli, bez słowa, na jaskrawą iskrę przeskakującą między ustami, ciepłe muśnięcie, którego później nie był pewien – czy ich oddechy zetknęły się faktycznie przypadkowym westchnieniem, płoszącym w nim okrutne zwierzę gniewnego wstydu, czy pamiętał to wyłącznie ze swoich snów, z tych niepokojąco realistycznych, słodkich koszmarów, z których zrywał się zgrzany, z kołaczącym w piersi zdenerwowaniem, echem bolesnej przyjemności osiadłej na podniebieniu, przysiadającej mu ciężko na brzuchu i spoglądającej na niego ślepym okiem milczącej nocy z prześmiewczym błyskiem zębów, szmerem cudzych głosów powtarzając mu szyderstwa przegryzające się przez kość żeber nagłą przestraszoną świadomością, że mieli rację i że za nim tęsknił. Leżał zdrętwiały i bał się zamknąć znów oczy, bał się ciężaru zalegającego mu pod żołądkiem ściśniętym splotem czegoś, czego nie chciał nazywać – to było kłamstwo, obrzydliwa nieprawda, to wciąż był wyłącznie koszmar; miał siedemnaście lat i był przerażony, nienawidził swojego ciała, oddechu zakrytego ciasno dłonią, serca zatrzymanego w gardle, z którego Folke wyszarpnął coś, co tkwiło dotąd zagrzebane głęboko pod ubitym gruntem uporczywej nieświadomości – zaledwie niepozornym westchnieniem zatrzymanym między ustami, o którym nie mógł zapomnieć, który wyrywał go ze snu w rzeczywistość dławiącą palącym wstydem, dopóki nie uspokoił go miękkością dziewczęcego pocałunku, wykradniętego w ślepym punkcie między dwoma witrażami szkolnych okien wychodzących na puste błonia za akademią Odala. Nie pamiętał jej imienia, nie pamiętał wielu następnych, które powtarzał z nieprzekonaną desperacją, jak gdyby szeptał sobie ostre napomnienia; kaleczył sobie nieraz nimi gardło, przymuszając do nich usta, kaleczył czułość niezdarną szorstkością sfrustrowanych dłoni, tymczasem ulga zawsze była krótkotrwała i bezbarwna, a wstyd pogłębiał się o wszystkie rozczarowane ciała, którym nie potrafił dać właściwej bliskości: tylko zmęczoną noc, ostrożne szczękniecie drzwi nad ranem. Nie potrafił nigdy dotykać tych niezapamiętanych imion tak, jak dotykał płytkich żłobień wydrapanych w drewnie: ze szczerą ulgą, że wciąż tam były (poranki zdawały się zawsze najgorsze:  nie mógł znieść ciepła cudzej skóry, żywego wspomnienia zawieruszonego jeszcze w liniach papilarnych swoich dłoni, gorzkiego poczucia winy, którym barwiła się spóźniona trzeźwość); z prostą, niewymuszoną czułością.
    Szczupłe, delikatniejsze palce podążyły za jego, śledząc linie wydrapanych inicjałów – przetrwałe świadectwo pierwszych wstydliwych uczuć, pozbawionych dzisiaj zębów i złowrogo zmierzwionej na karku sierści (jak mógł się tego bać? jak można bać się własnego szczęścia?). Chciał wierzyć, że nie wszystko, co ze sobą dzielili, skażone było toksyną pochopnie wykrztuszonych słów – odkrawać od wspólnych wspomnień kurczową narośl straty, wysączyć z nich kantarydynę zmętniałego w żyłach żalu, oddać je tym dzieciakom, którzy siedzieli na krawędzi niskiej sceny, szturchając się butami po kostkach, pochyleni nad rozłożoną na kolanach encyklopedią magicznej fauny, którą dostał w prezencie od nauczyciela nauk magiprzyrodniczych. Myślał wtedy jeszcze, że w przyszłości zostanie kimś ważnym w rodzinnym rezerwacie, pamiętał już niemal na pamięć cały poświęcony im w książce fragment, ale poprosił Folke, by przeczytał mu go na glos – przesuwał chłopięcym palcem za odczytywanymi słowami, bez zająknięcia, ale Bertram nie śledził tekstu; założył mu rękę na ramiona, nachylając się bliżej nad obrazkiem, dumny i pełen entuzjazmu: zostanę najlepszym treserem ormów. Nie tylko ormów. Pojadę do Afryki, do mojego ojca, albo do Amazonii. Odkryjemy nowe smocze gatunki, zabiorę cię ze sobą. Będziesz mógł je nazwać. Znasz lepsze słowa. Zdawało mu się wtedy oczywistym, że Folke zawsze będzie obok: on i jego ładne słowa, słuchające się go z tak łagodnym posłuszeństwem, jego kojący głos i delikatne dłonie, przy których wszystko zdawało się spokojniejsze i znośniejsze.
    Cień zmartwionego zrozumienia załagodził rysy jego twarzy, kiedy Folke podniósł wreszcie spojrzenie, odsłaniając szklistą taflę łez zebranych w obręczy lśniących tęczówek, uśmiech niepokojąco bliski przełamania. Pajęczy rozbłysk złotych świateł rozprószył się na czerni źrenic połyskliwym migotem, a cienie rzucane przez poodsuwane pod ściany rekwizyty wydłużały się drżały, rozciągały wraz z dogasającym światłem fajerwerków, pozostawiającym ich znów w cichym zamroczeniu; poczuł przyjemny ciężar jego skroni na swoim ramieniu, słodycz odnajdywanego w tym miejscu spokoju, jak kiedyś, mimo wszystko; wciąż należała do nich, ze wszystkimi wspomnieniami, jakie tutaj zatrzasnęli, z każdą krzyną szczęścia zgubioną w szczelinach rozchodzących się ze starości desek.
    Chcesz powiedzieć, że cię dręczyłem – odparł, przeinaczając jego słowa ze spokojnym rozbawieniem, pozbawionym przygnębienia, choć w ciemnym spojrzeniu tkwił jego zgubiony pogłos, niemrawy jak pozostawiona po nim zaledwie blada blizna. – Że nie dawałem ci spokoju. Że byłem okrutny, nie pozwalając ci zapomnieć i zostawiając cię z tym samego – poprawiał go, z ciepłą wyrozumiałością, bez wyrzutu stawianego chłopcu, którym wtedy był; choć odwracał wzrok od miejsca, w którym stał tamtego popołudnia i od miejsca, w którym Folke przed nim upadł, odepchnięty, przestraszony. Pozwolił jego dłoni wysunąć się z jego palców, kiedy przyjaciel osuwał się na krawędź sceny, przysiadając na niej jak wtedy: przez chwilę wyobrażał sobie ich obu, nieśmiałego chłopca o złotych włosach, od którego odwracał spojrzenie z zakłopotaniem, kiedy nawiedzała go frapująca myśl, że jest za ładny i zbyt delikatny, i mężczyznę siedzącego obok niego, o tych samych oczach, okruchach bladych piegów, ciepłych ustach, których nie miał dość, które nachylały się do jego ust z niepokojąco realistycznym westchnieniem nie pozwalającym mu, znowu, zasnąć.
    Przestań – szepnął miękko, stojąc jeszcze przez krótką chwilę przy nim, spoglądając na jego bladą twarz podniesioną do uchylonego okna, za którym niebo barwiło się przedśmiertnymi wybroczynami jak siniejąca z zimna i bezdechu skóra. – Czuję się jeszcze bardziej winny, kiedy jesteś taki. Wyrozumiały. Za dobry. Powinieneś być na mnie zły. Nawet jeśli mi wybaczyłeś, możesz być na mnie zły – spoglądał krótko, razem z nim, w rozbłyskującą szybę wysokiego okna, wypite kieliszki brzęczały mu w skroniach, gdy szkło okna drżało lekko przy nabierającym werwy spektaklu. W końcu, zachęcony jego złagodniałą odpowiedzią, poruszył się, cofając się do rzędu pierwszych krzeseł wyściełanych przetartym, bordowym materiałem na oparciach i siedziskach, by przysiąść naprzeciw niego z cieniem ciepłego, czułego uśmiechu, opierając się na płaskich podłokietnikach sąsiadujących miejsc; nie zamierzał, wyraźnie, rozsiadać się na dłużej. Podciągnął rękaw płaszcza, odsłaniając tarczę naręcznego zegarka, prostą, srebrną ramkę na skórzanym pasku – zdawało się, że czas odpowiada mu spokojnym odliczaniem sekund, nagle słyszalnym, senne przeskakiwanie ziaren czasu przez cieśninę upływającego momentu. Dwie obrączki nasunięte na serdeczny palec łyskały miękko, chwytając barwne światło – jasne oczko jednej z nich jarzyło się subtelnie w cieniu, bliźniaczo do drobnego kamyczka w pierścionku Folke.
    Jeśli masz jakieś ostatnie życzenie, to byłby dobry moment – stwierdził, nie podnosząc głosu ponad miękką sugestię, zwracając ku niemu cierpliwy palisander wejrzenia, w którym łagodnie rozbawiona intencja ciemniała niedopowiedzianą obietnicą, że później na słowa może zabraknąć czasu i przestrzeni. – Powiedz mi prawdę. Byłem okrutny.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Matka przestrzegała go przed światłem błędnych ogników, lśniącymi cekinami chwytanymi w szklane słoiki lub zamykanymi w kolebce dłoni – obawiała się bladoczerwonej łuny, która drgała nerwowo na skraju lasu, a on obserwował ją niekiedy, jak wychylała głowę zza mętnej firanki, majacząc w oknie niczym duch. Czasami pragnął, by chwyciła go za rękę, rozpłakała się lub podniosła głos, próbując wstrzymać go przed pogonią, miłości, która w niej pozostała, starczało jednak ledwie dla średniej wielkości psa, nie dla niesfornego dziecka, o jakim nigdy nie marzyła, bo było zbyt kruche i delikatne, a ona zawsze lękała się, że nieuchronnie zniszczy wszystko, co będzie zbyt długo leżeć w jej chłodnych, kościstych dłoniach; te stworzenia zwodzą ludzi ku katastrofom, mówiła, a on jej nie wierzył, bo miał siedem lat i rozwichrzoną wyobraźnię, sięgającą dużo dalej, niż mógł sięgnąć wzrok. Stojąc w sali teatralnej lata później, przypominał sobie szkarłatną iskierkę, którą wypuścił spomiędzy palców, pozwalając, by zatoczyła spiralę ponad ich głowami, po czym przemknęła przez szparę w uchylonym oknie, znacząc smugę przyszłego nieszczęścia, które trwale naznaczyło atramentowy firmament jego życia – przez jakiś czas wydawało mu się, że ognik majaczył na obrzeżach jego spojrzenia, nasuwał się na źrenicę winietą mętnej czerwieni, po czym znikał, gdy tylko odwracał głowę w jego stronę, aż w końcu zagubił się zupełnie, a on poddał się sztubackiemu przekonaniu, że musiał wniknąć do jego wnętrza i zatrzymać się w klatce dygocących żeber, by łuną prześwitującego zza piersi światła przyciągać ku niemu ciężar nawarstwiającej się klęski.
    Nigdy mu nie powiedział, ile razy płakał, stojąc przed lustrem, leżąc w wannie, zasypiając na samym brzegu łóżka, ile razy dłonie zaczynały mu drżeć, gdy widział go ukradkiem, kradnącego pocałunek jednej z pięknych, złotowłosych dziewcząt, które patrzyły na niego tak, jak on nigdy nie miał odwagi, ile razy powtarzał w myślach jego słowa, gdy dotykały go obce dłonie, przekonany, że była to jedyna miłość, na jaką zasługiwał – szorstka i niewygodna, wkradająca się pod jego skórę jak ostra drzazga, zastygła na ciele wybroczynami chorobliwej czerwieni. Bertram dotykał go tymczasem z łagodnie i czule; nie obawiał się zasypiać w objęciach jego ciepłych ramion, nie odliczał minut do chwili, kiedy będzie mógł wysunąć się w komfort własnej samotności, nie odwracał nerwowo wzroku, mimo to za każdym razem, gdy dłoń sięgała ku jego nagiej skórze, czuł się winny wszystkiemu, co zastygło na niej głuchym echem przeszłości, napiętnowany wstydem, który wciąż jątrzył się płytko pod naskórkiem, jakby ten miał wybroczyć wspomnieniami ciemnych siniaków i ujawnić wszystko, o czym nie chciał mu mówić, bo podświadomie wciąż sądził, że na to zasługiwał. Koszmary powracały do niego bolesnym uciskiem wokół nadgarstków, palcami rozrywającymi rząd drobnych guzików i krótkim, szyderczym śmiechem, który przylgnął do niego na stałe, wpisany w arabeskę szpecącej plecy blizny, nowa, bezpieczna obecność Bertrama dławiła go tymczasem ością lęku, że wszystko to – jego troskliwy uśmiech, rozrysowujący się subtelnie pomiędzy kącikami ust, gdy odwracał ku niemu głowę, jego szerokie ramiona splecione na dygocącej szlochem piersi, jego jestem tutaj, oddychaj zastygłe intymnym ciepłem na odsłoniętym karku – było jedynie kolejnym snem, fatamorganą, którą mógłby zmącić gwałtownym ruchem dłoni, zbyt głębokim wdechem lub niewłaściwym słowem. Stał w miejscu, gdzie wszystko się zaczęło (gdzie wszystko się skończyło), przyglądając się wyrytym w drewnie inicjałom, stanowiącym widomy dowód jego istnienia i zapragnął otrząsnąć się z cegieł zabetonowanej na ciele przeszłości, wyrzucić kartony pełne pamiątek po tym, co było, przestać wzdrygać się, gdy w miejscu publicznym widział sylwetkę złudnie podobną do kogoś, kogo niegdyś znał, czyje palce odcisnęły się siniakiem linii papilarnych na jego ciele; nie potrafił.
    Nie – odparł w końcu ze spokojem, jakiego nie spodziewał się po własnym głosie. – Chcę powiedzieć, że zawsze przy mnie byłeś. Różniliśmy się, ale myślę, że… myślę, że bez ciebie nie dałbym sobie rady. Wtedy do końca tego nie rozumiałem. – nie potrafił wyobrazić sobie, kim byłby dzisiaj bez niego, kim byłby, gdyby nie wszystkie przedłużające się bólem godziny, które spędzili ścieśnieni obok siebie na łazienkowej podłodze, gdyby nie potajemne spotkania w sali teatralnej i wagary poza miastem, pozwalające przynajmniej przez chwilę poczuć się, jakby nie przynależał do własnego ciała, które tego samego wieczoru drżało pod siecią nawracających koszmarów, podtapiając się gorzkim milczeniem alkoholu, wreszcie gdyby nie Bertrama gniew i jego zaciśnięte pięści, gdyby nie jego odwaga i determinacja, gdyby nie jego poświęcenie; zawdzięczał mu najpiękniejsze chwile swojego dzieciństwa, a teraz również najpiękniejsze chwile swojego życia. – Nienawidziłeś mnie za to czasem? – spytał w końcu, przenosząc wzrok na okno, za którym śnieg wciąż liniał obrusem miękkiej bieli, a na szybie rysowała się moreska lśniącego szronu. – Za pozwalanie, żebyś robił to wszystko sam? Za to, że byłem tchórzem? – kącik jego ust drgnął w krótkim, nerwowym uśmiechu, który rozlał się po twarzy wyrazem przepraszającego żalu, gdy w końcu zwrócił zieleń spojrzenia z powrotem w jego stronę. – Że nadal nim jestem? – osunął wzrok niżej, choć wciąż przyglądał mu się, jak siadał na tym samym krześle, na którym spoczywał zawsze, kiedy widywał go na scenie; nigdy mu nie powiedział, że za każdym razem próbował wyłowić go wzrokiem w tłumie i za każdym razem coś w jego wnętrzu smutniało, gdy go tam nie było, że nawet po latach kariery, której padlina rozkładała się u jego stóp, zawsze najbardziej cenił sobie tamte swobodne chwile, kiedy byli w pomieszczeniu sami, kiedy Bertram patrzył na niego jako jedyny – nie w oceniający, niepewny sposób, w jaki robiła to widownia, nie ze niecierpliwym oczekiwaniem na kolejny akt, nie z pretensją reżyserskiej wzgardy, ale z przyjacielską dumą, której nikt inny nie zdołał już później odtworzyć.
    Poruszył się niepewnie, przejęty jego miękkim szeptem i słowom, które tak nie pasowały do tego ładnego, pozbawionego pretensji tonu, deski zaskrzypiały tymczasem cichym, sentymentalnym jęknięciem pod jego ciężarem jego ciała, gdy mimowolnie przesunął palcami z powrotem ku żłobieniu zastygłych w drewnie inicjałów – nie potrafił wyrzucać mu winy, którą nigdy nie obarczał tamtego nerwowego chłopca o oczach lśniących iskrami dziecięcego zafascynowania, gdy pokazywał mu palcem ilustracje magicznej fauny w otwartej na kolanach encyklopedii.
    Nie jestem zły – odparł w końcu, bo nie pamiętał, by był zły kiedykolwiek – pożar wydawał się kauteryzować w nim to uczucie, przepalać ciemną spalenizną wszystko, co go wywołało: dziecięcą niesforność, wybujałe marzenia i zuchwały animusz, gniew i zazdrość, poczucie, że miał jeszcze prawo o cokolwiek prosić, czegokolwiek wymagać. – Nie jesteś winny niczemu, co się wydarzyło, nie powinienem był… nie mogłeś wiedzieć. – pokręcił głową na boki, jakby sam nie potrafił odnaleźć słów, by wytłumaczyć mu wszystko, co ukryło się w zwierzęcej gawrze jego piersi – że nigdy później nie odważył się myśleć, że był mu cokolwiek winny, że chociaż zmierzła pecyna jego słów zastygła blizną na jego sumieniu, nigdy nie zdołał ponownie ułożyć ich w jego wargach, że spoglądał na Felicię z żalem, ale nie z nienawiścią. Powietrze, stężałe od wzajemnego wyznania, wydawało się pęcznieć podchodzącymi do gardła sekundami, nastroszonym cieniem zbliżającej się północy, kroczącej zgodnie z rytmem miarowego tykania wskazówek, bez pośpiechu, choć z wyraźną niecierpliwością zbliżających się ku zatrzymanej na tarczy dwunastce – spojrzał mu w oczy w sposób, jakby znów byli dziećmi, wymieniającymi porozumiewawcze wejrzenia z przeciwnych stron pokoju, ukrywającymi za źrenicami rzeczywistość swoich intencji, zamkniętych w tajemnicy splecionych ze sobą dłoni i wymienianych po kryjomu uśmiechów.
    Wiesz, że to nieprawda. – chciał mu powiedzieć znam okrucieństwo, wiem, że wygląda inaczej, chciał mu powiedzieć nie potrafię ci wytłumaczyć, bez mówienia o rzeczach, o których nie powinieneś wiedzieć, ale zamiast tego przesunął tylko palcami po nierówności wybitych w drewnie inicjałów i pochylił głowę, przez moment przyglądając się własnym dłoniom, poddanym prawie niewyczuwalnemu drżeniu. Tykanie zegara odliczało kolejne sekundy do północy, niebo puchło oczekiwaniem na wstęgi hucznego ognia, które rozedrą je wpół, otwierając nowe tysiąclecie, a sala teatralna chwilowo pogrążyła się w głuchej ciszy, nienaturalnie odciętej od świata zewnętrznego. – Pocałuj mnie – odezwał się w końcu znienacka, sięgając ku niemu zielenią spojrzenia w chwili, gdy pierwsze chryzantemy barw zagrzmiały gromkim rykiem na ciemnym firmamencie.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    01.01.2001 – Kampus akademicki – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 01.01.2001 – Kampus akademicki – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Uporczywa wyrozumiałość Folke zdawała mu się niesprawiedliwa w sposób gorszy niż razy zadawane bez powodu w ślepym zaułku szkolnego korytarza lub na błoniach po drugiej stronie akademickich arkad, gdzie nie sięgał wzrok dyżurujących nauczycieli; trudniejszy do zniesienia niż podniesiony ton surowego głosu dziadka lżący mu za rzeczy, którym nie mógł w żaden sposób zaradzić: nie krtani wypełniającej się głuchym milczeniem, nie artykulacji szarpiącej się na strunach głosowych, nie łzom lśniącym w spojrzeniu spuszczanym na ciemne deski jego gabinetu, nie sobie – bo w którymś momencie zrozumiał wreszcie, że największą winą, jaką posiadał w oczach starego Forsberga, był prosty fakt swojej niewygodnej obecności, bo w którymś momencie musiał odkryć, że nie miało znaczenia, jak bardzo się starał, jak mocno zaciskał zęby, jak głęboko zaszywał się w ciszy, schodząc dziadkowi z oczu, jak dużo czasu spędzał na nauce i rozpaczliwych próbach przebrnięcia przez akapit wskazany mu w jednej z książek wyciągniętych z jego biblioteki, kiedy szarpał się z własnym oddechem, zdzierał gardło, próbując przymusić słowa do posłuszeństwa, dusił się bezsilnym wstydem i poczuciem własnej śmieszności: nie mógł nigdy stać się wnukiem, jakiego Edmund mógłby pokochać lub przynajmniej znosić, nie mógł nigdy stać się wnukiem, z którego mógłby być dumny, któremu mógłby mierzwić pieszczotliwie włosy jak pozostałym synom synów, którego pytałby o postępy w szkole, przepowiadając udaną przyszłość przynoszącą rodowemu nazwisku słuszną chwalbę. Był wyłącznie rozczarowaniem, rozbieranym irytacją na pomniejsze przewiny, by nie ośmielał się o tym zapominać; skazą odsuwaną na bok na rodzinnych portretach, bladą twarzą w ramce chowanej za pozostałymi, niewspominaną nigdy gościom obok pozostałych wnuków, dopóki sami nie zapytali: to musi być syn Selmy? Nie jego wnuk, nie nasz Bertram, nasza najmłodsza krew, to syn Selmy, jakby wszyscy doskonale wiedzieli, że nie wolno przy nim nazywać go inaczej, nadwyrężać jego uprzejmości jeszcze bardziej. To chłopak Holsteina – ścigał go ukradkowy szept między nachylającymi się do siebie konspiracyjnie głowami.
    Niesprawiedliwa wyrozumiałość Folke była gorsza od tego wszystkiego – bo nie był do niej przywykły: nie wiedział, jak przyjmować tę dobroć, jak nie reagować protestem na jego słowa oczyszczające go z wszelkiej winy z takim przekonaniem, jakby istotnie nie zrobił nic złego, choć wiedział przecież – oboje musieli wiedzieć – że było inaczej; że jego wina tkwiła w tym miejscu wgryziona w fakturę drewna, pochwycona w pajęczyny rozpięte pod wysokim stropem, zamknięta w białym oprzędzie kokonu, niestrawna dla żyjących tu pająków, niestrawna dla jego własnego sumienia. Zdecydowane zaprzeczenie Folke sprawiało, że musiał odwrócić wzrok, bo inaczej obawiał się, że podniesie głos: nie zasługiwał na podobnie dobrą, łaskawą niesprawiedliwość, bo zawsze przy mnie byłeś brzmiało w tym miejscu jak ostrzegawczy syk iskry sunącej po krótkim loncie, stwierdzenie zbliżające się niebezpiecznie do jednego z pierwszych newralgicznych punktów, w których się nie zgadzali: tylko łagodny, wdzięczny głos Baantjera, kojący szmer alkoholu i przyjemny spokój zamieszkały pod deskami sceny powściągał w nim odruch głośniejszego protestu, impuls potrzeby, by sprowokować go do wypowiedzenia właściwej prawdy. Niezawsze. Nie myślał nigdy o tym, co wydarzyło się później: co wydarzyło się po tym, jak odwrócił wzrok od jego sylwetki przewróconej na podłogę, od zielonych oczu poszukujących w nim ratunku, od dłoni łapiących go za przód mundurka, by poderwać go do góry; nawet dzisiaj nie był w stanie przepchnąć myśli przez granicę tamtego momentu, spróbować wyobrazić sobie ciąg dalszy, w którym go zabrakło. Bez ciebie nie dałbym sobie rady tak łatwo załamywało się na tafli świadomość w subtelność oskarżenia, jasność głosu wpadająca na rozkołysaną mętność myśli. Oboje dali sobie więcej niż było im wolno; świt tego miękkiego, szczęśliwego uczucia, które dzisiaj kładło się z nimi każdego wieczoru, w ukradkowych spojrzeniach, dla których nie było innego wyjaśnienia – przyjaciele nie patrzyli na siebie w ten sposób – więc uporczywie nie próbował go tłumaczyć na zrozumiałe, bezpośrednie definicje, więc tłumaczył go na wiele innych sposobów: na nie pozwalaj mu więcej i moglibyśmy uciec, od tego wszystkiego.
    Nie możemy udawać, że to się nie wydarzyło – odezwał się wreszcie, znajdując te słowa nisko w gruncie komory serca, ciężki osad wytrącony ze wspólnych wieczoru i osiadły na dnie rdzawą warstwą, nierozpuszczalną, konieczną do odkrztuszenia. – Nie zawsze. Nie możemy udawać, że było inaczej. Tym bardziej, jeśli było to tak ważne. Przestań – nie chciał pomijać w rozmowach swojej winy, nie chciał udawać, że pod zawsze przy mnie byłeś nie kryje się przemilczane do momentu; przeprosiny miały wartość tylko wtedy, gdy przyznawały błąd, wybaczenie tylko wtedy, gdy nazywały przyczynę jej właściwym imieniem. Nie chował w tej prośbie przygnębienia ani żalu (wiedział, że jest gotów wynagradzać mu to dzień za dniem, bez odpoczynku i bez końca), jedynie złagodniałe zdecydowanie: mógł przyjąć jego wyrozumiałość tylko, jeśli była sprawiedliwa. Nie tak wyobrażał sobie tę noc – ale może to było właściwe: spróbować tym razem nie popełniać tych samych błędów, kochać lepiej, kochać go tak, jak na to zasługiwał – szczerze, z wdzięcznością, każdego dnia, który zgadzał się mu jeszcze darować, mimo wszystko; mimo wszystko to, co zrobił, wszystko, czego tchórzliwie nie zrobił, mimo płaczu zastygającego mu na policzkach bezsilnym nie mogę tak dłużej.
    Nie mógłbym cię nienawidzić – nie musiał zastanawiać się nad odpowiedzą, jakby tkwiła cały czas na podniebieniu, zatrzymane w pamięci echo tych samych słów, którymi uspokajał go w szkolnej łazience, trzymając go za skostniałe od zimnej wody dłonie. Spoglądał na niego, na łagodny profil jego twarzy zwrócony ku oknu, subtelny grymas ust przełamujący się w nerwowy uśmiech przy ostatnim pytaniu. Nie tak wyobrażał sobie tę noc. Pragnął, żeby był dzisiaj szczęśliwy; obserwując go w zatłoczonym lokalu, tkając z nim z rozbawieniem pozór koleżeńskiej rozmowy, myślał wyłącznie o tym, żeby się nachylić, żeby złapać go za rękę, żeby pokazać mu, jak piękny był w jego oczach; teraz wracało to do niego znowu, ale tym razem inne, dojmujące w inny sposób, naglące i zdeterminowane, kiedy ich spojrzenia spotykały się wreszcie, przecinając rozbłyskujący barwami, chłodny cień.
    Za każdym razem, kiedy widziałem... kiedy widziałem, że coś się stało – na chowanych pod naciąganymi rękawami nadgarstkach, na krzywiźnie szyi pod kołnierzem, pod palcami wsuniętymi we przycięte nierówno włosy – czułem się, jakbym cię zawodził. Tego nienawidziłem, tego uczucia, kiedy widziałem, chociaż próbowałeś to przede mną ukrywać. Mogłem wziąć na siebie wszystko, tak wydawało się nawet znośniej, wolałbym wziąć na siebie wszystko – nie odwracał pociemniałego spojrzenia, przyglądając mu się uważnie, bladej twarzy, jasnym piegom, łagodnemu okruchowi żalu, który ugrzązł mu w kącikach ust. Nie potrafił, nawet dzisiaj, wyobrażać sobie, co się działo później, nie potrafiłby tego znieść. Ich pierwszy pocałunek smakował krwią, przypominał sobie znów z cichym poczuciem winy, choć nie mógł przecież nic zrobić; smakował bólem ściskającym krtań cichym westchnieniem. – Jesteś tu ze mną, kolejny dzień – zauważył miękko, zniżając głos do ciepłego szeptu, zaprzeczając mu łagodnie.
    Zatrzymali się, naprzeciw siebie, w nieustępliwym impasie – nie uciekał już spojrzeniem ku fajerwerkom, nie słyszał ich grzmienia, trzasku kolorów broczących na nocny firmament. Tykanie naręcznego zegarka szeptało cicho kolejne sekundy, wtórując ponaglanemu sercu; odnajdował czarne głębie jego źrenic i nie znajdował tam złości, prawie rozczarowany, prawie tym rozżalony, bo było to wciąż niesprawiedliwe. Westchnął cicho, spuszczając w końcu wzrok, prześlizgując nim po przestrzeni pomiędzy krzesłem a wyniesieniem sceny, po dystansie między nimi, w którym przystawali bezsilni wobec siebie, bo pragnął jego pretensji, pragnął jego wyrzutu, pragnął zasłużonej złości – ale Folke nigdy taki nie był, a on nie wiedział, jak przyjmować wyrozumiałość i przebaczenie.
    I ty też – mruknął z nieustępliwą, złagodniałą stanowczością – wiesz, że to nieprawda.
    Nie wiedział, jak spotkać się z nim w pojednawczym punkcie; nie wiedział, tym bardziej, jak ustąpić. Nie potrafił rozluźnić palców, wypuścić z nich winy, którą Folke uporczywie próbował mu odbierać, zapewniając go, że to nie miało znaczenia: jak mogło go nie mieć? Jak mogło nie mieć znaczenia, że zostawił go z cudzymi dłońmi zaciśniętymi mu pod szyją? Nie mieli czasu się spierać, nie mieli czasu przeciągać między sobą tej szorstkiej liny niezgody, przemawiać do siebie miękko i równie bezskutecznie – nowe milenium zagrzmiało wysoko na niebie, rozświetlając salę nagłą eksplozją barwnego, feerycznego światła i syczącym świstem, a on podniósł ciemne spojrzenie w tym samym momencie, w którym prośba – żądanie zsuwające się ukradkowym dreszczem po klindze mostka niżej, w miękkość cichych pragnień – zawisła między nimi, wyrazista i nagła, jakby zerwana nieostrożnie ze ściągniętej smyczy nieśmiałości.
    To zmarnowane życzenie. Nie musisz o to prosić – ciepły uśmiech zamajaczył mu w grymasie ust, w miękkim brzmieniu przezierającego przez huk głosu. Podniósł się posłusznie, powściągając niecierpliwość przesuwającą się pod skórą, niwelując dzielący ich dystans, by nachylić się ku niemu, wesprzeć dłonie po obu jego stronach, pozwalając, by między ich ustami utknęło oczekiwanie, wspomnienie dawnej chwili przed katastrofą, napięcie kondensujące się w płytszym oddechu. Powiedz mi prawdę: nie mogę przestać o tobie śnić. Nie mogę zapomnieć o tamtym westchnieniu. Powinieneś mnie odepchnąć. Myślę o tobie, kiedy jestem sam. Myślę o tobie, kiedy– zabrakło tchu, miękkość ust ustąpiła pod bezgłośnym wyznaniem podawanym w cierpliwym jeszcze pocałunku, a drżące od wybuchów szyby zadźwięczały płochliwym brzękiem pod żebrami, czas załamał się im na językach, byli chłopcami smakującymi miłości w drugich wargach, byli mężczyznami kosztującymi obietnicy szczęścia. Podparty dłonią blisko jego biodra, drugą znajdował nagą skórę między paskiem spodni a koszulą, ciepłe wgłębienie pleców, nachylał się bardziej, podtrzymując go, jakby chciał przyciągnąć go bliżej skraju, ale najpierw – najpierw oddech.
    Pierwsze życzenie – uśmiechał się łagodnie do ciepłej bliskości jego ust – powiedz mi prawdę. Czy to nieprzyjemne? – cień troski skłębił się blado w podnoszonym, ciemnym spojrzeniu – Kiedy cię dotykam.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Helene powiedziała mu kiedyś, że wybaczał zbyt łatwo – każdemu, tylko nie samemu sobie. Nigdy nie wyznał jej, że się myliła, bo jego uraza, tak różna od gniewnej opryskliwości Jørgena i złośliwego milczenia Lindy, przybierała formę strachu, układając się pamięcią pośród ciasno splecionych włókien mięśni, odtąd kurczących się instynktownie pod groźbą uniesionej ku niemu dłoni, napinających się przy kolejnym węźle, przewiązanym na wątłej linii spojrzenia, wzdrygających się z powodu wspomnień, których nie potrafił wyrugować spod czaszki, chociaż wielokrotnie przekonywał się, że powinien – zapomnieć o fioletowych plamach, zaciskających się na jego nadgarstkach kajdanami wymuszonego posłuszeństwa, o krzyku wzierającym się cudzym głosem pod jego skronie i zmierzłych spojrzeniach, których ciężar przywierał do jego skóry, brocząc ją poczuciem wstydu i nieadekwatności; dostrzegał błysk przygnębionej urazy w oczach Helene, gdy jego dziecięce ciało instynktownie szarpało się w jej objęciach, dostrzegał jej smutek i niezrozumienie, gdy bał się stawać obok jeszcze w kilka miesięcy po tym, jak przypadkowo zacisnęła palce zbyt mocno na jego przegubie, dostrzegał sposób, w jaki wszystkie te emocje powoli przeobrażały się w zwątpienie i frustrację, skrycie marząc, by przyuczyć nie tylko własny umysł, ale przede wszystkim własne ciało do przebaczenia. Przez wszystkie te lata, które spędził na przekonywaniu się, że nie był w stanie mieć światu za złe jego okrucieństwa (nie świadomie, nie we własnych myślach, nie bez poczucia, że na nie zasługiwał), nikomu nie zaufał tak, jak ufał Bertramowi – przy nikim nie odważył się zasypiać tak spokojnie, do nikogo nie miał odwagi tęsknić fizyczną potrzebą bliskości, przed niczyimi dłońmi nie wycofywał się w głąb własnego szkieletu, byle nie czuć, jak dotykają jego skóry; nie odnajdywał w nim winy tamtego chłopca, który chwycił go za kołnierz i odepchnął od siebie na skrzypiące deski teatralnej sceny, nie potrafił wyobrazić sobie, że słowa, jakie wtedy ku niemu wypowiedział, kiedykolwiek ułożyłyby się jeszcze na jego wargach, wiedział także, że wybaczyłby mu po raz kolejny – gdyby złamał poprzednie obietnice, każde nie zostawię cię z tym samego, każde nie mógłbym cię znienawidzić, każde nie musisz mi o tym mówić i będę kochać cię mimo wszystko; zrozumiałby.
    Nie rozumiał natomiast, jak mógłby teraz go obwiniać – jak mógłby opowiedzieć mu o wszystkim, co wydarzyło się później, obarczyć go ciężarem swoich łez, pokazać miejsca na własnym ciele, w których nauczył się, że prośby niczego nie zmienią i w których mimo to błagał za każdym razem; pecyna własnego egoizmu stawała mu w gardle przy każdej próbie otworzenia przed nim nadgniłego owocu własnej przeszłości, imię Rubena grzęzło w przełyku ością bezwarunkowego strachu, rosnącego w miarę jak palce Bertrama naciskały na jego sumienie jak na świeżego siniaka, próbując wydobyć więcej bólu, upewnić się, że wciąż tam był. Wbrew opanowanemu spojrzeniu i łagodnemu tonowi głosu, poczuł się uwięziony w jego słowach, wepchnięty z ciasny zaułek własnej pamięci, przymuszony, by mówić, choć słowa zlepiły mu się w ustach w jednorodną masę, przywierając do podniebienia, grzęznąc w wąskich przecinkach szkliwa i przeobrażając język w nieruchomy kołek, którego nie mógł wypluć ani przełknąć, więc przygryzł go zębami, czując jak metaliczny posmak krwi rozlał się po miękkiej tkance, przywodząc odległe echo mdłości – przesunął palcami ku nierównym żłobieniom, wygrawerowanym w szorstkiej powierzchni drewna i nieświadomie wodził po nich opuszkami, próbując skupić się na tym, jak inicjały układały się w odgnieceniach jego linii papilarnych, raczej niż na przyśpieszonym biciu własnego serca i nagłym uderzeniu gorąca, które ukrył w cieniu pochylonej lekko głowy, uciekając wzrokiem od twarzy przyjaciela, by nie zauważył jego nerwowości. Nie chciał tam wracać – do przeszłości, która układała się we wnętrzu sali teatralnej jak ogromne zwierzę, nadgryzające jej obraz winietą zakurzonej pamięci, nie chciał widzieć jej w świetle, które pod nieobecność Bertrama nabrało złowrogiego odcienia szarości, nie chciał dotykać dłonią tych samych, skrzypiących desek, po których stąpał dwanaście lat temu i zamiast wieczorów spędzonych nad otwartą na jego kolanach encyklopedią, rozjaśnioną mdłym światłem trzymanego w dłoniach ognika, czuć na nich fantomowy ból własnego uderzenia oraz obmierzłość słów, w które uparcie wierzył, powtarzając je w myślach jak wypowiadaną przed snem modlitwę: zniszczyłeś wszystko.
    Co właściwie chcesz ode mnie usłyszeć? – spytał w końcu, a jego głos zabrzmiał cicho i wahliwie, jakby sam nie był pewien jego obecności we własnej krtani. – Nie będę przez całe życie winił cię za jedną rzecz, którą zrobiłeś, mając siedemnaście lat. W porównaniu do… – słowa przylepiły mu się do języka, a zdanie rozłamało w pół nagłym drżeniem, które prześlizgnęło się po podniebieniu i utknęło w gardle niespodziewanym przypływem paniki; pokręcił głową na boki, jakby próbował pozbyć się tej myśli, przełknąć ją z powrotem w głąb żołądka. Nie chciał dłużej trzymać własnego życia w tajemnicy przed jego wzrokiem, zawsze skrępowany na progu obawy, że Bertram mógłby sięgnąć w nie zbyt głęboko, zobaczyć zbyt wiele, cofnąć dłoń i już nigdy nie wesprzeć jej ponownie na jego barku, nawet gdyby miał spróbować, nigdy nie potrafił jednak mówić o tym, co mu się przytrafiło – uchylał usta i czuł się, jakby nie posiadał ciała, za pomocą którego mógłby się odezwać, bo jego szkielet wciąż leżał na pogorzelisku rodzinnego domu, ciemny jak sadza, z pustymi oczodołami skierowanymi ku niebu; wyobrażał sobie, że jego kości niszczył wiatr i deszcz, że błoto pomiędzy żebrami mówiło więcej niż nieobecny język, który skręcał się jak widmowa kończyna wokół słów, umierających powoli w jego ustach, spalonych w objęciach pożaru. Podświadomie wiedział, że był mu to winien – ukazanie swego wnętrza jak jasnego brzucha dobrze wypatroszonej łani, ze wszystkimi skazami odbitymi na lśniącej, zaróżowionej tkance, słowa przyjaciela mętniały jednak w jego świadomości wspomnieniami skrywanych pod żebrami myśli, odłożonych tam jak do pudełka z dziecięcymi pamiątkami i wyciągniętych teraz, wbrew jego woli, spod zakurzonego wieka – otwarta gardziel korytarza, połykająca go trwogą nerwowego oczekiwania, ślady po cudzych pięściach, o których błahości łatwiej było mu się przekonywać, jeżeli nikt ich nie zauważał, knykcie, które pewnego wieczoru zaostrzyły się w całujące podbródek ostrze, będące ostatnią groźbą, zanim jego życie nie wywróciło się ciężarem ich wspólnej tragedii. – Nie chciałem, żebyś się obwiniał – odetchnął cicho, wypełniając płuca głębszym oddechem, lecz nawet z tym wsparciem zabrzmiał dziwnie głucho i ulegle, bo nie sądził, by był zdolny zaprotestować, gdyby Bertram poprosił go o więcej i obawiał się, że pod pojedynczym ukłuciem prośby, zwierzę, które rozpychało się w jego wnętrzu, w końcu wynurzyłoby łeb na powierzchnię.
    Rozmowa podsuwała się nieprzyjemnym uciskiem pod rękojeść mostka, żłobiąc szkliwo kości nerwowym pragnieniem ucieczki, odruchem nakazującym odsunąć się od tego, co wyzwalało w nim lęk – od samego siebie odsunąć się jednak nie potrafił. Uśmiechnął się zamiast tego słabo, prawie przepraszająco, jakby próbował jeszcze tym gestem wyłuskać spod skóry skwierczącą alkoholem wesołość, uczucie, które nosiło ślady ekscytacji, zanim sfermentowało lżącą obawą, tym samym, instynktownym pragnieniem ucieczki spod własnej skóry, które sprawiało, że nawet we własnym przerażeniu zazwyczaj pozostawał bierny, pozwalając, by fale cudzej agresji rzucały nim jak tratwą pozostawioną samotnie w odmęcie huraganu. Uniósł wzrok, ponownie spoglądając mu w oczy, aż te nie napełniły się cieplejszym odcieniem zieleni, w którym łyskało odbicie grzmiących za oknem fajerwerków, rozrywających atramentowe płótno nocy otwartą raną kolejnego milenium – tego, które, jak nieśmiało marzył, miało być dla niego łaskawsze. Odchylił się lekko, gdy Bertram podszedł bliżej, wspierając się dłońmi o brzeg sceny i nachylając się, dopóki ich usta nie spotkały się w słodyczy pachnącego szampanem pocałunku, którego intymna bliskość, tak doniosła w obliczu historii zamkniętego na nich pomieszczenia, wydała mu się piękna i szczera, spijająca ze skóry wezbraną na jej dropiatości nerwowość. Poczuł, jak własne ciało rozluźniło się instynktownie i sięgnął ponownie ku jego rozchylonym wargom, pozwalając, by ciężar dłoni wsunął się powoli w debrę odsłoniętych lędźwi, asekuracyjnym ruchem przyciągając go na sam skraj sceny, w miejsce, gdzie miał nastąpić zwrot – ostry i bolesny, wbijający się tym łatwiej pomiędzy włókna rozkurczonych tkanek.
    Uniósł wzrok, czuły uśmiech, który dotąd chybotał się pomiędzy zakasanymi kącikami ust, zbladł jednak wyraźnie, aż w końcu zaginął w jego rysach zupełnie, ustępując miejsca zlęknionemu niedowierzaniu. Ciało zesztywniało odruchowo, nagle przypominając sobie wszystkie powody, dla których przez tyle lat wzbraniał się przed cudzym dotykiem – zmierzłość uwierającego przekonania, że sam pragnął wszystkiego, co mu się przydarzyło, sam o to wszystko prosił, nie podnosząc głosu na sprzeciw, bez względu na to jak wiele razy później marzył, by nigdy się nie wydarzyło; blizny zapisane na skórze alfabetem Braille’a, o których odczytanie tak się obawiał, gdy Bertram sięgał dłońmi pod jego ubrania, jakby miał odnaleźć tam ślady innych, gorszych rąk, odciśniętych paznokciami głęboko pod warstwą naskórka; broczące ślady dawnych siniaków, prześwitujące barwną zorzą wekowanego w trzewiach bólu.
    N-nie, nie… – pomyślał o kształcie myśliwskiego noża i kształcie swojego imienia w cudzych ustach. Pomyślał o słowach Dagný, zapewniającej, że wszystko pozostanie jego tajemnicą, dopóki nie zdecyduje wypowiedzieć jej na głos. Pomyślał, że nie może nabrać powietrza, chociaż klatka piersiowa unosiła się posłusznie pod rytmem jego oddechu. – Nie ty.nikt nie wie, obiecuję, wtórujące w głowie jak echo, coraz bardziej odległe, coraz mniej wiarygodne.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    01.01.2001 – Kampus akademicki – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 01.01.2001 – Kampus akademicki – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Byłem okrutny przesuwało się ponownie echem po miękkim podniebieniu, ale rozchylone do odpowiedzi usta zamknął w końcu bezgłośnie, nie nadając im brzmienia, bo zdawały się nagle ostre jak potłuczone szkło zatknięte w krtań, wgryzione pod jej wieko świadomością ich peryfrastycznej żałości; co, właściwie, chciał od niego usłyszeć? Cisza rozwarstwiała się przed nim, chowając w przestrzelinach między upływającym czasem wszystkie słowa, których półświadomie wciąż wyczekiwał, ze strachem, z nadzieją – wszystkie zostawiłeś mnie i wszystkie nigdy więcej, które grzęzły wciąż w indolencji strun niezdolnych do rozżalonego gniewu i niezdolnych do kłamstwa. To nie było właściwe pytanie; między nimi to nigdy nie było właściwe pytanie, chciał mu o tym powiedzieć, ale nie mógł, bo choć myśl ta poznaczona była ponurym rozbawieniem, nie było w nim żadnej rzeczywistej wesołości, jedynie wspólna tragedia: zdawało się, że zawsze prosili się o słowa, których nie potrafili wypowiedzieć szczerze – nie zrobię mu krzywdy; nie pozwolę mu więcej; zamiast tego nie mogę ci obiecać powtarzane w końcu w miejsce pewnej, pozbawionej wątpliwości, zgody. Chciał prosić znów o prawdę, ale między żebrami tkwiła mu półświadoma obawa przed tym, co mógłby usłyszeć i cierpka świadomość, że byłoby to kolejnym złamaniem danego mu słowa, bo przecież miał mu dać czas, nie wyrywać jej z niego intencjonalnym szarpaniem za nici odstające od krzywych szwów, spomiędzy których wyzierały spłoszone białka przeszłości, ciemna krew sińców wciśniętych głęboko pod skórę, rozlewających się płonącymi koszmarami po płótnach mijających nocy, uporczywe impulsy odruchów wżętych w jego ciało, w których tkwiło zaszyfrowane echo krzywdy, której obawiał się domyślać. Miał mu dać czas, tymczasem sekundy przesypywały się przez cieśninę ostatniej minuty milenium, a on nie wiedział, jak nawigować pośród bezwiednych manifestacji przyuczonej nieufności rozsypanych po jego ciele tkliwymi punktami jak zakopana w rozmiękłym gruncie broń, po którą sięgał nieświadomie; w rzeczywistości truchlał mu w rękach, wzdrygał się szarpnięciem napięcia w miejscach, które przyciskał nieostrożną dłonią – pociągany przypadkiem zatrzask zawleczki puszczał nagle, a napięcie przepływające pod palcami przyłożonymi do ciepłego ciała zdawało się cicho przypominać, że był wyłącznie intruzem, za fantomową granicą wyznaczoną na skórze Folke bolesną linią wydrapaną cudzą natarczywością, za którą jego dłonie stawały się znów obce i złowrogie, znów szorstkie i noszące w śródręczach zapowiedź nieuchronnej krzywdy; nie mógł go za to winić. Nie mógł winić jego ani siebie za to, że krzywdzili się w ten sposób raz za razem, próbując nieporadnie oswoić bliskość – raz za razem bezskutecznie. Wciąż wracała do niego nerwowość islandzkiej nocy, moment, w którym nagle wstrzymała oddech, spłoszona truchlejąc między ich ciałami. Mieli czas, mieli przed sobą całą resztę życia, a on mógł poczekać, ale narastająca pod gardłem niepewność, ilekroć znów ku niemu sięgał, próbując namacać na oślep niedefinitywną linę demarkacyjną między komfortem a pogłosem lęku przeciągniętą przez jego plecy na wysokości pierwszej pary żeber, przeobrażała się w obawę, że nie będą w stanie jej przekroczyć, dopóki tkwiła głucho w tym, o czym wciąż milczeli. Tymczasem pragnienia, z których nie mógł się otrząsnąć, odbarwiały się poczuciem winy, ilekroć wieczór przystawał na zwlekającym skrzyżowaniu ich spojrzeń, w czułości leniwego pocałunku, w miejscu, w którym puls przeskakiwał takt, przyspieszając marsz wybijany o żebra; czuł się winny, że chciał od niego więcej; czuł się winny, kiedy wspierał zmęczoną skroń o białą szachownicę kafelków, ze skórą drętwiejącą pod zimną wodą, myślami drętwiejącymi na języku niechęcią do samego siebie; nie zostanę dzisiaj, ale nawet te noce spędzał z nim, uzmysławiając sobie, jak bardzo mu go brakowało – sny spędzane we własnym łóżku nosiły bierzmo głuchej zapadliny w swoim centrum jakby wydarto im serce.
    Nie zrobisz mi krzywdy, pomyślał wreszcie, obserwując nerwowość zakradającą mu się w ekspresję, zatrzymującą się na peryferii tęczówek odwracanych ku inicjałom, do których przykładał opuszki palców, obrysowując kształt wydrapanych liter z nadmierną, zdradliwą uważnością. Nie zrobisz mi krzywdy, ale nie mógł go przecież prosić o te słowa, nie mógł go prosić o zaklęcie przyszłości, choć z absurdalną pewnością wierzył, że bogowie, jeśli rzeczywiście istnieli, ożywali wyłącznie na jego ustach, przy każdej modlitwie szeptanej bezgłośnie wieczorem przed snem, przy każdym pocałunku nachylającym się ku niemu później, jak gdyby chciał go nimi naznaczyć, przyłożyć mu do warg piętno własnej żarliwej wiary – przyłożyć je do jego serca, od dawna wyjałowionego z obecności bogów, przywodząc go do nich na krótkie poruszenie tkliwej wdzięczności, z jaką oddawał tak czystą, ujmującą czułość. Nie miał dla nich ani szczerej wiary, ani krzyny przebaczenia, ale upadłby przed nimi na kolana, gdyby go o to poprosił; jeśli ktokolwiek mógłby przekląć przyszłość, musiałby to być Folke, jego usta składające mu czułe pacierze w przedśnie, ale nie mógł go o to prosić.
    W porównaniu do czego? – podjął, ale bez przekonania, z powstrzymanym w krtani westchnieniem, jakby nie pytał właściwie, nie oczekiwał od niego ciągu dalszego, ale powtarzał głucho jego słowa, odnajdując w nich niezrozumiałą nieścisłość, choć nie mógł nie powieść zaniepokojoną myślą za tym, do czego dążyły. – Żadne porównanie win nie oczyszcza mnie z moich – zauważył, nie podnosząc wciąż głosu ponad spokojny prawie szept, w którym prowadzili tę rozmowę, jak gdyby w ukradkowej konspiracji przed dzisiejszą nocą, nie tą, w której zapadali się z każdym słowem głębiej, ale tą, jaką sobie wyobrażał; tą, w której wciąż uśmiechali się do siebie z niezupełnie trzeźwą radością, niecierpliwie wyczekując momentu, w którym czas przełamywał się nad nimi wpół z feerycznym hukiem. Naiwnie wydawało mu się, że wciąż jeszcze mogą do niej wrócić, za chwilę, że zdążą przed wybiciem północy zdefiniować tkwiący między nimi rozdźwięk, jak gdyby wspólna przeszłość zatrzymała się w ich pamięciach zupełnie inaczej.
    Uległość przebrzmiewająca w ustępliwym głosie Folke nie niosła ze sobą satysfakcji; jedynie głębsze, cierpliwe zatroskanie, zawijające się u brzegów cichą frustracją muskającą podbrzusze mostka, ale nie mieli więcej czasu, bo Folke mógł życzyć sobie wszystkiego i ze wszystkiego wybierał jego bliskość, choć nie musiał o nią prosić, nie musiał nigdy więcej o nią prosić – nie było czasu, bo echo błędu zatrzymanego w szczelinie między deskami głuchło między ich ustami, wszystko, co tutaj pozostawili, cichło wraz z niebem drżącym w spazmach śmierci i odrodzenia, mieszkające pod stropem wspomnienia wstrzymywały oddech, zdumione; nigdy wcześniej nie odważył się kochać go w tym miejscu tak otwarcie, choć kochał go przecież zawsze, choć kochał go być może najbardziej w tamtej chwili, kiedy go od siebie odepchnął, bo miłość ta, nagle tak wyraźna, przerażała go – przerażała go też dzisiaj, ale dzisiaj wiedziony obawą przyciągał go tylko bliżej, przywodząc jego biodra na skraj sceny, wsuwając dłoń pod podkasaną krawędź koszuli, chcąc przede wszystkim nie puszczać go, zatrzymać przy sobie jeszcze chwilę dłużej.
    Ciężar zadawanego w przypływie nietrzeźwej śmiałości pytania nie dotarł do niego, dopóki czuły uśmiech nie roztarł się na przeciwnych ustach, gasnąc mu pod spojrzeniem w nieopanowanym, nerwowym spłoszeniu; zdał sobie sprawę, że popełnił błąd, zdał sobie sprawę, że trzyma go blisko siebie, że czuje pod palcami ciepło jego skóry, że Folke też uświadamia sobie to wszystko – ciało napięło się pod jego dotykiem, czarne talary źrenic rozpalone wielobarwnymi pająkami zaostrzyły się na krawędziach widmem panicznej trzeźwości. Nie musiał odpowiadać; prawda sztywniała mu pod ręką wystarczająco przejrzyście, drętwiała we wgłębieniu kręgosłupa, w którym zanurzył palce, skłębiała się w spojrzeniu ciemniejącym w przestrachu. Wydawało mu się to głośniejsze niż trzask pękającego nieboskłonu, głośniejsze niż szmery ich oddechów wpadających na siebie, głośniejsze niż nagła świadomość niezdarnej szorstkości swojej dłoni, głośniejsze niż dławiący haust nerwowego otrzeźwienia, niż impulsywna, absurdalna myśl, że serce można było utopić we własnej piersi, że można było udusić je nagłym skurczem zaciskającym się na kneblu odrętwiającej bolesności wetkniętym w przedsionki i że można było nadal przy tym oddychać. Jak mógł wyobrażać sobie, że mogło być inaczej? Zaprzeczenie grzęzło między nimi, w przestrzeni gęstniejącej nagle od wzajemnej, nerwowej niepewności; nie, nie ty, ale wina zbierała mu się w gardle cierpkim wstrętem do samego siebie, bo chciał przecież od niego więcej, bo jego dłonie nie były inne, były tak samo obce, złowrogie i nieprzyjemne, przekraczały granice, przyłożone do nagiego ciała.
    Kto? – spytał głucho, wysuwając palce spod jego koszulki, nie odwracając na chwilę ciemniejącego spoważniałą surowością spojrzenia; nie chciał odwracać go od niego, miał wrażenie, że gdyby spojrzał gdziekolwiek indziej, musiałby natknąć się na siebie, na dotkliwą, uwłaczającą świadomość tej zmierzłości, którą nosił w tkance swojego sumienia. Noc zacisnęła się na nim, owijając się szorstkim fantomem duszności na gardle i wokół piersi, w skroniach wciąż rezonowało wypowiedziane bezwiednie pytanie, kto? Kto naznaczył na jego ciele wszystkie te miejsca, w których tkwiła zagrzebana nieufność? Coś szarpnęło się w nim, podchodząc wyżej pod gardło bolesnym, duszącym uciskiem, kiedy pomyślał o dłoniach, cudzych dłoniach, przyciskających się do jasnej skóry, palcach zanurzających się w jego kościach, wywabiających ciemne plamy w miejscach, w których się zatrzymywały; przypominał sobie sine ślady na jego nadgarstkach i zdawało mu się, że w pomieszczeniu brakuje powietrza, chociaż oddychali wciąż oboje. Nie musiał odpowiadać, przecież wiedział, ale nie potrafił przymusić świadomości do oczywistej prawdy, jakby mógł jeszcze się oszukiwać, ufać w wątły cień możliwości, że się mylił. – Kiedy?
    Jak mógł udawać, że nie widzi?


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Cisza kładła się pomiędzy nimi jak żywe zwierzę, uwięzione pomiędzy początkiem a końcem zdania, wypchnięte spod języka i formujące się na wargach, które, choć uchylone, nie potrafiły rozpętać słów przylepionych grząską pecyną do podniebienia – zaczynał zdanie, lecz znów nie wiedział, jak je dokończyć i fantomowe echo urwanej myśli wpijało się w dzielącą ich przestrzeń cienką, zaglądającą pod naskórek drzazgą. Wydawało mu się, że własny przełyk przewiązał się grubym supłem, który ciążył uciskiem tuż pod grdyką; chciał go prosić, żeby o tym nie mówił, żeby go nie pytał, żeby pozwolił mu odwrócić wzrok i wziąć głęboki oddech, ale zamiast tego przechylił tylko ostrożnie głowę, dociskając palce mocniej do płytkiego żłobienia w zdrewniałej skórze sceny – lata temu, kiedy stał w tym samym miejscu po raz pierwszy, z palcami zaciśniętymi kurczowo na wymiętej kartce scenariusza, wierzył, że mógłby w ten sposób odciąć się od przeszłości, zakopać ją w miejscu pozbawionym grobu, choć przez chwilę wypełnić ją fragmentami cudzego życia, układającymi się nieśmiało na wąskiej pięciolinii jego krtani, tymczasem wciąż nosił w sobie historie, o których nie potrafił mówić, krztusił się alfabetem, jakby nieustannie pęczniała w nim obawa, że w żyłach płynęła mu benzyna, a wypowiedzenie wszystkiego na głos byłoby jak połknięcie płonącej zapałki, która rozpaliłaby zarzewie unieruchomionego za mostkiem wstydu. Prowadzili tę samą rozmowę piętnaście lat temu – za drzwiami szkolnej łazienki, gdzie na podłodze, pośród żyłek przerzedzonej krwi, rozpływała się także niewypowiedziana rozpacz, rozmoknięta milczeniem, które od tamtej pory zyskiwało własną osobowość, grzęznąc w aperturze zębów, w wąskiej szczelinie pomiędzy brzegiem łóżka a ścianą, w ciasnej gawrze, wyżłobionej pod błoniastym osierdziem i uciskającej na serce w miejscu, gdzie łodyga giętkiej aorty wypychała krew ku zwiotczałym tkankom; wtedy się bał, dzisiaj strach ten wydawał się jednak przeobrażać w bolesny ucisk żalu, z jakim pragnął pozbierać wszystkie wypowiedziane dotąd słowa i przełknąć je z powrotem w głąb trzewi, rozstroić instrument własnego głosu i pozbawić się sposobu, by wyrazić wszystko to, do czego nigdy nie chciał przyznawać nawet przed samym sobą.  
    Mechanicznie przesuwał palcami po wystruganych w drewnie inicjałach, choć prawie nie czuł już ich kształtów pod opuszkami, nie odróżniał od siebie liter, nie łaskotał unerwienia wklęsłym grawerem, bo tracił poczucie, że własne ciało kiedykolwiek do niego należało, bezsilne i zesztywniałe. Pochylił głowę, odrywając wzrok od okna, za którym niebo pękało kolejnymi chryzantemami barw, choć nie słyszał ich huku, jakby szept Bertrama, wpadający w echo zniechęconego westchnienia, pochłonął wszystkie jego myśli, niezdolne ostudzić się zastygłym pomiędzy nimi spokojem, bo głos, którym go pytał, był przeszywająco delikatny i ciął sumienie jak wykałaczka, wydając się w ogóle nie oczekiwać odpowiedzi, nie wierzyć, że mógłby rzeczywiście ją uzyskać; powinieneś komuś powiedzieć, przypominał sobie miękki głos Dagný, która odgarniała mu z czoła zlepione potem włosy i rozciągała usta w subtelnym, niewymuszonym uśmiechu, to nie muszę być ja; powiedz komuś, kogo kochasz, zanim urośnie zbyt ciężkie, by unieść się w górę przełyku. Znów ją rozczarowywał – ją, Bertrama i samego siebie, rozpoczynał zdanie i urywał je w połowie, nie potrafiąc zmusić się do rozplątania węzła, który zacieśniał się skrzepem na jego myślach, uniemożliwiając przepchnięcie ich przez wąskie kanały świadomości.
    Wiem – głos, w końcu rozprężony z krtani, zabrzmiał głucho i obco, a on przez chwilę nie był pewien, czy faktycznie się odezwał, więc powtórzył jeszcze raz, bezwolnie poruszając głową na boki. – Wiem, przepraszam. Nie to miałem na myśli. – mógłby powiedzieć mu więcej; mógłby powiedzieć nigdy nie zraniłeś mnie w sposób, którego nie potrafiłbym zrozumieć, mógłby powiedzieć wiedziałem, że nie byłbyś zdolny do prawdziwego okrucieństwa, mógłby powiedzieć nigdy nie czułem się tak bezpieczny, jak kiedy byłem z tobą. Nie potrafił – przewijał jedynie pod powiekami klisze wspomnień, na których obejmował go w pasie, śmiejąc się, gdy rower podskakiwał na wybojach trawiastego pagórka, wspierał ociężałą bólem głowę o jego ramię i splatał z nim palce w krótkim, niezobowiązującym uścisku, dowodzie wsparcia lub przynajmniej, jak sądził, wierności, z jaką przez lata, z uwłaczającym sentymentem, trzymał go w podszewce swego serca; nerwowe odrętwienie wkradło się tymczasem nieprzyjemnym ciepłem na jego kark, wsuwając pomiędzy włókna mięśni sztywne, tekturowe płytki. Miał wrażenie, że Bertram słyszał dudnienie obijające się rezonansem o łukowate sklepienie jego żeber, dostrzegał wysiłek pogłębionego oddechu i drżenie uwięzione płytko pod papirusem naskórka – zbyt wiele lat spędził, czując się, jakby jego ciało było rozmokniętą gliną, układającą się w kształt dotykającej ją dłoni; nie pamiętał, jak wyglądał, zanim pozwolił cudzym palcom odcisnąć linie papilarne na swojej skórze, nie pamiętał, kiedy tak naprawdę czuł się sobą, a nie jedynie produktem ubocznym swego życia – co odbijało zwierciadło w pustym pokoju? Jak tak naprawdę wyglądał w lustrze jego źrenic?
    Bertram cofnął dłoń, a on poczuł się, jakby wraz z utratą tego dotyku ktoś odciął go nożycami od własnej świadomości; jakby ciepło jego palców, układające się we wklęsłej debrze lędźwi, wiązało go do ziemi, a teraz, kiedy zniknęło, mógłby unieść się w powietrze, nieważki i oderwany od własnego ciała – kiedy się poruszył, dostrzegł w jego oczach błysk instynktownej obawy, wniosek wypruty cienką nitką z jego mimiki, przygnębienie usuwające się głęboko za mostek, kiedy przetarł z twarzy swobodę wcześniejszego uśmiechu, spoglądając na niego surowym, kategorycznym spojrzeniem, które z trudem odwzajemniał, sięgając nieśmiało ku jego oczom, bojąc się emocji, jakie mógłby w nich zobaczyć, ale na tle kasztanowych tęczówek tkwiła tylko pojedyncza rysa, cienka rana, którą na nich pozostawił. Chciał go prosić, żeby się nie odsuwał, żeby oddał mu swoje dłonie, żeby objął go ciasno i nie pozwolił, by wysunął się spod własnej skóry, ale duszący ucisk w gardle pochłonął te pragnienia, zlepiając je w pecynę uwięzionego pod grdyką żalu, który powoli przepływał wilgocią pod lśniącą taflę spojówek – nie chciał dzisiaj płakać, nie chciał, żeby to była prawda; nienawidził własnego ciała za sposób, w jaki reagowało, za pamięć, którą przechowywało w żyłkowatych włóknach mięśni, za atawistyczne szarpnięcie pragnienia, by się stąd wydostać, uciec, zapaść się pod ziemię. Odwrócił wzrok, choć pytania – kto? Kiedy? – wciąż kołatały mu się pod czaszką; uwięzione w piersi zwierzę zaczęło zawodzić głuchym wyciem, a on marzył tylko o tym, by znów było cicho, by położyć się na plecach i zamknąć oczy, by wreszcie zawinąć się w kłębek i zapomnieć. Żałował, że nie powiedział mu od razu, nie żgnął go czymś, czego nie chciał mówić, ale co sprawiłoby, że byłby teraz szczęśliwy, żałował, że nie wymusił uśmiechu, zbywając nim ciarki przeciskające się pomiędzy szpulkami kręgosłupa, żałował, że położył wnyki przed własnym sercem i nie schował ich, zanim zaprosił go do środka.
    Bertram, proszę… – łzy ugrzęzły mu w przełyku i głos podłamał się fałszem błagalnej nuty; siedział na samym brzegu sceny, ze skórą wciąż pulsującą w miejscu, gdzie jeszcze niedawno nakrywały ją cudze dłonie, z ustami spierzchłymi pocałunkiem, który obawiał się rozetrzeć językiem. – Ja… – znów się zawahał, znów zamierzał urwać zdanie, nim własne myśli zdążyłyby sięgnąć do jego końca, znów pokręcił głową na boki i uciekł spojrzeniem w przeciwną stronę, choć tym razem nie miał już odwagi przesuwać palcami po wyrytych drewnie w inicjałach, więc odruchowo zakrył je dłonią. – Nie miałem… nie miałem szczęścia po tym jak… – urwał, osuwając wzrok na deskowanie sceny, która kiedyś pamiętała ciężar jego kroków. – Po tym jak się tutaj rozstaliśmy. – przełknął ślinę, próbując wyrównać oddech, przekonać własne ciało, że tym razem nie musiał uciekać; nie było przed czym. – To nie twoja wina. – dodał zaraz, zagryzając miękkie wnętrze policzka, po czym unosząc brodę, by spojrzeć mu w oczy. – Byłem nierozsądny. Chciałem o tym zapomnieć, starałem się… choć trudno mi… czasem nie mogę przestać o tym myśleć. – ciało wydawało się utknąć w spazmie pojedynczego dygotu, źrenice ciążyć ku ziemi jak inkrustowane w czaszkę kamienie, wzrok rozmazywać łzami lub nagłym uczuciem słabości, które wkradło się spod skronie. – Nie panuję nad tym, nie zawsze. Jest inaczej, kiedy ty mnie dotykasz. – odparł cicho, wyciągając dłonie w jego stronę, choć przez łzy, którym uparcie nie chciał pozwolić spłynąć po policzkach, nie widział już prawie rysów jego twarzy. – Proszę… nie odsuwaj się.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    01.01.2001 – Kampus akademicki – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 01.01.2001 – Kampus akademicki – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Nie mógłby jej skrzywdzić; wiedział o tym, kiedy jej radosne, ciemne oczy, roziskrzone płomieniem przepalającym zimowe powietrze pomiędzy nimi, odwzajemniły jego spojrzenie podczas pierwszego Vinternettene, wiedział o tym, kiedy miesiące później uporczywie unikała jego wzroku, uśmiechając się figlarnie do siedzącego obok mężczyzny i wtedy, kiedy któregoś wieczoru, po którymś nieostrożnym łyku wina, zapomniała, że miała go kochać – nawet wtedy, kiedy przekonujący grymas kobiecych ust rozsuwał się zdradliwym szyderstwem, odsłaniając zakrzywione zęby prawdy, o której nie chciał pamiętać, więc zamiast odpowiadać, pił jeszcze więcej, byle móc następnego poranka usprawiedliwiać wszystko własnym zamroczeniem. I kiedy podnosiła na niego głos, przeklinając go i odsyłając do draugów, bo przywoływał nazwisko, o którym nie powinien wiedzieć, i kiedy w przypływie gniewu zadrapała mu policzek, pozostawiając na nim bladą bliznę, bo któregoś razu był równie pijany i nie mógł dłużej znieść kłamstw powtarzanych mu do znużenia; stawały się tak częste i ostentacyjne, że rozpoznawał je w progu jej domu i rozpoznawał je w towarzystwie, podnosił kolejny łyk do wyschłych ust, zastanawiając się, czy mijał właśnie człowieka, który sypiał w jej łóżku, zadzierał jej w pośpiechu spódnicę w tym samym salonie, w którym oburzona klęła, że ma dość jego zazdrosnych paranoi i zmyślanych ciągle oskarżeń, jak gdyby szczerze naiwnie sądziła, że wystarczy uchylić balkonowe drzwi na chwilę przed jego przyjściem, żeby zatrzeć ciężki zapach odgniecionej w poduszkach kanapy zdrady. Miała być może słuszność, biorąc go za idiotę, wracał przecież znowu, przepraszał znowu i wybaczał znowu, płacił znowu, puszczał krew z rozciętej wargi przyjaciela, bo widział ją niedawno wchodzącą do hotelu z którymś z trzeciorzędnych Eriksenów, daj sobie z tym spokój, to oportunistyczna kurwa, pozwalał wmawiać sobie, że powinien ją przeprosić za to, że nie potrafił być ślepy ani głuchy, że poplamił jej wycieraczkę krwią wyplutą przez przyjaciela noszącego na wygniecionym kołnierzu kolor jej ust.
    Wiedział, że nie mógłby jej skrzywdzić, a jednak kiedy artykuł na jego temat wypłynął czarnym drukiem na strony gazety, wytłuszczając wymownie słowa jej ojca, nie był dłużej pewien – oboje bywali pijani i oboje bywali wściekli; nie mógłby jej skrzywdzić, ale nie mogła przy nim oddychać, odsuwała się, gdy zatrzymywał palce na zapięciu jej sukni, znajdowała pospieszne usprawiedliwienia, coraz mniej udane, masz szorstkie ręce; potem zewsząd patrzyło na niego przeklęte wdał się w Lave, prawie przetrącił tamtemu chłopakowi kark; i potem, zbierając w ciszy swoje ubrania z cudzej podłogi, odwracał spojrzenie od nagiej skóry i obserwujących go oczu, obawiając się, że nie miało tak naprawdę żadnego znaczenia, że nie mógłby i że nie chciał skrzywdzić – bo nie był pewien, ludzie mówili coraz głośniej (widziałeś jej ręce, to podobno nie pierwszy raz), a on musiał być coraz mniej trzeźwy, żeby znieść ciepło cudzej skóry pod palcami, bojąc się, że kiedy je cofnie, pozostawi po sobie sine odbarwienia, że podłość, o którą go oskarżała, rozkwitnie czerwonym piętnem w miejscach, do których przykładał wnętrza rąk; ale nie z nim – bo choć obawa, że mógłby go skrzywdzić, tkwiła wgryziona w spękane podbicie mostka, Folke wyjmował mu z palców puginał kurczowego przekonania, że było to nieuniknione, wsuwając w nią w zamian własną dłoń, sprawiając, że zapominał, o nastroszonej na karku sierści, o tym, że powinien najpierw wypić więcej, że powinien odwrócić wzrok od nagiej skóry i wyjść przed porankiem, że nie znał czułości niepodbitej kłamliwą intencją lub rozczarowaniem. Obawiał się, że go skrzywdzi i jeszcze silniej obawiał się, że mógłby obudzić się bez jego dłoni w swojej; jedynie przy nim czuł się, jakby stawał się człowiekiem, którym powinien być, gdyby mu tylko na to przyzwolono. Obserwował z cichą ulgą jak dłonie łagodnieją mu we wdzięcznym dołku jego pleców, jak szarpiący się paniką oddech zapada w zmęczoną, spokojną senność wsunięty ufnie w jego objęcie, jak leczone w ośrodku płochliwe skvadery przestają szamotać się rozpaczliwie w jego rękach, jak gdyby wyczuwały tak samo, że coś zmieniło się w sposobie, w jaki je trzymał – lub jakby uspokajały się, czując na nich ciepły spokój podobnie tkliwego serca.
    Przez moment patrzyli na siebie w lustrzanym bolesnym zdumieniu, w lustrzanym bolesnym rozczarowaniu; wydawało mu się, że nie mogło wydarzyć się nic gorszego niż to wzajemne przyznanie przeraźliwie bezgłośnego faktu, że jego ciało nie mogło znieść jego dotyku lub że nie potrafił dotykać go tak, by Folke mógł to znieść – przez chwilę świat zatrzymał się na krawędzi niczego, powietrze nabrało ciężaru, opadając na dno płuc jak skroplony ołów, krew wstrzymała się w świetle tętnic rozbijając się o zatrzask zastawek nagłym odrętwieniem i wydawało mu się, że nie mogło być nic gorszego od tej ciszy, w której szkło drżało niemo wprawione w okna źrenic, na których rozbłyskiwały jaskrawe pęknięcia wylewające na spojówkę barwne odcienie wszystkich rzeczy, jakich nie potrafili sobie powiedzieć, bo wydawało się, że jest na to za późno, że wszystko, co powiedzą, spadnie w rozpadlinę końca kamieniami nienapotykającymi dna. Wydawało mu się, że nie mogło wydarzyć się nic gorszego i wtedy Folke odwrócił wzrok; głuche pytania przetarły mu gardło, oddech unoszący się ku krtani sprawił, że zaszumiało mu w skroniach. Dostrzegł dłoń nakrywającą ich inicjały, jakby miała powstrzymać je przed zniknięciem w nierównym płótnie łamiącego się drewna i był mu za to irracjonalnie wdzięczny, chciał nakryć jego dłoń swoją, chciał upewnić się, że wciąż, mimo wszystko, tam pozostaną, ale czuł jeszcze na palcach nerwową sztywność ścinającą mu skórę nagłym dreszczem. Milczenie wydawało się rozwlekać tak bardzo, że nie był nagle pewien, czy istotnie zadał mu pytania czy jedynie je pomyślał; krtań uciskała nieprzyjemnie na grdykę, nabiegła powściąganym, zdenerwowanym ponagleniem, choć nie chciał jednocześnie odpowiedzi – nie chciał słyszeć znów tego imienia, nie chciał pamiętać o tym, że mógł, istotnie, przetrącić mu kark, zacisnąć palce mocniej na skrwawionej głowie, cisnąć nią o grunt jeszcze raz. Świadomość, że Folke wybaczyłby mu wszystko – porzucił go, udawał, że nie widzi, pozwolił na to wszystko – ale nie wybaczyłby mu tej jednej rzeczy, wydawała mu się palić żagwią włożoną płytko pod nasadę potylicy.
    Po tym, jak się tutaj rozstaliśmy. To nie twoja wina. Chciał się odezwać, chciał na niego krzyknąć, chciał zażądać od niego, jeszcze raz, prawdy – był okrutny – ale Folke podniósł spojrzenie i nie mógł, bo nie potrafił być zły; nie wiedział tymczasem, co należało zrobić z wszystkim, co grzęzło mu w piersi, jeśli nie mógł zacisnąć tego w pięści. Wyobraził sobie, że odsuwa się od niego, że odwraca się i wychodzi, znowu, jak lata wcześniej, zamykając za sobą znów te same drzwi. Wyobraził sobie, że wraca do Piwnicy Fenrira, rozbija szklankę na brudnej podłodze, kaleczy sobie odłamkiem dłoń, wścieka się na barmana, prowokując go w końcu do wyrzucenia go z knajpy, w tą samą kałużę, w której razem klęczeli, zanurzeni w kolanami w granacie nocy; jakby nigdy się nie spotkali. Wyobraził sobie, że znów ma siedemnaście lat i tym razem nie odwraca wzroku, patrzy, jak przewracają go na podłogę, jak szarpią go za koszulkę, jak Folke nie odwraca wzroku od niego, dopóki nie zmuszają go do tego gwałtownym szarpnięciem. To nie twoja wina.
    Byłeś nierozsądny – powtórzył za nim bezwiednie, przypominając sobie nasiąkłą krwią chusteczkę upuszczoną na jasne płytki w szkolnej łazience. – Poszedłeś do niego? – nie zdołał zatrzymać pytania za zębami, jak wtedy; dawne zaborcza złość zdawała się wciąż tak samo rozjątrzona, wciąż tak samo ostra na nieprzygryzionym języku. Zdawał sobie sprawę, że Folke wciąż nie wypowiedział jego imienia, przechowana przez lata zazdrość tkwiła więc teraz między nimi tylko wyraźniejsza, niesprawiedliwa w tak podłym pytaniu. Przełknął bolesny skurcz w gardle, milcząc przez krótką chwilę, bo chciał go przeprosić, rozpaczliwie chciał go przeprosić, ale nie w ten sposób, nie w tym szorstkim, warkliwym tonie, usilnie ściągniętym do ochrypłego szeptu, kiedy odezwał się znowu: – Tylko wtedy? Powiedziałeś komuś?
    Nie wiedział, czy pytał o Rubena, czy pytał w ogóle. Nie wiedział, jak nie myśleć o tym, że ktoś wciąż szarpał za odruchy jego ciała i jak nie myśleć o dłoniach łapiących go wystarczająco mocno, by nie mógł wciąż ściągnąć z siebie ich wspomnienia; nie wiedział, jak nie myśleć o tym, że cały drżał, a on nie potrafi objąć go tak, jak obejmował go zawsze, bo czuł się odrętwiały i obawiał się, że Folke odepchnie jego dłonie, jakby nie należały do niego. Dopiero kolejny cichy szept, ręce sięgające ku niemu w prośbie, dopiero opuszczające ściśniętą krtań westchnienie, oddech unoszący się z przyciśniętego dna płuc, przyduszający dotąd zdławione przedsionki, zmęczenie wkradające się w napiętą dotąd linię barków, kiedy nachylał się ulegle za prośbą palców zaczepiających o koszulę, z prawie bolesnym grymasem stroskania ściągającym ciemne brwi. Oparł dłoń w miejscu, gdzie chwilę wcześniej leżała jego, nakrywając ciepło zatrzymane w żłobieniach inicjałów, wspierając wreszcie czoło o ciepło jego czoła, chowając nakrywającą palisander szklistość pod ciężarem powiek.
    Folke, muszę wiedzieć… – szepnął, zdjęty nagłym wrażeniem, że grunt zakołysał się pod nim, kiedy zdrętwiałość wypuściła go nagle spod duszącego ucisku, jakby wszystko zachwiało się w posadach, świat nabierał z nim oddechu (to nie twoja wina), cofał się z krawędzi. – Nie chcę zastanawiać się za każdym razem, czy robię coś źle i mi o tym nie mówisz. Potrzebuję wiedzieć. Potrzebuję wiedzieć, że to w porządku – zaszemrał przez huk wciąż niegasnących za oknem rozbłysków, czując gorączkę jego skóry na czole, nierówność oddechu, ciepło rozpalonego policzka. Sięgnął wolną dłonią do palców trzymających go za koszulę, jakby obawiały się go puścić (nie mógł go za to winić, miał rację, przez krótką chwilę chciał przecież wyjść, był wciąż okrutny), łagodnie odwodząc je od materiału, ujmując je w lekki uścisk wsparty mu o obolały mostek. –  Nie dlatego, że boisz się, że wyjdę.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Minęło już przeszło dziesięć lat, odkąd wypowiedział jego imię na głos; minęło jeszcze więcej, odkąd wypowiedział je, nie dławiąc się własnymi łzami, nie trzymając palców zaciśniętych kurczowo na własnym sercu, nie układając instrumentu krtani do rozpaczliwej prośby, która w końcu grzęzła mu w gardle bolesnym spazmem jęku – wydawało mu się, że jeśli zapomni jego brzmienia, wspomnienia, jakie z nim wiązał, wyblakną i pomarszczą się jak stare fotografie, które kruszyły się w palcach, gdy brał je do rąk, te tkwiły tymczasem w jego umyśle jak drzazgi, wżynając się tym głębiej, im dłużej milczał, aż w końcu wokoło pojawił się czerwony obrzęk, który puchł i broczył za każdym razem, gdy uchylał usta, by się odezwać. Trzymał w grząskiej ciszy wszystkie popołudnia, kiedy wkraczał w rozchyloną gardziel liniejącego tynkiem korytarza – powracał tam dobrowolnie z uporem ćmy, która obijała się nerwowo o światło żarówki, niezdolna zrozumieć, że zbliżanie się do niej sprawiało jej ból; nie myślał wtedy o bólu, myślał o upokorzeniu i o strachu, myślał, że będzie lepiej, jeśli coś, co pozostawało przecież nieuchronne, wydarzy się w opuszczonym zaułku na drugim piętrze, gdzie nikt go nie zobaczy, nikt się nie dowie. Pozwalał, by Ruben popychał go i kopał, wyciągając spomiędzy zębów wyzwiska, których obawiał się powtarzać na głos, więc wypierał je spod skroni, próbując się nie rozpłakać, aby jeszcze bardziej go nie denerwować; pozwalał, by spluwał mu w twarz i wytrzymywał jego wyzywający uśmiech, bo nie miał odwagi zetrzeć rękawem gęstej, białej plwociny, która spływała mu ociężale po policzku, sięgając górnej wargi; pozwalał się zastraszać, gdy Ruben kazał mu biec przez krużganek, świadcząc, że pożałuje, jeśli go nie posłucha – więc biegł, upokorzony i bliski płaczu, bo po kilku krokach chroma noga uginała się boleśnie, a on przewracał się na podłogę, słysząc z oddali śmiech, który przebijał się przez bębenki, głośny i szyderczy. Wbrew sobie zawracał do niego za każdym razem, krztusząc się własnym oddechem i dygocąc, kiedy cudze dłonie sięgnęły głębiej pod ubranie, pozostawiając na żebrach pręgi spąsowiałych zadrapań i wklęsłości przebitych przez skórę paznokci, aż w końcu ciało wydawało się już do niego nie należeć, nie reagować na jego wolę, jak ciało starego człowieka, które wyzwala się spod władzy ducha, które staje się ciężarem.
    Nauczył się opuszczać własną skórę – dystansować się od ucisku, w jakim trzymała jego duszę, nie czuć dłoni, które brudziły ją purpurą rozległych siniaków, przez chwilę nie pamiętać, że opinała się na nim tak ciasno, że gałęzie obojczyków i pręty zakrzywionych żeber prześwitywały jak stelaż nakryty zbyt cienkim płótnem, sprawiając wrażenie, jakby miały zaraz przebić się na zewnątrz, uchylić skobel klatki piersiowej i pozwolić sercu wydostać się z wnyków uwierającego je sumienia; odpływał za każdym razem, kiedy czyjaś obecność przesiąkała boleśnie przez jego świadomość, a kiedy powracał w końcu do siebie, wpatrując się w krakelurę sufitu zza napuchniętych fioletem powiek, wydawało mu się, że dzieciństwo, które otrzymał, było zmęczone i znoszone, a niekiedy wyglądało tak, jakby miało nie wytrzymać do czasu, aż dorośnie – fastrygi, którymi niedbale zaszyto go w całość rozluźniały się w miejscach, gdzie dotyk cudzego ciała wydawał mu się nieznośny, szwy pękały wzdłuż linii kręgosłupa, a podszewka pruła się, ukazując drobne zmarszczki niedoskonałości na jego skórze, gdzie piegi bledły w towarzystwie pąsowych wybroczyn. Nauczył się wybaczać Rubenowi, bo nigdy nie potrafił trzymać w sobie gniewu i ten, nawet jeśli pojawiał się w jego sercu pojedynczą skrą, pełgał zaraz i przygasał, przesączając się w smutek, który ciążył w kończynach, pozostawiając go bezwolnym wobec własnych tragedii – z płaczem próbował wyrugować z siebie piętno, jakie cudza nienawiść odcisnęła na jego ciele, mimo to zesztywniał pod ciepłem dłoni Bertrama, wycofując się świadomością na sam brzeg skroni, instynktem znów próbując uciec, wydostać się spod własnej skóry, która coraz wyraźniej napinała się na karku, bo starzejące się blizny stawały się twarde i stężałe, nieznające czułości dłoni, które mogłyby je namaścić. Chciał powiedzieć mu o wszystkim, lecz obawiał się, że jeśli znów się odezwie, ucisk łez zaciśnie się boleśnie wokół gardła, dusząc go we własnym ciele.
    Bałem się, co się stanie, jeśli nie pójdę. – odparł słabo, przełykając ślinę, która na moment utknęła mu skurczem pod grdyką i połechtała podniebienie nagłym przypływem mdłości; w porównaniu ze schrypniętym szeptem Bertrama jego głos brzmiał cienko i niepewnie, jakby musiał wyciągać z siebie słowa jak włóczkę. Zagryzł nerwowo wnętrze policzka, bezwiednie przesuwając palcami po wklęsłości tkwiących w drewnie inicjałów, po czym pokręcił głową ze wstydem, bo prawda nigdy dotąd nie przeszła mu przez krtań – w wieku dziewiętnastu lat, gdy po raz ostatni przekroczył próg akademii, wciąż wydawał się sobie dzieckiem, kruchym i słabym, z nadgarstkami posiniaczonymi przez cudzą wrogość i żebrami nakrytymi rysami w miejscach ich pęknięcia; wrósł w swoje rachityczne ciało i potrafił uśmiechać się trochę wyraźniej, lecz doszukując się w cudzych twarzach kłów bliźniaczych do tych, które już znał, zapominał sprawdzić, czy dłonie, które obejmowały go zaborczo w talii, posiadały pazury, więc wpadał ponownie w ten sam schemat, tę samą, okrutną miłość, będącą, jak sądził, jedyną na jaką zasługiwał. – Nie wiedziałem, komu powiedzieć – przyznał cicho, jakby obawiał się jego rozczarowania – tym, że znów milczy lub tym, co mógłby mu powiedzieć. – Potem spotkałem… kogoś innego i wydawało mi się… znowu byłem głupi… wydawało mi się, że mógłby mnie pokochać. – zrobiło mu się słabo i uciekł wzrokiem w przeciwną stronę, niepewien, gdzie powinien go zatrzymać, strapiony, że nie mógł ukryć go w nicości pod powiekami – już nigdy nie patrzeć nikomu w twarz, nigdy nie zobaczyć swojej własnej. – Szybko się denerwował… dawałem mu powody do złości. Potem zawsze przepraszał, obiecywał, że to ostatni raz, że powinienem mu wybaczyć. Nauczyłem się wyczuwać drobne zmiany jego nastroju w sposobie, w jaki pukał do drzwi lub wchodził po schodach i przez jakiś czas myślałem, że mógłbym się przyzwyczaić, że… że to nic, ale… – ton, utrzymany dotąd w ciszy tak jednostajnej, że można by odnieść wrażenie, że jego głos niebawem przełamie się jak sucha gałąź, ale zamiast tego urwał się tylko drżącym wdechem, sprawiając wrażenie, że pozostałe słowa trzęsły się w jego wnętrzu. Nie potrafił powiedzieć mu, że nienawidził swojego ciała za to, że przypominało sobie tamte doznania, nienawidził, że wzdrygał się z powodu wspomnień, nienawidził tego, co zrobiły mu cudze dłonie, cudze spojrzenia i cudza miłość; nie był w stanie przekonać samego siebie, że nie pragnął wszystkiego, co mu się przydarzyło, że sam o to nie prosił i świadomość ta wspinała się winnym obrzydzeniem w górę przełyku. – Przepraszam... przepraszam, rozumiem jeśli… jeśli to coś zmienia… między nami, jeśli nie chcesz… – nie mógł spojrzeć mu w oczy, choć nie miało to znaczenia, bo spojrzenie miał mętne i zeszklone, a zatrzymane w nim łzy przeobrażały rzeczywistość w niewyraźne plamy przemieszanych ze sobą barw.
    Nie zauważył, jak głośno dudniło mu serce, dopóki Bertram nie pochylił się w jego stronę, przykładając rozgrzane wypiekami czoło do jego; płakał i nie czuł prawie palców, rozkurczających niepewny, strachliwy ucisk na materiale koszuli, po czym ujmujących jego dłoń przy mostku, gdzie niedaleko pod skórą pulsował rytmiczny puls drugiego serca. W oddali wciąż huczał ferwor rozmywających niebo fajerwerków, a jemu przez chwilę wydawało się, że odgłosy te pękały z grzmotem także w jego wnętrzu, rozrywały włókna przykurczonych sztywnością tkanek, rozpruwały ścieg przeszytych przez serce blizn i rozklejały doszyty w podszewkę materiał świadomości, jakby ta stworzona była z batystu; czuł dropiatość strachu na własnej skórze i płytkość oddechu, jakby czyjaś dłoń zamknęła się ciasno na jego tchawicy – nachylił się ku niemu instynktownie, choć nie usłyszał, czy Bertram chciał z nim zostawać i czy chciał wciąż dotykać go tam, gdzie leżały kiedyś cudze dłonie.
    Nie wiem, jak ci o tym powiedzieć, nie potrafię. – łzy spływały mu po twarzy lśniącymi smugami, pod którymi skóra czerwieniła się wyraźnie, a przy oczach pojawiały się cętki pojedynczych wybroczyn; chciał go błagać, żeby został, jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na chwilę, ale nie potrafił przepchnąć tej prośby przez ściśniętą krtań, wyrwać ja z pajęczyny zalepiającego organizm upokorzenia. – M-możemy… możemy o tym porozmawiać, n-nie chcę… nie chcę znowu od tego uciekać, nie chcę, żebyś się domyślał, ale… – spróbował wypełnić płuca głębszym oddechem, lecz ten ugrzązł mu w gardle nagłą paniką, której nie potrafił doprecyzować, bo czuł się, jakby coś w jego piersi stłukło się i rozsypało po trzewiach i czuł się, jakby dłonie Bertrama rozluźniały się na jego dłoniach, jakby on sam się odsuwał, pozostawiając jedynie fantomowe ciepło w miejscu, gdzie wcześniej go dotykał. – Potrzebuję chwili. N-nic mi nie jest… tylko nie mogę… nie mogę… – pokręcił głową na boki, bo zaczął gubić się we własnych słowach, z trudem łapiąc oddech i unosząc dłoń, by otrzeć jej wierzchem łzy, które napuchły czerwienią wokół oczu.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    01.01.2001 – Kampus akademicki – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 01.01.2001 – Kampus akademicki – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Mógł wszystkiemu zapobiec; stał przed nim lata temu z rozciętą skronią, przystając o krok przed prawdą zatkniętą mu w krtań bolesną naroślą sekretu dzielonego wyłącznie z Rubenem i mógł wszystkiemu zapobiec – gdyby odważył się prosić go o więcej, gdyby nie dał się ułożyć posłusznie jego słowom, błagalnemu nikt nie może wiedzieć ostudzającemu gniew zebranym w głosie płaczem; gdyby nie obawiał się chcieć od niego więcej niż to, co zakradało się między nich w cichych momentach, o których nigdy ze sobą nie mówili, jak o wszystkich rzeczach bolesnych. Mógł prosić go, żeby wybrał między ich przyjaźnią, a tym absurdalnym przywiązaniem do okrucieństwa, które go z nim łączyło (więc strach miał szorstką strukturę powrozu zaciskającego się na szyi pętlą; wżynał się pod skórę jak przyciasny łańcuch, do którego przyzwyczajała się skóra, ścierając się pod jego ciężarem, wpuszczając go w głębszą tkankę, obrastając go prawie czule, bo był przynajmniej znajomy, bo oznaczał, że wszystko inne pozostaje niezmienne) – albo mógł upewnić się, by następnym razem nikt nie czekał na niego na końcu opustoszałego korytarza z drwiącym uśmiechem i palcami zakrzywiającymi się na ramionach w sępie szpony. Wydawało mu się wtedy, że Folke tego nie chciał; wydawało mu się, że byłoby to jedynie upokarzające, gdyby próbował wejść między nich jeszcze raz. Wydawało mu się, że jest śmieszny, z tą bezgłośną słabością zaciskającą mu się na przedsionkach serca, kiedy Folke nie potrafił mu obiecać, że nie pójdzie do niego znowu. Miał siedemnaście lat, odtrącał od siebie jego usta w tej samej sali i wydawało mu się wtedy, że to sprawiedliwe – oboje złamali sobie serca, inaczej, bo inaczej rozumieli oddanie; lub może czułość nachylana do drugich ust nie była tak bardzo inna od skaleczenia broczącego na policzek zaborczym gniewem. Nie chciał tymczasem dłużej myśleć, że potrafił kochać wyłącznie w ten sposób – wyłącznie przez krew na kołnierzu zakrywającą smugę szminki, przez podniesiony w zazdrosnym gniewie głos, przez dłonie sięgające impulsywnie miłości, jak gdyby musiał ją sobie wydzierać, bo nie wiedział, jak inaczej mógłby ją przy sobie zatrzymać; nie chciał dłużej kochać przez niepewność i nieufność, i przekonanie, że tkwiło w tym inherentne upokorzenie, dla niego i dla Runy, do której nie miał odwagi odezwać się w instytucie, dla niego i dla Felicii, która upewniała go jedynie, że był powodem do wstydu, dla niego i dla Folke, który kochał przez czułe oddanie i nakrywał mu skaleczenia prośbą, by nie robił sobie więcej krzywdy.
    Mogłem pójść z tobą – odparł równie cicho, z bezsilnym żalem zbierającym się w ustach wrażeniem, że słowa grzęzną mu na języku. – Gdybyś mi pozwolił, poszedłbym z tobą – tymczasem nie mogli juz cofnąć czasu, sięgnąć z powrotem do momentu, w którym decydowali się przełknąć prawdę i nie wspominać o niej więcej, i kiedy pod drzewem przed bramą szkoły mówił mu, żeby go w to nie mieszał, bo czuł się odrzucony, bo chciał poprosić go o coś innego, spoglądając na zdartą na żwirze brodę i szkła szmaragdowych oczu; kiedy spoglądał na skrwawioną chusteczkę na łazienkowej podłodze i nie potrafił poprosić go, by przyłożył palce do jego skroni, choć tętniący w niej ból wydawał się ogniskiem uwierającej potrzeby, żeby zatrzymać dla siebie jego troskę na dłużej. Nie mógł się tymczasem usprawiedliwiać – poszedłby z nim, ale tego nie zrobił, zostawił go zamiast tego samego, z Rubenem i ze wszystkim, co wydarzyło się później, z kolejnymi dłońmi łapiącymi go za nadgarstki, odciskającymi się trwale w tkliwych zagłębieniach jego ciała; ciemniało mu w źrenicach, kiedy o tym myślał, o roszczeniowej łapczywości cudzych rąk, o palcach wpijających się w skórę jak zęby, o nierówno przyciętych włosach, za które go szarpano w szkolnej łazience i być może później; o przeszklonej zieleni oczu doprowadzonej do posłusznego odrętwienia. Pamiętał, że złapał go pod gardło, tej pijanej nocy, w korytarzu jego mieszkania; pamiętał, że Folke spłukiwał mu krew ze skóry; pamiętał jego przestrach, kiedy przewrócił go na deski sceny; i zastanawiał się, czy Folke też o tym pamięta, czy nasłuchuje jego kroków tak samo, przygląda się mu z przezorną ostrożnością, czy zastanawia się, kiedy jego dłonie znowu szarpną się niespokojnie, przewiązane w nadgarstkach złością. Nie chciał kochać w ten sposób i nie chciał w ten sposób być kochany, z przywiązania podobnego szorstkiemu węzłowi wpijającemu się pod grdykę. Wszystko w nim głuchło, spustoszone wyobrażeniem tego, na co pozwolił przez swoją niepewność – miał wrażenie, że wybite z szyb szkło drży mu w ciele, drobnymi odłamkami prześlizgując się po tkankach głębiej, im dłużej o tym myślał, o kościach skruszonych obcymi trzonowcami, przyzwyczajonych do ich nacisku tak silnie, że każdy inny dotyk zdawał się boleć tak samo (z tobą jest inaczej, jeszcze jeden oddech, słodkawy zapach jego perfum, wypitego alkoholu, zdenerwowania). O tym, że im pozwalał, bo wydawało mu się, że tak wyglądała miłość: uzębiona hiena siłą wmuszająca się przez skórę głębiej, gwałtowna i nieznosząca sprzeciwu. Czuł winny żal do wszystkich ciał, których dotykał pospiesznie i nieuważnie, do własnych rąk, które nie odważyły się nigdy dotknąć jego, nauczyć go innej miłości, zanim wpojono mu jej wiarołomne, okrutne oblicze, wykrzywione w wymagającym gniewie; i czuł zrezygnowaną bezsilność, w najgłębszej warstwie włókien zaciskającego serce skurczu, ukłucie przykrej świadomości, że miłość, uporczywie, nie znosiła jego dotyku – to nie była jego wina, ale nie wiedział, jak zdławić w sobie tę myśl: choć raz trzymać ciało równie spragnione wyłącznie jego, dla niego; choć raz nie przez przypadek, pozór lub zaciśnięte zęby. To nie była jego wina.
    Nie – zaczął blado, wtrącając się między przeprosiny, których nie oczekiwał i nie chciał; uległe poczucie winy drżące w głosie Folke sprawiało, że alkohol zatrzymany w żołądku podnosił mu się wyżej mdłościami, rozpalał w piersi nieprzyjemną dusznością podobną do złości, jakiej nie chciał dopuszczać do własnego tonu. – Folke, przestań. Przestań – uciszył go miękko, próbując jeszcze odnaleźć jego spojrzenie, daremnie, bo Folke zdawał się niezdolny na niego znów spojrzeć, bo zdawało się, jakby chciał schować się w szczelinach desek, zalegnąć w żłobieniu inicjałów, uciec, choć wciąż trzymał go za koszulę, kiedy przykładał czoło do jego czoła, choć nachylał się bliżej odruchem, przez który powietrze stawało się jeszcze cięższe, kiedy myślał, wbrew sobie, że tak samo musiał chwytać się tej okrutnej miłości, że tak samo nachylał się do nieszczerych przeprosin tych samych ust, które wcześniej mu lżyły, bo obawiał się konsekwencji odmowy. Zazdrość, ugrzęźnięta mu między żebrami, szemrała mu wciąż w skroniach, drażniąc obrzeże świadomości; nie w ten sposób, nie w ten sposób, bo chciał być, przynajmniej dla niego, wreszcie czymś dobrym. – Przestań – głos przełamał mu się na strunach, dławiony przez coraz rzadsze wystrzały za oknem. Minęła północ, obok nich minęło stulecie, nieistotne; przestań brzmiało tym razem inaczej, rozmywając się na języku, bo nie odpowiadało dłużej przeprosinom, nie wiedział komu odpowiadało w ogóle: Folke, jemu samemu, hukowi fajerwerków czy światu w ogóle, bo przez chwilę wszystko drżało, chwiało się i podchodziło do gardła w bezsilnym sprzeciwie.
    Mógłbyś posłać mnie do Fenrira, wciąż chciałbym. Mógłbyś przekląć mnie i kazać mi nigdy więcej nie wracać, to byłoby sprawiedliwe, bo byłem okrutny – zawiesił na krótki moment, odsuwając się nieznacznie, by móc odnaleźć jego wzrok pociemniałym palisandrem, niespokojnym do momentu, w którym wreszcie udało mu się go napotkać. – To nic nie zmienia. To nic nie zmienia – powtórzył, próbując przedrzeć się przez zasłonę nakrywających źrenice łez, przez drżenie coraz silniej wkradające się mu pod chłodną skórę, przez ciężar wspomnień nakrywających jego ciało instynktownym dreszczem. – Może być inaczej. Mogę być dla ciebie dobry, mógłbym wreszcie... ale nie chcę bać się ciebie dotknąć, nie mogę… – słowa wygasły mu w gardle, skończył mu się oddech albo świat wstrzymał go nagle, bo niebo nagle na chwilę ucichło, cień płożył się po deskach i ścianach, wciskał chłodem pomiędzy nich, pomiędzy palce wycofujące się z uścisku, kiedy opuszczał dłonie, obejmując nieuważnie jego uda. Pochylił głowę, nie ważąc się wesprzeć ciężaru swoich myśli ponownie na jego skroni; czuł westchnienie zatrzymane mu pod dołkiem obojczyka, którego nie mógł z siebie wypuścić. Biały pióropusz rozbłysnął za oknem, łyskając jaskrawo w kąciku oka, spływając po szybie skrami, po zaczerwienionym policzku smugą spłoszonych łez, kiedy Folke odezwał się znowu, coraz bardziej nerwowy, coraz bliższy popłochowi, jak wtedy, kiedy zrywał się w nocy rozbudzony koszmarami, kiedy musiał obejmować go i łapać za dłonie, przeczekiwać jego strach; jakby dosięgały go nawet teraz, nawet tutaj, nawet przy nim, zupełnie żywe, zamieszkałe mu w bezwarunkowej pamięci ciała.
    Porozmawiamy – zapewnił złagodniałym tonem, zdjęty zmartwionym niepokojem; przesunął dłonie do jego bioder, próbując perswadować sobie spokój, nie wahać się, kiedy podnosił je wyżej, chcąc przesunąć nimi po targanych szarpanym oddechem plechach, przysunąć się bliżej; o czym nie mógł mu powiedzieć? Raptowna cisza dzwoniła w uszach, choć gdzieś w oddali ludzie wymieniali się jeszcze szczękiem kieliszków, życzeniami i pocałunkami, przepełnieni nadzieją wobec nowego millenium. Wyczuwał tymczasem słoną wilgoć na własnym policzku, kiedy podnosił lekko jego twarz i nie był pewien, przez co płakał; czy za tę noc, czy za każdą poprzednią spędzoną osobno, samotnie lub z kimś innym obok, czy w odruchowej obawie przed tym, czego Folke mu nie mówił: bo może nic z tego nie było w porządku, może chciał jedynie mieć pewność, ze znów nie wyjdzie, może nigdy nie będzie w porządku, a on nie wiedział jak tego nie chcieć, nie wiedział, jak mógłby teraz przestać. Zaborczy gniew, który uciskał go jeszcze chwilę temu w piersi, rozkurczał się nagle, przywracając trzeźwość; Folke zdawał się łapać oddech coraz bardziej nerwowo, jakby coś trzymało go pod gardło. – Oddychaj, Folke. Oddychaj ze mną – poprosił, głosem odzyskującym pewność i rzeczowość, podtrzymując wciąż jego twarz, by nie odwracał wzroku. – Możemy porozmawiać o tym później, powinniśmy porozmawiać, ale to nic nie zmienia, nie zostawię cię. Nie zostawię cię, nie znowu, nie pozwolę na to znowu. Powinienem był cię wtedy pocałować, przepraszam. Chyba nigdy nie byłem tak naprawdę odważny. Przepraszam, że nie mogę tego cofnąć.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Niekiedy wciąż słyszał w skroniach odgłos tamtych kroków, jakby echo obecności Malte ugrzęzło w jego świadomości, wgniecione ciężarem podeszw w miękką tkankę sumienia, nabiegającą siniakami przeszłości, której nie mógł w żaden sposób wyrzucić z własnego ciała, bo stanowiła jego rdzeń, gruby sznur przeciągniętych przez kręgosłup nerwów, niezdolnych zapomnieć piekącego dotyku cudzych dłoni, przy każdym szarpnięciu próbujących sięgnąć paznokciami jego serca – ciało instynktownie drętwiało, a jaźń usuwała się płochliwie pod oczodoły, jakby próbowała uciec pod ciemne otwory źrenic; nauczył się pierzchnąć w głąb samego siebie, pod skobel stwardniałego mostka i łuki zakrzywionych żeber, dygocąc w ich cieniu jak małe dziecko, ukrywające się przed groźbą rodzicielskiej złości. Wiele razy gubił się w labiryncie swego wnętrza, zbyt ciasno opleciony strachem, by rozerwać sieć, w którą chwytał jego trzewia – nie był w stanie się poruszyć, szarpnąć za struny krtani i wymusić, by drżące słowa podsunęły mu się pod podniebienie, a kiedy wsuwał się z powrotem w zakrzepły kaftan własnej skóry, nie potrafił przekonać się, że na to nie zasługiwał, bo wiązł w nerwowym stuporze, zamiast uciekać; cisza nigdy nie zagłuszała krzyku, a jemu wydawało się, że całe życie jedynie chował się przed hałasem. Nie należał do siebie, bo nigdy nie potrafił przepchnąć działania przez żelazną zaporę swoich myśli, tkwił w dojmującej parezie swego nastawienia jak w więziennej celi, zapominając, że poza nią słońce wciąż wznosiło się i opadało za horyzont – nie był w stanie nie uchylić drzwi, kiedy znajomy ciężar knykci zbijał się z ich drewnianą powierzchnią, chociaż dłoń mu drżała, ilekroć sięgał do klamki; nie był w stanie wysunąć się spod ramienia Malte, którego zatęchły, senny oddech wyłaniał dropiatość na jego karku, więc leżał sztywno, z nadzieją, że głośne bicie jego serca go nie obudzi; nie był w stanie opowiedzieć nikomu o tym, co go spotkało, jakby obawiał się, że wypowiedziane na głos stanie się bardziej rzeczywiste, powracając do niego fantomowym bólem, którego nie chciał trzymać we własnej piersi, bo zajmował zbyt wiele miejsca w płucach i nie pozwalał mu oddychać. Był przekonany, że upływ czasu przyćmi towarzyszące wspomnieniom emocje, te, na przekór zaniedbaniu, rosły jednak tym bardziej wyraziste, strosząc się jak kolczyste liście bodiaków.
    Żałował, że nie był wystarczająco odważny, by prosić go o pomoc – za każdym razem kiedy próbował, słowa zalepiały mu się w gardle w ciężką pecynę, od której mdliło pod grdyką; lękał się, że jeśli powie o wszystkim, co mu się przydarzyło, wypuszczone zza ust głoski przylgną do jego skóry, na zawsze znacząc ją wybroczynami ciemniejącej w oczach kompromitacji. Zwierzę udławione w jego wnętrzu chwytało go mocno za serce, uciskając zębami wiotki łuk aorty, a on drętwiał posłusznie, choć kiedy stali naprzeciw siebie w topniejącej krwią łazience, po raz pierwszy wydawało mu się, że mógłby znieść skomlenie swego sumienia, byle wypruć spod osierdzia strach, na poletku którego dojrzewały wszystkie pozostałe emocje – nie zrobił tego, a Bertram zniecierpliwił się uwierającą fastrygą, którą zszyli wzajemnie swoje życia, bo od samego początku była jedynie tymczasowa, pruła się wokół nadgarstków i zahaczała o kanty rzeczywistości, a on nie potrafił przeobrazić jej w nic trwalszego, bo obawiał się, że jeśli wyciągnie ją spod skóry, by wpleść na jej miejsce ciasny ścieg, ramię wzdrygnie się przed nakłuciem igły. Żałował, że nie potrafił być mu wdzięczny tak, jak na to zasługiwał, bo krew na jego rękach kojarzyła mu się tylko ze złowrogim spojrzeniem Rubena, groźbą zastygłą pod paroksyzmem ściągniętych brwi – tego samego wieczora płakał, dopóki wilgotna poduszka nie zaczęła lepić mu się do twarzy, bo wydarzenie, które miało być dopiero początkiem, za bardzo przypominało koniec; zwykł poszukiwać ulgi we własnej samotności, przekonany, że nie potrafił przebywać w niczyjej obecności w sposób, który nie wymagałby czujnego napięcia mięśni, kiedy Bertram pchnął go jednak na deski teatralnej sceny, zdał sobie sprawę, że był bez niego jeszcze bardziej bezradny niż poprzednio. Nigdy nie przestał go kochać – nawet kiedy serce spowalniało do onirycznego szumu, nawet kiedy korytarz na drugim piętrze akademii pustoszał, a on obejmował ramionami podciągnięte pod brodę kolana coraz słabiej, bo mięśnie mu wiotczały, otępione ciepłem rozlewającej się pod skórą purpury.
    Przestań zabrzmiało miękko, jakby słowo położyło mu dłoń na ramieniu i uścisnęło je łagodnie, nie jako przestrogę, ale jako przypomnienie; mimo woli pomyślał o Tartuffe, o kołtunie, który musiał wyciąć spomiędzy jego matowiejącego na starość futra, o tym, jak po raz pierwszy od wielu lat zacisnął zęby na jego dłoni – delikatnie, ledwie pozostawiając ślad na skórze, która nawet nie zaczerwieniła się pod uciskiem kłów, ostrzegając, że odczuwał ból, lecz nie chcąc, by przekaz ten wsiąkł do krwiobiegu. Ufał mu, a on zazdrościł jego zwierzęcemu ciału zdolności do zapominania odruchów mięśniowych, zacierania ścieżek, wzdłuż których nerwy przez lata żłobiły mechanizm instynktu, rozluźniania się pod cudzą dłonią i wybaczania jej nawet wówczas, gdy palce przypadkiem zahaczały o sierść. Przestań chwytało go za serce w sposób, w jaki nie trzymały go wcześniej żadne inne dłonie, nie jak stworzenie, które mogłoby się wyrwać i uciec, gdyby tylko rozluźnić uchwyt palców, ale jak coś kruchego i szklanego, zbyt łatwo obtłukującego się w zderzeniu z podłogą. Pokiwał głową, wciąż unikając jego wzroku, lecz nie miało to wielkiego znaczenia, bo wszystko rozmazywało mu się przed oczami, pierś uciskała przesączonym ze wspomnień lękiem, a dłonie drżały, kiedy je rozluźnił, choć nie wiedział, co z nimi zrobił, gdy osunęły się z wymiętej koszuli Bertrama, nie czuł ich prawie, więc opadły powoli wzdłuż ciała, muskając palcami płytkie żłobienie w desce teatralnej sceny – płytki oddech spełzł ze świstem przez wieżę tchawicy, on sam w końcu uniósł jednak brodę, zatrzymując wzrok na twarzy przyjaciela i mrugając, aż łzy nie spłynęły mu po policzkach, a źrenice nie zatopiły się a palisandrze spojrzenia, nagle również zwilgotniałym; przestraszył się jego płaczu, bo ten wydawał się odbijać w lustrze spojówek jego gwałtowny przypływ paniki, bo wydawał się pierwszy raz zauważać, jak bardzo go zranił. Poczuł się znów tak, jakby był chłopcem, niezdolnym pozbierać z podłogi rozbitego szkła swoich emocji i raniącym sobie dłonie na jego zaostrzonych odłamkach.
    Uchylił usta, przełykając oddech w głąb piersi, niepewny i drżący, choć rozsuwający żebra powolnym spokojem; czuł, jak mięśnie wciąż spinają się w nim boleśnie, kolejny wdech pogłaskał je jednak subtelnym rozluźnieniem. Dopiero kiedy dłonie Bertrama wsunęły się na jego biodra, zauważył, że dygotał, jakby przeszłość tkwiła w nim wypalaną przez febrę chorobą, która teraz zastygła pojedynczymi kroplami potu na skroniach; huk fajerwerków osłabł, a on słyszał szmer ich bijących serc, połączonych harmonią uczucia tak wyraźnie, jakby dyrygencka batuta uderzała bezpośrednio o wypustki jego kręgosłupa – instynktownie wciąż pragnął uciec, nakryć źrenice ciemną kotarą powiek i zniknąć przynajmniej z własnej świadomości, racjonalnie był jednak w jego ramionach bezpieczny; nigdy nie czuł się z nikim tak, jak kiedy stał w jego objęciach pod girlandą pochyłych drzew, jak kiedy budził się z winietą koszmarów wciąż naciekającą na nietrzeźwą kliszę rzeczywistości i odnajdywał jego obecność po drugiej stronie materaca, jak kiedy stał teraz z jego dłońmi na swojej talii i uświadamiał sobie, jak bardzo go kochał.
    Powinienem był ci wtedy zaufać – odparł po chwili milczenia, ocierając twarz rękawem; kąciki ust wciąż drżały mu płaczem, uniósł je jednak ku górze w łagodnym uśmiechu. – Być może wszystko potoczyłoby się między nami inaczej, gdybym zrobił to najpierw. Zawsze wydawało mi się… że jeśli będę milczeć dostatecznie długo, świat uczyni to samo. – pociągnął nosem, wzdychając cicho, po czym ostrożnie znów przesuwając dłonie w stronę Bertrama, wciąż roztrzęsione, choć tym razem pozbawione nerwowej paniki i układające się na jego żebrach ze spolegliwą czułością. – Przepraszam, że zajęło mi to tyle czasu. – za oknem pękła pojedyncza chryzantema bengalskich ogni, a on odruchowo zwrócił wzrok w jej stronę, dłuższą chwilę przyglądając się, jak barwne strugi spływają po granatowym firmamencie, błyskając pojedynczymi cekinami, aż w końcu niebo znów zastygło w miejscu. – Czasem mam wrażenie, że to ciało do mnie nie należy. – prawie nie czuł szemrania własnego głosu, ocierającego się o zaczerwienione płaczem gardło. – Nie potrafię go kochać, bo pamięta rzeczy, o których chciałbym zapomnieć. Kiedyś wydawało mi się, że już zawsze będę wzdrygać się przed dotykiem, pamiętałem go tylko w zły sposób i podświadomie zacząłem wierzyć, że żaden inny nie istnieje, ale nie jest tak… kiedy to jesteś ty. Ufam ci, Bertram, naprawdę, czasem po prostu… potrzebuję więcej czasu. – oczy mu się przeszkliły; zamrugał powoli, wciąż czując w przełyku nerwowość swego oddechu, gotowego w każdej chwili zerwać się do trwożliwego drżenia. – Postaram się… ciężko mi… ułożyć to w słowa. Chciałbym spróbować.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    01.01.2001 – Kampus akademicki – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 01.01.2001 – Kampus akademicki – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Noce spędzone na wygryzaniu z siebie uczuć, strzęp po rozkrwawionym strzępie, zdawały się wciąż mieszkać głęboko w tkance podświadomości, gdzieś pod jej skrzypiącymi ponaglająco deskami jak pochowane pod nimi duchy, pozbawione głosu, uciszone wydartymi pospiesznie spłachciami siebie wetkniętymi im w usta, by nie mogły więcej nabrać tchu. Wyczuwał jeszcze je w gardle, bolesne zgrubienia nabiegłe surowicą wstydu, kiedy z desperacką usilnością tłumaczył swoje uczucia na wygodne przeciwności, jakby mógł w ten sposób wmówić sobie inną rzeczywistość: mówił o uroczych dziewczętach, kiedy sny poprzedniej nocy ciążyły mu na sumieniu jego imieniem, chwytał dłoń uśmiechniętej Irmy, kiedy czuł jeszcze w palcach ciepło zebrane z jego skóry przez przypadek, któremu pozwolił trwać zbyt długo, powiedz mu, żeby mnie w to nie mieszał prosił, kiedy wydawało mu się, że mógłby zaryzykować dla niego wszystko – nie odważył się nigdy zastanawiać, co wydarzyłoby się, gdyby Folke mu na to pozwolił; lub gdyby on pozwolił jemu. Nie odważył się zastanawiać nad słodkością jego ust, nad tym, jak układałby się na jego własnych, jeszcze niezdarnych i nerwowych – a jednak, kiedy spoglądał na niego teraz, odwróconego łagodnie ku broczącemu niebu, pragnienie grzęznące mu w piersi niespokojnym poruszeniem wydawało się dotkliwie znajome, jak powracające nagle, wyraziste wspomnienie: chciał go pocałować, nie po raz pierwszy, chciał go pocałować tyle razy wcześniej i tyle razy nie pozwalał sobie tego właściwie nazwać, tyle razy nie pozwalał sobie rozpoznać w tym uczucia pokrewnego ekscytacji, która spłycała mu oddech, gdy dotykał pierwszy raz dziewczęcego ciała – w jakiś sposób intymniejszego przy nim, nawet kiedy nie dotykali się wcale, przyjemniejszego i pełniejszego, nawet kiedy pozostawało wyłącznie niedopuszczoną do siebie myślą. Chciał go pocałować i wygryzał to z siebie nocami, przyciągał do siebie inne ręce, błagając, by to z niego wydarły, choć wcale tego nie chciał. Chciał go pocałować i zaryzykować wszystko, schować go w podszewce swojego serca, w objęciu swoich ramion, bezpiecznego i uspokojonego; chciał złapać go za nadgarstek i nie pozwolić mu wejść w pułapkę obcych, nieostrożnych rąk.
    Nie ułatwiałem ci tego – zauważył cicho, czując ciężar jego bliskości na swoich żebrach, zalegający wciąż na oddechu, na świadomości roztargnionej nietrzeźwym dejavu; chciał całować go tutaj, chciał całować go za ostatnim regałem szkolnej biblioteki, zostawiając na zakurzonych okładkach pospieszne odciski nietchórzliwego szczęścia, dokonywać intymnej rewolucji na własnym sercu pośród tytułów historycznych epok, do których nikt dłużej nie zaglądał, chciał zamknąć go między sobą a drzewem naznaczonym nacięciami tępych nożyczek, nie oglądając się na furtkę skrzypiącą pod naciskiem czyjegoś wtargnięcia, chciał całować go w łazience, w której się poznali, nie zważając na posmak krwi podawany mu na język; chciał całować go tutaj, każdego popołudnia, dopóki odgłos kroków woźnego i ciężkie pobrzękiwanie kluczy nie oderwałoby ich od siebie; nie wiedział, jak mu o tym powiedzieć. Nie wiedział, czym uśmierzyć w sobie niespokojność tkwiącą mu pod gardłem, kiedy siedzieli obok siebie, mówiąc o wszystkim innym – zawstydzało go to wtedy, zawstydzało go to zawsze, kiedy wypełniał pospiesznie dłonie ciepłym ciałem bezmyślnej okazji, zawstydzało go to teraz, wciąż, jakby ugrzęznął w tej chłopięcej niepewnej niezdarności, jakby wciąż nie wiedział, jak właściwie o to prosić; jakby tkwiło w tym pragnieniu coś zdrożnego i inherentnie nieprzyjemnego, bo należało do niego. Chciał go pocałować teraz i nie wiedział, jak nie czuć się winnym za swoje sny, za westchnienie budzące go w środku nocy lata temu, za obawę, że nie będzie mógł go nigdy dotknąć, za swój spsiały egoizm, za swoją niewdzięczność, wyciągającą go z łóżka nad ranem, rozszczelniającą kuchenne okno, by odetchnąć gryzącym dymem w otrzeźwiającą rześkość poranka, bo wciąż nie wiedział, jak mu o tym powiedzieć, choć przynajmniej, wreszcie, nie próbował tego z siebie wygryzać, jak chorą, febryczną tkankę. Wyczuwał nieprzyjemną gorycz w gardle, gryzące poczucie winy za to, że chciał go nawet teraz – nawet tutaj, w miejscach, gdzie na skórze rozkwitały mu fantomowe sińce przeszłych krzywd, w miejscach, w których nie mógł przyjąć jego dotyku. Nie jestem taki jak on powiedział mu wtedy, mając na myśli nie skrzywdziłbym cię w ten sposób, obawiał się tymczasem, że ręce miał tak samo spodlone tym łapczywym pragnieniem, tak samo niezasługujące na zaufanie, choć wiedział, że nie mógłby go skrzywdzić, choć chciał go wyłącznie kochać, ale miłość – jego miłość, pożądliwa miłość – miała przecież zęby, miłość zdawała mu się tak samo porywcza i niespokojna jak gniew, i może od krzywdy nie dzieliło jej tak wiele.
    Folke, proszę – szepnął, zatrzymując dłonie na jego talii, obserwując huk światła rozsypujący się w drzazgi na szklistości jego odwróconego spojrzenia; złote cętki zanurzone w zielonych tęczówkach wchłaniały migotliwy pył, wilgotny ślad lśnił jeszcze na przetartych rękawem policzkach, a on bezwiednie przypominał sobie, że robił tak od zawsze, tym samym nerwowym odruchem. – Oboje powinniśmy przestać się ciągle przepraszać – zauważył cicho, pojednawczo, odwracając za nim spojrzenie ku cichnącym fajerwerkom, coraz rzadszym, dogorywającym cichym szmerem na płótnie nocy, jak dogasający, nasycony  żar, dopóki wszystko nie zamilkło zupełnie, poza nierównym biciem ich serc, wyczuwanym w zamroczonej ciszy prawie namacalnie, łagodnym drżeniem zatrzymanym pomiędzy nimi; wyczuwał je pod jego dłońmi, przyłożonymi mu do torsu, wiedział, że Folke wyczuwa je tak samo, uczucie uwięzione pod jego palcami jak niespokojny, rozgorączkowany marteboljuset, którego nigdy nie wypuścili; ugrzęznął im w źrenicach czułym błyskiem, odłamkiem wspólnego obłędu.
    Zastygł, kiedy szept zaledwie przekraczający granicę przemilczenia naruszył tę osobliwą, głęboką ciszę, w którą osuwały się ociężałe myśli i zmęczone tętno; chciał zabrać go do domu, położyć się z nim pod jedną kołdrą, przespać kolejne dekady, ogłuszony zgodnością dopasowujących się do siebie serc, nie potrzebować nigdy niczego więcej. Spojrzał na niego, w srebrnej łunie czystej nocy odnajdując miękkość jego rysów, łzy zbierające się znów na odwróconym szmaragdzie wejrzenia. Winny za to, że doprowadzał go do podobnych słów; winny za to, że pragnął mu wierzyć; winny za to, że nie wiedział dłużej, jak mógłby obejść się bez niego; winny za to, że kochał go do szaleństwa, kiedy nocami z nieprzytomną panicznością szukał u niego bezpieczeństwa; winny za to, że chciał utknąć mu pod skórą, utknąć mu w sercu, zakryć sobą każde z tych wspomnień i koszmarów; nie puszczać nigdy więcej. Winny za wdzięczność ciążącą mu w piersi tkliwym poruszeniem i winny za to, że obiecałby mu wszystko, własne żywe serce i rosę skroplonych chmur zebraną z jasnych nadgarstków Frigg. Folke mógł tymczasem życzyć sobie wszystkiego i prosił go o pocałunek, wkładał mu w ręce łagodność, jakiej dotąd nie znał, był piękny – w sposób, którego nie potrafił zdefiniować, rozłożyć na fragmenty, usprawiedliwić. Podniósł dłoń, ujmując łagodny rys jego żuchwy, unosząc oparciem kciuka jego brodę, odnajdując zmiękłą uważność jego oczu, lśnienie łez zatrzymane na rzęsach; miał wrażenie, że jego oddech drży mu we własnej piersi wiernym echem.
    Nie musisz robić dla mnie nic, czego nie chcesz. Nie musisz mi na nic pozwalać. Nie musisz – szeptał, przełykając znów podchodzące do krtani przeprosiny; przepraszam, że potrzebuję cię w ten sposób, to nie była wina żadnego z nich, impas strachu i pragnienia, tragiczny klincz niepewności trzymających się we wzajemnym szachu. – Zapamiętaj, że kochałem cię tutaj – głos przebrzmiał mu czułą prośbą; nie sprostował, czy miał na myśli tę salę, dzisiaj czy w przeszłości, czy miał na myśli znamię na jego brodzie, na którym zatrzymywał opuszkę – że kocham cię tutaj – zsuwając ją później na szyję, na puls zatrzymany płytko pod miękką skórą, na łagodny wzgórek grdyki. – Wszędzie. Chcę kochać cię wszędzie, gdzie mi pozwolisz – powtarzał jeszcze, nachylając usta ku niemu, przesuwając dłoń z wgłębienia jego talii na wąskie biodro; tutaj, między zapomnianymi regałami czasu, we fragmencie nagiej skóry między paskiem a krawędzią koszuli – tutaj – we wdzięcznym rozchyleniu ust smakujących jeszcze wypitym alkoholem i czułym zawsze.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Uczucia trzepotały w jego piersi jak kanarek uwięziony w zbyt ciasnej klatce – stworzenie, którego nie potrafił puścić wolno, bo zgubił kluczyk do własnego mostka i musiałby wyłamać pręty żeber, by pozwolić mu wznieść się w przestworza; pióra przyklejały mu się do osierdzia, namakając spąsowiałym osoczem, a on uciskał palcami wąskie przesmyki między kośćmi zagiętymi wokół pulsującego tętna, jakby próbował wyczuć, jak daleko mógłby sięgnąć w głąb samego siebie, czy zdołałby wydrapać spod łopatek fragmenty emocji, które uwierały go późnymi wieczorami, kiedy próbował zasnąć w pustym łóżku, oplatając ramiona wokół miękkiej poduszki, chłonącej ciepło jego ciała. Wydawało mu się, że wolałby opróżnić wnętrze swego serca, wysypać z niego uczucia jak z zabałaganionej szuflady, nie umiał jednak zmusić się do pozbycia wspomnień, za bardzo obawiał się pustki, jaka by po nich pozostała – kiedy Bertram pchnął go na deski teatralnej sceny, poczuł je rozsypujące się po trzewiach i pękające w miejscach, gdzie uderzyły o twardą chrząstkę, wciąż nie potrafił jednak zamieść ich na szuflę i odrzucić na bok, więc klęczał nad fragmentami własnej miłości, próbując skleić ją z powrotem w całość; sądził, że był gotowy udźwignąć ciężar tego odrzucenia, ale zamiast tego trząsł się i szlochał, niezdolny stłumić bolesnego uczucia straty, które mdliło go tak samo jak wtedy, kiedy miał siedem lat i potknął się o kuchenny próg, uderzając czołem w brzeg drewnianego blatu. Trzymał w piersi swój sentyment, bo nie wiedział, jak wypuścić go na wolność, nie rozpruwając przy tym własnego ciała – kładł się na samym brzegu materaca, przywierając plecami do chłodnej ściany i pozwał, by dreszcze nawiedzały każdy zawias kręgosłupa, rozsuwając się przez wiązki nerwów aż po zdrętwiałe opuszki palców; czuł się, jakby leżał na pomarszczonym papierze szpitalnej kozetki i ktoś ostrożnie wsuwał mu za mostek zimny skalpel, wyrywając wszystkie małe chwile, których miał już nigdy nie doświadczyć – dłonie splecione ze sobą bezwarunkowym odruchem przyjacielskiej troski, późne wieczory na płaskim dachu akademii, gdzie zimą gniazdowały sikorki, pierwsze, ciepłe dni lata, kiedy przyglądał się, jak Bertram pływał w jeziorze, samemu mocząc nieśmiało stopy na przybrzeżnej mieliźnie, obciążająca powieki senność, z jaką osuwał bezwiednie głowę po jego ramieniu, wstrzymany dyskretnym ruchem dłoni przed wsparciem skroni o twardy blat ławki.
    Nigdy nie sądził, że jego posiniaczone, osmolone przeszłością serce byłoby zdolne kochać kogoś tak mocno – nie rozumiał, w którym miejscu sytuowała się ta miłość, w jaki sposób kończyny nie drętwiały jej w zbyt ciasnej przestrzeni, umysł nie nabierał klaustrofobicznych obaw, a ciało nie podtapiało się krwią, zawsze tętniącą zbyt gwałtownie w wąskich kapilarach krwiobiegu. Helene przykładała mu dłoń do czoła, próbując wyczuć ciepło szemrającej pod skórą gorączki, a on wstydliwie ocierał łzy, które nad ranem zalepiły mu rzęsy, rozmazując pole widzenia; jesteś chory?, pytała, a on nie potrafił jej odpowiedzieć, więc naciągał tylko kołdrę pod samą brodę i dociskał kolana do piersi, bo zamieszkujące w niej zwierzę błądziło nerwowo w labiryncie trzewi, nagle zagubione w miejscu, które dotąd dobrze znało, rozpaczliwie obijało się o żebra i uciskało wrażliwe tkanki narządów, podchodząc do gardła w torsjach bezsilnej próby wydostania się na zewnątrz. Jego ciało nie umiało poradzić sobie z własnymi emocjami, było zbyt słabe, by się im przeciwstawić, bo kontur obojczyków zaczął w końcu prześwitywać mu spod skóry, a skronie ćmić zawrotami głowy – kiedy wydawało mu się, że zapominał, stworzenie znów przewracało się z boku na bok, uciskając go w lewym przedsionku, aż w końcu zrozumiał, że uczyniło z jego serca gawrę, w której śniło aż do teraz, rozbudzone czułym dotykiem dłoni, pocałunkiem odwzajemnionym na rozchylonych ustach, intymną bliskością palców w odsłoniętym przesmyku skóry. Kilka miesięcy temu płakał na myśl, że ktoś mógłby pragnąć go w ten sposób – nie potrafił spojrzeć na siebie w lustrze, a kiedy kładł się spać, czuł fantomowy ból w miejscu zagojonych blizn, ogień pożerający cienką tkankę i liżący go płomieniami po kręgosłupie, jakby próbował wypalić go spod skóry; teraz pod powiekami znów zebrały mu się łzy, lecz tym razem były lekkie i przejrzyste, pęczniejące w kącikach i spływające ku nieśmiało podkasanym wargom, bo w oczach Bertrama zawsze wydawał się sobie piękniejszy niż w rzeczywistości. Nikt inny nie trzymał dłoni pod zimną wodą, by przyłożyć je do rozgorzałej wspomnieniem blizny, nikt inny nie obejmował go ramionami, kiedy znów budził się z krzykiem, niezdolny rozpoznać, co było prawdziwe, a co jedynie naciekające winietą koszmaru, nikt inny nie kochał go w sposób, który mógłby zrozumieć.
    Wiem – odparł miękko, unosząc powoli brodę, gdy przyjaciel osunął dłoń wzdłuż jego żuchwy, słowa te rozlały się jednak gładko po jego sercu, bo zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy rzeczywiście w nie wierzył – ufał jego dłoniom i łagodności, z jaką przesuwały się po jego skórze, jego ustom czule odnajdującym jego wargi, jego intencjom, kiedy zapewniał go, że mieli dla siebie tyle czasu, ile będą potrzebowali, że nie musiał robić niczego, co cofnęłoby go z powrotem w krajobraz przytoczonych wspomnień; był mu wdzięczny za wyrozumiałość, jakiej nigdy nie oczekiwał, bo wydawało mu się, że powinien na nią zasłużyć, jednocześnie wyczuł w sobie jednak pragnienie, które dotąd przepływało pod taflą osierdzia i dopiero teraz odważyło się wynurzyć na powierzchnię – chciał pozwolić mu na więcej, chwycić go za rękę i zaprowadzić wzdłuż długiego korytarza aorty, pokazać całą tę miłość, która wyścielała wnętrze jego serca, rozrastając się w nim, odkąd byli dziećmi. – Ale chcę. – uśmiechnął się słabo, wciąż mgliście przez stygnące na policzkach łzy i echo wcześniejszej nerwowości, która nagle wydała mu się wstydliwa, stłumił jednak cień przeprosin, które znów zaległy mu na wargach. – Chcę być z tobą. Chcę, żeby nic innego nie miało znaczenia. – nie był przyzwyczajony wyrażać się w ten sposób, lecz nie sądził również, by kiedykolwiek wcześniej wierzył, że jego ciało mogłoby jeszcze zapomnieć – przestać wzdrygać się przed impulsem niektórych gestów, nie sztywnieć, słysząc odgłos kroków na klatce schodowej, pozbyć się drżenia, które zastygało pod skórą dropiatością gorączki, gdy zbyt długo trzymał świadomość we wnykach własnych lęków. Przymknął oczy, a ostatnia, zawisła na rzęsach łza spłynęła mu po policzku i zakołysała się na brodzie, przetarta miękkim kciukiem Bertrama; nachylił się bliżej, sięgając pocałunkiem na jego wargi, pozwalając, by dłoń wsunęła się pod materiał jego koszuli i zatrzymała się we wgłębieniu talii, powoli osuwając się na wąskie biodro – instynktownie pomyślał o szesnastoletnim chłopcu, który w tym samym miejscu marzył jedynie o tym, by go pocałować i uśmiechnął się ciepło na chwilę przed tym, jak przyjaciel nakrył jego usta kolejnym wydechem czułości.

    Folke i Bertram z tematu



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    01.01.2001 – Kampus akademicki – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 01.01.2001 – Kampus akademicki – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.