:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
02.02.2001 – Las u podnóża gór – F. Baantjer & G. Molander
4 posters
Folke Baantjer
Re: 02.02.2001 – Las u podnóża gór – F. Baantjer & G. Molander Nie 27 Lis - 22:06
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
02.02.2001
Z roku na rok zima stawała się coraz chłodniejsza – powietrze kłębiło się parą, wydychane z tchawic podmiejskich kominów, a szron wkradał się pod powieki okien, kładąc się na parapecie cienkim obrusem bieli. Coraz rzadziej wychodził z domu, powstrzymywany parezą sztywniejącego na mrozie kolana, które nawet w mieszkaniu musiał rozcierać dłońmi, bo ból piął się niewygodnym zdrętwieniem aż po wzniesienie lędźwi; ukradkiem ocierał nabiegającą do oczu wilgoć, gdy Bertram pytał go o samopoczucie i opierał głowę o jego rozgrzaną pierś, pozwalając, by sięgnął palcami w zgięcie chromej nogi – zbyt dużo czasu spędzał w łóżku, przysłuchując się ciężkim westchnieniom miasta, próbując nie wmawiać sobie zbyt wiele, gdy z dworu docierało echo czyjegoś krzyku, choć w te noce nie potrafił już zasnąć, bo za każdym razem, gdy przymykał powieki, wyobrażał sobie ciasne kolumny nekrologów, które układały się szpalerami na tylnych stronach gazet. Przekonywał się sobie, że mięśnie przymarzały mu do szkieletu, podobnie jak w dzieciństwie chłód lepił spąsowiałe opuszki do metalowej framugi, kiedy wymykał się wieczorami na podwórko, ześlizgując się wzdłuż tylnej fasady domostwa, tym razem, kiedy otworzył oczy, przez oblodzoną szybę prześwitywała jednak śreżoga bladego światła, która sprawiała, że pokrywająca okno szadź lśniła cekinami skrzepniętych kropel – szarość kamienic pokryła świeża warstwa śniegu, biała i miękka jak owcza wełna, a powietrze stało się lekkie, udrażniające krtań rześkim haustem lutowej atmosfery.
Nagle narzucona na barki kołdra wydała mu się za ciepła, a wnętrze sypialni zbyt duszne, jakby zmęczenie, zamiast tajać z jego ciała, okrywało je dodatkową warstwą skóry – ciężką i spoistą, by nie mógł dotąd w żaden sposób się spod niej wydostać. Lewe kolano drgało mu lekko, gdy osunął stopy na podłogę, więc przez chwilę siedział w miejscu, nachylony nerwowo nad brzegiem łóżka, po czym oparł się dłońmi o parapet, przyglądając się oprószonym chodnikom i szklącej się w oddali tafli jeziora, na której lśniły już pierwsze rysy łyżwiarskich płoz – bez przemyślenia nacisnął na klamkę, rozchylając okno na oścież i pozwalając, by przewiał go podmuch mroźnego powietrza, wpadającego igiełkami pod luźny materiał ubrania. Zadrżał, wargi rozsunęły mu się jednak w nieśmiałym uśmiechu, jak gdyby puszysta warstwa bieli mogła zasłonić nie tylko brukowane aleje i rdzewiejące dachówki sąsiednich kamienic, ale także strach, który zbierał się pod krawężnikami kurzem rozrzucanych niedbale emocji – jego własne również gromadziły się kołtunami pyłu na dnie uciśniętych przedsionków, sprawiając, że serce biło zbyt szybko dla powolnego nurtu krwi. Brzeg ościeżnicy znów wgniótł się ze szczękiem w ramę futryny, on przeszedł tymczasem do przedpokoju, zrzucając na ramiona płaszcz i owijając wokół szyi pnącze wełnianego szala.
Miasto było niemal opustoszałe, dopiero przy granicy okolic cichło jednak zupełnie – była to charakterystyczna cisza, tak obca dla zabudowań; kojarzyła mu się z życiem, jakie wiódł na Føroyar, gdzie milczenie zawsze wypełnione było nieśmiałym szemraniem wiatru, westchnieniami uginającego się pod podeszwą runa i pomrukiwaniem ukrytej wśród pnączy zwierzyny – a jednak wciąż było to milczenie. Robiło się coraz jaśniej, a śnieg skrzypiał cicho pod jego butami, wgniatając się nierównym śladem, bo kulawa noga wciąż sztywniała przy uginaniu kolan, zmuszając, by co jakiś czas zatrzymał się pod pniem jednego z drzew, wspierając ramię o chropowatą korę i pozwalając mięśniom rozluźnić się wokół nadwyrężonego stawu – przyglądał się wtedy cekinom obsypujących się z gałęzi płatków, zauważał wiewiórki wspinające się po gruzłowatej korze, a kiedy las zagęścił się u podnóża gór, dostrzegł nawet smukłą łanię, która przystanęła ostrożnie pomiędzy gęstwiną, strzygąc puszystymi uszami i zwracając ku niemu wzrok, dwa ciemne guziki lśniących źrenic. Przez chwilę był pewien, że zwierzę mu się przyglądało i pomyślał, że powinien opowiedzieć o tym Bertramowi, kiedy wróci z pracy, zaraz jeleń drgnął jednak nerwowo i umknął pomiędzy gęstwinę, przepłoszony dźwiękiem, którego on sam nie dosłyszał.
Udeptana ścieżka zniknęła pod karakułami śniegu, ostudzony przyjemnością spaceru nie przejmował się jednak nadto drogą powrotną – ślady jego butów wciąż widniały pomiędzy drzewami jak ciągnięta za sobą włóczka, utykanie stawało się jednak coraz bardziej widoczne, uwydatniając się dyskretnym zmęczeniem, które nachodziło mu na policzki pąsowymi całunkami rumieńców. Przez warstwę bieli zaczęły prześwitywać pojedyncze wiązki drobnych krzewów, cętkujące podłoże jak zielone piegi – kiedy zdał sobie sprawę, że czub jego buta zahaczył o coś, co odruchowo uznał za ukryty pod puchem korzeń, było już za późno; twarz nasiąkła mu przemarzniętą wilgocią, kiedy przewrócił się na ziemię, stękając cicho, bo chrome kolano zbyt mocno podparło się o grunt. Odetchnął ciężko, przyglądając się obłokowi pary, który wyrwał się spomiędzy rozchylonych ust, lecz dopiero kiedy obejrzał się za siebie, zatrzymując wzrok na rozmamranym śniegu, jego serce przeskoczyło akord, wgniatając się w podniebienie bolesnym uciskiem – wydał z siebie krzyk, który odruchowo przysłonił dłonią, dociskając śródręcze do drżących ust, chociaż powietrze z coraz większym trudem przesuwało się przez wieżę tchawicy. Wciąż siedząc na ziemi, odsunął się desperacko, dopóki nie docisnął pleców do pnia jednego z drzew – spod warstwy białego puchu wystawało bezwładne, posiniałe martwotą ramię.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Gerda Molander
Re: 02.02.2001 – Las u podnóża gór – F. Baantjer & G. Molander Pon 9 Sty - 23:43
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Poranki były w ostatnim czasie przeważnie ciężkie – przytłaczające i niechętne, jak gdyby każdej nocy widmo, które widywała w swoich snach, niezdolna poruszyć się ani odezwać, przystawało przy jej łóżku i zrzucało na nią kolejną grudkę ziemi, kolejny dzień dopisywany do czasu nierozwiązania spraw zaginionych, jeden dzień bliżej ich zamknięcia pod pieczątką zapomnianych i oddalonych, bo nie pozostawało więcej nadziei na optymistyczny obrót spraw. Jeden dzień więcej od midsommar, jeden dzień więcej, w którym wciąż nie potrafiła przymusić się, by uprzątnąć rzeczy straconego przyjaciela, jak gdyby musiała tym sposobem pogodzić się z niezaprzeczalną prawdą jego nieobecności, niezaprzeczalnym faktem jego śmierci. Czasami budziła się pogodzona z odległym odgłosem pogrzebowych dzwonków, wiedząc, że nie mogła zatrzymywać się dłużej nad jego inicjałami wygrawerowanymi w kamieniu, powinna żyć – budziła się i przypominała sobie, że powinna żyć, na przekór i odważnie; i czasami budziła się zasypana tymi zbierającymi się na piersi garściami przyśnionej ziemi, pozostałościami koszmarów, w których nie miała siły krzyczeć ani uciekać, aż w końcu nie próbowała dłużej czynić tego wcale, milcząco śniąc i milcząco budząc się później, niepewna, czy kiedy odwróci głowę na poduszce, spostrzeże jeszcze cień obok swojego łóżka, pozbawiony twarzy i głosu.
Czasami, w dzień podobny do dzisiejszego, budziła się ze zmęczonym kaprysem zostawienia tego wszystkiego za sobą, udawania, że nic z tego nigdy jej nie dotyczyło, nie było ani jej rzeczywistością, ani jej snem, nie było jej częścią w ogóle; udawania, że potrafiłaby porzucić to i nie odwracać się przez ramię, choć wiedziała, że nie była to prawda, wiedziała, że wciąż powtarzałaby w myślach wszystko, co wiedziała i wszystko, co pozostawało tajemnicą, wszystko, co mówiły nagłówki i wszystko, o czym milczano wobec siebie, ze strachu, jak gdyby rozmowa mogła nadać zagrożeniu faktycznego kształtu, usadzić je przy rodzinnym stole, głodne i obecne. Była temu winna tak samo; nie mówiła o niebezpieczeństwie z nikim głośno, jak gdyby bała się zaprosić je przez próg czyjegoś domu nieuważnym słowem; nie mówiła z nikim głośno o swoich lękach, o drżeniu i łzach, które zastawały ją w mieszkaniu po pracy, o bolesnym pragnieniu napisania listów do rodziny i przyjaciół, ochoty, by zapukać do sąsiadów przed zgaszeniem światła, dla pewności, proszę powiedzieć, gdyby nie chciał pan być sam, może w istocie sama nie chciała być sama. Gosta poprzedniego dnia wyszedł z mieszkania i już nie wrócił, a ona spała na kanapie, w kocu, w którym spał poprzedniej nocy, dopóki nie przebudziła się nad ranem, przestraszona fantomowym dotykiem na ramieniu i zawstydzona tą dziecięcą naiwnością, z jaką kładła głowę na tej samej poduszce, zbyt zmęczona, by unikać bezwolnych odruchów serca. Myślała, że będzie tu bezpieczniejsza, tutaj, w cieniu jego nieobecności, myślała, że jej się przyśni albo że przynajmniej nie będzie jej się śniło nic, ale uporczywie go nie było, nie potrafił jej chronić, a ona nie mogła tego od niego wymagać ani go winić. Gosta miał głowę pełną pomysłów i ambitnych wizji, pełną idei, których nie potrafiła pojąć, pełną fascynacji, której nie umiała doścignąć, pozbawionej lęku – nie martwił się o siebie ani o nią.
Czasami – jak dzisiaj – budziła się i otwierała okno, nie zjadając nawet śniadania, patrzyła na miasto zakryte świeżym śniegiem i unosiła ramiona, podnosząc twarz do słońca przezierającego przez kłęby chmur – i świat rozkładał się pod jej skrzydłami odległy i nieszkodliwy, migoczący w poranku; rozumiała, dlaczego tylu galdrów ulegało podszeptom fylgii i nigdy nie wracało, rozumiała, że ta lekkość, jaka przepełniała ptasią pierś, była uczuciem uzależniającym jak środki dające spokojny sen, ogłuszającym jak pierwsze zdecydowane nie po latach przyzwoleń, straceńczym jak miłość pozbawiona groźby odrzucenia; dlatego do niej uciekała, dlatego czasami doprowadzała się do wycieńczenia, bo nie chciała wracać, musiała krztusić się oddechem na podłodze i przeczekiwać mdłości, zanim znajdowała siły, by zamknąć za sobą okno.
Udawała, ze mogłaby nigdy nie odwrócić się za siebie, ale nagłe ostrze krzyku przedzierającego się przez trzewia lasu odbierało jej tę iluzję tak łatwo, tak odruchowo – otrzeźwiona odzyskiwała swój ciężar i wiatr zdawał się nagle silniejszy, była zmęczona, uciekała przed sobą zbyt długo, mimo to wzbiła się jeszcze wyżej, zbaczając ponad główny prześwit tnący las wydeptaną ścieżką pod podnóże gór, dopóki nie spostrzegła pod drzewem sylwetki. Nie chciała go przestraszyć, ale nie miała siły szukać wygodniejszego miejsca, obawiała się, że nie było zresztą czasu – zdawało się, że drzewa wciąż powtarzają echo jego krzyku, a on leżał w śniegu, przyciśnięty plecami do pnia, niepokojąco blady. Opadła więc na ścieżkę, przemieniając się niezdarnie przez pośpiech i zmęczenie, kolana ugięły się pod nią i cienkie piżamowe spodnie przeszły jej wilgocią, dłonie zanurzyły się głęboko w śniegu, oddech przez chwilę z trudem przystawał w płucach, podniosła się jednak sprawnie, pociągając nosem z rumieńcami kwitnącymi na policzkach.
– Przep... przepraszam – odezwała się słabo, przepraszając chyba za siebie, za swoją niezdarność, podnosząc na niego spojrzenie. – Przepraszam – powtórzyła głośniej, tym razem próbując zwrócić jego uwagę, postępując krok w jego kierunku. – Słyszałam... Czy mogę jakoś…? – nie zdążyła dokończyć pytania, bo jej but napotkał pod śniegiem przeszkodę, a kiedy opuściła spojrzenie dostrzegła wreszcie, że to, na co patrzył, nie było wybijającym z gruntu korzeniem pobliskiego drzewa. Drgnęła, cofając się odruchem, ale zakręciło jej się w głowie, nie mogła złapać wciąż oddechu i było jej niedobrze; i kiedy odzyskała trzeźwość myśli, siedziała w śniegu, z głową przechyloną na bok, czując skurcz pustych torsji, bo nie miała czym wymiotować.
– Boże... bogowie... – wydusiła z siebie na bezdechu, bojąc się poruszyć; musiała spojrzeć ponad ciałem, żeby dosięgnąć wzrokiem mężczyznę i wszystko w niej drżało, kiedy próbowała skupić na nim zaszklone, przestraszone spojrzenie, w jakiś sposób nawet teraz zdolne pytać: czy wszystko w porządku?
Czasami, w dzień podobny do dzisiejszego, budziła się ze zmęczonym kaprysem zostawienia tego wszystkiego za sobą, udawania, że nic z tego nigdy jej nie dotyczyło, nie było ani jej rzeczywistością, ani jej snem, nie było jej częścią w ogóle; udawania, że potrafiłaby porzucić to i nie odwracać się przez ramię, choć wiedziała, że nie była to prawda, wiedziała, że wciąż powtarzałaby w myślach wszystko, co wiedziała i wszystko, co pozostawało tajemnicą, wszystko, co mówiły nagłówki i wszystko, o czym milczano wobec siebie, ze strachu, jak gdyby rozmowa mogła nadać zagrożeniu faktycznego kształtu, usadzić je przy rodzinnym stole, głodne i obecne. Była temu winna tak samo; nie mówiła o niebezpieczeństwie z nikim głośno, jak gdyby bała się zaprosić je przez próg czyjegoś domu nieuważnym słowem; nie mówiła z nikim głośno o swoich lękach, o drżeniu i łzach, które zastawały ją w mieszkaniu po pracy, o bolesnym pragnieniu napisania listów do rodziny i przyjaciół, ochoty, by zapukać do sąsiadów przed zgaszeniem światła, dla pewności, proszę powiedzieć, gdyby nie chciał pan być sam, może w istocie sama nie chciała być sama. Gosta poprzedniego dnia wyszedł z mieszkania i już nie wrócił, a ona spała na kanapie, w kocu, w którym spał poprzedniej nocy, dopóki nie przebudziła się nad ranem, przestraszona fantomowym dotykiem na ramieniu i zawstydzona tą dziecięcą naiwnością, z jaką kładła głowę na tej samej poduszce, zbyt zmęczona, by unikać bezwolnych odruchów serca. Myślała, że będzie tu bezpieczniejsza, tutaj, w cieniu jego nieobecności, myślała, że jej się przyśni albo że przynajmniej nie będzie jej się śniło nic, ale uporczywie go nie było, nie potrafił jej chronić, a ona nie mogła tego od niego wymagać ani go winić. Gosta miał głowę pełną pomysłów i ambitnych wizji, pełną idei, których nie potrafiła pojąć, pełną fascynacji, której nie umiała doścignąć, pozbawionej lęku – nie martwił się o siebie ani o nią.
Czasami – jak dzisiaj – budziła się i otwierała okno, nie zjadając nawet śniadania, patrzyła na miasto zakryte świeżym śniegiem i unosiła ramiona, podnosząc twarz do słońca przezierającego przez kłęby chmur – i świat rozkładał się pod jej skrzydłami odległy i nieszkodliwy, migoczący w poranku; rozumiała, dlaczego tylu galdrów ulegało podszeptom fylgii i nigdy nie wracało, rozumiała, że ta lekkość, jaka przepełniała ptasią pierś, była uczuciem uzależniającym jak środki dające spokojny sen, ogłuszającym jak pierwsze zdecydowane nie po latach przyzwoleń, straceńczym jak miłość pozbawiona groźby odrzucenia; dlatego do niej uciekała, dlatego czasami doprowadzała się do wycieńczenia, bo nie chciała wracać, musiała krztusić się oddechem na podłodze i przeczekiwać mdłości, zanim znajdowała siły, by zamknąć za sobą okno.
Udawała, ze mogłaby nigdy nie odwrócić się za siebie, ale nagłe ostrze krzyku przedzierającego się przez trzewia lasu odbierało jej tę iluzję tak łatwo, tak odruchowo – otrzeźwiona odzyskiwała swój ciężar i wiatr zdawał się nagle silniejszy, była zmęczona, uciekała przed sobą zbyt długo, mimo to wzbiła się jeszcze wyżej, zbaczając ponad główny prześwit tnący las wydeptaną ścieżką pod podnóże gór, dopóki nie spostrzegła pod drzewem sylwetki. Nie chciała go przestraszyć, ale nie miała siły szukać wygodniejszego miejsca, obawiała się, że nie było zresztą czasu – zdawało się, że drzewa wciąż powtarzają echo jego krzyku, a on leżał w śniegu, przyciśnięty plecami do pnia, niepokojąco blady. Opadła więc na ścieżkę, przemieniając się niezdarnie przez pośpiech i zmęczenie, kolana ugięły się pod nią i cienkie piżamowe spodnie przeszły jej wilgocią, dłonie zanurzyły się głęboko w śniegu, oddech przez chwilę z trudem przystawał w płucach, podniosła się jednak sprawnie, pociągając nosem z rumieńcami kwitnącymi na policzkach.
– Przep... przepraszam – odezwała się słabo, przepraszając chyba za siebie, za swoją niezdarność, podnosząc na niego spojrzenie. – Przepraszam – powtórzyła głośniej, tym razem próbując zwrócić jego uwagę, postępując krok w jego kierunku. – Słyszałam... Czy mogę jakoś…? – nie zdążyła dokończyć pytania, bo jej but napotkał pod śniegiem przeszkodę, a kiedy opuściła spojrzenie dostrzegła wreszcie, że to, na co patrzył, nie było wybijającym z gruntu korzeniem pobliskiego drzewa. Drgnęła, cofając się odruchem, ale zakręciło jej się w głowie, nie mogła złapać wciąż oddechu i było jej niedobrze; i kiedy odzyskała trzeźwość myśli, siedziała w śniegu, z głową przechyloną na bok, czując skurcz pustych torsji, bo nie miała czym wymiotować.
– Boże... bogowie... – wydusiła z siebie na bezdechu, bojąc się poruszyć; musiała spojrzeć ponad ciałem, żeby dosięgnąć wzrokiem mężczyznę i wszystko w niej drżało, kiedy próbowała skupić na nim zaszklone, przestraszone spojrzenie, w jakiś sposób nawet teraz zdolne pytać: czy wszystko w porządku?
Prorok
Re: 02.02.2001 – Las u podnóża gór – F. Baantjer & G. Molander Pią 13 Sty - 21:30
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Tereny okalające Midgard nigdy nie należały do bezpiecznych, nawet przed rażącą niepokojem świadomością zaginięć, notowanych cyklicznie na łamach magicznych mediów, lepiącą się plakatami sporządzanymi przez zrozpaczone rodziny, usiłujące pozyskać choćby nieznaczne wieści, podtrzymać płomień nadziei, łudząc się, że ktokolwiek z obywateli mógł widzieć ich bliskiego - całego oraz zdrowego. Kryjące się w gęstych kniejach, taflach odległych jezior i stokach wzniesionych gór stworzenia, wielokrotnie groziły niebezpieczeństwem każdemu z nierozważnych podróżnych. Wspomniani nieszczęśnicy kończyli w niezwykle różny, choć sprowadzony do jednego, okrutnego wyroku, sposób - ginęli, rozszarpani przez kły i pazury, topili się, owładnięci śpiewem niks czy melodią tkaną przez fossegrimów, niknęli pod wsiąkającą w ich ciała, zmyślną trucizną spożytych nierozważnie roślin. Las, w którym znajdowali się Folke oraz Gerda, był obarczony z kolei opowieściami o berchtach, istotach zgodnie z przekonaniami porywających ludzi, by móc się żywić ich mięsem. Korowód plotek niosących po Midgardzie, wspominał o znajdywanych w okolicznym obszarze ludzkich kościach - pomimo tego, widok nieżywego ciała napełniał zawsze tym samym, silnym spazmem niepokoju, nieprzewidziany; niezakładany nawet w najśmielszych, bluźnierczych zasobach myśli. Ręka, wysunięta spod białej, śniegowej zaspy, wbijała się bezustannie w świadomość wykrzyknikiem przerażenia - po smukłym, dość delikatnym kształcie, Gerda oraz Folke mogli wnioskować, że prawdopodobnie należała ona do kobiety. Czy napotkany nieboszczyk miał być ofiarą morderstw, o które podejrzewani są ślepcy? Czy może wręcz przeciwnie, wbrew ostatnim, mrożącym krew w żyłach wieściom, osoba padła ofiarą niebezpiecznych, magicznych stworzeń? Jeśli wyłącznie chcieli, mogli spróbować drążyć, na ile tylko byli w stanie i zbierać uzyskane z biegiem czasu, kolejne spostrzeżenia.
Prorok nie kontynuuje rozgrywki. W ramach urozmaicenia rozgrywki jedno z was może wykonać nieobowiązkowy rzut k6 na scenariusz.
1,2,3 – Okazuje się, że napotkana ręka jest jedynie fragmentem ciała, wyraźnie w niektórych miejscach obgryzionym. Pozostała część nieszczęśliwej ofiary znajduje się nieco dalej, tuż przy jednym z kamieni. Widok jest makabryczny; ciało kobiety ma rozdarty brzuch, pozbawiony niemal wszystkich wnętrzności, nogi są ograbione z mięśni, a kości przegryzione, zupełnie, jakby oprawca próbował pozyskać szpik. Nie macie wątpliwości, że jest to ofiara berchtów lub innych, magicznych stworzeń.
4,5,6 – Jeśli zdecydujecie się odsłonić ciało, zobaczycie, że jest w całości przystrojone runami. Gerda może przypomnieć sobie, że identyczny schemat był obserwowany przy rytualnych morderstwach. Nie znajdujecie na skórze żadnych śladów walki; kobieta musiała zostać skutecznie oszołomiona zaklęciem. Folke z kolei jest w stanie wywołać z pamięci obraz, że widział wcześniej twarz nieboszczki na jednym z rozwieszonych plakatów, nie umie jednak przypisać jej konkretnego imienia i nazwiska.
Prorok nie kontynuuje rozgrywki. W ramach urozmaicenia rozgrywki jedno z was może wykonać nieobowiązkowy rzut k6 na scenariusz.
1,2,3 – Okazuje się, że napotkana ręka jest jedynie fragmentem ciała, wyraźnie w niektórych miejscach obgryzionym. Pozostała część nieszczęśliwej ofiary znajduje się nieco dalej, tuż przy jednym z kamieni. Widok jest makabryczny; ciało kobiety ma rozdarty brzuch, pozbawiony niemal wszystkich wnętrzności, nogi są ograbione z mięśni, a kości przegryzione, zupełnie, jakby oprawca próbował pozyskać szpik. Nie macie wątpliwości, że jest to ofiara berchtów lub innych, magicznych stworzeń.
4,5,6 – Jeśli zdecydujecie się odsłonić ciało, zobaczycie, że jest w całości przystrojone runami. Gerda może przypomnieć sobie, że identyczny schemat był obserwowany przy rytualnych morderstwach. Nie znajdujecie na skórze żadnych śladów walki; kobieta musiała zostać skutecznie oszołomiona zaklęciem. Folke z kolei jest w stanie wywołać z pamięci obraz, że widział wcześniej twarz nieboszczki na jednym z rozwieszonych plakatów, nie umie jednak przypisać jej konkretnego imienia i nazwiska.
Folke Baantjer
Re: 02.02.2001 – Las u podnóża gór – F. Baantjer & G. Molander Sob 14 Sty - 1:26
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nigdy nie potrafił przyzwyczaić się do okrucieństwa, choć to nieustannie znajdowało sobie ciepłe miejsce pod jego skórą – układało się wygodnie wzdłuż ramion i wspierało swój ciężar klatkę żeber, pozostawiając na tkance purpurowe ślady, które zawsze rozciągały się kałużą tak rozległą, jakby jego sińce były akwarelową farbą na zalanym wodą papierze; płochliwie dotykał dłońmi własnego ciała, wzdrygając się, gdy palce wyczuwały tkliwość uszkodzonych naczyń, aż w końcu wydawało mu się, że nie posiadał na sobie miejsca, które nie znałoby bólu. Helene zawsze powtarzała, że w końcu z tego wyrośnie – z łez zbierających się w zaczerwienionych kącikach oczu, z nieśmiałego rozmarzenia, z jakim potrafił przez cały dzień siedzieć nieruchomo przy oknie i obserwować drobne sikory, przystające na zawieszonym w ogrodzie karmniku, z drgawek i zawrotów głowy, które sprawiały, że zawsze, kiedy się bał, musiał usiąść na podłodze i opleść ramiona wokół przykurczonych kolan, jakby próbował w ten sposób utrzymać swoje ciało w miejscu, jakby w innym wypadku mogło wyrwać mu się i uciec; mówiła o tym zawsze za zamkniętymi drzwiami, próbując stonować rozdrażnienie, z którym Jørgen zwracał się do niego coraz częściej i uśmierzyć własny niepokój, że było z nim coś nie w porządku, bo zbyt często patrzył, lecz sprawiał wrażenie, jakby nie widział, natomiast jego skóra zawsze nosiła cętki pąsowych wybarwień; przewróciłem się, mówił, a ona mu wierzyła, bo utykał coraz wyraźniej, bo nie chciała wyobrażać sobie innego scenariusza. Nigdy nie potrafił przyzwyczaić się do okrucieństwa – płakał, kiedy znalazł w ogrodzie martwą bogatkę, której żółtymi piórami poruszał jedynie podmuch wiatru, nie tchnienie uwięzionego w piersi oddechu, czytał tylne strony gazet i przejmował się każdym nazwiskiem z długich kolumn nekrologów, a kiedy jeden z chłopców wybił kamieniem szybę w jego sypialni, przez kilka dni nie potrafił zasnąć, bo przez sen wciąż na nowo słyszał huk pękającego szkła. Wrażliwość ta – płochliwa i pełna napięcia, z którym nie umiał sobie radzić – pozostała w nim na stałe; podczas gdy wielu mieszkańców miasta popadało w odrętwiałą lękiem apatię, która pozwalała im nie czytać nagłówków, nasuwających się przed oczy przypadkiem i nie wpatrywać się zbyt wnikliwie w twarze na rozwieszonych na fasadach plakatach, on pamiętał obce nazwiska w nekrologach i fizjonomię zaginionych postaci, których podobizny coraz częściej porywał wiatr.
Teraz, kiedy jego wzrok podążał nerwowo za bezwładnym, posiniałym od mrozu ramieniem ku pozostałości ukrytego pod śniegiem ciała, czuł jak jego serce zapada się głębiej w kieszeń osierdzia, a z policzków odpływa nawet pąsowy rumieniec chłodu, pozostawiając twarz prawie równie bladą co ta, która zwracała oczy ku niebu, puste i pozbawione wyrazu. Nie mógł odeprzeć od siebie przekonania, że widział tę kobietę wcześniej, lecz nie mógł przypomnieć sobie, kim była – myśl ta, pełna wstydu i gniewnego żalu do samego siebie, powracała nieustannie pod jego skronie, uderzając o nie gwałtownym, przyśpieszonym pulsem; nie pamiętał jej nazwiska, choć mógł wymienić dziesiątki innych, które zobaczył przypadkiem, uwięzione pomiędzy ciasnymi kolumnami prasy, nie pamiętał jej nazwiska, więc mogła być kimkolwiek, a w tej rozpaczliwej, podżeganej paniką chwili przypominała mu matkę. Miała taką samą, szczupłą twarz, wokół której wichrzyły się długie, jasnobrązowe włosy, ten sam kształt ust, oczy, nawet po śmierci, wybarwione podobnym odcieniem zieleni – czuł, jak serce biło mu gwałtownie w piersi, siniacząc się o żebra i spróbował odsunąć się dalej, ale jego plecy przylegały już do chropowatego pnia, a dłonie czerwieniły się boleśnie od śniegu. Chciał jedynie zamknąć oczy, ale nie mógł, bo za bardzo bał się wspomnień, które mogłyby zainfekować ciemność pod jego powiekami; pomyślał, że to była jego kara – zostanie tu na zawsze, uwięziony parezą własnego umysłu, zmuszony przyglądać się ciału, z którego wytrącały się ostatnie, pobladłe barwy życia.
Nie zauważył nieznajomej, dopóki się nie odezwała, a wtedy uniósł nerwowo głowę, zdając sobie sprawę, że wciąż trzymał dłoń na ustach, jakby spodziewał się, że kiedy ją odsunie, znów zacznie krzyczeć – nie rozumiał, za co go przepraszała i przez chwilę bał się także jej, bo podeszła bliżej, bo znajdowała się w tym miejscu razem z nim. Rozchylił usta, żeby ją uprzedzić, zanim przekroczyła miejsce, w którym spod śniegu prześwitywało bezwładne ciało, ale nie potrafił odnaleźć w sobie żadnego dźwięku, który nie zabrzmiałby jak szloch, pierś falowała mu tymczasem nerwowo pod swetrem, utrudniając pochwycenie oddechu, więc nie odezwał się wcale, obserwując, jak kobieta opuszcza wzrok, jak cofa się i klęka na ziemi, wznosząc ku niemu ciemne, przeszklone łzami spojrzenie. Trzęsła się, a on pomyślał, że znów był na ten świat za słaby – chciał ją pocieszyć, powiedzieć coś, co mogłoby uspokoić niesforne tętno, zamknąć strach w troskliwym ucisku dłoni, odnaleźć ulgę w fakcie, że nie była w lesie sama, ale nie czuł własnych kończyn i nie był w stanie poruszyć się z miejsca, uwięziony w obronnej parestezji zmęczonego organizmu. Od dziecka reagował na strach w ten sam sposób – jakby od początku wiedział, że nie mógł od niego uciec.
– W-widziałem... – głos mu drżał, zsuwając się niezdarnie po napiętych strunach krtani. – W-widziałem j-ją… na plakatach w-w... w mieście. – świadomość kolejnego wniosku podchodziła mu do gardła nagłą falą ogłuszających mdłości. – K-ktoś jej szuka.
Teraz, kiedy jego wzrok podążał nerwowo za bezwładnym, posiniałym od mrozu ramieniem ku pozostałości ukrytego pod śniegiem ciała, czuł jak jego serce zapada się głębiej w kieszeń osierdzia, a z policzków odpływa nawet pąsowy rumieniec chłodu, pozostawiając twarz prawie równie bladą co ta, która zwracała oczy ku niebu, puste i pozbawione wyrazu. Nie mógł odeprzeć od siebie przekonania, że widział tę kobietę wcześniej, lecz nie mógł przypomnieć sobie, kim była – myśl ta, pełna wstydu i gniewnego żalu do samego siebie, powracała nieustannie pod jego skronie, uderzając o nie gwałtownym, przyśpieszonym pulsem; nie pamiętał jej nazwiska, choć mógł wymienić dziesiątki innych, które zobaczył przypadkiem, uwięzione pomiędzy ciasnymi kolumnami prasy, nie pamiętał jej nazwiska, więc mogła być kimkolwiek, a w tej rozpaczliwej, podżeganej paniką chwili przypominała mu matkę. Miała taką samą, szczupłą twarz, wokół której wichrzyły się długie, jasnobrązowe włosy, ten sam kształt ust, oczy, nawet po śmierci, wybarwione podobnym odcieniem zieleni – czuł, jak serce biło mu gwałtownie w piersi, siniacząc się o żebra i spróbował odsunąć się dalej, ale jego plecy przylegały już do chropowatego pnia, a dłonie czerwieniły się boleśnie od śniegu. Chciał jedynie zamknąć oczy, ale nie mógł, bo za bardzo bał się wspomnień, które mogłyby zainfekować ciemność pod jego powiekami; pomyślał, że to była jego kara – zostanie tu na zawsze, uwięziony parezą własnego umysłu, zmuszony przyglądać się ciału, z którego wytrącały się ostatnie, pobladłe barwy życia.
Nie zauważył nieznajomej, dopóki się nie odezwała, a wtedy uniósł nerwowo głowę, zdając sobie sprawę, że wciąż trzymał dłoń na ustach, jakby spodziewał się, że kiedy ją odsunie, znów zacznie krzyczeć – nie rozumiał, za co go przepraszała i przez chwilę bał się także jej, bo podeszła bliżej, bo znajdowała się w tym miejscu razem z nim. Rozchylił usta, żeby ją uprzedzić, zanim przekroczyła miejsce, w którym spod śniegu prześwitywało bezwładne ciało, ale nie potrafił odnaleźć w sobie żadnego dźwięku, który nie zabrzmiałby jak szloch, pierś falowała mu tymczasem nerwowo pod swetrem, utrudniając pochwycenie oddechu, więc nie odezwał się wcale, obserwując, jak kobieta opuszcza wzrok, jak cofa się i klęka na ziemi, wznosząc ku niemu ciemne, przeszklone łzami spojrzenie. Trzęsła się, a on pomyślał, że znów był na ten świat za słaby – chciał ją pocieszyć, powiedzieć coś, co mogłoby uspokoić niesforne tętno, zamknąć strach w troskliwym ucisku dłoni, odnaleźć ulgę w fakcie, że nie była w lesie sama, ale nie czuł własnych kończyn i nie był w stanie poruszyć się z miejsca, uwięziony w obronnej parestezji zmęczonego organizmu. Od dziecka reagował na strach w ten sam sposób – jakby od początku wiedział, że nie mógł od niego uciec.
– W-widziałem... – głos mu drżał, zsuwając się niezdarnie po napiętych strunach krtani. – W-widziałem j-ją… na plakatach w-w... w mieście. – świadomość kolejnego wniosku podchodziła mu do gardła nagłą falą ogłuszających mdłości. – K-ktoś jej szuka.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Mistrz Gry
Re: 02.02.2001 – Las u podnóża gór – F. Baantjer & G. Molander Sob 14 Sty - 1:26
The member 'Folke Baantjer' has done the following action : kości
'k6' : 6
'k6' : 6
Gerda Molander
Re: 02.02.2001 – Las u podnóża gór – F. Baantjer & G. Molander Sro 1 Lut - 20:40
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Cisza wypełniła wąskie przesmyki między konarami drzew jak gęste kołtuny ubitej waty, mętna na źrenicy i mdląca na języku przy każdym płytkim wdechu; wyobrażała sobie jak sunie ponad runem obłokiem białej mgły, jak lśniący w słońcu śnieg gaśnie pod jej dotykiem i staje się szary, przemienia się w grząską breję strachu, w której grzązł wszelki dźwięk i wszelkie poruszenie, i nawet chłodny, zimowy wiatr zdawał się ucichnąć w przestrzeniach między nagimi gałęziami, które nie trzeszczały dłużej pod ciężarem kruczych pazurów wżerających się w pod cienki naskórek kory, kiedy spoglądały w dół czarnymi perłami oczu, raz po raz przysłanianych niepokojąco jasną powieką. Nie zauważyła ich wcześniej. Nie dostrzegała ich teraz, ale czuła ich spojrzenia, uważne i ciekawskie, nieznośnie wścibskie, jedynie ten cichy szelest piór i zgrzyt szponu otwierającego w gałęzi drobne skaleczenie, jak gdyby zaciskały palce niecierpliwie wyczekując czegoś więcej; jak gdyby w ptasich sercach pulsowało wspomnienie głodu bratnich valravnów, ale instynkty nie znały jeszcze właściwej odpowiedzi na ten impuls, tej wściekłej żarłoczności judzonej zapachem śmierci. Oddech drżał jej na rozchylonych wargach, kiedy próbowała podnieść spojrzenie na mężczyznę ponad leżącą pomiędzy nimi nieboszczką – było jej wstyd, że oczy zachodziły jej szkłem płaczu, było jej wstyd, że serce trzepotało jej w piersi tak trwożliwie, wstyd, że nie miała odwagi spojrzeć na kobietę odbijającą się cieniem w jego równie przestraszonym spojrzeniu. Widziała podobne rzeczy codziennie, widziała na zdjęciach wciąż odnajdowane zwłoki noszące ślady odprawionych rytuałów, przewracała je w palcach, próbując rozczytać kształty wycięte na posiniałej skórze i rozpoznać ich powtarzalny schemat, ale teraz nie potrafiła zmusić się, by zmierzyć się z tą samą śmiercią tak bezpośrednio. Nie mogła odkrztusić tej ciszy z własnych ust, wypełniającej jej kołtunem ligniny tak ciężkim i drażniącym; mogłaby unieść dłoń, wsunąć palce w swoje usta i wyciągnąć nitkę, za nią kolejną, za nią kolejną, czując jak rozwija się z jej ściśniętych żeber, jak ociera się o płuca i osierdzie; obserwowała jak mężczyzna odsuwa dłoń od własnych ust i bała się, że okażą się sine, rozchylone jak zmarznięta rana i przepełnione białymi strzępami tej samej ogłuszającej ciszy, w której jedynie rozdzierające ujadanie wron i kruków przedzierało się w głuchy dźwięk. I on patrzył na nią – miał tak znajomą twarz, tak dziwnie znajome spojrzenie – tak samo cicho, z tym samym pytaniem zastygającym mu w zieleni oczu, zmartwieniem wychylającym się spod gęstego strachu.
Odezwał się pierwszy, była mu za to wdzięczna, choć jego słowa zaciskały się na sercu i strącały pojedynczą łzę na blady, nakrapiany piegami policzek; była pewna, że gdyby odważyła się spojrzeć na kobietę, rozpoznałaby ją z ogłoszeń, rozpoznałaby jej imię i nazwisko, znała przecież wszystkie, trzymała ją, wraz z innymi, na swoich kuchennym stole, żyli z nią pod jednym dachem, każdy z nich. Jeśli na nią spojrzy, jeśli ją rozpozna i sprawa zaginięcie zostanie jednoznacznie oznaczona czerwonym tuszem zamykającej pieczątki, co powinna zrobić z ogłoszeniem, na którym widniało jej zdjęcie? Nie mogła go wyrzucić. Nie mogła trzymać go na stole, z innymi. Nie chciała przesuwać jej na nową stertę, na śmierć obok jeszcze tlącej nadziei. Jak mogła ją wyprosić?
Nie miała na sobie niczego prócz piżamy, lekkich butów i swetra narzuconego na koszulkę, powinno być jej zimno, ale czuła się zdrętwiała i czuła, że utkwione w niej spojrzenie, zmartwione i przestraszone, jako jedyne stoi między nią a bielmem martwych oczu, i płaczliwa wdzięczność znów drżała jej na ściśniętych strunach głosu. Odetchnęła głębiej, rozpaczliwie trzymając się żywych punktów jego źrenic; odetchnęła głębiej i pomyślała, że ktoś powinien to zgłosić, ktoś powinien powiedzieć jej rodzinie, ktoś powinien kupić dla niej kwiaty, ktoś powinien pomóc temu mężczyźnie wstać i wrócić do domu, ktoś powinien przy nim być. Ktoś powinien przy niej być. Jej mieszkanie było pełne duchów; miasto było pełne duchów.
– Tak, wszyscy próbowaliśmy – odpowiedziała w końcu, z łagodnym skinieniem głowy strącającym jeszcze łzę z jej policzka, zatrzymującą się na delikatnym rysie brody. Próbowała pocieszyć jego i próbowała pocieszyć siebie; słowa wydawały jej się głuche i niezręczne, ale było to lepsze niż cisza. – Pracuję w Kruczej Straży – oznajmiła, przymuszając się, by mówić spokojnie, choć broda wciąż jej drżała i nie mogła odwrócić spojrzenia od jego twarzy. Chciała dodać sobie odwagi, chciała być dla niego odważna, chciała móc wypowiedzieć te słowa i nie czuć się, jakby kłamstwo było tak ewidentne i upokarzające. Nigdy nie była odważna. Widziała strugi pociemniałej, zastygłej krwi na odsłoniętym sinym ramieniu, rysujące się w bieli śniegu na peryferii jej źrenicy; widziała je w jego oczach. Przez chwilę miała wrażenie, że się rozpłacze, przełknęła powoli bolesny ucisk w gardle, starając się panować przynajmniej nad oddechem, przynajmniej tyle. – Rozwieszałam ogłoszenia. Znam ją, ale boję się spojrzeć, boję się ją rozpoznać. Widziałam dotąd tylko zdjęcia. Czy może pan... – zamilkła, przełykając jeszcze raz strach, zaciskający się na cichnącym głosie. – Proszę na mnie patrzeć. To głupie, ale proszę na mnie patrzeć, jest mi łatwiej... – nie dokończyła, nie wyjaśniła, nie wiedziała jak wyjaśnić; spoglądała na rys swojej sylwetki w jego spojrzeniu, na lśnienie wzajemnej troski i był w tym dziwaczny spokój, w tym wzajemnym nieszczęściu, w tej wzajemnej żywej obecności, wątłe pocieszenie, płytko wgryziona w dno świadomości kotwica. – Może pan wstać?
Odezwał się pierwszy, była mu za to wdzięczna, choć jego słowa zaciskały się na sercu i strącały pojedynczą łzę na blady, nakrapiany piegami policzek; była pewna, że gdyby odważyła się spojrzeć na kobietę, rozpoznałaby ją z ogłoszeń, rozpoznałaby jej imię i nazwisko, znała przecież wszystkie, trzymała ją, wraz z innymi, na swoich kuchennym stole, żyli z nią pod jednym dachem, każdy z nich. Jeśli na nią spojrzy, jeśli ją rozpozna i sprawa zaginięcie zostanie jednoznacznie oznaczona czerwonym tuszem zamykającej pieczątki, co powinna zrobić z ogłoszeniem, na którym widniało jej zdjęcie? Nie mogła go wyrzucić. Nie mogła trzymać go na stole, z innymi. Nie chciała przesuwać jej na nową stertę, na śmierć obok jeszcze tlącej nadziei. Jak mogła ją wyprosić?
Nie miała na sobie niczego prócz piżamy, lekkich butów i swetra narzuconego na koszulkę, powinno być jej zimno, ale czuła się zdrętwiała i czuła, że utkwione w niej spojrzenie, zmartwione i przestraszone, jako jedyne stoi między nią a bielmem martwych oczu, i płaczliwa wdzięczność znów drżała jej na ściśniętych strunach głosu. Odetchnęła głębiej, rozpaczliwie trzymając się żywych punktów jego źrenic; odetchnęła głębiej i pomyślała, że ktoś powinien to zgłosić, ktoś powinien powiedzieć jej rodzinie, ktoś powinien kupić dla niej kwiaty, ktoś powinien pomóc temu mężczyźnie wstać i wrócić do domu, ktoś powinien przy nim być. Ktoś powinien przy niej być. Jej mieszkanie było pełne duchów; miasto było pełne duchów.
– Tak, wszyscy próbowaliśmy – odpowiedziała w końcu, z łagodnym skinieniem głowy strącającym jeszcze łzę z jej policzka, zatrzymującą się na delikatnym rysie brody. Próbowała pocieszyć jego i próbowała pocieszyć siebie; słowa wydawały jej się głuche i niezręczne, ale było to lepsze niż cisza. – Pracuję w Kruczej Straży – oznajmiła, przymuszając się, by mówić spokojnie, choć broda wciąż jej drżała i nie mogła odwrócić spojrzenia od jego twarzy. Chciała dodać sobie odwagi, chciała być dla niego odważna, chciała móc wypowiedzieć te słowa i nie czuć się, jakby kłamstwo było tak ewidentne i upokarzające. Nigdy nie była odważna. Widziała strugi pociemniałej, zastygłej krwi na odsłoniętym sinym ramieniu, rysujące się w bieli śniegu na peryferii jej źrenicy; widziała je w jego oczach. Przez chwilę miała wrażenie, że się rozpłacze, przełknęła powoli bolesny ucisk w gardle, starając się panować przynajmniej nad oddechem, przynajmniej tyle. – Rozwieszałam ogłoszenia. Znam ją, ale boję się spojrzeć, boję się ją rozpoznać. Widziałam dotąd tylko zdjęcia. Czy może pan... – zamilkła, przełykając jeszcze raz strach, zaciskający się na cichnącym głosie. – Proszę na mnie patrzeć. To głupie, ale proszę na mnie patrzeć, jest mi łatwiej... – nie dokończyła, nie wyjaśniła, nie wiedziała jak wyjaśnić; spoglądała na rys swojej sylwetki w jego spojrzeniu, na lśnienie wzajemnej troski i był w tym dziwaczny spokój, w tym wzajemnym nieszczęściu, w tej wzajemnej żywej obecności, wątłe pocieszenie, płytko wgryziona w dno świadomości kotwica. – Może pan wstać?
Folke Baantjer
Re: 02.02.2001 – Las u podnóża gór – F. Baantjer & G. Molander Pon 20 Lut - 23:09
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Śmierć przybierała w jego wyobraźni różne kształty, lecz zawsze zaciskała się na sercu tym samym rodzajem strachu, który wpijał się głęboko pod miękkie osierdzie – wyobrażał sobie, że jej pięści nie nosiły w sobie gniewu, ale desperację, potrzebuję schwycenia się dryfującej na sztormie tratwy, nawet jeśli ta pozwalała ledwie na nerwowy haust powietrza, zanim sama nie rozłamywała się wpół pod ciężarem fali; czuł, jak skradała się po jego ciele, pozostawiając znamiona oziębłej dropiatości, usztywniając kark i przeciągając strunę napiętego nerwu przez szpulki kręgosłupa, mimo to wciąż przyglądał się twarzom, które blakły na porywanych przez wiatr plakatach i odwracał ostatnią stronę gazet, przesuwając wzrokiem po długich kolumnach nazwisk, jakby spodziewał się odnaleźć wśród nich swoje własne. Pamiętał, kiedy nie było ich jeszcze tak wiele – na początku września zaginęła Jaana, a on wpatrywał się z przejęciem w jej portret, mnąc w dłoniach cienki papier, aż na kobiecej twarzy nie pojawiła się krakelura drobnych zmarszczek; nie znał jej dobrze, choć przez dwanaście lat chodzili do jednej klasy w akademii, ale pod zamkniętymi powiekami wciąż potrafił przypomnieć sobie tył jej głowy, z kaskadą mysich włosów opadających na wąskie barki i łagodny uśmiech, z jakim odwracała się do niego przez ramię, potrafił przypomnieć sobie sposób, w jaki stukała końcówką pióra o brzeg ławki i bawiła się pierścionkami na swojej lewej dłoni, obracając złote obrączki wokół palców. Jaana była lubiana, miała serdeczny uśmiech i wiedziała, jak przekonać do siebie ludzi – w czwartej klasie chwyciła go za nadgarstek i nie odwróciła wzroku od bransolety oplecionych wokół sińców, jakby widok był dla niej znajomy, jakby wcale jej nie zaskoczył; następnego dnia, kiedy Ruben zapisał skierowane ku niemu wyzwisko kredą na szkolnej tablicy, nie potrafiła spojrzeć mu w oczy, ale tamtego popołudnia jej wargi ułożyły się do życzliwego uśmiechu podczas wypowiadanej szeptem inkantacji. Ściskał w dłoniach plakat z jej podobizną, a potem tylną stronę gazety, gdzie widniał krótki nekrolog, zakończony słowami kondolencji i myślał, że powinien był umrzeć zamiast niej, w ten sposób świat byłby przynajmniej sprawiedliwy – od tego czasu śmierć sprowadziła się jednak do ciasnego klastera imion i nazwisk, wśród których Jaana ginęła tak samo, jak ginęli pozostali, znajomi i sąsiedzi, byłe nauczycielki, medycy i dziennikarze; świat połykał ludzi w całości i nie istniało nic, co mogłoby zaspokoić jego apetyt.
Czuł za mostkiem porywcze bicie własnego serca, płochego zająca próbującego wyrwać się z klatki żeber, choćby w próbie ucieczki miał połamać sobie wszystkie kości o jej twarde pręty – odruchowo docisnął prawą dłoń do piersi, zdrętwiałą i pąsową od mrozu, jakby przez wełniany materiał swetra próbował zacisnąć palce na tchórzliwym mięśniu, schwycić go za smycz arterii i pociągnąć z powrotem w głąb piersi. Wiedział, jak wyglądała sytuacja w mieście, czytał gazety, gdzie na tytułowych stronach stroszyły się anatemy i przestrogi, sięgał wzrokiem ku zarastającym kamienice plakatom, wyobrażając sobie, że na każdą z zaginionych osób czekała rodzina, przyjaciele, znajomi, że ktoś codziennie przychodził na komisariat, dopytując o postępowanie w dochodzeniu, ktoś uchylał drzwi za każdym razem, gdy słyszał na klatce schodowej brzmienie cudzych kroków, ktoś co rano zaglądał do sypialni, która od tygodni pozostawała pusta; wiedział o tym, bo kiedy budził się z ciepłym ramieniem Bertrama przełożonym czule wokół swojej talii, bał się, że nie umiałby zrobić tego samego, nie umiałby żyć bez jego życia tętniącego tuż obok – widok kobiety, której sine, okaleczone runami ciało zalegało bezwładnie wśród kołtunów śniegu, wydawał się tymczasem wżynać głęboko w jego powieki, rozdrapywać paznokciami wrażliwą świadomość i pozostawiać pod czaszką spłoniony strach, stający w gardle bolesnym uciskiem łez. Nie było niczego, co mógłby teraz uczynić, a mimo to czuł się winny za swoją bezradność – za łzy szklące się w kącikach oczu, za spłycony oddech, który zastygał ciężkim uciskiem na podniebieniu, za sztywnienie w lewej nodze i nieustanne odwracanie wzroku; odetchnął cicho, przyglądając się obłokowi pary, który wzniósł się na chwilę przed jego twarzą, po czym otarł powieki brzegiem rękawa, nagle zawstydzony tkliwością własnego serca, tym jak łatwo było zagonić jego tętno w kozi róg prawego przedsionka.
– P-powinniśmy kogoś zawiadomić? – zaczął nerwowo, podrywając dygot własnej krtani. – Jej rodzinę… – wzniósł brodę, kotwicząc zieleń spojrzenia na jasnej twarzy nieznajomej, obserwując, jak pojedyncza łza ześlizguje się po jej policzku i zastyga nieśmiało w kąciku drżących ust; skinął powoli głową, próbując odnaleźć ulgę w jej zapewnieniu – pracowała w Kruczej Straży, wiedziała, co należy zrobić w takich sytuacjach, musiała być jednak od niego młodsza, jej drobne ciało trzęsło się na mrozie, a cienkie ubranie nasiąkło chłodem rozmokłego śniegu. Dopiero teraz zauważył, że była w piżamie – być może śniła; być może śnili oboje. Wyobraził sobie, że mógłby zacisnąć mocno powieki, a kiedy ponownie by je rozchylił, nie stałby już pośród wybladłych drzew, ale w znajomym półmroku sypialni, z dłonią Bertrama wspartą czule o jego pierś, ciepłem kołdry zbierającym chłodną dropiatość z jego skóry; przyjaciel powiedziałby mu, że to tylko sen, a on wsparłby przetrawione gorączką czoło o jego pierś, próbując odnaleźć spokój w sercu bijącym w rytm łagodniejszej melodii. Wybudzenie jednak nie nadchodziło – wiatr wciąż szemrał nad ich głowami, śnieg przezierał się przez materiał ubrań, kobieta leżała na ziemi martwa, z czerwienią nordyckich run broczących ponad bladą tkankę. – Czy to... czy wy... j-jak często... – potykał się o własne słowa, nie mogąc wyciągnąć żadnego zdania ze ściągniętej obawą krtani; nigdy nie umiał patrzeć ludziom w oczy i teraz jego źrenice też wydawały się dygotać, kiedy wstrzymywał wzrok na twarzy nieznajomej. Oparł dłoń o chropowatą korę drzewa, czując jak topografia grubego pnia odcisnęła się fantomowym śladem na jego plecach, ale gdy tylko przeniósł ciężar na chromą nogę, poczuł błyskawicę rwącego bólu, która wspięła się gwałtownie wzdłuż kręgosłupa; odetchnął płytko, próbując zagłuszyć cierpienie cichym sapnięciem, ale ciało już go nie słuchało, dłoń zsunęła się po pniu, chłód znów przesiąkł przez materiał spodni. – Nic mi nie jest – wyjaśnił na śpiesznym wydechu, jeszcze zanim kobieta mogłaby zerwać dystans i zwrócić się w jego stronę. – To mi się zdarza... za chwilę samo... samo przejdzie.
Czuł za mostkiem porywcze bicie własnego serca, płochego zająca próbującego wyrwać się z klatki żeber, choćby w próbie ucieczki miał połamać sobie wszystkie kości o jej twarde pręty – odruchowo docisnął prawą dłoń do piersi, zdrętwiałą i pąsową od mrozu, jakby przez wełniany materiał swetra próbował zacisnąć palce na tchórzliwym mięśniu, schwycić go za smycz arterii i pociągnąć z powrotem w głąb piersi. Wiedział, jak wyglądała sytuacja w mieście, czytał gazety, gdzie na tytułowych stronach stroszyły się anatemy i przestrogi, sięgał wzrokiem ku zarastającym kamienice plakatom, wyobrażając sobie, że na każdą z zaginionych osób czekała rodzina, przyjaciele, znajomi, że ktoś codziennie przychodził na komisariat, dopytując o postępowanie w dochodzeniu, ktoś uchylał drzwi za każdym razem, gdy słyszał na klatce schodowej brzmienie cudzych kroków, ktoś co rano zaglądał do sypialni, która od tygodni pozostawała pusta; wiedział o tym, bo kiedy budził się z ciepłym ramieniem Bertrama przełożonym czule wokół swojej talii, bał się, że nie umiałby zrobić tego samego, nie umiałby żyć bez jego życia tętniącego tuż obok – widok kobiety, której sine, okaleczone runami ciało zalegało bezwładnie wśród kołtunów śniegu, wydawał się tymczasem wżynać głęboko w jego powieki, rozdrapywać paznokciami wrażliwą świadomość i pozostawiać pod czaszką spłoniony strach, stający w gardle bolesnym uciskiem łez. Nie było niczego, co mógłby teraz uczynić, a mimo to czuł się winny za swoją bezradność – za łzy szklące się w kącikach oczu, za spłycony oddech, który zastygał ciężkim uciskiem na podniebieniu, za sztywnienie w lewej nodze i nieustanne odwracanie wzroku; odetchnął cicho, przyglądając się obłokowi pary, który wzniósł się na chwilę przed jego twarzą, po czym otarł powieki brzegiem rękawa, nagle zawstydzony tkliwością własnego serca, tym jak łatwo było zagonić jego tętno w kozi róg prawego przedsionka.
– P-powinniśmy kogoś zawiadomić? – zaczął nerwowo, podrywając dygot własnej krtani. – Jej rodzinę… – wzniósł brodę, kotwicząc zieleń spojrzenia na jasnej twarzy nieznajomej, obserwując, jak pojedyncza łza ześlizguje się po jej policzku i zastyga nieśmiało w kąciku drżących ust; skinął powoli głową, próbując odnaleźć ulgę w jej zapewnieniu – pracowała w Kruczej Straży, wiedziała, co należy zrobić w takich sytuacjach, musiała być jednak od niego młodsza, jej drobne ciało trzęsło się na mrozie, a cienkie ubranie nasiąkło chłodem rozmokłego śniegu. Dopiero teraz zauważył, że była w piżamie – być może śniła; być może śnili oboje. Wyobraził sobie, że mógłby zacisnąć mocno powieki, a kiedy ponownie by je rozchylił, nie stałby już pośród wybladłych drzew, ale w znajomym półmroku sypialni, z dłonią Bertrama wspartą czule o jego pierś, ciepłem kołdry zbierającym chłodną dropiatość z jego skóry; przyjaciel powiedziałby mu, że to tylko sen, a on wsparłby przetrawione gorączką czoło o jego pierś, próbując odnaleźć spokój w sercu bijącym w rytm łagodniejszej melodii. Wybudzenie jednak nie nadchodziło – wiatr wciąż szemrał nad ich głowami, śnieg przezierał się przez materiał ubrań, kobieta leżała na ziemi martwa, z czerwienią nordyckich run broczących ponad bladą tkankę. – Czy to... czy wy... j-jak często... – potykał się o własne słowa, nie mogąc wyciągnąć żadnego zdania ze ściągniętej obawą krtani; nigdy nie umiał patrzeć ludziom w oczy i teraz jego źrenice też wydawały się dygotać, kiedy wstrzymywał wzrok na twarzy nieznajomej. Oparł dłoń o chropowatą korę drzewa, czując jak topografia grubego pnia odcisnęła się fantomowym śladem na jego plecach, ale gdy tylko przeniósł ciężar na chromą nogę, poczuł błyskawicę rwącego bólu, która wspięła się gwałtownie wzdłuż kręgosłupa; odetchnął płytko, próbując zagłuszyć cierpienie cichym sapnięciem, ale ciało już go nie słuchało, dłoń zsunęła się po pniu, chłód znów przesiąkł przez materiał spodni. – Nic mi nie jest – wyjaśnił na śpiesznym wydechu, jeszcze zanim kobieta mogłaby zerwać dystans i zwrócić się w jego stronę. – To mi się zdarza... za chwilę samo... samo przejdzie.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Gerda Molander
Re: 02.02.2001 – Las u podnóża gór – F. Baantjer & G. Molander Czw 2 Mar - 21:28
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Glos mężczyzny brzmiał w tej ciszy głucho; zalegał w powietrzu zniekształcony jak dłoń oglądana przez ornamentowe szkło przemieniający jej zarys w poszarpany kształt, wciąż rozpoznawalny, choć chwiejny na zmysłach. Zatrzymywał się tuż przed nią, dosięgając ją rozcieńczonym echem rozsądku. Tak, oczywiście, powinni kogoś zawiadomić: powoli, po nitce słusznego pytania, próbowała dotrzeć do racjonalnego odrętwienia, zupełnie jakby mogła złapać płochliwość rozedrganego serca i oderwać jego nadwrażliwość od nagiej, zimnej kości wyrachowanego rozsądku. Należało w końcu coś zrobić, należało podjąć decyzję i podjąć działanie, tymczasem ciało miała skostniałe i ociężałe, sparaliżowane wrażeniem, że gdyby poruszyła palcami, zanurzonymi głęboko w śniegu, wyczułaby pod nim fakturę skóry rozdartej kształtami run. Czuła tymczasem zmarznięty grunt, zlodowaciałą powłokę ziemi, szorstką i namacalna, i pocieszającą i nie chciała odrywać od niej palców, chociaż powinna, tak samo jak nie potrafiła oderwać spojrzenia od jego uciekających, przeszklonych tak samo źrenic. Zakrył je na chwilę rękawem, ocierając ślad poruszenia z rzęs, ziemia na chwilę zmiękła jej pod dłońmi, wrzask kruków wydał się rozdzierający, ale spojrzał na nią znowu i zdała sobie sprawę, że pod paznokciami czuje uwieranie piachu zdrapanego ze zmarzliny.
– Powinniśmy wezwać straż – odpowiedziała, starając się zapanować nad własnym głosem, przymusić go do rzeczowości, przemówić sobie tym sposobem do rozsądku zapadłego w bezsilnej astenii wobec oszałamiającego strachu. Powinna się poruszyć; powinna zawiadomić straż; powinna pomóc mu wstać i odejść. Powinna zająć się wszystkim, przecież nic z tego nie było dla niej nowe: przecież widziała to wszystko na zdjęciach, tyle razy, dokładnie takie, naznaczone krwawymi runami ramię wyzierające spod okrywy śniegu, siną skórę, odciśnięte w bieli ślady czyjegoś przerażenia skotłowane obok. Pytał o rodzinę ofiary i kontur rzeczywistości znów rozmazał jej się na źrenicy; miał rację, należało ich zawiadomić. Nie umiała sobie wyobrazić, jak należało to zrobić – czy istniał właściwy sposób przekazywania takich wiadomości, czy można było znieść spojrzenie osoby otwierającej drzwi, czy należało przejść przez próg i wnieść tę śmierć do domu, czy pozostawić ją przed progiem jak ostatnią pozostałość po straconej osobie. Czy pisano do nich listy? Miała wrażenie, że powinna pójść osobiście, że to do niej teraz należało, bo ją znalazła i nie chciała, żeby zawiadamiał ich ktoś, kto nie przejdzie nawet przez próg, nie powie proszę usiąść ani jeśli mogę coś dla państwa zrobić. – Zawiadomię ich później – zapewniła, mając wrażenie, że mówi zbyt cicho, by mógł ją usłyszeć, chociaż czuła wibrację strun w krtani, czuła jak słowa ocierają się o jej podniebienie jak ozdobne ryby ocierające się grzbietami o zanurzone w wodzie palce. Wydawało jej się tylko, że była tak daleko: gdzieś w tych szerokich, przepastnych okręgach jego oczu. Miał przyjemne, choć smutne spojrzenie. Takie, w którym przytulnie byłoby się zgubić; otoczyć się ciepłą melancholią zielonych tęczówek, daleko od mrozu kąsającego skórę i ziarna wgryzionego pod paznokcie, i tego strachu. – Kiedy tylko zajmą się… – ciałem, chciała powiedzieć, ale słowo utknęło jej w gardle, nie dokończyła więc zdania, przez chwilę wybita z rytmu własnego głosu i własnego pulsu; już nie osoba i jej imię, tylko pozostawione po niej ciało, tylko tyle. Każdy z nich na końcu wszystkiego miał być tylko tym: workiem kości, pośród których stygło oniemiałe serce. Ale człowiek, który siedział naprzeciw niej, był jeszcze żywy, posiadał imię i kojący głos, i przytulne oczy; i powinna go stąd zabrać, być może ktoś na niego również czekał; na nią właściwie tylko duchy, więc powinna się tym zająć, w końcu utonęła w tym już dawno.
– Ostatnio prawie każdego dnia – przyznała, odpowiadając na jego pytanie prawie przepraszająco, jakby czuła, że to w jakiś sposób ich wina: Kruczej Straży i jej samej, bo nie robiła wystarczająco, nigdy nie robiła wystarczająco i nie posiadała właściwych zdolności. Nawet teraz nie potrafiła się poruszyć, zrobić tego, co należało, powinna być odważniejsza. – Zazwyczaj zgłoszenia wyglądają podobnie, ale podejrzewają, że sprawców jest więcej, dlatego... – umilkła, uświadomiwszy sobie, że próbuje usprawiedliwiać śledczych i brak postępów, ciągłe przypadki wyciągane spod śniegu; jakby czuła się temu winna. Nie była nawet właściwie kruczym, była wyłącznie podręczną sekretarką na posyłki, powinna mu o tym powiedzieć, czuła się jakby go okłamywała, unikając pełnej prawdy. – Cieszę się, że pana znalazłam – powiedziała w końcu ciszej, znów czując rozdygotane serce w gardle i łzy napływające do oczu, przestraszoną wdzięcznością, że nie była tutaj teraz sama i że on nie był sam, że żadne z nich nie miało jutro zająć miejsca kobiety z ogłoszeń.
Obserwowała, jak wspiera się dłonią o pień, niezdolna jeszcze się ruszyć, choć drgnęła mimowolnie, zaraz zdjęta przestrachem, że mogłaby przypadkiem jej dotknąć; a potem drgnęła znów, odrywając dłoń od gruntu, widząc jak noga poddaje się pod ciężarem wspartego o nią ciała i znów osuwa się na ziemię. Mężczyzna wytłumaczył się, zanim zdążyłaby zrobić więcej, jakby chciał ją uspokoić i powstrzymać, ale wreszcie udało jej się zmusić do poruszenia i nie chciała pozostawać w tym miejscu, z zamarzniętym ciałem pomiędzy nimi. Podniosła się więc ostrożnie, czując jak cienki materiał piżamy przylega jej do skóry, nie spuszczając go ze szklących się znów oczu; tak bardzo bała się spojrzeć w dół.
– Pomogę panu – powiedziała przyduszonym głosem, czując jak stopiony śnieg ścieka jej z palców; zawinęła je sztywnym, nerwowym odruchem, w końcu przymuszając się, by ominąć ostrożnym łukiem nieruszoną warstwę śniegu między nimi. Wyciągnęła ku niemu mokrą dłoń, jakby nie zauważała, że przemokła i że cała dygocze od zimna i dławionego strachu. – Ma pan kogoś, do kogo może pan pójść? – spytała, dostrzegając lśnienie pierścionka na jego serdecznym palcu. – Mogę pana odprowadzić – chciała powiedzieć mogę z panem dzisiaj zostać, ale zabrakło jej odwagi; wydawało się zresztą, że nie byłaby zresztą potrzebna; może chciała zapytać dla siebie.
– Powinniśmy wezwać straż – odpowiedziała, starając się zapanować nad własnym głosem, przymusić go do rzeczowości, przemówić sobie tym sposobem do rozsądku zapadłego w bezsilnej astenii wobec oszałamiającego strachu. Powinna się poruszyć; powinna zawiadomić straż; powinna pomóc mu wstać i odejść. Powinna zająć się wszystkim, przecież nic z tego nie było dla niej nowe: przecież widziała to wszystko na zdjęciach, tyle razy, dokładnie takie, naznaczone krwawymi runami ramię wyzierające spod okrywy śniegu, siną skórę, odciśnięte w bieli ślady czyjegoś przerażenia skotłowane obok. Pytał o rodzinę ofiary i kontur rzeczywistości znów rozmazał jej się na źrenicy; miał rację, należało ich zawiadomić. Nie umiała sobie wyobrazić, jak należało to zrobić – czy istniał właściwy sposób przekazywania takich wiadomości, czy można było znieść spojrzenie osoby otwierającej drzwi, czy należało przejść przez próg i wnieść tę śmierć do domu, czy pozostawić ją przed progiem jak ostatnią pozostałość po straconej osobie. Czy pisano do nich listy? Miała wrażenie, że powinna pójść osobiście, że to do niej teraz należało, bo ją znalazła i nie chciała, żeby zawiadamiał ich ktoś, kto nie przejdzie nawet przez próg, nie powie proszę usiąść ani jeśli mogę coś dla państwa zrobić. – Zawiadomię ich później – zapewniła, mając wrażenie, że mówi zbyt cicho, by mógł ją usłyszeć, chociaż czuła wibrację strun w krtani, czuła jak słowa ocierają się o jej podniebienie jak ozdobne ryby ocierające się grzbietami o zanurzone w wodzie palce. Wydawało jej się tylko, że była tak daleko: gdzieś w tych szerokich, przepastnych okręgach jego oczu. Miał przyjemne, choć smutne spojrzenie. Takie, w którym przytulnie byłoby się zgubić; otoczyć się ciepłą melancholią zielonych tęczówek, daleko od mrozu kąsającego skórę i ziarna wgryzionego pod paznokcie, i tego strachu. – Kiedy tylko zajmą się… – ciałem, chciała powiedzieć, ale słowo utknęło jej w gardle, nie dokończyła więc zdania, przez chwilę wybita z rytmu własnego głosu i własnego pulsu; już nie osoba i jej imię, tylko pozostawione po niej ciało, tylko tyle. Każdy z nich na końcu wszystkiego miał być tylko tym: workiem kości, pośród których stygło oniemiałe serce. Ale człowiek, który siedział naprzeciw niej, był jeszcze żywy, posiadał imię i kojący głos, i przytulne oczy; i powinna go stąd zabrać, być może ktoś na niego również czekał; na nią właściwie tylko duchy, więc powinna się tym zająć, w końcu utonęła w tym już dawno.
– Ostatnio prawie każdego dnia – przyznała, odpowiadając na jego pytanie prawie przepraszająco, jakby czuła, że to w jakiś sposób ich wina: Kruczej Straży i jej samej, bo nie robiła wystarczająco, nigdy nie robiła wystarczająco i nie posiadała właściwych zdolności. Nawet teraz nie potrafiła się poruszyć, zrobić tego, co należało, powinna być odważniejsza. – Zazwyczaj zgłoszenia wyglądają podobnie, ale podejrzewają, że sprawców jest więcej, dlatego... – umilkła, uświadomiwszy sobie, że próbuje usprawiedliwiać śledczych i brak postępów, ciągłe przypadki wyciągane spod śniegu; jakby czuła się temu winna. Nie była nawet właściwie kruczym, była wyłącznie podręczną sekretarką na posyłki, powinna mu o tym powiedzieć, czuła się jakby go okłamywała, unikając pełnej prawdy. – Cieszę się, że pana znalazłam – powiedziała w końcu ciszej, znów czując rozdygotane serce w gardle i łzy napływające do oczu, przestraszoną wdzięcznością, że nie była tutaj teraz sama i że on nie był sam, że żadne z nich nie miało jutro zająć miejsca kobiety z ogłoszeń.
Obserwowała, jak wspiera się dłonią o pień, niezdolna jeszcze się ruszyć, choć drgnęła mimowolnie, zaraz zdjęta przestrachem, że mogłaby przypadkiem jej dotknąć; a potem drgnęła znów, odrywając dłoń od gruntu, widząc jak noga poddaje się pod ciężarem wspartego o nią ciała i znów osuwa się na ziemię. Mężczyzna wytłumaczył się, zanim zdążyłaby zrobić więcej, jakby chciał ją uspokoić i powstrzymać, ale wreszcie udało jej się zmusić do poruszenia i nie chciała pozostawać w tym miejscu, z zamarzniętym ciałem pomiędzy nimi. Podniosła się więc ostrożnie, czując jak cienki materiał piżamy przylega jej do skóry, nie spuszczając go ze szklących się znów oczu; tak bardzo bała się spojrzeć w dół.
– Pomogę panu – powiedziała przyduszonym głosem, czując jak stopiony śnieg ścieka jej z palców; zawinęła je sztywnym, nerwowym odruchem, w końcu przymuszając się, by ominąć ostrożnym łukiem nieruszoną warstwę śniegu między nimi. Wyciągnęła ku niemu mokrą dłoń, jakby nie zauważała, że przemokła i że cała dygocze od zimna i dławionego strachu. – Ma pan kogoś, do kogo może pan pójść? – spytała, dostrzegając lśnienie pierścionka na jego serdecznym palcu. – Mogę pana odprowadzić – chciała powiedzieć mogę z panem dzisiaj zostać, ale zabrakło jej odwagi; wydawało się zresztą, że nie byłaby zresztą potrzebna; może chciała zapytać dla siebie.
Folke Baantjer
Re: 02.02.2001 – Las u podnóża gór – F. Baantjer & G. Molander Sob 18 Mar - 22:58
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Kiedy był dzieckiem, świat przybierał w jego wyobraźni kształt ogromnego stworzenia, którego powolny oddech poruszał falami otaczającego wyspę oceanu – klękał na ziemi i zanurzał obie dłonie w gęstym futrze trawy, wsłuchiwał się w miarowe dudnienie opadów, jakby były echem ukrytego pod ziemią serca, przyglądał się wypływającym spomiędzy kory łzom bursztynowej żywicy i ocierał je brzegiem kciuka, pozwalając, by płacz drzew lśnił mu na bladej skórze; matka przestrzegała go przed podchodzeniem zbyt blisko szczerbatych klifów i wychylaniem się przez metalową barierkę wzniesionej nad brzegiem latarni, jemu wydawało się tymczasem, że mógłby obłaskawić zwierzę, które pozwalało mu kroczyć po rozprostowanej ścieżce swego kręgosłupa – kiedy zachorował po raz pierwszy, sięgał jeszcze wzrokiem w stronę nieba, bo tylko wtedy czuł się, jakby mógł spojrzeć w oczy światu, teraz, ilekroć unosił wzrok na prześwitujący między chmurami błękit, stworzenie, które pamiętał z dzieciństwa, miało przymrużone ślepia drapieżnika i odsłaniało złowrogo kły. Świat pożerał ludzi w całości, a on czuł jego oddech coraz bliżej karku – kurczył się w objęciach fotela, podczas gdy ból promieniował na kości i skórę, płakał nawet wtedy, kiedy Bertram obejmował go czule wokół talii, obiecując, że tego wieczoru oboje byli bezpieczni, bo nie potrafił przestać myśleć tylko o tym, jak wiele wieczorów jeszcze ich czekało, jak liczne fotografie zawisną na murach pobliskich kamienic, jak bardzo czasem pragnął, żeby było już po życiu; drżał, wsuwając się pod grubą kołdrę, gdzie bicie jego serca powoli stygło, po czym opierał głowę o wyciągnięte ramię przyjaciela, choć wiedział, że tej nocy już nie zaśnie. Bał się i był zmęczony własnym strachem, parezą więżącą go w zbyt ciasnym ciele, niezdolnym pomieścić w sobie wszystkich emocji, pękającym na ściegach tajemnic i stopniowo ujawniającym wszystko, co pragnął zatrzymać wewnątrz siebie, głęboko pod błoną rozpiętego osierdzia – ludzie umierali, a on bezczynnie wpatrywał się w ich twarze, płowiejące na mrozie i zrywane przez wiatr, odłożone na osobny stos dokumentów, z którego ludzie nie powracali już do życia.
– Myślałem, że... – zawahał się, wciąż starając się dotrzymać niewypowiedzianej na głos obietnicy, powstrzymać wzrok przed zwróceniem się w stronę leżącego wśród śniegu ciała, którego sina barwa nachodziła mu winietą na skraj widzenia – oczy nieznajomej szkliły się lekko, zdjęte tym samym strachem, który przerywał miarowy rytm jego tętna, wznosząc odgłos głuchego dudnienia aż pod samo gardło, gdzie przełykał go z powrotem do krwiobiegu; pomyślał, że, mimo prześwitującego przez nie strachu, miały odcień zbliżony do tęczówek Bertrama, jaśniały tą samą, cierpliwą łagodnością, która sprawiła, że przez chwilę miał ochotę wyciągnąć dłoń i złapać ją za rękę, upewnić się, że była ciepła i żywa. – Nie pracuje pani w Kruczej Straży? – chwytał się jej obecności z cichą ulgą, bo kiedy nieuchronnie zwrócił wzrok z powrotem w kierunku martwej kobiety, przestraszył się, że mógłby zostać tu na zawsze, z nogą ściągniętą paraliżem nagłego bólu i krwią, która coraz widoczniej prześwitywała spod topniejącego śniegu; pochylił głowę, starając się ukryć płochość własnego oddechu, zaraz znów musiał jednak przetrzeć rękawem twarz, pozbyć się nagromadzonej w kącikach wilgoci, jaka wsiąkła w materiał swetra, pozostawiając ciemniejszą plamę wśród kołtunów bawełny. Wielokrotnie wstydził się tego, jak łatwo płacz podchodził mu pod gardło – tarł palcami oczy, gdy podstawiano mu nogę, by przewrócił się na betonową sień akademii, jego starania wzbudzały tymczasem zbiorowe rozbawienie, przyciągały obelżywe wyzwiska i skłaniały do łez; chłopcy ciągnęli go za przydługie kosmyki włosów i zamykali siłą w dziewczęcej łazience, a on kurczył się we własnym ciele, dopóki żebra nie zaczęły prześwitywać mu spod bladej skóry, dopóki stojąc przed lustrem nie nabierał wiary, że niedługo będzie mógł zniknąć ze świata zupełnie. Nieznajoma spoglądała na niego jednak z troskliwą wyrozumiałością – nie próbowała wyrwać mu z rąk drżącego strachu, lecz wyciągała dłonie, by pokazać swój własny, mimo to mógł jedynie skinąć głową na jej wyjaśnienie, bo imiona zaginionych mieszkańców zaschły mu w gardle i musiał wysilić się, by zepchnąć je z powrotem na dno świadomości; ludzie znikali prawie każdego dnia – jak wiele dni mu pozostało, zanim odliczanie sięgnie w końcu ich domu?
Chciał jej powiedzieć, że też się cieszył – że żadne z nich nie było tu samo – lecz obawiał się, że jego głos zabrzmi słabo i niewiarygodnie, bo słowa dygotały mu na języku, rozpaczliwie lepiąc się do podniebienia, jakby nie chciały wychodzić na chłód lutowego poranka; uśmiechnął się tylko łagodnie, prawie przepraszająco, bo wydawało mu się, że byłoby lepiej, gdyby go nie spotkała lub gdyby spotkała dzisiaj kogoś innego – kogoś, kto potrafiłby objąć ją ramieniem, okryć płaszczem drżące barki i zapewnić, że wszystko będzie dobrze; on siedział tymczasem na śniegu, próbując zdławić westchnienie nagłego bólu, który przesunął się błyskawicą wzdłuż zesztywniałej nogi. Chciał odejść z tego miejsca jak najszybciej i nie potrafił wstać, a lęk znów rozlał mu się ciepłem po skroniach, bo przez chwilę miał wrażenie, że kobieta cofnie dłoń i zostawi go samego, zniknie pomiędzy drzewami prawie tak szybko, jak się pojawiła, żegnając jego wzrok zawieszony na bezwładnym truchle i ciało tak nieruchome, że do następnego poranka miałby skórę równie zimną co zamordowana kobieta, a jego blizny ułożyłyby się kształtem zaczerwienionych run. Zamknął oczy, nagle przestraszony biegiem własnych myśli, a kiedy je otworzył, drżąca dłoń nieznajomej zawisła niewysoko nad jego twarzą, oczekując potwierdzenia – zawahał się, bo ból wciąż pulsował w górę uda, aż po lekko zgarbione lędźwie, w końcu chwycił się jednak oferowanej mu pomocy, ostrożnie podnosząc się z ziemi i wspierając plecy o chropowaty pień.
– Dziękuję – słowa z trudem przeciskały mu się przez gardło, noga wciąż promieniowała dojmującym rwaniem, a on starał się przywieść na myśl zaklęcie, które mogłoby przynajmniej uśmierzyć zimno, lecz każde wymykało mu się z uchwytu pamięci –kobieta wciąż drżała, zziębnięta i przemoczona, on czuł tymczasem jak chłodna dropiatość rozciąga mu się wzdłuż karku i spełza nierównym karbowaniem żeber. – Tak, ale... – nagle przestraszył się, że nie wiedział, czy Bertram wrócił już do mieszkania i instynktownie spojrzał na wsuniętą na palec obrączkę, oczko nie jątrzyło się jednak czerwonym odcieniem niebezpieczeństwa – to tylko jego dłonie piekły od zimna. – Ona... n-nie powinniśmy... nie... nie powinniśmy z-zostawiać jej tu samej. – nie miał odwagi przyznać się, że nie miało to już znaczenia, że kobieta w śniegu nie żyła, a ich obecność niczego nie zmieni. Odetchnął ciężko, próbując wyrównać spłycony oddech. – Lög... rejörgun – napięcie podpełzło w stronę żuchwy, lecz nic się nie wydarzyło; przełknął ślinę. – Lögrejörgun – snop błękitnego światła przedarł się pomiędzy drzewami, rozjaśniając gęstą koronę drzew, a on ściągnął ostrożnie płaszcz, spoglądając na nieznajomą, której cienka piżama była całkiem przemoknięta od śniegu. – Niech pani spróbuje trochę się ogrzać.
– Myślałem, że... – zawahał się, wciąż starając się dotrzymać niewypowiedzianej na głos obietnicy, powstrzymać wzrok przed zwróceniem się w stronę leżącego wśród śniegu ciała, którego sina barwa nachodziła mu winietą na skraj widzenia – oczy nieznajomej szkliły się lekko, zdjęte tym samym strachem, który przerywał miarowy rytm jego tętna, wznosząc odgłos głuchego dudnienia aż pod samo gardło, gdzie przełykał go z powrotem do krwiobiegu; pomyślał, że, mimo prześwitującego przez nie strachu, miały odcień zbliżony do tęczówek Bertrama, jaśniały tą samą, cierpliwą łagodnością, która sprawiła, że przez chwilę miał ochotę wyciągnąć dłoń i złapać ją za rękę, upewnić się, że była ciepła i żywa. – Nie pracuje pani w Kruczej Straży? – chwytał się jej obecności z cichą ulgą, bo kiedy nieuchronnie zwrócił wzrok z powrotem w kierunku martwej kobiety, przestraszył się, że mógłby zostać tu na zawsze, z nogą ściągniętą paraliżem nagłego bólu i krwią, która coraz widoczniej prześwitywała spod topniejącego śniegu; pochylił głowę, starając się ukryć płochość własnego oddechu, zaraz znów musiał jednak przetrzeć rękawem twarz, pozbyć się nagromadzonej w kącikach wilgoci, jaka wsiąkła w materiał swetra, pozostawiając ciemniejszą plamę wśród kołtunów bawełny. Wielokrotnie wstydził się tego, jak łatwo płacz podchodził mu pod gardło – tarł palcami oczy, gdy podstawiano mu nogę, by przewrócił się na betonową sień akademii, jego starania wzbudzały tymczasem zbiorowe rozbawienie, przyciągały obelżywe wyzwiska i skłaniały do łez; chłopcy ciągnęli go za przydługie kosmyki włosów i zamykali siłą w dziewczęcej łazience, a on kurczył się we własnym ciele, dopóki żebra nie zaczęły prześwitywać mu spod bladej skóry, dopóki stojąc przed lustrem nie nabierał wiary, że niedługo będzie mógł zniknąć ze świata zupełnie. Nieznajoma spoglądała na niego jednak z troskliwą wyrozumiałością – nie próbowała wyrwać mu z rąk drżącego strachu, lecz wyciągała dłonie, by pokazać swój własny, mimo to mógł jedynie skinąć głową na jej wyjaśnienie, bo imiona zaginionych mieszkańców zaschły mu w gardle i musiał wysilić się, by zepchnąć je z powrotem na dno świadomości; ludzie znikali prawie każdego dnia – jak wiele dni mu pozostało, zanim odliczanie sięgnie w końcu ich domu?
Chciał jej powiedzieć, że też się cieszył – że żadne z nich nie było tu samo – lecz obawiał się, że jego głos zabrzmi słabo i niewiarygodnie, bo słowa dygotały mu na języku, rozpaczliwie lepiąc się do podniebienia, jakby nie chciały wychodzić na chłód lutowego poranka; uśmiechnął się tylko łagodnie, prawie przepraszająco, bo wydawało mu się, że byłoby lepiej, gdyby go nie spotkała lub gdyby spotkała dzisiaj kogoś innego – kogoś, kto potrafiłby objąć ją ramieniem, okryć płaszczem drżące barki i zapewnić, że wszystko będzie dobrze; on siedział tymczasem na śniegu, próbując zdławić westchnienie nagłego bólu, który przesunął się błyskawicą wzdłuż zesztywniałej nogi. Chciał odejść z tego miejsca jak najszybciej i nie potrafił wstać, a lęk znów rozlał mu się ciepłem po skroniach, bo przez chwilę miał wrażenie, że kobieta cofnie dłoń i zostawi go samego, zniknie pomiędzy drzewami prawie tak szybko, jak się pojawiła, żegnając jego wzrok zawieszony na bezwładnym truchle i ciało tak nieruchome, że do następnego poranka miałby skórę równie zimną co zamordowana kobieta, a jego blizny ułożyłyby się kształtem zaczerwienionych run. Zamknął oczy, nagle przestraszony biegiem własnych myśli, a kiedy je otworzył, drżąca dłoń nieznajomej zawisła niewysoko nad jego twarzą, oczekując potwierdzenia – zawahał się, bo ból wciąż pulsował w górę uda, aż po lekko zgarbione lędźwie, w końcu chwycił się jednak oferowanej mu pomocy, ostrożnie podnosząc się z ziemi i wspierając plecy o chropowaty pień.
– Dziękuję – słowa z trudem przeciskały mu się przez gardło, noga wciąż promieniowała dojmującym rwaniem, a on starał się przywieść na myśl zaklęcie, które mogłoby przynajmniej uśmierzyć zimno, lecz każde wymykało mu się z uchwytu pamięci –kobieta wciąż drżała, zziębnięta i przemoczona, on czuł tymczasem jak chłodna dropiatość rozciąga mu się wzdłuż karku i spełza nierównym karbowaniem żeber. – Tak, ale... – nagle przestraszył się, że nie wiedział, czy Bertram wrócił już do mieszkania i instynktownie spojrzał na wsuniętą na palec obrączkę, oczko nie jątrzyło się jednak czerwonym odcieniem niebezpieczeństwa – to tylko jego dłonie piekły od zimna. – Ona... n-nie powinniśmy... nie... nie powinniśmy z-zostawiać jej tu samej. – nie miał odwagi przyznać się, że nie miało to już znaczenia, że kobieta w śniegu nie żyła, a ich obecność niczego nie zmieni. Odetchnął ciężko, próbując wyrównać spłycony oddech. – Lög... rejörgun – napięcie podpełzło w stronę żuchwy, lecz nic się nie wydarzyło; przełknął ślinę. – Lögrejörgun – snop błękitnego światła przedarł się pomiędzy drzewami, rozjaśniając gęstą koronę drzew, a on ściągnął ostrożnie płaszcz, spoglądając na nieznajomą, której cienka piżama była całkiem przemoknięta od śniegu. – Niech pani spróbuje trochę się ogrzać.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Gerda Molander
Re: 02.02.2001 – Las u podnóża gór – F. Baantjer & G. Molander Pon 27 Mar - 0:15
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Wątły żar zawstydzenia ogrzał jej piegowate policzki, kiedy postawił ją pod łagodnym oskarżeniem kształtowanym w pytanie – uświadamiała sobie znowu, jak jaskrawa była oznajmiana przez nią półprawda; lub może, bliżej, półkłamstwo. W jego przyjemnym głosie nie przebrzmiewała jednak uszczypliwa pretensja próbująca przyłapać ją na tym uchybieniu, jedynie zrozumiałe pomieszanie, w które niepotrzebnie i bezmyślnie go wprowadzała, próbując nadać sobie większe znaczenie niż było jej właściwie. W rzeczywistości nie umiała okłamać nikogo, nawet siebie: siedziała bezsilnie w śniegu, nie potrafiąc nawet zmierzyć spojrzenia z bladą, zimną grozą przeszywającą coraz ciaśniejszym ściegiem serce magicznego świata zamykające się w sobie kurczem coraz wyraźniejszego, bezradnego przerażenia. Nie umiała sobie wyjaśnić, dlaczego wciąż to robiła – urywała zdanie przedwcześnie, pracuję w Kruczej Straży i później wygodny przestanek przemilczenia, na którym opierała fałszywy obraz siebie, tak łatwy do przejrzenia. Nawet gdyby nie dała się przyłapać w rozmowie, zapewne musiałby podejrzewać, że nie była z nim zupełnie szczera; wystarczyło spojrzeć jej w oczy, rozpoznać przestrach dławiony na dnie źrenic, spojrzeć na jej dłonie, drżące zawsze, jakby nosiła w sobie nigdy niecichnące echo lęku. Mężczyzna leżący w śniegu naprzeciw niej miał podobnie szczupłą budowę i tak samo przeszklone spojrzenie, ale przynajmniej nie kłamał – ta szczerość przejętego spojrzenia wydawała jej się kojąca i osobliwie ładna, choć było jej przez nią tym bardziej wstyd, bo próbowała chować się przed nim ze swoją bezradną nikłością, podczas gdy on wydawał się w jakiś łagodny, spolegliwy sposób zgodny z miękkim rysem swojej postaci.
– W wydziale administracyjnym – przyznała z mimowiedną nieśmiałością, prawie zrywając pocieszający kontakt spojrzeń, przestrach okazywał się jednak silniejszy niż zawstydzenie i silniejszy niż niepewność wobec tego, co zobaczy w jego spojrzeniu. Spodziewała się, że będzie urażony, pomimo tak łagodnych, wyrozumiałych oczu; lub chociaż rozczarowany. Poczuła nieprzyjemną suchość w ustach, nie mogła jej przełknąć. – Zostało mi parę miesięcy stażu – wyjaśniła ciszej, czując, że jest mu winna tą szczerość. Jak mogła okłamywać go w tej sytuacji? Dawać mu fałszywe poczucie pewności, której w rzeczywistości nie umiała udźwignąć? I nawet teraz, w całkowitej prawdzie, rozpaczliwie próbowała rozgrywać słowa na swoją korzyść, jakby te tylko parę miesięcy czyniło jakąś różnicę w fakcie, że była jedynie młodą stażystką, ledwie skończyła studia, nie miała pojęcia, co właściwie należy robić z życiem, tym bardziej nie wiedziała, jak należało obchodzić się ze śmiercią, spokojną czy brutalną jak ta, która leżała pomiędzy nimi, pod jej kłamstwem. Miała wrażenie tymczasem, że obecna rzeczywistość nie dawała jej przestrzeni na to, by odkrywać materię tych ostateczności z właściwą cierpliwością i spokojem. Powinna wiedzieć jak żyć natychmiast, bo jutro mogła umrzeć; powinna wiedzieć, jak obchodzić się ze śmiercią, bo mogła wpaść na nią przypadkiem, losowego poranka, próbując uciec przed jej skłębionym widmem. Chciała mieć większe znaczenie, ale nie miała czasu, żeby zastanowić się, co to dla niej właściwie znaczy i co chce, żeby znaczyło. Nie wiedziała nawet, czy mogła myśleć lub mówić jeszcze o przyszłości; każdy dzień wydawał się pełen przypomnień, że ta przestawała istnieć, coraz częściej, dla przypadkowych ludzi. Dla tej młodej kobiety, przenikłej lutowym mrozem do szpiku. Łzy znów napłynęły jej do oczu, kiedy przełykała, z trudem, tę uwierającą świadomość, zaskakującą ją chyba w najgorszym możliwym momencie.
Zdołała się podnieść, pomimo jej ciężaru, trzymając się kurczowo jego obecności. Miała wrażenie, że ciepło jego dłoni przeniknęło ją do kości, wspinając się dreszczem łagodnego komfortu w górę przedramienia; teraz dopiero zdała sobie sprawę, że jej palce są mokre, a dygoczące ciało przemarznięte – nie narzuciła na siebie nawet płaszcza. Cofnęła skostniałą rękę z uścisku, spoglądając na jego bladą twarz, rozpoznając teraz dopiero rysy jego twarzy, czując jak znajome nazwisko nasuwa jej się na myśl odruchem poruszonej pamięci, ciepłym wspomnieniem wyjścia do kina po ostatnim zaliczeniu w letnim semestrze, Josef siedział po jej lewej stronie i nieustannie nachylał się, by złośliwie szeptać jej przewidywany bieg fabuły, a ona nie potrafiła oderwać wzroku od ekranu, czując na policzku jego ciepłe słowa bardziej niż je słysząc. Bohater filmu poruszył się, spoglądając na nią z kadru, przełamując niewidzialną czwartą ścianę, a jego głos, zupełnie teraźniejszy, osadził ją znów w tym okropnym zimnie, tak daleko od tamtej beztroski i od Josefa. Miała ochotę mu o tym powiedzieć: o tym, że jest dla niej żywym śladem dawnej radości, słowa jednak zebrały jej się jedynie w krtani bezgłośne i zbyt nieporęczne. Pokiwała głową, bezwiednie dostrzegając znów pierścionek, na który spojrzał, ale nie mając odwagi zapytać – cieszyła się jedynie, że nie był sam, że nie musiał mierzyć się z rzeczywistością samotnie, że ktoś trzymał go za rękę i może nawet wychodził z nim jeszcze do kina.
– Ja mogę zostać – zaoferowała się odruchowo, podnosząc znów wzrok, wciąż zarumieniona, odzyskując odrobinę zdeterminowanej pewności. Pomyślała, że zapewne chce wrócić do swojej partnerki, na jego miejscu pewnie nie mogłaby myśleć o niczym innym, nie chciała go zatrzymywać w tym miejscu, w tym okropnym momencie. Mogła poczekać na kruczą straż, później spróbować dotrzeć do adresu jej rodziny, zanim ktoś ją uprzedzi surowym, chłodnym listem, zamknie tę kobietę w małej kopercie i czarnym tuszu pozbawionym głosu. Była, mimo to, wdzięczna za wypowiedziane przez niego zaklęcie; wciąż czuła się nieprzyjemnie oderwana, jakby mróz skuwał ją w pułapce tej głuchej, zimnej ciszy. Miała wrażenie, że inkantacja musiałaby w jej ustach zmartwieć, bo magia tężała jej pod skórą, skuta lodowatym dreszczem.
– Dziękuję – słowo wyrwało jej się bezwiednym prawie odruchem, kiedy nałożył na jej ramiona ciężar ciepłego płaszcza; złapała drżącymi palcami jego poły, zbierając je ku sobie i kuląc się w jego objęciu, jakby przez chwilę zapominała, że powinna działać i powinna się wszystkim zająć. Przez chwilę chciała ukryć się jedynie pod podanym jej okryciem, w pocieszającej obecności człowieka, którego głos kojarzył jej się ze szczęśliwszym czasem. – Nie musi pan czekać. Jeśli pana tutaj zastaną, zatrzymają pana na dłużej – zauważyła, nie odwracając od niego wzroku. Właściwie było to chyba nieodpowiedzialne; wywiad był w końcu konieczną częścią procedury, ale Folke miał do kogo wrócić, a ona wiedziała zapewne dokładnie tyle samo, co on. Kołnierz płaszcza, podciągnięty pod brodę, pachniał subtelnie kwiatami, delikatną słodyczą, która nie pasowała do tego wszystkiego tak samo, jak przywołane wspomnienie; pomyślała, że to bardzo ładne perfumy, że spodobałyby się jej mamie. – Przykro mi, że spotkałam pana w ten sposób. Bardzo lubię pana filmy. Wydaje się niewłaściwie nawet o tym mówić, chyba o czymkolwiek – odezwała się cicho, jakby nie była pewna, czy powinna. – Proszę wracać, żeby nie musiała się o pana martwić. Zajmę się wszystkim.
– W wydziale administracyjnym – przyznała z mimowiedną nieśmiałością, prawie zrywając pocieszający kontakt spojrzeń, przestrach okazywał się jednak silniejszy niż zawstydzenie i silniejszy niż niepewność wobec tego, co zobaczy w jego spojrzeniu. Spodziewała się, że będzie urażony, pomimo tak łagodnych, wyrozumiałych oczu; lub chociaż rozczarowany. Poczuła nieprzyjemną suchość w ustach, nie mogła jej przełknąć. – Zostało mi parę miesięcy stażu – wyjaśniła ciszej, czując, że jest mu winna tą szczerość. Jak mogła okłamywać go w tej sytuacji? Dawać mu fałszywe poczucie pewności, której w rzeczywistości nie umiała udźwignąć? I nawet teraz, w całkowitej prawdzie, rozpaczliwie próbowała rozgrywać słowa na swoją korzyść, jakby te tylko parę miesięcy czyniło jakąś różnicę w fakcie, że była jedynie młodą stażystką, ledwie skończyła studia, nie miała pojęcia, co właściwie należy robić z życiem, tym bardziej nie wiedziała, jak należało obchodzić się ze śmiercią, spokojną czy brutalną jak ta, która leżała pomiędzy nimi, pod jej kłamstwem. Miała wrażenie tymczasem, że obecna rzeczywistość nie dawała jej przestrzeni na to, by odkrywać materię tych ostateczności z właściwą cierpliwością i spokojem. Powinna wiedzieć jak żyć natychmiast, bo jutro mogła umrzeć; powinna wiedzieć, jak obchodzić się ze śmiercią, bo mogła wpaść na nią przypadkiem, losowego poranka, próbując uciec przed jej skłębionym widmem. Chciała mieć większe znaczenie, ale nie miała czasu, żeby zastanowić się, co to dla niej właściwie znaczy i co chce, żeby znaczyło. Nie wiedziała nawet, czy mogła myśleć lub mówić jeszcze o przyszłości; każdy dzień wydawał się pełen przypomnień, że ta przestawała istnieć, coraz częściej, dla przypadkowych ludzi. Dla tej młodej kobiety, przenikłej lutowym mrozem do szpiku. Łzy znów napłynęły jej do oczu, kiedy przełykała, z trudem, tę uwierającą świadomość, zaskakującą ją chyba w najgorszym możliwym momencie.
Zdołała się podnieść, pomimo jej ciężaru, trzymając się kurczowo jego obecności. Miała wrażenie, że ciepło jego dłoni przeniknęło ją do kości, wspinając się dreszczem łagodnego komfortu w górę przedramienia; teraz dopiero zdała sobie sprawę, że jej palce są mokre, a dygoczące ciało przemarznięte – nie narzuciła na siebie nawet płaszcza. Cofnęła skostniałą rękę z uścisku, spoglądając na jego bladą twarz, rozpoznając teraz dopiero rysy jego twarzy, czując jak znajome nazwisko nasuwa jej się na myśl odruchem poruszonej pamięci, ciepłym wspomnieniem wyjścia do kina po ostatnim zaliczeniu w letnim semestrze, Josef siedział po jej lewej stronie i nieustannie nachylał się, by złośliwie szeptać jej przewidywany bieg fabuły, a ona nie potrafiła oderwać wzroku od ekranu, czując na policzku jego ciepłe słowa bardziej niż je słysząc. Bohater filmu poruszył się, spoglądając na nią z kadru, przełamując niewidzialną czwartą ścianę, a jego głos, zupełnie teraźniejszy, osadził ją znów w tym okropnym zimnie, tak daleko od tamtej beztroski i od Josefa. Miała ochotę mu o tym powiedzieć: o tym, że jest dla niej żywym śladem dawnej radości, słowa jednak zebrały jej się jedynie w krtani bezgłośne i zbyt nieporęczne. Pokiwała głową, bezwiednie dostrzegając znów pierścionek, na który spojrzał, ale nie mając odwagi zapytać – cieszyła się jedynie, że nie był sam, że nie musiał mierzyć się z rzeczywistością samotnie, że ktoś trzymał go za rękę i może nawet wychodził z nim jeszcze do kina.
– Ja mogę zostać – zaoferowała się odruchowo, podnosząc znów wzrok, wciąż zarumieniona, odzyskując odrobinę zdeterminowanej pewności. Pomyślała, że zapewne chce wrócić do swojej partnerki, na jego miejscu pewnie nie mogłaby myśleć o niczym innym, nie chciała go zatrzymywać w tym miejscu, w tym okropnym momencie. Mogła poczekać na kruczą straż, później spróbować dotrzeć do adresu jej rodziny, zanim ktoś ją uprzedzi surowym, chłodnym listem, zamknie tę kobietę w małej kopercie i czarnym tuszu pozbawionym głosu. Była, mimo to, wdzięczna za wypowiedziane przez niego zaklęcie; wciąż czuła się nieprzyjemnie oderwana, jakby mróz skuwał ją w pułapce tej głuchej, zimnej ciszy. Miała wrażenie, że inkantacja musiałaby w jej ustach zmartwieć, bo magia tężała jej pod skórą, skuta lodowatym dreszczem.
– Dziękuję – słowo wyrwało jej się bezwiednym prawie odruchem, kiedy nałożył na jej ramiona ciężar ciepłego płaszcza; złapała drżącymi palcami jego poły, zbierając je ku sobie i kuląc się w jego objęciu, jakby przez chwilę zapominała, że powinna działać i powinna się wszystkim zająć. Przez chwilę chciała ukryć się jedynie pod podanym jej okryciem, w pocieszającej obecności człowieka, którego głos kojarzył jej się ze szczęśliwszym czasem. – Nie musi pan czekać. Jeśli pana tutaj zastaną, zatrzymają pana na dłużej – zauważyła, nie odwracając od niego wzroku. Właściwie było to chyba nieodpowiedzialne; wywiad był w końcu konieczną częścią procedury, ale Folke miał do kogo wrócić, a ona wiedziała zapewne dokładnie tyle samo, co on. Kołnierz płaszcza, podciągnięty pod brodę, pachniał subtelnie kwiatami, delikatną słodyczą, która nie pasowała do tego wszystkiego tak samo, jak przywołane wspomnienie; pomyślała, że to bardzo ładne perfumy, że spodobałyby się jej mamie. – Przykro mi, że spotkałam pana w ten sposób. Bardzo lubię pana filmy. Wydaje się niewłaściwie nawet o tym mówić, chyba o czymkolwiek – odezwała się cicho, jakby nie była pewna, czy powinna. – Proszę wracać, żeby nie musiała się o pana martwić. Zajmę się wszystkim.
Folke Baantjer
Re: 02.02.2001 – Las u podnóża gór – F. Baantjer & G. Molander Sob 15 Kwi - 17:07
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Przypominała mu Dagný – miała tę samą, jasną twarz o zbyt łagodnych rysach, by ukrywać pod nimi własny niepokój, ten sam, przepraszający uśmiech, który kołysał się nieśmiało pomiędzy kącikami warg, jakby w śpiesznej próbie chwycenia za właściwe postronki nerwów, to samo spojrzenie, przypominające taflę stygnącej herbaty, znad której wciąż unosiły się opary przyjemnego ciepła; łzy szkliły się w kącikach jej spojrzenia, dwie wilgotne perły uwięzione pod powiekami, a on przez chwilę czuł się, jakby znów miał ledwie osiem lat i drżał na śniegu pod własnym domem – nie wiedział, czy z zimna, czy ze strachu. Dagný przekonywała go, że wciąż żył, choć za każdym razem, kiedy budził się na szpitalnej kozetce, z plecami nasiąkniętymi bólem świeżej oparzelizny, był pewien, że jego serce biło coraz wolniej, a w gardle zbierała się pecyna przełkniętego dymu; zawsze wyglądała na jednako zmartwioną, gdy wstawał w środku nocy, nie mogąc wypłukać spod powiek koszmaru, który zbierał się łzami na granicy powiek, a on chciał jedynie zapewnić ją, że nie zasługiwał na pomoc, jaką próbowała mu ofiarować. Teraz, kiedy spoglądał prosto w lustrzane, brązowe oczy nieznajomej, pragnął powiedzieć, że nie musiała się już bać, lecz nie potrafił nawet wyciągnąć ramion, by złapać ją za ręce, pozwolić wyczuć ciepło własnego pulsu pod błękitnym nadgarstkiem i przekonać się, że oboje byli już bezpieczni, bo choć kobieta leżąca na ziemi miała żebra sztywno zaciśnięte wokół osierdzia, ich serca wciąż biły – dopóki żyli, mogli przynajmniej o niej pamiętać.
– Rozumiem – przytaknął, bo w rzeczywistości nie przypominała oficerów, którzy zaciskali dłonie w pięści i spoglądali na niego spod paroksyzmu ściągniętych brwi; nie chwytała go za ramię, jakby próbowała upuścić prawdę krwią spod cienkiej skóry i nie rozcierała jego strachu pomiędzy zębami, aż rozkruszył się do drobnych okruchów, które bez wyrzutów można było przełknąć w dół gardła. – Podejrzewam... p-podejrzewam, że nawet pracując w Kruczej Straży ciężko pogodzić się… z tym wszystkim. – nie umiał wyobrazić sobie, jak wiele duchów zostało przymkniętych w ciasnych teczkach archiwum, uwięzionych pod stosem dokumentów odłożonych na oddzielny stos, z którego już nigdy nie powracało się na powierzchnię; czasem myślał, że zapominano o nich dwukrotnie – najpierw, kiedy wiatr porywał ogłoszenia z kamiennej fasady, a następnie, gdy zamykano sprawę pod ciężką pieczęcią śmierci. W ciężkie, zimowe noce miasto zawodziło strachem, a on patrzył przez okno, dopóki oczy nie załzawiły mu się od spoglądania w jeden punkt – bał się opuścić powieki, bo wyobrażał sobie, jak wiele osób musiało zamknąć je przed nim i obudzić się w zupełnie innym miejscu, na leśnym runie, twardym od szronu, w objęciach uwagi przerażonego przechodnia, na dnie Helheimu, gdzie ciało nigdy nie rzucało cienia; Bertram pytał go, o czym myślał, a on nie potrafił mu odpowiedzieć, bo lęk uciskał go w dole krtani w ten sam sposób, w jaki pod grdyką zbierał się płacz, z jedyną różnicą, że nie mógł się go pozbyć, odkrztusić łez w miękką poduszkę i ukryć twarzy w dłoniach, dopóki policzki nie stałyby się pąsowe i ogorzałe; strach trawił go jak gorączka, wspomnienie pożaru, które od lat wygryzało się przez skronie, przepełniając ciało tym samym, roztrzęsionym gorącem, jaki zespoił się w czerwoną bliznę na jego plecach.
Kobieta zaoferowała, że zostanie, a on poczuł, jak w gardle staje mu ciężka gula niepewności, pragnienie, którego nie mógł osunąć w dół przełyku, bo pozostawiało po sobie mdlącą gorycz – drżało mu ciało, okryte wełnianym materiałem swetra i drżało mu serce, spowite osierdziem, które nigdy nie przyzwyczaiło się do niskich temperatur; pomyślał o Bertramie i jego ciepłych ramionach, jego czułym głosie, jego odległej obecności, uwierającej go za mostkiem jak brakujący narząd wycięty skalpelem spod tkliwej skóry – ból napiętych sztywnością tkanek uciskał go pomiędzy żebrami; wiedział, że nie mógł nabrać w płuca pełnego oddechu, rozluźnić emocji, które dygotały pod samym naskórkiem, szkląc oczy wilgocią wstydliwych łez. Pragnął jedynie osunąć się z powrotem na ziemię, wesprzeć głowę o jego bark i czekać, aż tętno zrówna się z biciem jego serca, obłaskawione poczuciem, że byli bezpieczni – w swoich ramionach; nie mógł jednak ruszyć się z miejsca, bo młoda stażystka trzęsła się nawet pod ciepłym okryciem płaszcza, jej oczy były wilgotne i przymglone, a skóra nakrywała się dropiatością lutowego chłodu, choć sam nie był pewien, czy zimno, które przesiąkało za odsłonięty kołnierz, miało coś wspólnego z temperaturą. Pokręcił głową na boki, czując skurcz w lewej komorze serca – czy Bertram miałby mu za złe tę zwłokę, gdyby wiedział? Pokręcił głową po raz drugi, tym razem we własnych myślach – był od niego odważniejszy, nigdy nie miałby potrzeby uciekać.
– Nie chcę zostawiać pani samej – odparł, unosząc wzrok z powrotem na bladą twarz nieznajomej, pilnując, by źrenice nie osunęły się ku leżącemu wśród śniegu ciału, choć nie miało to znaczenia, bo był pewien, że gdy tylko zamknie oczy, rysy kobiecej fizjonomii pojawią mu się pod powiekami z przerażającą dokładnością, czerwień run odciśnie się strachem na fakturze koszmarów, a poczucie winy zaszyje się głęboko w ciasnej wnęce umysłu. Obawiał się, że stażystka mu odmówi, więc przez chwilę skupił się na bólu, który wciąż rwał w panewce rozprostowanego kolana, pulsując wzdłuż uda, aż po ugięte lędźwie – żałował, że nie umiał zrobić dla niej nic więcej, nie był w stanie nawet wesprzeć dłoni na jej ramieniu, pozbyć się dygotu, który ćmił gaż po zmarznięte na wietrze opuszki. – Poza tym... n-nie wiem, czy dam radę wrócić… – zaczął, lecz głos ugrzązł mu wpół słowa, zawiązany w krtani ciasnym gruzłem zaskoczenia – odzwyczaił się od swojej sławy, spojrzeń, które rozpoznawały w nim postać z filmowego ekranu, profil ujęty na plakatach, które wisiały niegdyś rozwieszone na fasadach kamienic i od których zawsze odwracał wzrok, niezdolny uwierzyć w istnienie własnego oblicza. – Mnie również jest przykro, że musiała pani... że poznaliśmy się w takich okolicznościach. Jestem pewien, że wolałaby pani pamiętać p-postać, którą grałem w filmie – odparł, siląc się na przepraszający uśmiech, choć kąciki jego warg ledwie drgnęły, a w oczach przejaśniła się wilgoć, którą otarł pośpiesznie brzegiem rękawa. – Kto? – słowa wyrwały mu się z ust odruchowym pośpiechem, zaraz podążył jednak wzrokiem za nieznajomą, spoglądając na czerwone oczko pierścionka, połyskujące ufnie na jego serdecznym palcu; uśmiechnął się ciepło, choć przez jego fizjonomię przebrzmiał cień żalu – czy świat miałby mu za złe, gdyby przestał udawać? – Niedługo oboje wrócimy do domu – odpowiedział tylko, spoglądając w górę na błękity promień zaklęcia i czując, jak pojedyncze płatki śniegu kłują go w policzki zimnym szczypnięciem.
– Rozumiem – przytaknął, bo w rzeczywistości nie przypominała oficerów, którzy zaciskali dłonie w pięści i spoglądali na niego spod paroksyzmu ściągniętych brwi; nie chwytała go za ramię, jakby próbowała upuścić prawdę krwią spod cienkiej skóry i nie rozcierała jego strachu pomiędzy zębami, aż rozkruszył się do drobnych okruchów, które bez wyrzutów można było przełknąć w dół gardła. – Podejrzewam... p-podejrzewam, że nawet pracując w Kruczej Straży ciężko pogodzić się… z tym wszystkim. – nie umiał wyobrazić sobie, jak wiele duchów zostało przymkniętych w ciasnych teczkach archiwum, uwięzionych pod stosem dokumentów odłożonych na oddzielny stos, z którego już nigdy nie powracało się na powierzchnię; czasem myślał, że zapominano o nich dwukrotnie – najpierw, kiedy wiatr porywał ogłoszenia z kamiennej fasady, a następnie, gdy zamykano sprawę pod ciężką pieczęcią śmierci. W ciężkie, zimowe noce miasto zawodziło strachem, a on patrzył przez okno, dopóki oczy nie załzawiły mu się od spoglądania w jeden punkt – bał się opuścić powieki, bo wyobrażał sobie, jak wiele osób musiało zamknąć je przed nim i obudzić się w zupełnie innym miejscu, na leśnym runie, twardym od szronu, w objęciach uwagi przerażonego przechodnia, na dnie Helheimu, gdzie ciało nigdy nie rzucało cienia; Bertram pytał go, o czym myślał, a on nie potrafił mu odpowiedzieć, bo lęk uciskał go w dole krtani w ten sam sposób, w jaki pod grdyką zbierał się płacz, z jedyną różnicą, że nie mógł się go pozbyć, odkrztusić łez w miękką poduszkę i ukryć twarzy w dłoniach, dopóki policzki nie stałyby się pąsowe i ogorzałe; strach trawił go jak gorączka, wspomnienie pożaru, które od lat wygryzało się przez skronie, przepełniając ciało tym samym, roztrzęsionym gorącem, jaki zespoił się w czerwoną bliznę na jego plecach.
Kobieta zaoferowała, że zostanie, a on poczuł, jak w gardle staje mu ciężka gula niepewności, pragnienie, którego nie mógł osunąć w dół przełyku, bo pozostawiało po sobie mdlącą gorycz – drżało mu ciało, okryte wełnianym materiałem swetra i drżało mu serce, spowite osierdziem, które nigdy nie przyzwyczaiło się do niskich temperatur; pomyślał o Bertramie i jego ciepłych ramionach, jego czułym głosie, jego odległej obecności, uwierającej go za mostkiem jak brakujący narząd wycięty skalpelem spod tkliwej skóry – ból napiętych sztywnością tkanek uciskał go pomiędzy żebrami; wiedział, że nie mógł nabrać w płuca pełnego oddechu, rozluźnić emocji, które dygotały pod samym naskórkiem, szkląc oczy wilgocią wstydliwych łez. Pragnął jedynie osunąć się z powrotem na ziemię, wesprzeć głowę o jego bark i czekać, aż tętno zrówna się z biciem jego serca, obłaskawione poczuciem, że byli bezpieczni – w swoich ramionach; nie mógł jednak ruszyć się z miejsca, bo młoda stażystka trzęsła się nawet pod ciepłym okryciem płaszcza, jej oczy były wilgotne i przymglone, a skóra nakrywała się dropiatością lutowego chłodu, choć sam nie był pewien, czy zimno, które przesiąkało za odsłonięty kołnierz, miało coś wspólnego z temperaturą. Pokręcił głową na boki, czując skurcz w lewej komorze serca – czy Bertram miałby mu za złe tę zwłokę, gdyby wiedział? Pokręcił głową po raz drugi, tym razem we własnych myślach – był od niego odważniejszy, nigdy nie miałby potrzeby uciekać.
– Nie chcę zostawiać pani samej – odparł, unosząc wzrok z powrotem na bladą twarz nieznajomej, pilnując, by źrenice nie osunęły się ku leżącemu wśród śniegu ciału, choć nie miało to znaczenia, bo był pewien, że gdy tylko zamknie oczy, rysy kobiecej fizjonomii pojawią mu się pod powiekami z przerażającą dokładnością, czerwień run odciśnie się strachem na fakturze koszmarów, a poczucie winy zaszyje się głęboko w ciasnej wnęce umysłu. Obawiał się, że stażystka mu odmówi, więc przez chwilę skupił się na bólu, który wciąż rwał w panewce rozprostowanego kolana, pulsując wzdłuż uda, aż po ugięte lędźwie – żałował, że nie umiał zrobić dla niej nic więcej, nie był w stanie nawet wesprzeć dłoni na jej ramieniu, pozbyć się dygotu, który ćmił gaż po zmarznięte na wietrze opuszki. – Poza tym... n-nie wiem, czy dam radę wrócić… – zaczął, lecz głos ugrzązł mu wpół słowa, zawiązany w krtani ciasnym gruzłem zaskoczenia – odzwyczaił się od swojej sławy, spojrzeń, które rozpoznawały w nim postać z filmowego ekranu, profil ujęty na plakatach, które wisiały niegdyś rozwieszone na fasadach kamienic i od których zawsze odwracał wzrok, niezdolny uwierzyć w istnienie własnego oblicza. – Mnie również jest przykro, że musiała pani... że poznaliśmy się w takich okolicznościach. Jestem pewien, że wolałaby pani pamiętać p-postać, którą grałem w filmie – odparł, siląc się na przepraszający uśmiech, choć kąciki jego warg ledwie drgnęły, a w oczach przejaśniła się wilgoć, którą otarł pośpiesznie brzegiem rękawa. – Kto? – słowa wyrwały mu się z ust odruchowym pośpiechem, zaraz podążył jednak wzrokiem za nieznajomą, spoglądając na czerwone oczko pierścionka, połyskujące ufnie na jego serdecznym palcu; uśmiechnął się ciepło, choć przez jego fizjonomię przebrzmiał cień żalu – czy świat miałby mu za złe, gdyby przestał udawać? – Niedługo oboje wrócimy do domu – odpowiedział tylko, spoglądając w górę na błękity promień zaklęcia i czując, jak pojedyncze płatki śniegu kłują go w policzki zimnym szczypnięciem.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Gerda Molander
02.02.2001 – Las u podnóża gór – F. Baantjer & G. Molander Nie 23 Kwi - 16:45
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Na dnie spojrzenia chowała dyskretną wdzięczność; i dyskretne zawstydzenie nieudolną próbą uczynienia z siebie kogoś więcej, przesłonięte przez moment opuszczonym cieniem rzęs – pociągnięta znów we własny przestrach i naoczną małość czuła się, jakby przyłapano ją za kark ambicji przerastających możność i szarpnięto wstecz, przypominając o miękkości naskórka duszy wobec ostrych krawędzi brutalnej rzeczywistości; urodziła się z sercem pragnącym większych haustów życia niż było w stanie przełknąć, pragnęła być odważna, więc teraz zachłystywała się lękiem, mleczną ciszą wetkniętą w ściśniętą krtań jak kłąb wyciszającej, uwierającej waty. Rozdźwięk cichnął jedynie, kiedy przyjmowała ptasią formę: stawała się ciałem stworzonym do tego, czego chciało – pragnęło wolności, nieskończonej przestrzeni otwartego nieba, lekkości bytu, więc rozkładała skrzydła i zatapiała się w jego bezbrzeżności, ażurowe kości nie ciągnęły nigdy ku ziemi, płuca rozwarstwione w cztery oddechy rozdzielały między sobą wysiłek tchu sprawiedliwie; ptasie ciało pragnęło ucieczki i było odpowiedzią materii na tę potrzebę – lekkie kości, lekkie trzewia, lekkie serce, chorągwie piór wspierające się o opór powietrza i nic więcej, nie potrzebowało nic więcej poza sobą. Leżała później na podłodze przed zamkniętym oknem, włos dywanu wgryzał się w odsłoniętą skórę, serce próbowało dogonić spokój, miała miękki brzuch, miękkie ramiona, miękkie uda, zbyt szorstkie ambicje ocierały ją jak nieprzyjemny materiał lub piach wsypany między zastawki, chciała więcej, ale zatrzymywał ją ciężar strachu, własna skóra wydawała się nieprzystosowana do tego chłodu, tkliwe nerwy nadrywały się lękiem wobec rzeczy, którym chciała stawiać czoło odważnie, jakby ciało zdradzało ją swoją słabością, jego odruchy, mdłość podchodząca pod krtań i widmo popłochu na myśl, że mogłaby spojrzeniem natknąć się na oblicze znalezionej pod śniegiem kobiety. Czy można było oszukać własną naturę? Wyszkolić ją do nowych warunków? Czy powinna na nią patrzeć, wbrew sobie?
– W ostatnich miesiącach przeszło mi przez ręce więcej śmierci niż kiedykolwiek sobie wyobrażałam. Spodziewałam się, że to nie zawsze przyjemna praca, że to musi być trudne, przebywać w miejscu, do którego spływają wszystkie te rzeczy, ale... chyba nie sposób się na coś podobnego przygotować. Nawet, gdybyśmy wiedzieli wcześniej – mówiła cicho, jakby nie chciała zakłócać spokoju poświęconej w rytuale kobiety, mówić na głos o podłościach, jakie czasem znajdowała w dokumentach przechodzących przez wydział administracyjny, dziesiątki i setki dowodów na to, że drugiego człowieka należało się obawiać; tego, co tkwiło mu pod ciemieniem, przyczajone. Mimowolnie zaczęła spoglądać na ludzi inaczej, przyglądać im się bardziej, wodzić za gestami; zawsze była nieśmiała, teraz stawała się czasem, z błahych powodów, nieufna; wpadała w nerwowość, kiedy czyjeś spojrzenie kładło się na niej zbyt uważnie, kiedy słyszała za sobą odgłos kroków przez zbyt wiele płyt chodnika, kiedy dopadało ją irracjonalne przeczucie, że coś jest nie w porządku, chociaż nie mogła tego przyłapać. – Wydaje mi się, że to dobrze; że nie chcemy się z tym pogodzić, mam na myśli. To chyba znaczy, że trochę jeszcze w siebie wierzymy, wie pan, sobie nawzajem. Mimo wszystko – próbowała brzmieć jaśniej, próbowała wydawać się przynajmniej przekonująca w tych słowach, choć chłód przegryzał się do szpiku, a świadomość obecności zamarzniętego ciała chwytał ją w nagły motoryczny stupor, jakby w przypadkowym, nieostrożnym ruchu mogła się na nią natknąć. Nie zdołała się uśmiechnąć; bliżej jej było do poruszonego płaczu, przełykanego jeszcze w dół gardła. Obawiała się momentu, w którym oficerowie zaczną zadawać pytania, wezmą ją na ubocze, okryją kocem i obliczoną, służbową troską, tylko przez chwilę. Później powiedzą, żeby wróciła do mieszkania, a ona będzie czekać jeszcze chwilę, próbując zdobyć się na prośbę o towarzystwo.
Nie chcę zostawiać pani samej, jakby odczytywał z niej tę obawę; nieprzemożoną potrzebę obecności, jeszcze przez moment. Mówiła mu, żeby wrócił do siebie, zanim oficerowie zatrzymają go tutaj na dłużej, ale nie chciała, żeby ją zostawiał z nią samą – dopiero ciepła, rozedrgana ulga wlewającą się w pęcherz osierdzia uświadomiła jej, że próbowała znów oszukać siebie i jego. Podarowany jej płaszcz był ciepły; zbierając w palcach jego poły ze sobą, miała ochotę w nim zniknąć, choć nie był wiele większy od jej rozmiaru. Nie odwracała wzroku od jego źrenic, zakrytych lustrem podobnego zatroskanego przestrachu, wdzięczna za ich wyrozumiałą miękkość, poruszona kształtem przesuwających się pod ich taflą emocji; pnie drzew rysowały na nich pionowe pasy podłużnych sylwetek, jasnych i ciemnych, zakrzywionych na spojówce. Wydawał się w pierwszej chwili zaskoczony jej słowami, jakby nie oczekiwał rozpoznania – chociaż pamiętała jeszcze ten czas, kiedy jego łagodną twarz znaleźć można było wszędzie, pamiętała kolejki do kina, pamiętała zapach popcornu, ciche szepty za plecami, otarcie dłoni o jej dłoni, kiedy gasło światło. Czy ludzie jeszcze chodzili do kina? Czy potrafili nie bać się tej ciemności? Przypominała sobie ostatnie zdjęcie, na którym widziała jego twarz – poznaczoną opuchniętym sińcem i krwią; nie pamiętała, co się wydarzyło, podobno był pijany. Nie wyglądał na kogoś, kto wdawał się w bójki. Choć teraz nie była już pewna, czy ktokolwiek wygląda na osobę, którą rzeczywiście jest; sama próbowała przecież udawać kogoś innego.
– Pan zapewne wolałby spotkać teraz prawdziwego oficera – odpowiedziała bez złośliwości, zdobywając się na cień bladego, przygasłego uśmiechu. – Wydaje się pan, prawdę mówiąc, przystępniejszy poza kadrem. Mam nadzieję, że nie jest to nieuprzejme, mówić tak aktorowi. Gra pan bardzo dobrze. Wyobrażałam sobie pana inaczej.
Miała ochotę zapytać go, co się wydarzyło; dlaczego przestał grać, czy miało to związek z tamtą bójką? Albo z tą kobietą? Wydawał się zaskoczony, kiedy wspominała o niej znowu – rozumiała, ciężko było zachować swoje myśli w porządku, udawać, że obok nich nie ścieli się śmierć i brutalne okrucieństwo, którego nie potrafili ani pojąć, ani złapać za nadgarstek w przyłapanym czynie od miesięcy. Bezsilność stawała się powszedniością; oczekiwanie wiosny słodyczą przegryzioną gorzką świadomością, ile ludzi jej nie doczekało.
– Dziękuję – mruknęła jeszcze, pozwalając by oczekiwanie okryło ich kołtunem wspólnej ciszy, bezpieczniejszej w towarzystwie, znośniejszej przez drugą obecność; zanim powietrze nie zadrżało od łopotu czarnych płaszczy.
Gerda i Folke z tematu
– W ostatnich miesiącach przeszło mi przez ręce więcej śmierci niż kiedykolwiek sobie wyobrażałam. Spodziewałam się, że to nie zawsze przyjemna praca, że to musi być trudne, przebywać w miejscu, do którego spływają wszystkie te rzeczy, ale... chyba nie sposób się na coś podobnego przygotować. Nawet, gdybyśmy wiedzieli wcześniej – mówiła cicho, jakby nie chciała zakłócać spokoju poświęconej w rytuale kobiety, mówić na głos o podłościach, jakie czasem znajdowała w dokumentach przechodzących przez wydział administracyjny, dziesiątki i setki dowodów na to, że drugiego człowieka należało się obawiać; tego, co tkwiło mu pod ciemieniem, przyczajone. Mimowolnie zaczęła spoglądać na ludzi inaczej, przyglądać im się bardziej, wodzić za gestami; zawsze była nieśmiała, teraz stawała się czasem, z błahych powodów, nieufna; wpadała w nerwowość, kiedy czyjeś spojrzenie kładło się na niej zbyt uważnie, kiedy słyszała za sobą odgłos kroków przez zbyt wiele płyt chodnika, kiedy dopadało ją irracjonalne przeczucie, że coś jest nie w porządku, chociaż nie mogła tego przyłapać. – Wydaje mi się, że to dobrze; że nie chcemy się z tym pogodzić, mam na myśli. To chyba znaczy, że trochę jeszcze w siebie wierzymy, wie pan, sobie nawzajem. Mimo wszystko – próbowała brzmieć jaśniej, próbowała wydawać się przynajmniej przekonująca w tych słowach, choć chłód przegryzał się do szpiku, a świadomość obecności zamarzniętego ciała chwytał ją w nagły motoryczny stupor, jakby w przypadkowym, nieostrożnym ruchu mogła się na nią natknąć. Nie zdołała się uśmiechnąć; bliżej jej było do poruszonego płaczu, przełykanego jeszcze w dół gardła. Obawiała się momentu, w którym oficerowie zaczną zadawać pytania, wezmą ją na ubocze, okryją kocem i obliczoną, służbową troską, tylko przez chwilę. Później powiedzą, żeby wróciła do mieszkania, a ona będzie czekać jeszcze chwilę, próbując zdobyć się na prośbę o towarzystwo.
Nie chcę zostawiać pani samej, jakby odczytywał z niej tę obawę; nieprzemożoną potrzebę obecności, jeszcze przez moment. Mówiła mu, żeby wrócił do siebie, zanim oficerowie zatrzymają go tutaj na dłużej, ale nie chciała, żeby ją zostawiał z nią samą – dopiero ciepła, rozedrgana ulga wlewającą się w pęcherz osierdzia uświadomiła jej, że próbowała znów oszukać siebie i jego. Podarowany jej płaszcz był ciepły; zbierając w palcach jego poły ze sobą, miała ochotę w nim zniknąć, choć nie był wiele większy od jej rozmiaru. Nie odwracała wzroku od jego źrenic, zakrytych lustrem podobnego zatroskanego przestrachu, wdzięczna za ich wyrozumiałą miękkość, poruszona kształtem przesuwających się pod ich taflą emocji; pnie drzew rysowały na nich pionowe pasy podłużnych sylwetek, jasnych i ciemnych, zakrzywionych na spojówce. Wydawał się w pierwszej chwili zaskoczony jej słowami, jakby nie oczekiwał rozpoznania – chociaż pamiętała jeszcze ten czas, kiedy jego łagodną twarz znaleźć można było wszędzie, pamiętała kolejki do kina, pamiętała zapach popcornu, ciche szepty za plecami, otarcie dłoni o jej dłoni, kiedy gasło światło. Czy ludzie jeszcze chodzili do kina? Czy potrafili nie bać się tej ciemności? Przypominała sobie ostatnie zdjęcie, na którym widziała jego twarz – poznaczoną opuchniętym sińcem i krwią; nie pamiętała, co się wydarzyło, podobno był pijany. Nie wyglądał na kogoś, kto wdawał się w bójki. Choć teraz nie była już pewna, czy ktokolwiek wygląda na osobę, którą rzeczywiście jest; sama próbowała przecież udawać kogoś innego.
– Pan zapewne wolałby spotkać teraz prawdziwego oficera – odpowiedziała bez złośliwości, zdobywając się na cień bladego, przygasłego uśmiechu. – Wydaje się pan, prawdę mówiąc, przystępniejszy poza kadrem. Mam nadzieję, że nie jest to nieuprzejme, mówić tak aktorowi. Gra pan bardzo dobrze. Wyobrażałam sobie pana inaczej.
Miała ochotę zapytać go, co się wydarzyło; dlaczego przestał grać, czy miało to związek z tamtą bójką? Albo z tą kobietą? Wydawał się zaskoczony, kiedy wspominała o niej znowu – rozumiała, ciężko było zachować swoje myśli w porządku, udawać, że obok nich nie ścieli się śmierć i brutalne okrucieństwo, którego nie potrafili ani pojąć, ani złapać za nadgarstek w przyłapanym czynie od miesięcy. Bezsilność stawała się powszedniością; oczekiwanie wiosny słodyczą przegryzioną gorzką świadomością, ile ludzi jej nie doczekało.
– Dziękuję – mruknęła jeszcze, pozwalając by oczekiwanie okryło ich kołtunem wspólnej ciszy, bezpieczniejszej w towarzystwie, znośniejszej przez drugą obecność; zanim powietrze nie zadrżało od łopotu czarnych płaszczy.
Gerda i Folke z tematu