:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer
2 posters
Folke Baantjer
Re: 17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer Czw 27 Maj - 18:11
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
17.10.2000
Dni przewijały się przez jego życie jak taśma przestarzałych kliszy, przesuwanych w projektorze z cichym szczękiem oporu, zbyt niewyraźne i rozmazane, by wychwycić z nich wyrazistość konkretnych zdarzeń – nie wychodził z domu od kilku dni, pozwalając by błękit przyodzianego chmurami nieba przeobraził się w spękaną biel sufitu, pojedyncze, kurze łapki pęknięć rozciągnięte cienką nitką pajęczyn w kątach zakurzonego mieszkania. Zepsute, niedomknięte okno kołysało się za sprawą wichrów chłodnych, jesiennych nocy, wyrywając go z płytkiego snu ponurym stukotem, hałasem wpisanym w dolegliwy szum skroni, melancholijną, znużoną świadomość przemijania – co jeśli wszystko się już wydarzyło, a do pokoju lada dzień wkroczą obcy ludzie powynosić rekwizyty, pozamiatać, zgasić światło?
Kiedy nadwyrężona myślami świadomość wychynęła z powrotem na gładką powierzchnię jawy, słońce przedzierało się bladą śreżogą przez podłużne dziury w żaluzjach, rzucając tygrysie paski światła na ciemny brąz podłogi – była wczesna godzina poranna, miasto wciąż owinięte bawełną ciszy, chociaż tarcza pogodnego blasku łypała już na ulice zza odległej linii horyzontu, powoli nabierając jaśniejszych, mdławych barw, wyzbywając się zaspanej pozłoty, która lśniła czerwienią w chwili nastania świtu. Wobec oślepiającej strugi, która wpadła jaskrawożółtą pręgą przez złamaną listwę drewnianej rolety, Folke odwrócił się na drugi bok, zakrywając twarz ciepłym materiałem kołdry, niechętny wobec opuszczenia bezpiecznego eremu łóżka, zapadającego się pod jego ciężarem w chwilowym, ułudnym poczuciu bliskości. Złośliwe bóstwa losu nie pozostawały jednak obojętne względem jego apatycznego zmurszenia, przerywając ciszę pozornej senności, wyrywając umysł z objęć fantasmagorii głośnym miauknięciem, niecierpliwą kitą kociego ogona, smagającą go po czole z nieprzejednanym rozdrażnieniem, przycichłym dopiero, gdy koc zsunął się na podłogę po przeciwległej stronie materaca.
Tknięte chorobą nogi, zesztywniałe inercją chłodnych dni październikowych, ugięły się pod pionem ciała, iskrząc pojedynczymi igłami bólu, dyskomfortem wyrzynającym się w osłabione włókna mięśni – nie pamiętał kiedy stał się tak paralityczny i zdrętwiały, którego dnia obudził się, zamieniając barwne, filmowe scenariusze na posępne ukrywanie się wśród murowanych ścian kamienicy. Zestrzał się szybciej, niż wypadało, a złowroga świadomość czasu, który wartkim nurtem przesypywał się przez klepsydrę jego życia, tym silniej uwydatniała tylko poczucie bezsilności i niespełnienia – kogo tak naprawdę oszukiwał, wkraczając z powrotem na teatralną estradę? Wstał powoli, zdejmując z kuchennego blatu porcelanową miskę, nad którą nachylił się zaraz bury kocur, żarłoczny i rozdrażniony, chłepcząc mleko tak zachłannie, że białe krople zawisły na cienkich strunach jego wąsów, skapując po burej, puszystej brodzie, Folke uniósł tymczasem głowę ku szklanej tafli lustra, odgarniając włosy do tyłu, przysłaniając sine półksiężyce zmęczenia, przyglądając się jak nierówne wiechcie zarostu giną pod srebrzystym ostrzem żyletki.
Nie pamiętał, dlaczego wyszedł z domu, świeże, rześkie powietrze uderzyło go jednak w twarz przyjemnym powiewem jesieni, roztaczającej wokół miasta koloryt barw rozjątrzony niezawstydzonymi promieniami słońca, wdzierającymi się, jak gdyby na zapas, w szarość nadchodzącej zimy. Jezioro Golddajávri, którego wschodni brzeg, jak ojcowskie ramię, osłaniał pobliskie okolice Midgardu, przed południem było jeszcze stosunkowo puste, skąpane w bladych refleksach słońca, które lśniło błyszczącą pokrywą na tle jego niebieskiej tafli – chociaż nad szeroką, piaszczystą plażą był ostatnio przeszło dekadę temu, młody i rozwichrzony entuzjazmem nadchodzącego lata, okolice drewnianego molo wciąż wydały mu się nadzwyczaj znajome, niby zatrzymane w czasie, zaklęte, jak nieszczęśliwe owady, w bursztynowym grobowcu kalafonii.
Zmieszany reminiscencją młodości, przystanął na brzegu plaży, zawieszając wzrok na kolorowych łódkach, luźno zacumowanych przy lądzie, przyglądając się burym kaczkom, zanurzającym owoskowane pióra w falującej porannym wiatrem wodzie. W głowie mógłby wyobrazić sobie, jak zanurza się, podobnie jak one, w chłód bezpiecznego zwierciadła jeziora, pozwala by spokojny nurt wdarł się w splątane kosmyki włosów, unosząc je, jak groteskowy nimb, wokół jego twarzy, ostatecznie wciąż stał jednak bezczynnie, powstrzymywany przez własną, naznaczoną skrytym lękiem powściągliwość, wgłębiając buty w miękką piaskownicę wybrzeża i przysiadając na niewielkim wzniesieniu plaży, z wciąż zarzuconym na kark, ciemnym kaftanem płaszcza, który, przyciągając słońce, rozgrzewał przyjemnie plecy, ściągnięte pobielałą arabeską zabliźnionych wspomnień.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer Nie 30 Maj - 21:49
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Warstwy wydarzeń ostatnich dni obarczały zesztywniały z nerwów kark nieprzyjemnym ciężarem, dotąd w okołopełniowym roztargnieniu niedostrzeganym, dzisiaj dopiero szczególnie dotkliwszym, kiedy świt kolejnego dnia wsunął się pod jego powieki, przyjemnie ociężałe po głębokim śnie, pierwszym spokojniejszym od, jak mu się zdawało, wieków; ciężarem teraz dopiero sobie uzmysłowionym z dojmującą klarownością i opóźnieniem, kiedy jasność pogodnego poranka wpadła przez przesmyk zamglonych źrenic, rozpraszając wreszcie gęstą mgłę otępienia osiadłą na kolebce myśli, nieodzownie towarzyszącą co miesiąc lunarnemu przesileniu. Podnosząc się rankiem z łóżka, mechanicznym odruchem rozpoczynając kolejny dzień wedle swoich przyzwyczajeń, wychodząc wreszcie z domu w rześkie, przejrzyste powietrze, być może ostatnie przyjemne tchnienie ciepła przed mrozem nadchodzącej zimy, przyglądał się im z cierpkim poczuciem, że nie przydarzyły się jemu, że odtwarzał bieg zdarzeń, w którym nie brał bezpośrednio udziału, ale które oglądał z boku, z bezpiecznego dystansu niezaangażowanego obserwatora – spotkanie z Pirkko po długim czasie milczenia, wymuszonego na wszystkich znajomościach kalectwem izolującego się usposobienia, przebłyski z wieczoru rozpoczętego w Piwnicy Fenrira, a zakończonego rankiem za ostrożnie zamykanymi za sobą drzwiami mieszkania Folke, późniejsze próby utrzymania eliksiru w żołądku, kiedy kac ogłuszał mu skronie migreną, udręka pełni powracająca co miesiąc niezawodnie i bezwzględnie, skażona żałobnym woalem nagłej straty, który wciąż opadał na niego wraz z bólem przemiany, pomimo upływu tych wszystkich nieuchronnie umykających lat, w końcu incydent ostatniego wezwania do pochwyconego w sieć wilka, który wciąż gorzał na przedramieniu pulsującą pod materiałem rękawa raną, nad którą Hedda pochylała bursztyn spojrzenia. Z trudem odnajdował siebie samego w materii tych uchwyconych przez pamięć kadrów, z uporem przedzierał się jednak przez pryzmat poczucia dziwnej odrębności, wertując je w końcu z trzeźwą uważnością, osadzając się na powrót w łamach swojego życia, strząsając z siebie niespokojną potrzebę odcinania się od siebie samego, od słów, które wypowiedział, uczuć, których doświadczył, sytuacji, w które się zapędził, od tego ciężaru, jaki przyciskał mu się do spiętego pod kołnierzem karku świadomością, że wszystkie te rzeczy należały do niego, wychodziły od niego i składały się na niego, jak każde poprzednie nieszczęście, każdy poprzedni ulotny epizod szczerej radości i wszystko, co figurowało gdzieś pomiędzy, nieskrajne i mdłe, pomieszane i nieistotne, zapomniane lub utrwalone w wietrzejącym urywku reminiscencji.
Dopalając papierosa na drzazdze drewnianego molo wbitej w peryferię rozległego jeziora, rozmasowywał dłonią szyję, przekręcając głowę ze zbolałym grymasem, słuchając jak poruszana łagodnymi falami łódka z drażniącą regularnością uderza o podporę burtą, od której odpryskiwała stara, zielonkawa farba, pokiereszowana siatką spękań. Wypuścił ostatni kłąb gryzącego płuca dymu, przyciskając rozjątrzony koniec niedopałka do szczytu słupka, do którego przycumował wynajętą łajbę; chwytał już palcami za owinięty wokół niego sznur, kiedy nieopatrznie poniesione dalej spojrzenie natknęło się na łyśnięcie znajomej sylwetki i bezwiednie zatrzymało na niej z niefortunną nierozwagą – bo przystanąwszy przy jego widoku na dłużej niż przypadkowy ułamek sekundy, nie mógł udawać już, że go nie dostrzegł, przed samym sobą i przed nim, gdyby miał tę nierozwagę odwzajemnić, zapewne tym bardziej niechcący. Podmuch rześkiego wiatru strącił z malowanego bejcą drewna okruchy popiołu; Bertram tymczasem próbował podobnie pozbyć się pyłu postrzępionych wspomnień, jakie wgryzły się w jego przytomność tym żywiej niewygasłymi jeszcze iskrami wypadków pijanej nocy, pamiętanymi z charakterystyczną nietrzeźwości wybiórczością, z której układał mu się obraz niepełny, niepokojący tak samo tym, co pamiętał, jak i tym, co mu umykało. Nie wiedział sam, co było gorsze – czy wstyd, który rozlał się w nim nagłym impulsem, czy towarzysząca mu nadzieja, raptowna chęć, by podejść do niego, niezręcznością słów przykuć uwagę zielonych oczu, zatrzymać ją dla siebie na chwilę, bezpiecznie krótką, ledwie wystarczającą, by upewnić się, że to, co zdawało mu się, że odnajduje w ich głębi patrzącej na niego z niewyraźnych klatek wspomnień nie miało miejsca naprawdę, nie zagrażało im wcale, nie istniało w rzeczywistości, a tylko w jego bezmyślnych delirycznych urojeniach, od których mógłby się raz na zawsze uwolnić lapidarnym cięciem naocznego potwierdzenia.
– Zawsze wyobrażałem sobie, że wszędzie towarzyszy ci wianuszek oddanych fanek – usłyszał siebie samego, zdając sobie nagle sprawę, że stoi już obok niego, z dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie rozpiętego płaszcza, z echem własnych kroków pozostawionych na deskach molo za sobą, z bladym cieniem niezręcznego uśmiechu na wargach, niecierpliwym spojrzeniem sięgającym ku zwracanym na niego źrenicom, kotwiczącym się na nich ze zmęczoną, ostrożną uważnością. – Było mi cię wtedy trochę żal, zawsze jak czytałem te usilne artykuły o tobie, śledzące każdy twój krok i rozkładające je na części pierwsze ze śmieszną desperacją, żeby znaleźć w nich coś albo chwalebnego, albo kompromitującego. Wydawało mi się, że oszalałbym na twoim miejscu. Pewnie faktycznie bym oszalał – mówił, mierząc się z sytuacją z coraz wyraźniejszym zrezygnowaniem, posępnym poddaniem się skrępowaniu, jakie przywiodło jego dłoń z powrotem ku sztywności karku. Zawiesił w końcu głos, kwitując swoją kapitulację pogłębieniem tego posępnego uśmiechu, jaki ostygał mu w kącikach ust.
Krótka, zwyciężona cisza zadzwoniła mu w uszach, zdjęty zażenowaniem odwrócił wzrok ku kołyszącym się na tafli jeziora refleksom, zsunął palce z szyi z powrotem w opokę kieszeni; w końcu tknięty przebłyskiem ponownej śmiałości spojrzał na niego znowu, nienachalnie, jakby ze spokorniałą, wyglądającą przezornie odmowy, łagodnością.
– Wypożyczyłem łódkę, na godzinę, może dwie, póki jest jeszcze spokojnie. Masz czas?
Dopalając papierosa na drzazdze drewnianego molo wbitej w peryferię rozległego jeziora, rozmasowywał dłonią szyję, przekręcając głowę ze zbolałym grymasem, słuchając jak poruszana łagodnymi falami łódka z drażniącą regularnością uderza o podporę burtą, od której odpryskiwała stara, zielonkawa farba, pokiereszowana siatką spękań. Wypuścił ostatni kłąb gryzącego płuca dymu, przyciskając rozjątrzony koniec niedopałka do szczytu słupka, do którego przycumował wynajętą łajbę; chwytał już palcami za owinięty wokół niego sznur, kiedy nieopatrznie poniesione dalej spojrzenie natknęło się na łyśnięcie znajomej sylwetki i bezwiednie zatrzymało na niej z niefortunną nierozwagą – bo przystanąwszy przy jego widoku na dłużej niż przypadkowy ułamek sekundy, nie mógł udawać już, że go nie dostrzegł, przed samym sobą i przed nim, gdyby miał tę nierozwagę odwzajemnić, zapewne tym bardziej niechcący. Podmuch rześkiego wiatru strącił z malowanego bejcą drewna okruchy popiołu; Bertram tymczasem próbował podobnie pozbyć się pyłu postrzępionych wspomnień, jakie wgryzły się w jego przytomność tym żywiej niewygasłymi jeszcze iskrami wypadków pijanej nocy, pamiętanymi z charakterystyczną nietrzeźwości wybiórczością, z której układał mu się obraz niepełny, niepokojący tak samo tym, co pamiętał, jak i tym, co mu umykało. Nie wiedział sam, co było gorsze – czy wstyd, który rozlał się w nim nagłym impulsem, czy towarzysząca mu nadzieja, raptowna chęć, by podejść do niego, niezręcznością słów przykuć uwagę zielonych oczu, zatrzymać ją dla siebie na chwilę, bezpiecznie krótką, ledwie wystarczającą, by upewnić się, że to, co zdawało mu się, że odnajduje w ich głębi patrzącej na niego z niewyraźnych klatek wspomnień nie miało miejsca naprawdę, nie zagrażało im wcale, nie istniało w rzeczywistości, a tylko w jego bezmyślnych delirycznych urojeniach, od których mógłby się raz na zawsze uwolnić lapidarnym cięciem naocznego potwierdzenia.
– Zawsze wyobrażałem sobie, że wszędzie towarzyszy ci wianuszek oddanych fanek – usłyszał siebie samego, zdając sobie nagle sprawę, że stoi już obok niego, z dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie rozpiętego płaszcza, z echem własnych kroków pozostawionych na deskach molo za sobą, z bladym cieniem niezręcznego uśmiechu na wargach, niecierpliwym spojrzeniem sięgającym ku zwracanym na niego źrenicom, kotwiczącym się na nich ze zmęczoną, ostrożną uważnością. – Było mi cię wtedy trochę żal, zawsze jak czytałem te usilne artykuły o tobie, śledzące każdy twój krok i rozkładające je na części pierwsze ze śmieszną desperacją, żeby znaleźć w nich coś albo chwalebnego, albo kompromitującego. Wydawało mi się, że oszalałbym na twoim miejscu. Pewnie faktycznie bym oszalał – mówił, mierząc się z sytuacją z coraz wyraźniejszym zrezygnowaniem, posępnym poddaniem się skrępowaniu, jakie przywiodło jego dłoń z powrotem ku sztywności karku. Zawiesił w końcu głos, kwitując swoją kapitulację pogłębieniem tego posępnego uśmiechu, jaki ostygał mu w kącikach ust.
Krótka, zwyciężona cisza zadzwoniła mu w uszach, zdjęty zażenowaniem odwrócił wzrok ku kołyszącym się na tafli jeziora refleksom, zsunął palce z szyi z powrotem w opokę kieszeni; w końcu tknięty przebłyskiem ponownej śmiałości spojrzał na niego znowu, nienachalnie, jakby ze spokorniałą, wyglądającą przezornie odmowy, łagodnością.
– Wypożyczyłem łódkę, na godzinę, może dwie, póki jest jeszcze spokojnie. Masz czas?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer Pon 31 Maj - 22:29
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Kiedy stanął przed nim, czas niespodziewanie rozciągnął się jak guma, pozwalając by sekundy, jak ziarna piasku, przeciskały się opieszale, jedna po drugiej, przez wąskie gardło klepsydry, odmierzającej czas w obcej, onirycznej rzeczywistości, rozsnuwającej się przed jego oczami, niby świadomy sen, z którego oków nie sposób było się jednak wyzwolić – nie poprzez rozpaczliwe zaciskanie powiek, nie poprzez paznokcie pozostawiające czerwone półksiężyce na wrażliwej fakturze skóry, nie poprzez myśli, które uparcie nie podlegały stanowczym komendom jego skancerowanej woli. Uniósł powoli głowę, odwzajemniając słaby, wykrzywiony bolesnością uśmiech, z myśli nie mogąc jednak wyrugować tłoczących się pod czaszką domysłów, obaw i refleksji, wobec których chciał uzyskać odpowiedzi, mimo że bał się ich bardziej niż własnej niewiedzy – jak wiele Bertram pamiętał z ich ostatniego spotkania? Jak wiele miał mu za złe?
– Nie udawaj, że nie wiesz. – odparł, siląc się pogodną sympatyczność, z jaką odchylił nareszcie głowę, z pozycji siedzącej spoglądając bezpośrednio w brąz tęczówek Holsteina, zawieszając kotwicę uwagi wśród lineatury jego twarzy, uczepiając się jej jak statek cumujący nareszcie u wybrzeży bezpiecznego portu. – Złote lata mojej kariery skończyły się prawie tak samo szybko, jak się zaczęły, dziennikarze z ogromnym oddaniem starali się, żeby usłyszał o tym każdy, nawet jeśli całe życie spędził dotąd pod kamieniem. – odparł nieco żartobliwie, z wątłym sentymentem, choć już bez żalu – nie lubił wskrzeszać truchła swojej przeminionej sławy, ze słusznym, wciąż żywym wstydem odnosząc się do jej gwałtownego końca, zwieńczonego zdjęciem, które nakryło publiczność falą szeroko pojętego oburzenia, z jaką później zwykli taksować go wzrokiem na ulicy, przed którą nieudolnie się osłaniał, stawiając kołnierz płaszcza wysoko, aż po same uszy, wzrok spuszczając na własne dłonie, zaciśnięte nerwowo na miękkim skrawku materiału, nareszcie ucinając kołtuny myśli alkoholem, pitym z gwintu i osiadającym, jak kurz, na grobie jego utraconych sukcesów. – Zawsze wydawało mi się, że ta sława, filmy, plakaty i artykuły, że to wszystko jakiś naiwny sen, z którego w końcu musiałem się obudzić. Prędzej czy później coś musiało się wydarzyć. – wzruszył ramionami, tym razem ton jego głosu nabrał jednak niepewnego odcienia, jak gdyby sam pożałował wypowiedzianych słów, zbyt późno zdając sobie sprawę, że wypłynęły swobodnie z głębi krtani i przysłaniając je krzywym, wymuszonym uśmiechem.
Czasami miał nadzieję, że Bertram nie widział tego zdjęcia, choć w głębi serca wiedział, że było to niemożliwe – skandal, który się na nim odbił, z ostateczną impulsywnością zrzucając prospekty filmowej kariery w dół ciemnego padołu ponurej dorosłości, tkwił wciąż w ludzkich mieszkaniach, unieśmiertelniony na okładkach gazet, okraszony nagłówkami, od których nie sposób było oderwać ciekawskiego wzroku. Sam, gdy pierwszy raz na nie spojrzał, poczuł się osobliwie odrealniony, jak gdyby ten mężczyzna na którego patrzył – widocznie pijany, z sińcem podkowy pod lewym okiem i rozbitą wargą, poczerwieniałą i napuchniętą od krwi – był mu zupełnie obcy, jak gdyby to wcale nie był on, nie ten, którego znał. Nie raz śmiał się później, że wiódł podwójne życie, znajomi radośnie folgowali natomiast tym beztroskim komentarzom, on czuł jednak, pomimo uśmiechu, jak wzdłuż zakrzywionej linii kręgosłupa zsuwa się chłodny dreszcz upokorzenia, pewnego osobliwego, wyrzynającego się w umysł przerażenia, które napierało na niego ilekroć wieczorami podciągał przed lustrem materiał koszuli, odkrywając bolesne sińce, zdobiące skórę na żebrach odcieniami wrzosu, bursztynu i grynszpanu, dłońmi dotykając arabesek dekorujących plecy blizn, które skutecznie nie pozwalały mu wmawiać sobie, że to tylko przeszłość, nieistniejąca, zrodzona w wyobraźni reminiscencja wydarzeń, które nigdy nie miały racji bytu – żadna z tych ran nie należała do przeszłości, skoro żył nimi nadal tak intensywnie, opierając potylicę o chłód umywalki, zaciskając szczęki na wepchniętych do ust palcach, byle płakać jak najciszej, byle przed sobą samym ukrywać ból, który, niepomny upływającego czasu, wracał do niego zawsze z tą samą, okrutną determinacją.
Pytanie Bertrama, tak groteskowo niespodziewane i odrealnione, chwilowo odebrało mu rezon, sprawiając, że cisza, jaka zawisła w powietrzu pomiędzy nimi, pogłębiła się nagle, gęstniejąc jak ciemna melasa. Początkowo nie wiedział, jak zareagować, pozwolił sobie zatem na trwanie w ciasnej opoce milczenia tak długo, jak przyzwalała na to uprzejma konwencja refleksji – myśli, które kołatały w rzeczywistości w klaustrofobicznym karcerze czaszki, zderzały ze sobą uczucia tak ambiwalentne, że w głębi duszy marzył tylko o chwili prawdziwego spokoju, opanowania, które ułaskawiłoby rozszalały huragan, przemieniając go na nowo w płaską, błękitną taflę wody, zachęcającej beztroską swego łagodnego, szemrzącego cicho falowania.
– Cóż – kącik jego ust drgnął sympatycznie, uśmiech roziskrzył się natomiast blado również w zielonkawej otchłani spojrzenia – ostatnio mam znacznie więcej wolnego czasu, niż jestem w stanie udźwignąć. – kosmate zwierzę wewnętrznego rozsądku rozbudziło się z sennej drzemki swej dotychczasowej inercji, unosząc powoli łeb, czy to w niepewności, czy raczej w słusznej dezaprobacie, raz jeszcze, choć tym razem zbyt późno, ostrzegając go przed młodzieńczą bezmyślnością uczuć, których tropem tak chętnie pragnął podążyć. Skrzywił się nieznacznie, próbując podnieść się z grząskiego, wyślizgującego mu się spod stóp podłoża, piachu zsypującego się z niewielkiego kopca plaży, na którym wcześniej przysiadł, ostatecznie, z ponurym, szarym zażenowaniem, które rozrysowało się spąsowiałymi wypiekami zawstydzenia na jego policzkach, pozwalając sobie wesprzeć się na wyciągniętej dłoni Bertrama, chwycić się jej w przyjacielskim wyrazie wdzięczności, roztapiającej się w umyśle naiwną, dziecięcą nadzieją, którą, pomimo upływu lat, wciąż w nim pokładał, oddany skrytym obietnicom młodości – liczył, że Holstein nie tylko nie wspomni o jego pokracznym odrętwieniu ruchów, lecz również nie zauważy, że ubytek sprawności, który niegdyś ujawniał się jedynie w obliczu nerwowości bądź nadmiernego wysiłku, postępował z nieszczęśliwą, pesymistyczną prędkością, sprawiając, że każdy krok zdawał się być tym bardziej paralityczny, trochę zastały, jakby coś istotnie boleśnie ograniczało jego mobilność.
– Nie udawaj, że nie wiesz. – odparł, siląc się pogodną sympatyczność, z jaką odchylił nareszcie głowę, z pozycji siedzącej spoglądając bezpośrednio w brąz tęczówek Holsteina, zawieszając kotwicę uwagi wśród lineatury jego twarzy, uczepiając się jej jak statek cumujący nareszcie u wybrzeży bezpiecznego portu. – Złote lata mojej kariery skończyły się prawie tak samo szybko, jak się zaczęły, dziennikarze z ogromnym oddaniem starali się, żeby usłyszał o tym każdy, nawet jeśli całe życie spędził dotąd pod kamieniem. – odparł nieco żartobliwie, z wątłym sentymentem, choć już bez żalu – nie lubił wskrzeszać truchła swojej przeminionej sławy, ze słusznym, wciąż żywym wstydem odnosząc się do jej gwałtownego końca, zwieńczonego zdjęciem, które nakryło publiczność falą szeroko pojętego oburzenia, z jaką później zwykli taksować go wzrokiem na ulicy, przed którą nieudolnie się osłaniał, stawiając kołnierz płaszcza wysoko, aż po same uszy, wzrok spuszczając na własne dłonie, zaciśnięte nerwowo na miękkim skrawku materiału, nareszcie ucinając kołtuny myśli alkoholem, pitym z gwintu i osiadającym, jak kurz, na grobie jego utraconych sukcesów. – Zawsze wydawało mi się, że ta sława, filmy, plakaty i artykuły, że to wszystko jakiś naiwny sen, z którego w końcu musiałem się obudzić. Prędzej czy później coś musiało się wydarzyć. – wzruszył ramionami, tym razem ton jego głosu nabrał jednak niepewnego odcienia, jak gdyby sam pożałował wypowiedzianych słów, zbyt późno zdając sobie sprawę, że wypłynęły swobodnie z głębi krtani i przysłaniając je krzywym, wymuszonym uśmiechem.
Czasami miał nadzieję, że Bertram nie widział tego zdjęcia, choć w głębi serca wiedział, że było to niemożliwe – skandal, który się na nim odbił, z ostateczną impulsywnością zrzucając prospekty filmowej kariery w dół ciemnego padołu ponurej dorosłości, tkwił wciąż w ludzkich mieszkaniach, unieśmiertelniony na okładkach gazet, okraszony nagłówkami, od których nie sposób było oderwać ciekawskiego wzroku. Sam, gdy pierwszy raz na nie spojrzał, poczuł się osobliwie odrealniony, jak gdyby ten mężczyzna na którego patrzył – widocznie pijany, z sińcem podkowy pod lewym okiem i rozbitą wargą, poczerwieniałą i napuchniętą od krwi – był mu zupełnie obcy, jak gdyby to wcale nie był on, nie ten, którego znał. Nie raz śmiał się później, że wiódł podwójne życie, znajomi radośnie folgowali natomiast tym beztroskim komentarzom, on czuł jednak, pomimo uśmiechu, jak wzdłuż zakrzywionej linii kręgosłupa zsuwa się chłodny dreszcz upokorzenia, pewnego osobliwego, wyrzynającego się w umysł przerażenia, które napierało na niego ilekroć wieczorami podciągał przed lustrem materiał koszuli, odkrywając bolesne sińce, zdobiące skórę na żebrach odcieniami wrzosu, bursztynu i grynszpanu, dłońmi dotykając arabesek dekorujących plecy blizn, które skutecznie nie pozwalały mu wmawiać sobie, że to tylko przeszłość, nieistniejąca, zrodzona w wyobraźni reminiscencja wydarzeń, które nigdy nie miały racji bytu – żadna z tych ran nie należała do przeszłości, skoro żył nimi nadal tak intensywnie, opierając potylicę o chłód umywalki, zaciskając szczęki na wepchniętych do ust palcach, byle płakać jak najciszej, byle przed sobą samym ukrywać ból, który, niepomny upływającego czasu, wracał do niego zawsze z tą samą, okrutną determinacją.
Pytanie Bertrama, tak groteskowo niespodziewane i odrealnione, chwilowo odebrało mu rezon, sprawiając, że cisza, jaka zawisła w powietrzu pomiędzy nimi, pogłębiła się nagle, gęstniejąc jak ciemna melasa. Początkowo nie wiedział, jak zareagować, pozwolił sobie zatem na trwanie w ciasnej opoce milczenia tak długo, jak przyzwalała na to uprzejma konwencja refleksji – myśli, które kołatały w rzeczywistości w klaustrofobicznym karcerze czaszki, zderzały ze sobą uczucia tak ambiwalentne, że w głębi duszy marzył tylko o chwili prawdziwego spokoju, opanowania, które ułaskawiłoby rozszalały huragan, przemieniając go na nowo w płaską, błękitną taflę wody, zachęcającej beztroską swego łagodnego, szemrzącego cicho falowania.
– Cóż – kącik jego ust drgnął sympatycznie, uśmiech roziskrzył się natomiast blado również w zielonkawej otchłani spojrzenia – ostatnio mam znacznie więcej wolnego czasu, niż jestem w stanie udźwignąć. – kosmate zwierzę wewnętrznego rozsądku rozbudziło się z sennej drzemki swej dotychczasowej inercji, unosząc powoli łeb, czy to w niepewności, czy raczej w słusznej dezaprobacie, raz jeszcze, choć tym razem zbyt późno, ostrzegając go przed młodzieńczą bezmyślnością uczuć, których tropem tak chętnie pragnął podążyć. Skrzywił się nieznacznie, próbując podnieść się z grząskiego, wyślizgującego mu się spod stóp podłoża, piachu zsypującego się z niewielkiego kopca plaży, na którym wcześniej przysiadł, ostatecznie, z ponurym, szarym zażenowaniem, które rozrysowało się spąsowiałymi wypiekami zawstydzenia na jego policzkach, pozwalając sobie wesprzeć się na wyciągniętej dłoni Bertrama, chwycić się jej w przyjacielskim wyrazie wdzięczności, roztapiającej się w umyśle naiwną, dziecięcą nadzieją, którą, pomimo upływu lat, wciąż w nim pokładał, oddany skrytym obietnicom młodości – liczył, że Holstein nie tylko nie wspomni o jego pokracznym odrętwieniu ruchów, lecz również nie zauważy, że ubytek sprawności, który niegdyś ujawniał się jedynie w obliczu nerwowości bądź nadmiernego wysiłku, postępował z nieszczęśliwą, pesymistyczną prędkością, sprawiając, że każdy krok zdawał się być tym bardziej paralityczny, trochę zastały, jakby coś istotnie boleśnie ograniczało jego mobilność.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer Czw 3 Cze - 11:44
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Był mu wdzięczny za to, że wbrew wpijającej się w świadomość nieporęczności sytuacji Folke podjął lichą nić napoczętej nieporadnie rozmowy; nić, jaką sam naprężał nad wykwitłym między nimi rozdarciem, w beznadziejnie impulsywnie powziętej próbie załatania go, choćby nieudolnie i krótkotrwale, zsunięcia dwóch zszarganych brzegów ku sobie, by zakryć odsłonięte szpargały nastroszonych niedomówień, splątanych wzajemną niepewnością domysłów, pytań pozbawionych odpowiedzi, które raziły świadomość obnażonymi strzępami, a których wolałby nie wypruwać na zewnątrz rany niedawnego wieczoru. Częścią siebie pragnął tego rozjaśnienia, solidniejszego wyklarowania gruntu, na który zapędzili się wszystkim tym, co między nimi zaszło i do czego nigdy nie doszło, lata temu czy zaledwie parę dni wcześniej, pozostałą częścią jednak, tą nieszczęśliwie prymarną – opartą o odruchy najgłębiej w nim zakorzenione – cofał się przed tym, z fatalistycznym przekonaniem, że nie odnaleźliby w tym nic dobrego dla żadnego z nich. Toczyła go, jak zawsze, wpojona mu biegiem życia obawa, że nieopatrzne wyzucie niewłaściwej dratwy zniszczy doszczętnie materię tego, czego nie chciał niezdarnością własnych rąk psuć, tym bardziej ponownie, tym bardziej teraz, gdy przyłapywał się na naiwnej nadziei, że mogli jeszcze coś z tej ruiny odzyskać, ostrożnie rozsunąć popiół i jałową warstwę długoletniego milczenia, pod którą żarzyły się jeszcze, wbrew wszystkiemu, wątłe skry dawnej zażyłości. Wmawiał sobie, egoistycznie i wbrew jakimkolwiek protestom rozsądku, że nie musieli wyjaśniać sobie niczego – że mogli zgodnie unikać wypowiadania na głos wątpliwości, zakryć niewygodne kwestie zgęstniałym woalem afonii, w obopólnie zrozumiałej skrzynce tabu zamknąć wszystko, co wykraczało dalej niż to, co bezpiecznie proste, łatwe do zdefiniowania i dopuszczalne. Wmawiał sobie, że sam nie będzie ku materii tych uczuć nigdy świadomie sięgać, choć nawet teraz, stojąc przed nim w ciepłej łunie październikowego poranka i drętwocie wymuszonej życzliwości, studiując niespokojnie jego fizjonomię, odcień zieleni cętkowanych tęczówek i wyraz zwężonych pod słońcem źrenic, wiedział, że nie szuka w nich wcale zapraszającej uprzejmości czy nawet pobłysku dawnej przyjaźni, ale że bezwiednie pragnie natknąć się na to, czego zarazem się obawiał i na czym próbował zatrzasnąć bezpowrotnie obciążone ciszą wieko.
Ostatecznie, jak mu się zdawało, pamiętał wystarczająco, by nie musieć o więcej pytać – pamiętał ból kolan przy upadku przed Fenririem i zimne błoto wsiąkające w spodnie, pamiętał ogłuszającą dezorientację skołowanego paralelizmem sytuacji umysłu, pamiętał szkło wbite w dłoń i krew na kołnierzu, szeptane rozpaczliwie proszę, zdawało mu się, że płakał, choć nie wiedział dlaczego; syk niebieskiego płomienia pod czajnikiem dobiegający z głębi mieszkania, kłąb pary wijący się pod spojrzeniem białym cielskiem przyprawiającym go o rwący niepokój, urywki zwierzeń, nieskładne i przemieszane, nieustannie rozbrzmiewające między zaciemnionymi kacem skrońmi, jego własne plączące się z głosem Folke w jednorodną substancję zgubnej szczerości, nieporadny gwasz zmieszanego uśmiechu, drżenie oddechu, jestem teraz, płytkość pulsu przelewającego się przez zgrzane ciało burzliwie, pulsu, który odnalazł ustami na jego szyi, jesteś szczęśliwy? zaklęte bardziej w sennej myśli niż wypowiedzianym słowie, gorzkie rozczarowanie ukrócone zbolałym zrozumieniem; tak będzie lepiej, chwilę przed tym jak światło zgasło, pozostawiając go samego ze sobą, samego z wieczorem, samego ze skapitulowaną akceptacją, że tak będzie, istotnie, lepiej. Kiedy się obudził, na stole wciąż stał kubek nieruszonej herbaty; podniósł go do wyschłych ust, ale urażony wyrazistym zapachem ziół, z mdłościami podchodzącymi do gardła, odstawił go nieco zbyt gwałtownie, rozchlapując ostygłe plamy na blacie. Zanim wyszedł, ochlapawszy twarz wodą w łazience i pospiesznie narzuciwszy na siebie ubłocone okrycie, stał jeszcze chwilę przy drzwiach sypialni, zastanawiając się czy powinien cokolwiek powiedzieć, złapał nawet za klamkę, ale nie miał odwagi, może zuchwałości, która pozwoliłaby mu ją nacisnąć, więc wyszedł, nie pozostawiając po sobie nic, prócz bałaganu, uchylonego okna, by drażniący smród jego spojonego ciała mógł zwietrzeć, oraz miski po mleku, znalezionej na podłodze, a pozostawionej na parapecie dla łaszącego się do ręki kota.
Pamiętał, jak mu się zdawało, wystarczająco – by wiedzieć, gdzie rozciągała się wytyczona tego wieczoru granica, wyrysowana odruchem rozsądku, za który również był mu teraz wdzięczny, nawet jeśli bezwiednie naruszał ją prostodusznym nieposłuszeństwem myśli. Ostatecznie nie miało to jednak znaczenia; znali granice, więc mógł pozwolić sobie na paliatyw ulgi, kiedy niezręczność przełamała się sympatycznym uśmiechem, mógł dać pocieszyć się ostrożnej sympatii skrzącej pośród milczącej dotąd boleśnie zieleni, mógł wyciągnąć ku niemu rękę i ująć w dyskretny uścisk jego szukającą oparcia dłoń, usilnie pozbawiając tego gestu wartości wykraczającej poza to, czym był ściśle obiektywnie, choć odruchowo zgiął palce zaraz potem w cieniu kieszeni, zamykając je na namacalności pojednania z instynktowną troskliwością.
– To prawda, docierałeś nawet pod kamień – zauważył z bladą żartobliwością osadzającą się jeszcze niepewnie na głoskach i w kącikach odwzajemnianego, ciepłego uśmiechu, wyzierającego zza wiechci zarostu i posępności rysów z kąśliwym, rozbawionym wyrzutem. Niósł w myślach pamiętne zdjęcie przez parę kolejnych kroków, dokładnie zapamiętane głównie dlatego, że z trudem przychodziło mu osadzenie w nim znanej mu osoby Folke; pamiętał, że siedział nad nim, studiując uważnie niewyraźną mętność pijanych oczu, wybroczyny siniaków i krwi na twarzy, którą znał już głównie z milczących fotografii, i starał się z przekonaniem oblec ją w brzmienie właściwego jej nazwiska. Ostatecznie chyba nigdy wprawdzie nie udało mu się zintegrować go z Baantjerem, z którym kiedyś się przyjaźnił – którego mógł postrzegać przez obiektyw ich poufałości, nie szkło wspólnego oka publiczności.
Na łódź zszedł pierwszy, wyprzedzając go żywszym, wprawionym krokiem.
– Gdybym wiedział, że będę miał towarzystwo, wytargowałbym bardziej reprezentatywną łajbę – mruknął, powracając do wcześniejszej niezręczności, nawet nie po to, by przerwać milczenie, bo to nie przeszkadzało mu szczególnie, ale by nieporęcznością słów przysłonić ochoczość dłoni znów wyciągniętej pod pretekstem dyskretnej uprzejmości. Zrzucił z siebie płaszcz na ławkę obok, zsunął pętle cumy ze słupka i chwycił wiosła, by odepchnąć się od podpory molo, wypłynąć wreszcie w głąb jeziora, krzywiąc się delikatnie przy pierwszych pociągnięciach wioseł, kiedy przez wysiłek odezwał się w przedramieniu pulsujący ból poruszonej rany.
Ostatecznie, jak mu się zdawało, pamiętał wystarczająco, by nie musieć o więcej pytać – pamiętał ból kolan przy upadku przed Fenririem i zimne błoto wsiąkające w spodnie, pamiętał ogłuszającą dezorientację skołowanego paralelizmem sytuacji umysłu, pamiętał szkło wbite w dłoń i krew na kołnierzu, szeptane rozpaczliwie proszę, zdawało mu się, że płakał, choć nie wiedział dlaczego; syk niebieskiego płomienia pod czajnikiem dobiegający z głębi mieszkania, kłąb pary wijący się pod spojrzeniem białym cielskiem przyprawiającym go o rwący niepokój, urywki zwierzeń, nieskładne i przemieszane, nieustannie rozbrzmiewające między zaciemnionymi kacem skrońmi, jego własne plączące się z głosem Folke w jednorodną substancję zgubnej szczerości, nieporadny gwasz zmieszanego uśmiechu, drżenie oddechu, jestem teraz, płytkość pulsu przelewającego się przez zgrzane ciało burzliwie, pulsu, który odnalazł ustami na jego szyi, jesteś szczęśliwy? zaklęte bardziej w sennej myśli niż wypowiedzianym słowie, gorzkie rozczarowanie ukrócone zbolałym zrozumieniem; tak będzie lepiej, chwilę przed tym jak światło zgasło, pozostawiając go samego ze sobą, samego z wieczorem, samego ze skapitulowaną akceptacją, że tak będzie, istotnie, lepiej. Kiedy się obudził, na stole wciąż stał kubek nieruszonej herbaty; podniósł go do wyschłych ust, ale urażony wyrazistym zapachem ziół, z mdłościami podchodzącymi do gardła, odstawił go nieco zbyt gwałtownie, rozchlapując ostygłe plamy na blacie. Zanim wyszedł, ochlapawszy twarz wodą w łazience i pospiesznie narzuciwszy na siebie ubłocone okrycie, stał jeszcze chwilę przy drzwiach sypialni, zastanawiając się czy powinien cokolwiek powiedzieć, złapał nawet za klamkę, ale nie miał odwagi, może zuchwałości, która pozwoliłaby mu ją nacisnąć, więc wyszedł, nie pozostawiając po sobie nic, prócz bałaganu, uchylonego okna, by drażniący smród jego spojonego ciała mógł zwietrzeć, oraz miski po mleku, znalezionej na podłodze, a pozostawionej na parapecie dla łaszącego się do ręki kota.
Pamiętał, jak mu się zdawało, wystarczająco – by wiedzieć, gdzie rozciągała się wytyczona tego wieczoru granica, wyrysowana odruchem rozsądku, za który również był mu teraz wdzięczny, nawet jeśli bezwiednie naruszał ją prostodusznym nieposłuszeństwem myśli. Ostatecznie nie miało to jednak znaczenia; znali granice, więc mógł pozwolić sobie na paliatyw ulgi, kiedy niezręczność przełamała się sympatycznym uśmiechem, mógł dać pocieszyć się ostrożnej sympatii skrzącej pośród milczącej dotąd boleśnie zieleni, mógł wyciągnąć ku niemu rękę i ująć w dyskretny uścisk jego szukającą oparcia dłoń, usilnie pozbawiając tego gestu wartości wykraczającej poza to, czym był ściśle obiektywnie, choć odruchowo zgiął palce zaraz potem w cieniu kieszeni, zamykając je na namacalności pojednania z instynktowną troskliwością.
– To prawda, docierałeś nawet pod kamień – zauważył z bladą żartobliwością osadzającą się jeszcze niepewnie na głoskach i w kącikach odwzajemnianego, ciepłego uśmiechu, wyzierającego zza wiechci zarostu i posępności rysów z kąśliwym, rozbawionym wyrzutem. Niósł w myślach pamiętne zdjęcie przez parę kolejnych kroków, dokładnie zapamiętane głównie dlatego, że z trudem przychodziło mu osadzenie w nim znanej mu osoby Folke; pamiętał, że siedział nad nim, studiując uważnie niewyraźną mętność pijanych oczu, wybroczyny siniaków i krwi na twarzy, którą znał już głównie z milczących fotografii, i starał się z przekonaniem oblec ją w brzmienie właściwego jej nazwiska. Ostatecznie chyba nigdy wprawdzie nie udało mu się zintegrować go z Baantjerem, z którym kiedyś się przyjaźnił – którego mógł postrzegać przez obiektyw ich poufałości, nie szkło wspólnego oka publiczności.
Na łódź zszedł pierwszy, wyprzedzając go żywszym, wprawionym krokiem.
– Gdybym wiedział, że będę miał towarzystwo, wytargowałbym bardziej reprezentatywną łajbę – mruknął, powracając do wcześniejszej niezręczności, nawet nie po to, by przerwać milczenie, bo to nie przeszkadzało mu szczególnie, ale by nieporęcznością słów przysłonić ochoczość dłoni znów wyciągniętej pod pretekstem dyskretnej uprzejmości. Zrzucił z siebie płaszcz na ławkę obok, zsunął pętle cumy ze słupka i chwycił wiosła, by odepchnąć się od podpory molo, wypłynąć wreszcie w głąb jeziora, krzywiąc się delikatnie przy pierwszych pociągnięciach wioseł, kiedy przez wysiłek odezwał się w przedramieniu pulsujący ból poruszonej rany.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer Pią 4 Cze - 22:33
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Kiedy późnym rankiem uchylił skrzypiące drzwi sypialni, mieszkanie pozornie wyglądało tak samo, jak poprzedniej nocy – wgniecione poduszki kanapy, zakryte niedbale cienkim kocem, bure plamy błota, zaschnięte na miękkiej fakturze dywanu, ciemna, prawie czarna wstęga krwi na zmiętym materiale kołnierza, krwi, która ten jeden raz nie należała do niego, nareszcie również kubek dawno wystygłej herbaty, brunatnego, pachnącego ziołami trunku, na gładkiej tafli którego unosiła się martwa drozofila. Westchnął ciężko, biorąc porcelanę do rąk, fantomowym bólem wspomnień czując, jakby oplatał palcami jego dłonie, szorstkie i chłodne, tak nierozważnie spragnione ciepła bliskości drugiego człowieka, zaraz zganił się jednak w myślach za podobne odczucia, za tę niestygnącą, sztubacką nadzieję, wbrew zdrowemu rozsądkowi nakazującą powracać do przeszłości – odległej, zaćmionej latami nałogu ewokacji, kiedy przez przebłysk sekundy, pojedyncze ziarnko piasku spadające w dół klepsydry czasu, nie prześladowało go poczucie winy, ten jeden raz nie ono decydowało, szarpiąc się na łańcuchu przemyśleń, ten jeden raz, na krótką chwilę zanim Bertram odepchnął go na twarde deski sceny, sądził, że kochał go naprawdę, że tylko po to pragnął żyć, że tylko przez to pragnął umrzeć.
Wiele razy pragnął jedynie zacząć od nowa, odciąć się od wstęgi własnego życiorysu, od tragedii, która skazała go na potępienie, od błędów, sprzeczności, smutków i żalów, które nastąpiły w skutek cierpienia, jakie zrzucił na niego los, były to jednak zmagania czcze, naiwne, paliatywne – im silniej próbował, z tym większą podłością bogowie przypominali mu, że jego marzenia, tak małodusznie realizowane na planie filmowym, były wysiłkiem daremnym, przyziemnym i godnym politowania. Mógł odgradzać się od swarliwych hien swego umysłu, mógł uśmiechać się do mrugającego czerwienią oczka kamery, mógł podlewać kwiaty, składać ubrania, karmić kota, pić alkohol, iść spać – tracić przytomność jeszcze przed zderzeniem policzka z miękką fakturą poduszki, żegnać się z jawą w płytkiej, truistycznej nadziei, że jutro będzie lepiej, że z całego korowodu dni, które mu pozostały, na któryś musi przypaść ulga, prawdopodobnie ostateczna i nieodwołalna. Ze słuszną obawą przyłapywał się na fantazjach, które wyciągał z gęstej polany chwastów jak ostatnie, wiotkie źdźbła zboża, słodycz miodu z opasłej beczki po brzegi wypełnionej dziegciem – tę wątłą, nieśmiałą świadomość, że być może za którymś razem cudza pięść wbije mu nie tylko przedniego zęba, ale również wszystkie, zakurzone klisze pamięci, których nigdy nie nauczył się obłaskawić.
Uśmiechnął się anemicznie na słowa Bertrama, pozwalając wątłej żartobliwości wpełznąć w bladą reminiscencję poległej kariery, odczuwając jednocześnie krzywdzący chłód upokorzenia, które prześlizgiwało się dreszczem wzdłuż kręgosłupa ilekroć przecinali nić spojrzenia, a on, niezdolny przyznać się do własnych słabości, odkrywał w odmęcie ciemnych tęczówek Holsteina błysk opacznie ukrywanego skrępowania, zaniepokojenia, litości. Pozwolił, by palce zacisnęły się chwilowo na wyciągniętej dłoni mężczyzny, z wdzięcznością, lecz również z wyraźną, rozrysowującą się pośród lineatury twarzy nerwowością – pamiętał dni, kiedy siedzieli obok siebie, wsparci o chropowaty konar drzewa, o chłodne kafelki łazienki, o podwyższenie drewnianej sceny, pamiętał, że bez obawy podpierał się o jego ramię, pamiętał, że zaufał mu z naręczem uczuć, które początkowo brane za nieśmiałość okazały się być panicznym lękiem, pamiętał, że kochał go za to, że nigdy nie pytał go o przeszłość, nie dociekał, nie napierał, zadowalając się skąpymi, lakonicznymi odpowiedziami, jakie Folke z trudem mu oferował. Pamiętał, że Bertram jako jeden z niewielu zdawał się nie postrzegać go w kontekście innym niż ten, w którym on postrzegał samego siebie. Pamiętał, że się mylił.
– Cieszę się tylko, że to nie kajak. – odparł żartobliwie, stając przy brzegu i pozwalając by łagodne, powolne fale jeziora obmyły czubki jego butów, wypłukując ciemny, rozmoknięty piasek spod linii brzegowej. Łódka chybotała się niepokojąco, przycumowana do niestabilnej, drewnianej konstrukcji molo, dłoń Holsteina, wyciągnięta ku niemu ponownie, w niezobowiązującym, odruchowym przejawie uprzejmości sprawiła natomiast, że odczuł wzdrygający ciałem niepokój, słuszną obawę, winną powstrzymać go przed zgodą na spędzenie poranka na wodnej kołysce, której zielonkawa farba odchodziła na brzegach, obmywana niecierpliwą spiesznością jeziora – ostatecznie przełknął jednak ślinę, chwytając się stabilnej podpory w postaci wyciągniętego ramienia przyjaciela i wchodząc na skromny pokład łodzi, która, najwyraźniej rozjuszona jego niezręcznością, zachwiała się niebezpiecznie, zmuszając, by pochylił się do przodu, odruchowo podpierając się prawą ręką o bark Bertrama.
– Przepraszam. – wymamrotał zaraz, jawnie zawstydzony, przenosząc dłoń na wypukły brzeg burty i siadając na płaskiej, drewnianej ławie, zamontowanej wzdłuż szerokości kadłuba. Cisza, przeciągnięta strunami wiatru oraz cichym szemraniem wody, wypchnęła ich z mielizny, zawieszając łódkę pośród subtelnego falowania chłodnych głębin, gdzie blady błękit wybrzeża nabrał ciemniejszego odcienia granatu – chociaż sądził, że wymuszone towarzystwo zamknie ich w melasie wyobcowania i niezręczności, nienaruszony krajobraz norweskiej natury zdawał się wtłaczać upragniony spokój we flambirowane niepokojem żyły, pojedyncze krople wody osiadały na twarzy przy każdym kolejnym poruszeniu wioseł, chłodny, jesienny wicher wdzierał się natomiast figlarnie w skręcone wiechcie włosów, dotąd schludnie rozczesanych na boki, teraz rozwichrzonych jednak filuterią nieprzewidywalnych humorów pogody.
– Ostatnio byłem tu chyba ponad czternaście lat temu. – odparł w końcu, opierając łokieć o kościstą wypukłość zgiętego kolana, przez chwilę przyglądając się przepływającej obok kaczce, po czym pozwalając by kąciki ust drgnęły w swobodnym uśmiechu, a rozjaśniony słońcem szmaragd spojrzenia zatrzymał się znajomej fizjonomii Bertrama z niewypowiedzianym głośno sentymentem, który zdawał się jednak wkraść bladością wspomnienia w świadomość ich obojgu – w ciepłe popołudnia uczniowie często zbierali się nad jeziorem, rozkładając barwne mandale ręczników na skąpanym w słońcu molo, pławiąc się w chłodnej, błyszczącej refleksami wodzie, dobrze pamiętał jak w przyjemne, muśnięte wrześniowym kolorytem interwały wymykali się poza błonia kampusu, korzystając z ostatnich podrygów lata, jak zawsze go namawiali, a on zawsze przecząco kręcił głową, uśmiechając się z bezpiecznej ciepłoty brzegu w przepraszającym wyrazie odmowy, kiedy rówieśnicy, zanurzeni po szyje w wodzie, wymachiwali ku niemu rękami, rozbryzgując wodę tak, by przesiąkła mu przez ubrania. W końcu zawsze dawali sobie spokój, odpływając głębiej ku błękitom jeziora, nawet wówczas, kiedy zostawał sam na brzegu, skąpany w złotym słońcu zachodu, był jednak szczęśliwy ich pijaną błogością, echem perlistego śmiechu, rozbryzganego nad wybrzeżem.
– Często wypożyczasz tu łódki? – swoboda pytania przemknęła gładko przez atmosferę ich przypadkowego spotkania, naiwnie, z oddaną determinacją oddalając nieuchronność rozmowy, która już w chwili przecięcia nici spojrzenia zawisła nad nimi jak zszarzała, deszczowa chmura, gotowa zmyć z ulic myśli cały kurz, przepłukać pleśniejące w kątach sekrety i niedopowiedzenia.
Wiele razy pragnął jedynie zacząć od nowa, odciąć się od wstęgi własnego życiorysu, od tragedii, która skazała go na potępienie, od błędów, sprzeczności, smutków i żalów, które nastąpiły w skutek cierpienia, jakie zrzucił na niego los, były to jednak zmagania czcze, naiwne, paliatywne – im silniej próbował, z tym większą podłością bogowie przypominali mu, że jego marzenia, tak małodusznie realizowane na planie filmowym, były wysiłkiem daremnym, przyziemnym i godnym politowania. Mógł odgradzać się od swarliwych hien swego umysłu, mógł uśmiechać się do mrugającego czerwienią oczka kamery, mógł podlewać kwiaty, składać ubrania, karmić kota, pić alkohol, iść spać – tracić przytomność jeszcze przed zderzeniem policzka z miękką fakturą poduszki, żegnać się z jawą w płytkiej, truistycznej nadziei, że jutro będzie lepiej, że z całego korowodu dni, które mu pozostały, na któryś musi przypaść ulga, prawdopodobnie ostateczna i nieodwołalna. Ze słuszną obawą przyłapywał się na fantazjach, które wyciągał z gęstej polany chwastów jak ostatnie, wiotkie źdźbła zboża, słodycz miodu z opasłej beczki po brzegi wypełnionej dziegciem – tę wątłą, nieśmiałą świadomość, że być może za którymś razem cudza pięść wbije mu nie tylko przedniego zęba, ale również wszystkie, zakurzone klisze pamięci, których nigdy nie nauczył się obłaskawić.
Uśmiechnął się anemicznie na słowa Bertrama, pozwalając wątłej żartobliwości wpełznąć w bladą reminiscencję poległej kariery, odczuwając jednocześnie krzywdzący chłód upokorzenia, które prześlizgiwało się dreszczem wzdłuż kręgosłupa ilekroć przecinali nić spojrzenia, a on, niezdolny przyznać się do własnych słabości, odkrywał w odmęcie ciemnych tęczówek Holsteina błysk opacznie ukrywanego skrępowania, zaniepokojenia, litości. Pozwolił, by palce zacisnęły się chwilowo na wyciągniętej dłoni mężczyzny, z wdzięcznością, lecz również z wyraźną, rozrysowującą się pośród lineatury twarzy nerwowością – pamiętał dni, kiedy siedzieli obok siebie, wsparci o chropowaty konar drzewa, o chłodne kafelki łazienki, o podwyższenie drewnianej sceny, pamiętał, że bez obawy podpierał się o jego ramię, pamiętał, że zaufał mu z naręczem uczuć, które początkowo brane za nieśmiałość okazały się być panicznym lękiem, pamiętał, że kochał go za to, że nigdy nie pytał go o przeszłość, nie dociekał, nie napierał, zadowalając się skąpymi, lakonicznymi odpowiedziami, jakie Folke z trudem mu oferował. Pamiętał, że Bertram jako jeden z niewielu zdawał się nie postrzegać go w kontekście innym niż ten, w którym on postrzegał samego siebie. Pamiętał, że się mylił.
– Cieszę się tylko, że to nie kajak. – odparł żartobliwie, stając przy brzegu i pozwalając by łagodne, powolne fale jeziora obmyły czubki jego butów, wypłukując ciemny, rozmoknięty piasek spod linii brzegowej. Łódka chybotała się niepokojąco, przycumowana do niestabilnej, drewnianej konstrukcji molo, dłoń Holsteina, wyciągnięta ku niemu ponownie, w niezobowiązującym, odruchowym przejawie uprzejmości sprawiła natomiast, że odczuł wzdrygający ciałem niepokój, słuszną obawę, winną powstrzymać go przed zgodą na spędzenie poranka na wodnej kołysce, której zielonkawa farba odchodziła na brzegach, obmywana niecierpliwą spiesznością jeziora – ostatecznie przełknął jednak ślinę, chwytając się stabilnej podpory w postaci wyciągniętego ramienia przyjaciela i wchodząc na skromny pokład łodzi, która, najwyraźniej rozjuszona jego niezręcznością, zachwiała się niebezpiecznie, zmuszając, by pochylił się do przodu, odruchowo podpierając się prawą ręką o bark Bertrama.
– Przepraszam. – wymamrotał zaraz, jawnie zawstydzony, przenosząc dłoń na wypukły brzeg burty i siadając na płaskiej, drewnianej ławie, zamontowanej wzdłuż szerokości kadłuba. Cisza, przeciągnięta strunami wiatru oraz cichym szemraniem wody, wypchnęła ich z mielizny, zawieszając łódkę pośród subtelnego falowania chłodnych głębin, gdzie blady błękit wybrzeża nabrał ciemniejszego odcienia granatu – chociaż sądził, że wymuszone towarzystwo zamknie ich w melasie wyobcowania i niezręczności, nienaruszony krajobraz norweskiej natury zdawał się wtłaczać upragniony spokój we flambirowane niepokojem żyły, pojedyncze krople wody osiadały na twarzy przy każdym kolejnym poruszeniu wioseł, chłodny, jesienny wicher wdzierał się natomiast figlarnie w skręcone wiechcie włosów, dotąd schludnie rozczesanych na boki, teraz rozwichrzonych jednak filuterią nieprzewidywalnych humorów pogody.
– Ostatnio byłem tu chyba ponad czternaście lat temu. – odparł w końcu, opierając łokieć o kościstą wypukłość zgiętego kolana, przez chwilę przyglądając się przepływającej obok kaczce, po czym pozwalając by kąciki ust drgnęły w swobodnym uśmiechu, a rozjaśniony słońcem szmaragd spojrzenia zatrzymał się znajomej fizjonomii Bertrama z niewypowiedzianym głośno sentymentem, który zdawał się jednak wkraść bladością wspomnienia w świadomość ich obojgu – w ciepłe popołudnia uczniowie często zbierali się nad jeziorem, rozkładając barwne mandale ręczników na skąpanym w słońcu molo, pławiąc się w chłodnej, błyszczącej refleksami wodzie, dobrze pamiętał jak w przyjemne, muśnięte wrześniowym kolorytem interwały wymykali się poza błonia kampusu, korzystając z ostatnich podrygów lata, jak zawsze go namawiali, a on zawsze przecząco kręcił głową, uśmiechając się z bezpiecznej ciepłoty brzegu w przepraszającym wyrazie odmowy, kiedy rówieśnicy, zanurzeni po szyje w wodzie, wymachiwali ku niemu rękami, rozbryzgując wodę tak, by przesiąkła mu przez ubrania. W końcu zawsze dawali sobie spokój, odpływając głębiej ku błękitom jeziora, nawet wówczas, kiedy zostawał sam na brzegu, skąpany w złotym słońcu zachodu, był jednak szczęśliwy ich pijaną błogością, echem perlistego śmiechu, rozbryzganego nad wybrzeżem.
– Często wypożyczasz tu łódki? – swoboda pytania przemknęła gładko przez atmosferę ich przypadkowego spotkania, naiwnie, z oddaną determinacją oddalając nieuchronność rozmowy, która już w chwili przecięcia nici spojrzenia zawisła nad nimi jak zszarzała, deszczowa chmura, gotowa zmyć z ulic myśli cały kurz, przepłukać pleśniejące w kątach sekrety i niedopowiedzenia.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer Nie 13 Cze - 15:18
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
– Może następnym razem – odparł żartobliwie, podnosząc na niego wzrok, z niegasnącym cieniem bladego uśmiechu, tonem życzliwie swobodnym, choć na tafli uniesionego palisandru zachwiała się ostrożna niepewność. Niezobowiązujący żart, jakim okrywał cichą sugestię, wydał mu się w jednej chwili paskudnie przejrzysty, niezdarny i niekomfortowy, jakby podświadoma intencja wyzierała spod niego jaskrawym, uwydatnionym kształtem, żałośnie ewidentnym, koszmarnie podobna do zuchwałej śmiałości, co wprawiło go w drętwe zakłopotanie. Był od niej wprawdzie tragicznie daleki, szargany wątpliwościami i niezdecydowaniem, przeczuciem, że nie powinien zbliżać się do niego za bardzo i ochotą, by na swoje fatalistyczne wątpliwości nie zważać w ogóle, potrzebą uzyskania jawnego ku temu zaproszenia, które najchętniej zostawiłby bez odpowiedzi, zarazem odrzuciłby w rozsądku i przyjął bez zastanowienia; był od niej daleki przede wszystkim dlatego, że się jej obawiał, tej zgubnej pewności, jaka czyniła go ślepym na wszelkie sygnały, że w istocie nie jest mile widziany, że powinien odpuścić, wycofać się, dać sobie spokój, że sprawiał swoją obecnością dyskomfort, że wpraszał się sam i osaczał. Nie miało znaczenia, że niecelowo, że nigdy nie chciał nikogo do niczego zmuszać, nie miało znaczenia, że pragnął ją jedynie kochać, jak uświadamiał sobie później, za późno. Obawiał się jej teraz – tej śmiałej, zgubnej, przeklętej pewności – która pozwoliła mu sądzić, że to wystarczy, pozwoliła mu skupić się kurczliwie na własnym pragnieniu i zamykać oczy na wszelkie oznaki, że jest ono nieodwzajemnione, choć widział je przecież, musiał je widzieć, bo potrafił wymienić teraz każdy jeden przypadek, w którym się przed nim zdradzała, a od których odwracał wzrok, bo nie mógł znieść myśli, że w istocie nie chciała go nigdy. W konsekwencji uzmysłowionego sobie błędu, oskarżycielskiego palca własnej refleksji wbijającego się w słabiznę sumienia, nie potrafił po jej odejściu zbliżyć się do nikogo, obsesyjnie wyglądając najlżejszych symptomów niechęci, spostrzegając je w słowach i gestach zupełnie neutralnych, widząc ich wyimaginowane widma w życzliwych spojrzeniach, pośród regularnych rysów drobnej twarzy uroczej, zalotnej kobiety, która na pewno udaje z grzeczności i będzie później żałować, widząc je szczególnie w uśmiechach chętniejszych i poufalszych, jak cętki jaskrawych, żarzących się na czerwono lampek, nakazujących mu nadwrażliwą baczność, wtrącających go w beznadziejne poczucie, że powinien odmówić, odsunąć się, najlepiej odejść; wynajdując coraz to nowe powody, tchórzliwe wymówki, by nie popaść znów w zaślepioną wiarę, że ktoś mógłby chcieć jego bliższego towarzystwa.
Ścisnął podaną mu dłoń odruchowo, kiedy łódź zachybotała się pod ich stopami jak potrącona przypadkiem kołyska, próbując załagodzić niestabilność gruntu filarem udzielanego oparcia, jednocześnie wyciągnął instynktownie drugą rękę do jego boku, widząc jak zaskoczony rozgrymaszonym rozkołysaniem przechyla się naprzód; otarł nią zaledwie o wełnę płaszcza, nim Folke nie odzyskał równowagi własnym odruchem, w którym wsparł się na jego opadłym barku. Bertram zniósł to z nagłym przebłyskiem nerwowego zesztywnienia, ściskającego ponownie za kark jakby z wymierzaną sobie intuicyjnie przyganą. Zdawało mu się przez chwilę, że było w tym uczuciu coś przyjemnego, przekorne ukłucie przebudzonej inklinacji, choć przemieszane z wyraźną niezręcznością; niechętne – jak sobie wmówił, rozpędem hołubionych przeświadczeń, o sobie i o nim – zawstydzenie, na które natknął się na w opuszczonym spojrzeniu i w niespokojnych przeprosinach szybko mu to wrażenie wyperswadowały, nękając zamiast tego skrępowaną deprymacją. Wypływając w głąb spokojnej połaci jeziora, wytracał ją stopniowo w rytmicznych pchnięciach wioseł, z początku jeszcze niezdarnych, nim przyjemny wysiłek, cisza, zaskakująco komfortowa, naruszana chlupotem poruszanej wody i trzeszczeniem drewna w odrapanych oczkach dulek oraz świadomość brzegu pozostawianego za sobą nie wpędziły go w znajome, melancholijne uspokojenie. Mętniejącym wejrzeniem błądził po zmarszczkach wzbierających na wodzie, sięgał do horyzontu, na sylwetki kaczek i łabędzi, które ostały się jeszcze w przetrzebionej liczności, korzystając z pożywienia rzucanego im nierozmyślnie przez ludzi, póki trwały jeszcze ostatnie podrygi ciepła jak dzisiaj, czekając, aż przepędzi je ostry mróz nadchodzącej zimy. Bertram podejrzewał, że część z nich, jak co roku, postanowi przezimować, zdając się na oferowane im przez spacerowiczów okruchy, zdecydowanie niewystarczające, bo zimą przestawano o nich nagle myśleć, kiedy robiło się już zbyt chłodno, by przystawać nad jeziorem i rwać bułkę zziębniętymi dłońmi; miasto pamiętało o nich zresztą równie niechętnie.
Zatrzymał w końcu wzrok na Folke, zachęcony jego słowami – bezwolnie odwzajemnił lekkość uśmiechu, sięgając za nim w przeszłość, dla odmiany w jej milsze kadry, rozpromienione od letniego słońca, ciepłe od nagrzanego piasku, orzeźwiające chłodem osiadającej na nagiej skórze mżawce rozchlapywanej wody, mokrych kosmyków przylepiających się do skroni i czoła, drżenia żartów i śmiechów, dziecinnych zabaw, niebezpiecznie bezmyślnych w oczach przechodzących dorosłych, kiedy siłowali się w wodzie, żeby potem parskać z załzawionymi oczami i potrząsać głowami, próbując odetkać zalane uszy. Pamiętał wygrzewanie się później na plaży, błogie zmęczenie, miękkość przełyku podrażnioną haustami przełykanej wody i powietrza podczas idiotycznych wygłupów, pamiętał też roześmiane protesty Folke, kiedy sięgał mokrymi jeszcze dłońmi do jego rozgrzanego karku i policzków, kiedy łapał go za gołe kostki, grożąc, że zawlecze go do wody jak worek ziemniaków, zanim nie odpuścił podobnych żartów zupełnie, widząc wychylającą się z za wymuszonego śmiechu nerwowość; nauczył się ostatecznie odciągać od niego kolegów, którzy w pojedynczych incydentach nalegali zbyt zapamiętale, chwytając ich w pół i wrzucając do wody z triumfalną uciechą.
Im dłużej o tym myślał, tym bardziej uświadamiał sobie, jak obcy byli sobie teraz, siedząc w kołyszącej się łupinie łódki naprzeciw siebie; docierało do niego, że musieli w jakiś sposób poznawać się na nowo, sposobem człowieka, który wraca po latach do rodzinnego domu, w jakim podczas jego nieobecności zmieniono całkowicie aranżację, w jakim podłoga zaskakiwała skrzypieniem w nowych deskach, a znajome ścieżki między meblami nie sprawdzały się już wcale, gdyby próbował przedrzeć się po omacku z sypialni po szklankę wody późną nocą, niespokojną, bo zmienione barwy znajomego wnętrza rozstrajały gorzej i bardziej osobiście niż zagubienie w miejscu zupełnie nowym, kanty mebli godziły dotkliwiej, gdy szło się bez ostrożności, ufając swojej pamięci bardziej niż należało.
– Czasami – odpowiedział początkowo z lekką opornością. – Kiedy potrzebuję pomyśleć. Zazwyczaj w tym czasie – mruknął, wymownie krzyżując z nim sposępniałe spojrzenie, nie ośmielając się sięgnąć po wyraźniejszy eufemizm; nie sądził zresztą, by była ku temu potrzeba, jego kalectwo nie stanowiło wprawdzie żadnej tajemnicy od felernej nocy – nie znoszę go zbyt dobrze. – Próbował się ratować wciąż bladym ciepłem uśmiechu; ostatecznie przeszedł on jednak w koślawy, nieudolny grymas i odwrócił wzrok, nie z zakłopotania, ale obawy, że był może zbyt w tym swobodny.
– Czasami dla przyjemności; nie jest ze mną na ogół tak źle – dodał zaraz, sięgając nerwowym odruchem po żartobliwość. – Zwykle jestem w stanie sam dotrzeć do mieszkania. Ze schodami bywa gorzej, ale mam korzystne układy z sąsiadką; złota kobieta, choć wścibska i złośliwa. Wnoszę jej zakupy, a ona w zamian od czasu do czasu mnie, Odyn jeden wie, jakim sposobem, bo wygląda jakby miała się złamać od wiosennej bryzy – mówiąc to z kwaśnym rozbawieniem, podniósł wiosła nad wodę, pozwalając by łódka dryfowała przez chwilę z gasnącym ospale rozpędem; przedramię pulsowało mu piekącym ciepłem. Spuścił wzrok na swoje dłonie, trąc bezwiednie kciukiem widmo zagojonego skaleczenia u nasady kciuka. Fantomowy ból wynurzał się z odprysku wspomnienia w niespokojnym ponagleniu, przebijał się przez dzwoniącą w skroniach ciszę.
– Dzięki, Folke – mruknął w końcu, spoglądając na niego z wdzięcznością, szczerą, choć w jakiś sposób, wbrew jego staraniom, zgnębioną.
Ścisnął podaną mu dłoń odruchowo, kiedy łódź zachybotała się pod ich stopami jak potrącona przypadkiem kołyska, próbując załagodzić niestabilność gruntu filarem udzielanego oparcia, jednocześnie wyciągnął instynktownie drugą rękę do jego boku, widząc jak zaskoczony rozgrymaszonym rozkołysaniem przechyla się naprzód; otarł nią zaledwie o wełnę płaszcza, nim Folke nie odzyskał równowagi własnym odruchem, w którym wsparł się na jego opadłym barku. Bertram zniósł to z nagłym przebłyskiem nerwowego zesztywnienia, ściskającego ponownie za kark jakby z wymierzaną sobie intuicyjnie przyganą. Zdawało mu się przez chwilę, że było w tym uczuciu coś przyjemnego, przekorne ukłucie przebudzonej inklinacji, choć przemieszane z wyraźną niezręcznością; niechętne – jak sobie wmówił, rozpędem hołubionych przeświadczeń, o sobie i o nim – zawstydzenie, na które natknął się na w opuszczonym spojrzeniu i w niespokojnych przeprosinach szybko mu to wrażenie wyperswadowały, nękając zamiast tego skrępowaną deprymacją. Wypływając w głąb spokojnej połaci jeziora, wytracał ją stopniowo w rytmicznych pchnięciach wioseł, z początku jeszcze niezdarnych, nim przyjemny wysiłek, cisza, zaskakująco komfortowa, naruszana chlupotem poruszanej wody i trzeszczeniem drewna w odrapanych oczkach dulek oraz świadomość brzegu pozostawianego za sobą nie wpędziły go w znajome, melancholijne uspokojenie. Mętniejącym wejrzeniem błądził po zmarszczkach wzbierających na wodzie, sięgał do horyzontu, na sylwetki kaczek i łabędzi, które ostały się jeszcze w przetrzebionej liczności, korzystając z pożywienia rzucanego im nierozmyślnie przez ludzi, póki trwały jeszcze ostatnie podrygi ciepła jak dzisiaj, czekając, aż przepędzi je ostry mróz nadchodzącej zimy. Bertram podejrzewał, że część z nich, jak co roku, postanowi przezimować, zdając się na oferowane im przez spacerowiczów okruchy, zdecydowanie niewystarczające, bo zimą przestawano o nich nagle myśleć, kiedy robiło się już zbyt chłodno, by przystawać nad jeziorem i rwać bułkę zziębniętymi dłońmi; miasto pamiętało o nich zresztą równie niechętnie.
Zatrzymał w końcu wzrok na Folke, zachęcony jego słowami – bezwolnie odwzajemnił lekkość uśmiechu, sięgając za nim w przeszłość, dla odmiany w jej milsze kadry, rozpromienione od letniego słońca, ciepłe od nagrzanego piasku, orzeźwiające chłodem osiadającej na nagiej skórze mżawce rozchlapywanej wody, mokrych kosmyków przylepiających się do skroni i czoła, drżenia żartów i śmiechów, dziecinnych zabaw, niebezpiecznie bezmyślnych w oczach przechodzących dorosłych, kiedy siłowali się w wodzie, żeby potem parskać z załzawionymi oczami i potrząsać głowami, próbując odetkać zalane uszy. Pamiętał wygrzewanie się później na plaży, błogie zmęczenie, miękkość przełyku podrażnioną haustami przełykanej wody i powietrza podczas idiotycznych wygłupów, pamiętał też roześmiane protesty Folke, kiedy sięgał mokrymi jeszcze dłońmi do jego rozgrzanego karku i policzków, kiedy łapał go za gołe kostki, grożąc, że zawlecze go do wody jak worek ziemniaków, zanim nie odpuścił podobnych żartów zupełnie, widząc wychylającą się z za wymuszonego śmiechu nerwowość; nauczył się ostatecznie odciągać od niego kolegów, którzy w pojedynczych incydentach nalegali zbyt zapamiętale, chwytając ich w pół i wrzucając do wody z triumfalną uciechą.
Im dłużej o tym myślał, tym bardziej uświadamiał sobie, jak obcy byli sobie teraz, siedząc w kołyszącej się łupinie łódki naprzeciw siebie; docierało do niego, że musieli w jakiś sposób poznawać się na nowo, sposobem człowieka, który wraca po latach do rodzinnego domu, w jakim podczas jego nieobecności zmieniono całkowicie aranżację, w jakim podłoga zaskakiwała skrzypieniem w nowych deskach, a znajome ścieżki między meblami nie sprawdzały się już wcale, gdyby próbował przedrzeć się po omacku z sypialni po szklankę wody późną nocą, niespokojną, bo zmienione barwy znajomego wnętrza rozstrajały gorzej i bardziej osobiście niż zagubienie w miejscu zupełnie nowym, kanty mebli godziły dotkliwiej, gdy szło się bez ostrożności, ufając swojej pamięci bardziej niż należało.
– Czasami – odpowiedział początkowo z lekką opornością. – Kiedy potrzebuję pomyśleć. Zazwyczaj w tym czasie – mruknął, wymownie krzyżując z nim sposępniałe spojrzenie, nie ośmielając się sięgnąć po wyraźniejszy eufemizm; nie sądził zresztą, by była ku temu potrzeba, jego kalectwo nie stanowiło wprawdzie żadnej tajemnicy od felernej nocy – nie znoszę go zbyt dobrze. – Próbował się ratować wciąż bladym ciepłem uśmiechu; ostatecznie przeszedł on jednak w koślawy, nieudolny grymas i odwrócił wzrok, nie z zakłopotania, ale obawy, że był może zbyt w tym swobodny.
– Czasami dla przyjemności; nie jest ze mną na ogół tak źle – dodał zaraz, sięgając nerwowym odruchem po żartobliwość. – Zwykle jestem w stanie sam dotrzeć do mieszkania. Ze schodami bywa gorzej, ale mam korzystne układy z sąsiadką; złota kobieta, choć wścibska i złośliwa. Wnoszę jej zakupy, a ona w zamian od czasu do czasu mnie, Odyn jeden wie, jakim sposobem, bo wygląda jakby miała się złamać od wiosennej bryzy – mówiąc to z kwaśnym rozbawieniem, podniósł wiosła nad wodę, pozwalając by łódka dryfowała przez chwilę z gasnącym ospale rozpędem; przedramię pulsowało mu piekącym ciepłem. Spuścił wzrok na swoje dłonie, trąc bezwiednie kciukiem widmo zagojonego skaleczenia u nasady kciuka. Fantomowy ból wynurzał się z odprysku wspomnienia w niespokojnym ponagleniu, przebijał się przez dzwoniącą w skroniach ciszę.
– Dzięki, Folke – mruknął w końcu, spoglądając na niego z wdzięcznością, szczerą, choć w jakiś sposób, wbrew jego staraniom, zgnębioną.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer Sro 16 Cze - 21:30
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Jego wspomnienia przywodziły na myśl zwierzęta – żywotne, chaotyczne stworzonka, przypominające marmozety istotki, które z głośnymi okrzykami przeskakiwały pomiędzy wystającymi ponad sztorm wyspami jego pamięci, zsuwały się po lianach żłobionych dawniej ścieżek, uciskały w miejscu, gdzie owoce były miękkie i soczyste, gdzie pod ich drobnymi palcami pojawiały się pociemniałe siniaki przejrzałości. Żyły własnym życiem, narowiste i nieposłuszne, niezdolne zatrzymać się w miejscu, oburzone wobec wyciągniętej ku nim kołyski rąk, mających pochwycić je w ciasny kokon bezpieczeństwa – zapomnienia, z którego nigdy nie mogłyby się już wydostać. We wspomnieniach tych, spomiędzy pogorzeliska i popiołu uczuć przesiąkniętych brzydotą żalu, wyławiał zatem również wątłe kwiatki szczęśliwości, efemerydy rosnące pośród piachu i kamieni: miał dziesięć lat i wierzył, że bogowie dali mu drugą szansę; miał dwanaście lat i ze śmiechem zsuwał dwa ciężkie, drewniane łóżka, by położyć się z przyjaciółmi ramię w ramię, pośród wymiętej, rozgrzanej ciałami pościeli; miał szesnaście lat i w towarzystwie Bertrama czuł się bezpieczny, jak gdyby ktoś okrył go nagle na mrozie grubym, bawełnianym kocem. Pamiętał, że zanim rysa sromotnego błędu nie przecięła ciągłości ich dojrzewającej, młodzieńczej relacji, wielokrotnie był mu wdzięczny za te drobne, pozornie przypadkowe przejawy czułości, za tę troskliwość, którą ukrywał pod wyniesioną z domu uprzejmością – nigdy o tym nie wspominał, czy to by nie przyznawać się do własnej słabości, czy aby nie wedrzeć się nachalnością insynuacji w gesty być może zupełnie nieznaczne, drugorzędne, ale odczuwał ulgę, wiedząc, że Holstein znajdował się w pobliżu. Ulgę, której istnienia nie był świadom, dopóki nie zniknęła, zastąpiona przez strach, jaki zaczął wywoływać w nim później zawsze odgłos cudzych kroków za plecami, przez ostrożność, z jaką przemykał się wśród ciemnych sieni, nareszcie przez kompromitację, która słowami rówieśników zdawała się przylgnąć do niego jak pleśń, śniedź, sporysz na zmatowiałym kłosie osamotnionego zboża.
Potem przyszły kolejne cztery lata nauki i tysiące drobnych okrucieństw, tysiące barwnych wabików prowadzących do pułapek dziecięcych złośliwości – przez ten czas Folke próbował, beznadziejnie próbował przekonać wszystkich do tego, w co sam nigdy uwierzyć nie potrafił, małodusznie sądząc, że rówieśnicy nabiorą się na jego zainteresowanie magicznym hokejem, na teatralną pewność siebie, z jaką unosił wzrok, zanim doświadczenie nie nauczyło go wodzić nim po ziemi, na udawanie zadurzenie w Ingrid Pettersen, ale oni potrafili przejrzeć przez zasłonę jego pierwszych, aktorskich podrygów, nie dali się nabrać, jednomyślnie dając mu do zrozumienia, że nie wydostanie się z przekleństwa, jakie dotknęło go już w dniu, w którym się narodził, że to on zawsze będzie na przegranej pozycji, to na niego będą zawsze wskazywać palcami, jego wyśmiewać półszeptem, pozornie tylko cichym, bo w gruncie rzeczy wymierzonym w niego z precyzją puginału sztubackich drwin i zgryźliwości. Kiedy niewielka, rozchybotana łódka wypłynęła zatem głębiej ku łagodnie falującym wodom jeziora, w głowie Baantjera rozbłysło osobliwe poczucie spokoju, jak gdyby ktoś sięgnął dłonią w głąb jego umysłu i wyciągnął z samego dna wspomnienie tak odległe i eteryczne, że Folke z trudem rozpoznawał je jako swoje własne, niezdolny upchnąć sentymentu zakurzonych emocji w ramy znanych dzisiaj uczuć. Powinien czuć się klaustrofobicznie pochwycony w pułapkę, sparaliżowany niemożnością ucieczki, on tymczasem – nierozsądnie, zupełnie bez powodu – zdawał się być rozluźniony, być może na skutek delikatnego kołysania żywiołu, a być może tej ciszy, przerywanej jedynie subtelnym szemraniem wiatru, świergotem ptaków, coraz bardziej odległym w miarę jak odpływali od brzegu, ciszy, której pomimo samotności zaznawał bardzo rzadko, bo niczego nie bał się tak, jak hałasu, zwyczajowo nie potrafił zatem szukać nawet odrobiny milczenia, nie myśląc przy tym, że tak naprawdę próbuje uciec przed czyimś krzykiem.
Być może powinien się obawiać – zawsze był taki naiwny, powtarzała Helene, kręcąc powoli głową, nie z litością, ale z zatroskaniem, jak gdyby ona sama bardziej trzęsła się o jego życie, silniej wszczepiona w nie palcami, tyle razy mu powtarzałam, ale on zawsze po swojemu. Pamiętał, że przysłuchiwał się tym słowom zza uchylonych drzwi, zbyt zmęczony i obolały, by zaprzeczyć jej swoją obecnością – wbrew wszystkiemu, co mu się przytrafiło, zawsze pragnął wierzyć, że ludzie są dobrzy i choć bezwarunkowe odruchy jego ciała zaprzeczały temu przeświadczeniu (moje ciało nigdy nie chciało mnie słuchać, powtarzał żartobliwie, ukradkiem przecierając oczy rękawem), choć po niefortunnym wieczorze w towarzystwie Bertrama obudził się wciąż zdeterminowany, by wierzyć, że nic, co pomiędzy nimi zaszło, nie niosło za sobą żadnej wartości, w głębi serca musiał chyba wiedzieć, że już sam jego widok rozniecał na nowo ognisko jego dawnej sympatii, z żużlu podrzucał ku górze jęzory płomieni zrodzone ledwie z jednego węglika, marnego niedopałka. W dzieciństwie starał się uszlachetniać myślą, że pamiętał o ludziach na długo po tym, jak oni o nim zapominali, że patrzył z tak samo silną miłością już tylko na plecy kogoś, kto odchodzi, ale może właśnie tym była miłość, przekonaniem, że żadne z nich nie ma drugiemu za złe tego, co w kontekście przeszłości było smutną koniecznością.
– Przykro mi. – na zwierzenie przyjaciela uniósł nieznacznie głowę, zawieszając zieleń współczującego spojrzenia na jego twarzy – krótko, ostrożnie, nienachalnie. Co więcej mógł powiedzieć? Jak ciasno w tłumaczenia mógł opleść te dwa słowa, które, choć trącały truizmem, do gruntu lakoniczne w potencjalnej wylewności, przyozdobione w lineaturę jego twarzy zdawały się wyrażać tak wiele współczucia? Wobec likantropii – z pewnością, lecz także wobec wielu innych rzeczy, wielu innych nieszczęść, despektów, zgrzytów i lekceważeń, które, niby natarczywe kłącza kłujących bodiaków, zaczepiały się o ich ciała, gdy biegli przed siebie, przez gęstwinę, przez życie. – Nie myślałeś nigdy, żeby zostać w domu? – spytał niepewnie, na jego twarzy wymalowało się widoczne zawahanie. – Skoro masz eliksiry, czy tak nie byłoby... bezpieczniej? Dla ciebie. – nie podchwycił jego kwaśnej żartobliwości i choć ton jego głosu stronił od moralizatorstwa, spojrzenie komunikowało jasno to, czego nie zdołał w pełni wyrazić słowami: oboje wiedzieli, jak wyglądał świat, jaki potrafi być okrutny dla tych, którzy czymś się w nim odróżniali. – Nigdy nie mieliśmy okazji o tym rozmawiać. – zauważył przepraszająco, świadom, że wykonuje krok na grząskim gruncie. – O wielu rzeczach nie mieliśmy okazji rozmawiać. – nareszcie kącik jego ust drgnął w bladej imitacji uśmiechu, jak gdyby za pomocą tego krótkiego paroksyzmu Folke próbował wydostać się z oków natarczywości, w jakie pochwyciła go podobna obserwacja.
– Nie musisz mi dziękować. – odparł po chwili milczenia, zakłopotany, jakby dziękowano mu za podanie ręki na powitanie, przecież każdy by tak postąpił, to nic takiego, dostrzegłszy zgnębienie na twarzy przyjaciela, przesunął się jednak na drewnianej ławie, z łagodnym, zamyślonym uśmiechem wodząc wzrokiem po linii wodnego horyzontu, gdzie gładka, błękitna tafla przechodziła w mokry piach nagrzanego słońcem brzegu. – Myślisz, że to w ogóle możliwe? Żebyśmy zaczęli wszystko od nowa...? Czy tak nie byłoby łatwiej?
Potem przyszły kolejne cztery lata nauki i tysiące drobnych okrucieństw, tysiące barwnych wabików prowadzących do pułapek dziecięcych złośliwości – przez ten czas Folke próbował, beznadziejnie próbował przekonać wszystkich do tego, w co sam nigdy uwierzyć nie potrafił, małodusznie sądząc, że rówieśnicy nabiorą się na jego zainteresowanie magicznym hokejem, na teatralną pewność siebie, z jaką unosił wzrok, zanim doświadczenie nie nauczyło go wodzić nim po ziemi, na udawanie zadurzenie w Ingrid Pettersen, ale oni potrafili przejrzeć przez zasłonę jego pierwszych, aktorskich podrygów, nie dali się nabrać, jednomyślnie dając mu do zrozumienia, że nie wydostanie się z przekleństwa, jakie dotknęło go już w dniu, w którym się narodził, że to on zawsze będzie na przegranej pozycji, to na niego będą zawsze wskazywać palcami, jego wyśmiewać półszeptem, pozornie tylko cichym, bo w gruncie rzeczy wymierzonym w niego z precyzją puginału sztubackich drwin i zgryźliwości. Kiedy niewielka, rozchybotana łódka wypłynęła zatem głębiej ku łagodnie falującym wodom jeziora, w głowie Baantjera rozbłysło osobliwe poczucie spokoju, jak gdyby ktoś sięgnął dłonią w głąb jego umysłu i wyciągnął z samego dna wspomnienie tak odległe i eteryczne, że Folke z trudem rozpoznawał je jako swoje własne, niezdolny upchnąć sentymentu zakurzonych emocji w ramy znanych dzisiaj uczuć. Powinien czuć się klaustrofobicznie pochwycony w pułapkę, sparaliżowany niemożnością ucieczki, on tymczasem – nierozsądnie, zupełnie bez powodu – zdawał się być rozluźniony, być może na skutek delikatnego kołysania żywiołu, a być może tej ciszy, przerywanej jedynie subtelnym szemraniem wiatru, świergotem ptaków, coraz bardziej odległym w miarę jak odpływali od brzegu, ciszy, której pomimo samotności zaznawał bardzo rzadko, bo niczego nie bał się tak, jak hałasu, zwyczajowo nie potrafił zatem szukać nawet odrobiny milczenia, nie myśląc przy tym, że tak naprawdę próbuje uciec przed czyimś krzykiem.
Być może powinien się obawiać – zawsze był taki naiwny, powtarzała Helene, kręcąc powoli głową, nie z litością, ale z zatroskaniem, jak gdyby ona sama bardziej trzęsła się o jego życie, silniej wszczepiona w nie palcami, tyle razy mu powtarzałam, ale on zawsze po swojemu. Pamiętał, że przysłuchiwał się tym słowom zza uchylonych drzwi, zbyt zmęczony i obolały, by zaprzeczyć jej swoją obecnością – wbrew wszystkiemu, co mu się przytrafiło, zawsze pragnął wierzyć, że ludzie są dobrzy i choć bezwarunkowe odruchy jego ciała zaprzeczały temu przeświadczeniu (moje ciało nigdy nie chciało mnie słuchać, powtarzał żartobliwie, ukradkiem przecierając oczy rękawem), choć po niefortunnym wieczorze w towarzystwie Bertrama obudził się wciąż zdeterminowany, by wierzyć, że nic, co pomiędzy nimi zaszło, nie niosło za sobą żadnej wartości, w głębi serca musiał chyba wiedzieć, że już sam jego widok rozniecał na nowo ognisko jego dawnej sympatii, z żużlu podrzucał ku górze jęzory płomieni zrodzone ledwie z jednego węglika, marnego niedopałka. W dzieciństwie starał się uszlachetniać myślą, że pamiętał o ludziach na długo po tym, jak oni o nim zapominali, że patrzył z tak samo silną miłością już tylko na plecy kogoś, kto odchodzi, ale może właśnie tym była miłość, przekonaniem, że żadne z nich nie ma drugiemu za złe tego, co w kontekście przeszłości było smutną koniecznością.
– Przykro mi. – na zwierzenie przyjaciela uniósł nieznacznie głowę, zawieszając zieleń współczującego spojrzenia na jego twarzy – krótko, ostrożnie, nienachalnie. Co więcej mógł powiedzieć? Jak ciasno w tłumaczenia mógł opleść te dwa słowa, które, choć trącały truizmem, do gruntu lakoniczne w potencjalnej wylewności, przyozdobione w lineaturę jego twarzy zdawały się wyrażać tak wiele współczucia? Wobec likantropii – z pewnością, lecz także wobec wielu innych rzeczy, wielu innych nieszczęść, despektów, zgrzytów i lekceważeń, które, niby natarczywe kłącza kłujących bodiaków, zaczepiały się o ich ciała, gdy biegli przed siebie, przez gęstwinę, przez życie. – Nie myślałeś nigdy, żeby zostać w domu? – spytał niepewnie, na jego twarzy wymalowało się widoczne zawahanie. – Skoro masz eliksiry, czy tak nie byłoby... bezpieczniej? Dla ciebie. – nie podchwycił jego kwaśnej żartobliwości i choć ton jego głosu stronił od moralizatorstwa, spojrzenie komunikowało jasno to, czego nie zdołał w pełni wyrazić słowami: oboje wiedzieli, jak wyglądał świat, jaki potrafi być okrutny dla tych, którzy czymś się w nim odróżniali. – Nigdy nie mieliśmy okazji o tym rozmawiać. – zauważył przepraszająco, świadom, że wykonuje krok na grząskim gruncie. – O wielu rzeczach nie mieliśmy okazji rozmawiać. – nareszcie kącik jego ust drgnął w bladej imitacji uśmiechu, jak gdyby za pomocą tego krótkiego paroksyzmu Folke próbował wydostać się z oków natarczywości, w jakie pochwyciła go podobna obserwacja.
– Nie musisz mi dziękować. – odparł po chwili milczenia, zakłopotany, jakby dziękowano mu za podanie ręki na powitanie, przecież każdy by tak postąpił, to nic takiego, dostrzegłszy zgnębienie na twarzy przyjaciela, przesunął się jednak na drewnianej ławie, z łagodnym, zamyślonym uśmiechem wodząc wzrokiem po linii wodnego horyzontu, gdzie gładka, błękitna tafla przechodziła w mokry piach nagrzanego słońcem brzegu. – Myślisz, że to w ogóle możliwe? Żebyśmy zaczęli wszystko od nowa...? Czy tak nie byłoby łatwiej?
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer Czw 24 Cze - 3:36
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Zdradliwy podryg ekspresji poprzedził niespokojne odwrócenie spojrzenia, ponowne uniesienie dłoni do szyi, by rozetrzeć szorstkością palców dyskomfort rozlewający się w uniżonym przez doświadczone urazy karku, te okrutnie rzeczywiste, które ogłuszały ciało bólem nie do zniesienia i te gorsze, bezwzględnie niefizyczne, którym łykane medykamenty nie były w stanie ulżyć, których nie dało się nastawić jak połamane kości, znieczulić garścią proszków dawkowanych sobie hojnie – dawały sen bez koszmarów i bez marzeń, upragnione wytchnienie od siebie samego – wstrzymać czy chociaż umniejszyć paskiem zaciśniętym na ciele tak silnie, że krwawiąca tkanka przestawała do niego należeć, stawała się odrętwiała i odrębna, pulsowała tym samym tętnem, który huczał w skroniach, ale w zobojętniałej oddali rozciągającej się za wżynającą się w skórę granicę ucisku. Wielokrotnie próbował w podobny sposób radzić sobie z bólami rwącymi się gdzieś głębiej, z wartkim strumieniem destrukcyjnych myśli sączącym się jak krwotok z przestrzeleń jaźni, sposobami trywialnymi, jak wieczory spędzone przy lepiącej się od rozlanego syfu ladzie, przy której znalazł go Folke, jak sekwencja dni spędzonych w zamknięciu w rosnącym towarzystwie pustych butelek, jak paliatywny pocałunek – gniewu zwijającego palce w pięści czy kobiecych ust, kokotek mówiących zawsze to, o co je prosił, nigdy to, co potrzebował usłyszeć (mogłyby nawet kłamać, jak Felicia, uwierzyłby bez zastanowienia, choć na chwilę, jak człowiek zgubiony w piaskach pustyni wierzy z szaleńczym oddaniem w fatamorganę, byle szeptały mu zaklęcia odpowiednich słów). Wiedział, że wszystko to jest bezskuteczne, ale wracał wytrwale i konsekwentnie, bo próby wymuszenia na sobie obojętności – podejmowane równie usilnie – sprawdzały się jeszcze gorzej, wpędzały go w stany, które go przerażały, kiedy stawał przed lustrem i nie rozpoznawał własnej twarzy, kiedy zaciskał palce na zimnej krawędzi umywalki i nie czuł ich wcale, jakby nie należały do niego, jak te posępne rysy, to zużyte ciało, łóżko z wymiętą pościelą, listy rozrzucone na biurku, wertepy codzienności oglądane z perspektywy biernej publiczności, póki wystarczająco wyrazisty bodziec – zbielałe knykcie wbite w żołądek, trzask kostek o skroń smagający przytomność – nie wtrącał go z powrotem w siebie, tak gwałtownie, że wpadał w paniczną dezorientację, zagubiony w nagłej świadomości własnej tożsamości.
Przecierając kark, odwrócił nieznacznie twarz w przeciwną stronę, spojrzenie kotwicząc na horyzoncie, spokojnej tafli jeziora rozcinającej perspektywę w poprzek definitywną rysą, lokując uwagę chwilowo z dala od zieleni oczu patrzących na niego z tak silnym i szczerym współczuciem, ze zrozumieniem, wobec którego był szczególnie bezbronny, bo mimo upływu czasu i dystansu wciąż prostodusznie wierzył, że nie było ono zaledwie próbą zrozumienia, ale, ze wszystkich podobnych doświadczeń, jakie na przestrzeni lat zdarzały mu się w urywkach szczęśliwszych chwil, było uczuciem – jak przyjaźń, jak miłość, jak żal – najbliższym faktycznemu zrozumieniu. Folke nie ulegał jego nerwowym żartom, desperackim staraniom oddalenia rozmowy od poważnego przyjrzenia się temu, co mu dolegało, a co zgadzał się poruszać powierzchownie dla pozorów; poczuł się tym zaskoczony i podskórnie zdenerwowany, z obawy przed rozmową, jakiej nie chciał odbywać. Pamiętał jeszcze jak po śmierci ojca głos ugrzązł mu w gardle, przez ponad miesiąc tkwił uporczywym kurczem w instrumencie krtani, nie pozwalając mu nawet na połowicznie werbalne mruknięcie bez szarpnięć bólu i zdławienia oddechu, pamiętał jak cisza zamknęła się wokół niego ciasnym kokonem, choć słyszał pytania i coraz bardziej rozpaczliwe prośby o odpowiedź, ale nie potrafił przebić się przez własne milczenie. Ostatecznie wyszedł z tego, nieśmiałą głoską, krótkim słowem, lakonicznym zdaniem, potem następnym, do skutku, póki nie nauczył się znów artykułować myśli, ale ani o wydarzeniach tamtej pełni, ani o ojcu nigdy z nikim nie rozmawiał – pozostawił je zamknięte w tej bezwzględnej ciszy, za sobą, w niewypowiedzeniu stojącym kołkiem w gardle pamięci.
– Jestem ostrożny – odpowiedział głucho, wymijając ostrożne pytania i sugestię trącącą troską, której nie był w stanie przełknąć. Choć temat ucinał stanowczo, pozostawał układnie złagodniały, prostodusznie ufając, że Folke nie będzie więcej wokół niego krążył; podobnie jak kiedyś, gdy cierpliwie okrywali milczeniem wszystko to, o czym nie chcieli rozmawiać, nie przekraczając nigdy wyznaczanych granic pochopną wścibskością. Kłamał, oczywiście, czuł zresztą, że przejrzyście nieprzekonująco, ale ostatecznie nie miało to znaczenia. Swoimi lunarnymi tradycjami przeczył ostrożności z rażącą ostentacją, wykładał się na srebrnej tacy niebezpieczeństwom z niepomnością godną zasłużonej wzgardy lub podziwu dla wyżyn lekceważącej głupoty; była w tym jakaś idiotyczna, ekspiacyjna zapamiętałość, z jakiej nie potrafił jednak zrezygnować, nie narażając się przy tym na udręczające konwulsje sumienia, więc folgował jej dalej, licząc może, że którejś nocy pętla, w którą wsuwał nieostrożnie wilczy łeb, w końcu się zaciśnie.
Odwodząc dłoń od szyi, przemagając w sobie ten zdradziecki symptom nerwowości, powrócił spojrzeniem do Folke, by pochwycić bladość słabego uśmiechu, który nie przekonywał żadnego z nich, w jakiś sposób wciąż działał jednak kojąco, samoświadomością swojego pozoranctwa paradoksalnie pocieszał, wiązał ich w tej doznawanej kłopotliwości, czyniąc ją mniej straszną, kiedy stawała się im wspólna. Wbrew swoim zwykłym odruchom i wbrew rozsądkowi zdawał sobie sprawę, że wcale nie chciał przed nią uciekać, nawet gdyby okoliczności mu na to pozwalały – choć wgryzała się jakąś ogólną niezręcznością w niezdarne próby konwersacji, nie wzbudzała w nim niechęci, nie była katuszą, nie wpędzała go w bezwiedną baczność, męczące pilnowanie słów czyichś i swoich. Wyostrzała percepcję w sposób odmienny, nieuciążliwy, przykuwała jego uwagę do Folke, zwracała ją na drobne plamki jasnych piegów, pieprzyk na brodzie, który mimowiednie tak często zakrywał, kiedy się śmiał, delikatnie zawinięty kosmyk włosów opadający na skroń, wspierający się miękko u końca łagodnego kształtu brwi, zauważalne cienie pod oczami, czerwoną nitkę podrażnionej żyłki sięgającej ku tęczówce, w której centrum rozszerzała się jama odwzajemniającej uwagę źrenicy. Uwrażliwiała go na jego obecność w osobliwie przyjemny, dyskrecjonalny sposób i drażniła, inaczej niż zazwyczaj; przepełniła specyficznym złudzeniem, że nie musi pilnować się wcale.
– Nie wiem – przyznał, uświadamiając sobie nagłą spokojność, jaka go ogarnęła, dopiero, kiedy dosłyszał ją we własnym głosie. Łódka właściwie przystanęła, wytraciwszy nadany jej rozpęd, porzucona w oku jeziora, kołysząc ich na małym pokładzie. Wszystko zamykało się w tej zaledwie łupinie, z dala od brzegu, między nimi. Miał głupią chęć odgarnięcia mu włosów z czoła, zmierzwionych delikatnym powiewem chłodnego wiatru. – Chyba nie, chociaż tak na pewno byłoby łatwiej.
Nie sądził, żeby potrafili zapomnieć; nie sądził, że mógłby po prostu zapomnieć wszystko, czym dla siebie byli przed fatalnym incydentem, wszystko, co się wydarzyło później, nie mógłby zwłaszcza zapomnieć swojej winy w tym wszystkim, nie tylko tego, jak go odepchnął, jak wmówił sobie, że go nienawidzi, ale wszystkie te pomniejsze przewinienia, które nastąpiły później, odwracanie wzroku od jego krzywdy, pozostawianie go na pastwę tych wszystkich okrucieństw, pozostawianie go z tym samego, ciągle i zupełnie świadomie, pomimo wszelkich impulsów domagających się reakcji, jakie nim targały, ilekroć widział go potrąconego, rzuconego na ziemię, okładanego śmiechem, wyzwiskami, wstrętnymi żartami, od których żołądek wywracał mu się na lewą stronę ze strachu, zaciskał ze wstydu; którym tchórzliwie bał się również narazić.
– Ale moglibyśmy spróbować z tym, co jest – zaproponował łagodnie, z nieomal prośbą przemyconą na skraj tonu, wciąż ukradkiem obserwując ten niesforny kosmyk włosów na skroni, złote nitki wpadające na czoło, ułożenie kącików ust. – Chciałbym spróbować – dodał po krótkiej pauzie ciszej, przemagając w sobie niepewność, jaką wyczuwał pod mostkiem przy każdym oddechu. – Brakowało mi ciebie. Brakowało mi naszej przyjaźni.
Przecierając kark, odwrócił nieznacznie twarz w przeciwną stronę, spojrzenie kotwicząc na horyzoncie, spokojnej tafli jeziora rozcinającej perspektywę w poprzek definitywną rysą, lokując uwagę chwilowo z dala od zieleni oczu patrzących na niego z tak silnym i szczerym współczuciem, ze zrozumieniem, wobec którego był szczególnie bezbronny, bo mimo upływu czasu i dystansu wciąż prostodusznie wierzył, że nie było ono zaledwie próbą zrozumienia, ale, ze wszystkich podobnych doświadczeń, jakie na przestrzeni lat zdarzały mu się w urywkach szczęśliwszych chwil, było uczuciem – jak przyjaźń, jak miłość, jak żal – najbliższym faktycznemu zrozumieniu. Folke nie ulegał jego nerwowym żartom, desperackim staraniom oddalenia rozmowy od poważnego przyjrzenia się temu, co mu dolegało, a co zgadzał się poruszać powierzchownie dla pozorów; poczuł się tym zaskoczony i podskórnie zdenerwowany, z obawy przed rozmową, jakiej nie chciał odbywać. Pamiętał jeszcze jak po śmierci ojca głos ugrzązł mu w gardle, przez ponad miesiąc tkwił uporczywym kurczem w instrumencie krtani, nie pozwalając mu nawet na połowicznie werbalne mruknięcie bez szarpnięć bólu i zdławienia oddechu, pamiętał jak cisza zamknęła się wokół niego ciasnym kokonem, choć słyszał pytania i coraz bardziej rozpaczliwe prośby o odpowiedź, ale nie potrafił przebić się przez własne milczenie. Ostatecznie wyszedł z tego, nieśmiałą głoską, krótkim słowem, lakonicznym zdaniem, potem następnym, do skutku, póki nie nauczył się znów artykułować myśli, ale ani o wydarzeniach tamtej pełni, ani o ojcu nigdy z nikim nie rozmawiał – pozostawił je zamknięte w tej bezwzględnej ciszy, za sobą, w niewypowiedzeniu stojącym kołkiem w gardle pamięci.
– Jestem ostrożny – odpowiedział głucho, wymijając ostrożne pytania i sugestię trącącą troską, której nie był w stanie przełknąć. Choć temat ucinał stanowczo, pozostawał układnie złagodniały, prostodusznie ufając, że Folke nie będzie więcej wokół niego krążył; podobnie jak kiedyś, gdy cierpliwie okrywali milczeniem wszystko to, o czym nie chcieli rozmawiać, nie przekraczając nigdy wyznaczanych granic pochopną wścibskością. Kłamał, oczywiście, czuł zresztą, że przejrzyście nieprzekonująco, ale ostatecznie nie miało to znaczenia. Swoimi lunarnymi tradycjami przeczył ostrożności z rażącą ostentacją, wykładał się na srebrnej tacy niebezpieczeństwom z niepomnością godną zasłużonej wzgardy lub podziwu dla wyżyn lekceważącej głupoty; była w tym jakaś idiotyczna, ekspiacyjna zapamiętałość, z jakiej nie potrafił jednak zrezygnować, nie narażając się przy tym na udręczające konwulsje sumienia, więc folgował jej dalej, licząc może, że którejś nocy pętla, w którą wsuwał nieostrożnie wilczy łeb, w końcu się zaciśnie.
Odwodząc dłoń od szyi, przemagając w sobie ten zdradziecki symptom nerwowości, powrócił spojrzeniem do Folke, by pochwycić bladość słabego uśmiechu, który nie przekonywał żadnego z nich, w jakiś sposób wciąż działał jednak kojąco, samoświadomością swojego pozoranctwa paradoksalnie pocieszał, wiązał ich w tej doznawanej kłopotliwości, czyniąc ją mniej straszną, kiedy stawała się im wspólna. Wbrew swoim zwykłym odruchom i wbrew rozsądkowi zdawał sobie sprawę, że wcale nie chciał przed nią uciekać, nawet gdyby okoliczności mu na to pozwalały – choć wgryzała się jakąś ogólną niezręcznością w niezdarne próby konwersacji, nie wzbudzała w nim niechęci, nie była katuszą, nie wpędzała go w bezwiedną baczność, męczące pilnowanie słów czyichś i swoich. Wyostrzała percepcję w sposób odmienny, nieuciążliwy, przykuwała jego uwagę do Folke, zwracała ją na drobne plamki jasnych piegów, pieprzyk na brodzie, który mimowiednie tak często zakrywał, kiedy się śmiał, delikatnie zawinięty kosmyk włosów opadający na skroń, wspierający się miękko u końca łagodnego kształtu brwi, zauważalne cienie pod oczami, czerwoną nitkę podrażnionej żyłki sięgającej ku tęczówce, w której centrum rozszerzała się jama odwzajemniającej uwagę źrenicy. Uwrażliwiała go na jego obecność w osobliwie przyjemny, dyskrecjonalny sposób i drażniła, inaczej niż zazwyczaj; przepełniła specyficznym złudzeniem, że nie musi pilnować się wcale.
– Nie wiem – przyznał, uświadamiając sobie nagłą spokojność, jaka go ogarnęła, dopiero, kiedy dosłyszał ją we własnym głosie. Łódka właściwie przystanęła, wytraciwszy nadany jej rozpęd, porzucona w oku jeziora, kołysząc ich na małym pokładzie. Wszystko zamykało się w tej zaledwie łupinie, z dala od brzegu, między nimi. Miał głupią chęć odgarnięcia mu włosów z czoła, zmierzwionych delikatnym powiewem chłodnego wiatru. – Chyba nie, chociaż tak na pewno byłoby łatwiej.
Nie sądził, żeby potrafili zapomnieć; nie sądził, że mógłby po prostu zapomnieć wszystko, czym dla siebie byli przed fatalnym incydentem, wszystko, co się wydarzyło później, nie mógłby zwłaszcza zapomnieć swojej winy w tym wszystkim, nie tylko tego, jak go odepchnął, jak wmówił sobie, że go nienawidzi, ale wszystkie te pomniejsze przewinienia, które nastąpiły później, odwracanie wzroku od jego krzywdy, pozostawianie go na pastwę tych wszystkich okrucieństw, pozostawianie go z tym samego, ciągle i zupełnie świadomie, pomimo wszelkich impulsów domagających się reakcji, jakie nim targały, ilekroć widział go potrąconego, rzuconego na ziemię, okładanego śmiechem, wyzwiskami, wstrętnymi żartami, od których żołądek wywracał mu się na lewą stronę ze strachu, zaciskał ze wstydu; którym tchórzliwie bał się również narazić.
– Ale moglibyśmy spróbować z tym, co jest – zaproponował łagodnie, z nieomal prośbą przemyconą na skraj tonu, wciąż ukradkiem obserwując ten niesforny kosmyk włosów na skroni, złote nitki wpadające na czoło, ułożenie kącików ust. – Chciałbym spróbować – dodał po krótkiej pauzie ciszej, przemagając w sobie niepewność, jaką wyczuwał pod mostkiem przy każdym oddechu. – Brakowało mi ciebie. Brakowało mi naszej przyjaźni.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer Wto 29 Cze - 21:55
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Od zawsze właściwie zdarzały się chwile, kiedy obecność drugiego człowieka wydawała mu się w jakiś sposób zbyt inwazyjna, napastliwa, tęchnąca wzbudzającą obawy agresją, niekiedy istniejącą tylko w jego wyobraźni, przypisywaną twarzom, które marszczyły się dobrotliwie, ofiarując mu drżący od irytacji uśmiech teatralnego politowania – długo, ze zwierzęcą determinacją uchylał głowę przed wyciągniętymi ku niemu ramionami krzepiącego objęcia, odsuwał się ostrożnie, gdy czyjeś kolano mimowolnie zetknęło się z jego nogą pod drewnianą ladą stołu, przystawał zawsze w bezpiecznej odległości, możliwie jak najbliżej drzwi, jak gdyby planował raptem rzucić się na nie w tchórzliwym porywie afektacji. Był biernym niewolnikiem odruchów własnego ciała, które zdradzały go nawet jeśli małodusznie sądził, że może im zaufać, jak wówczas, gdy miał ledwie dziesięć lat, jego ciało wciąż było wątłe i rachityczne, a Helene w porywie matczynej czułości oplotła go w ciasną winorośl swoich ramion – nim zdołał zrozumieć kontekst sytuacji, szarpnął się tak gwałtownie, że przypadkowo uderzył kobietę dłonią w twarz, pozostawiając na jej policzku zaczerwieniony ślad dziecięcych paznokci, za który później przepraszał tak długo, dopóki oczy nie wyschły mu zupełnie, zaczerwienione skruchą oceanu przepłakanych łez; jak mógł odwdzięczyć jej się w ten sposób? Nie rozumiał, nie potrafił jeszcze nad sobą panować.
Teraz, przy Bertramie, czuł się jednak inaczej – nie odnajdywał w sobie zwyczajowego pragnienia ucieczki, jak gdyby kosmate zwierzę jego płochliwej intuicji zapadło w ciężki, głęboki sen, pozwalając płucom nabrać haustu świeżego, rześkiego powietrza, myślom, upchniętym dotąd w ciemnej piwnicy podświadomości, wyżłobić na nowo zatarte czasem ścieżki, wątłe, fantazmatyczne pragnienia, aby przesunąć się na drewnianej ławie łagodnie kołyszącej się łodzi i oprzeć głowę o lewy bark przyjaciela; tak, jak wówczas, gdy byli jeszcze dziećmi. Płoche gołębie naznaczonych zdradliwym sentymentem pragnień raptem zestrzeliwane zostawały jednak przez zaostrzone włócznie zdrowego rozsądku, szlifowanej na kamieniu ostrożności, odruchy poddane rygorystycznej tresurze lat nastoletnich, wciąż jeszcze naiwnie nieświadomych, poświęconych upartej potrzebie udowodnienia rówieśnikom, że niczym się od nich nie różnił – nawet jeśli sam dobrze wiedział, że było to kłamstwo. Trwał zatem posłusznie na swoim miejscu, wpatrzony w płaskie, błękitne fale jeziora, którego chłodna, błyszcząca w październikowym słońcu woda rozsuwała się pod dziobem drewnianej łodzi, z cichym łomotem obijając się o jej zielonkawą burtę. Dzikie kaczki, wcześniej zainteresowane nową obecnością, dostrzegłszy brak upragnionych skrawków jedzenia, rozpierzchły się na boki, a ich ciche, ptasie odgłosy nikły pośród szemrających podmuchów wiatru, który mimo słońca wdzierał się jesiennym chłodem pod narzucone na kark warstwy ciepłego ubrania.
Zawsze podziwiał spokój, z jakim przyroda harmonizowała się w kręgu odwiecznego trwania. Dawniej, gdy częściej spędzał dnie na łonie natury, wyobrażał sobie, że w kolejnym życiu odrodzi się jako jej integralna część – krzew dzikiej róży, kuropatwa, przemierzający tundrę renifer, dżdżownica, sierpniowa chmura, fioletowy kwiat tojadu, przedwcześnie zakwitła sasanka, sparaliżowana mroźną okrywą śniegu, ruda wiewiórka, skacząca po giętkich gałęziach brzóz – nareszcie zdolny porzucić kompleksy i strapienia umysłu, zalegające mu na pamięci jak kamienie przywiązane do nóg nieszczęsnego topielca, jak młody motyl wychynąć ze szkaradnego kokonu swej okrutnej, męczącej fizyczności. W obliczu beztroskiego falowania wody myśli te powróciły do niego raz jeszcze, zakotwiczając się przyjemną, infantylnie marzycielską słodyczą na jasnoróżowej śluzówce języka – gdy uniósł wzrok na lico przyjaciela, przez krótką chwilę wyobrażał sobie, że przeistoczył się w biały, puszysty pyłek nawłoci, który utknął pomiędzy brązowymi kosmykami jego włosów, że stał się wzburzoną wiatrem kroplą wody, zatrzymaną w postaci okrągłej, przezroczystej perełki na jego prawej dłoni, że spogląda na niego z góry szklanymi oczami przecinającego firmament jastrzębia. Nieopatrznie, wbrew przyzwyczajeniom, pozwolił, by zapięte w gorset ascezy emocje wypłynęły, niby opasłe bąbelki powietrza, na gładką taflę jego fizjonomii; kącik ust drgnął ponownie, przywołując go do porządku.
Na słowa Bertrama skinął głową, chociaż nie do końca mu wierzył – zdawałoby się, że ich relacja, mimo poddania jej próbie czasu, wciąż stała na tych samych, chwiejnych fundamentach przyzwalania sobie na wzajemne milczenie, to samo, które tkwiło pomiędzy nimi zawsze, jak trzecia osoba, bufor zezwalający bliskości na otrzepanie się z piór zalegających podskórnie problemów, lęków i niepewności, przekornie nigdy niewypowiedzianych na głos.
– W porządku. – odparł, uśmiechając się blado, choć pośród lineatury jego twarzy rozrysowała się niepewność. – Na pewno wiesz lepiej, niż ja. Po prostu... nie chciałbym, żeby coś ci się stało. – nie musisz być sam, chciał dodać, ale zabrakło mu odwagi, ostatecznie przeniósł więc tylko wzrok z powrotem na malowniczy krajobraz jeziora, przeciwległy, usłany piaskiem brzeg, po którym poruszało się jakieś małe zwierzę; z tej odległości nie mógł dostrzec. Bertram wydał mu się zmarkotniały poruszonym tematem, porzucił go więc prędko, świadom, że przyjaciel nie był mu winny żadnych zwierzeń, że on sam nigdy nie opowiadał mu o przeszłości i chociaż w akademii miewał poczucie, że niektóre dzieci domyślały się, iż zaszło w niej coś nieprzyjemnego, Holstein nigdy nie zapytał go o nic wprost – być może nie interesował go jego owiany tajemnicą życiorys, Folke odbierał jednak ten brak nachalnej wścibskości z ogromną wdzięcznością, na samą myśl skrawków historii, które siłą, bezmyślnością lub podstępem wydarły się na przestrzeni lat z jego ściśniętej krtani, czuł bowiem, jak żołądek zaciska się w pięść, wywracając wnętrzności na lewą stronę bolesnym, spazmatycznym kurczem upokorzenia.
Kolejne słowa mężczyzny tliły się bladym przewidywaniem na tyłach potylicy, mimo to gdy Bertram wypowiedział je na głos, Folke poczuł jak wzdłuż kręgosłupa zsuwa mu się kawalkada chłodnego dreszczu, niby najdłuższa, wbita pod skórę drzazga, najdłuższy stylet, dziurawiący ostatki mętnej nadziei – starał się zachować opanowanie, jego ciało zdawało się jednak mimowolnie skulić, jak gdyby nagle pragnął zająć jak najmniej miejsca, zażenowany idiotyzmem zadanego pytania, przejawem infantylnej ufności, że odpowiedź będzie twierdząca, nawet jeśli w głębi serca wiedział, że sam nigdy nie potrafiłby zapomnieć; wspomnienia tkwiły w jego umyśle jak filmowe kadry, unieśmiertelnione na perforowanej błonie ciemnej kliszy. Nie potraił spojrzeć mu w oczy, powoli obrócił zatem głowę, czując jak żal wkradł się w drewnianym koniu do niepewnej Troi jego ciała, gotowy spustoszyć to, co ignorancko pozwolił sobie uznać za naturalne, podczas gdy naturalne nigdy nie było – nie jego spokój, nie łagodny komfort rozmowy, nie niechlubne myśli, na nowo wydarte z dziecięcej kapsuły czasu. Poczuł, jak chłód wdziera się zachłanniej pod rozpięte poły jego płaszcza, przeszywając chude, rachityczne ciało ostrym puginałem dyskomfortu.
Pojedynczy, zbłąkany kosmyk włosów, rozwichrzony figlarnymi podmuchami wiatru, drgał tanecznie na jego czole, wyszarpnięty z fryzury, która, zazwyczaj schludnie ułożona, przypominała teraz sztubacki rozgardiasz, w przewrotny sposób upodabniając go do dziecka, którym był jeszcze kilkanaście lat temu, zbłąkanym w ciemnych sieniach akademii. Nareszcie, gdy łagodna propozycja przecięła bolesną opokę ciszy – uprzednio tak piękna, teraz wydała mu się przygnębiająca i złowroga – uniósł powoli głowę, rozchylając wargi w słabym, pełnym wdzięczności uśmiechu, wciąż jeszcze zbyt bladym, by uwierzyć, że przywołał go na lico świadomie. W jednej chwili zapragnął powiedzieć mu o wszystkim, co wydarzyło się przez ostatnie lata, rozłożyć przed nim topografię swego życiorysu, nakreślić całą swą skruchę, wyrzuty i żal, wyjawić sekrety wszystkiego, co opadło na jego barki ciężarem całego sklepienia niebieskiego dźwiganego na barkach Atlasa, gardło prewencyjnie ścisnęło się jednak boleśnie, wewnętrzne stworzenie uniosło głowę, hamując irracjonalne afektacje serca.
– Tęskniłem za tobą, Bertram. – odpowiedział zamiast, uśmiechając się tak, że również w zieleni tęczówek błysnęła szczerość tego wyznania. – Czasami obawiam się, że nie zdałeś sobie nigdy sprawy, jak wiele to wszystko dla mnie znaczy. – ta przyjaźń w drobiazgach, to psie przywiązanie, które dziś, pomiędzy wierszami, dowodziło tylko, że po stokroć pozwoliłby się skopać i poniżyć, że nawet wówczas czuliłby się do niego z oddaniem.
Teraz, przy Bertramie, czuł się jednak inaczej – nie odnajdywał w sobie zwyczajowego pragnienia ucieczki, jak gdyby kosmate zwierzę jego płochliwej intuicji zapadło w ciężki, głęboki sen, pozwalając płucom nabrać haustu świeżego, rześkiego powietrza, myślom, upchniętym dotąd w ciemnej piwnicy podświadomości, wyżłobić na nowo zatarte czasem ścieżki, wątłe, fantazmatyczne pragnienia, aby przesunąć się na drewnianej ławie łagodnie kołyszącej się łodzi i oprzeć głowę o lewy bark przyjaciela; tak, jak wówczas, gdy byli jeszcze dziećmi. Płoche gołębie naznaczonych zdradliwym sentymentem pragnień raptem zestrzeliwane zostawały jednak przez zaostrzone włócznie zdrowego rozsądku, szlifowanej na kamieniu ostrożności, odruchy poddane rygorystycznej tresurze lat nastoletnich, wciąż jeszcze naiwnie nieświadomych, poświęconych upartej potrzebie udowodnienia rówieśnikom, że niczym się od nich nie różnił – nawet jeśli sam dobrze wiedział, że było to kłamstwo. Trwał zatem posłusznie na swoim miejscu, wpatrzony w płaskie, błękitne fale jeziora, którego chłodna, błyszcząca w październikowym słońcu woda rozsuwała się pod dziobem drewnianej łodzi, z cichym łomotem obijając się o jej zielonkawą burtę. Dzikie kaczki, wcześniej zainteresowane nową obecnością, dostrzegłszy brak upragnionych skrawków jedzenia, rozpierzchły się na boki, a ich ciche, ptasie odgłosy nikły pośród szemrających podmuchów wiatru, który mimo słońca wdzierał się jesiennym chłodem pod narzucone na kark warstwy ciepłego ubrania.
Zawsze podziwiał spokój, z jakim przyroda harmonizowała się w kręgu odwiecznego trwania. Dawniej, gdy częściej spędzał dnie na łonie natury, wyobrażał sobie, że w kolejnym życiu odrodzi się jako jej integralna część – krzew dzikiej róży, kuropatwa, przemierzający tundrę renifer, dżdżownica, sierpniowa chmura, fioletowy kwiat tojadu, przedwcześnie zakwitła sasanka, sparaliżowana mroźną okrywą śniegu, ruda wiewiórka, skacząca po giętkich gałęziach brzóz – nareszcie zdolny porzucić kompleksy i strapienia umysłu, zalegające mu na pamięci jak kamienie przywiązane do nóg nieszczęsnego topielca, jak młody motyl wychynąć ze szkaradnego kokonu swej okrutnej, męczącej fizyczności. W obliczu beztroskiego falowania wody myśli te powróciły do niego raz jeszcze, zakotwiczając się przyjemną, infantylnie marzycielską słodyczą na jasnoróżowej śluzówce języka – gdy uniósł wzrok na lico przyjaciela, przez krótką chwilę wyobrażał sobie, że przeistoczył się w biały, puszysty pyłek nawłoci, który utknął pomiędzy brązowymi kosmykami jego włosów, że stał się wzburzoną wiatrem kroplą wody, zatrzymaną w postaci okrągłej, przezroczystej perełki na jego prawej dłoni, że spogląda na niego z góry szklanymi oczami przecinającego firmament jastrzębia. Nieopatrznie, wbrew przyzwyczajeniom, pozwolił, by zapięte w gorset ascezy emocje wypłynęły, niby opasłe bąbelki powietrza, na gładką taflę jego fizjonomii; kącik ust drgnął ponownie, przywołując go do porządku.
Na słowa Bertrama skinął głową, chociaż nie do końca mu wierzył – zdawałoby się, że ich relacja, mimo poddania jej próbie czasu, wciąż stała na tych samych, chwiejnych fundamentach przyzwalania sobie na wzajemne milczenie, to samo, które tkwiło pomiędzy nimi zawsze, jak trzecia osoba, bufor zezwalający bliskości na otrzepanie się z piór zalegających podskórnie problemów, lęków i niepewności, przekornie nigdy niewypowiedzianych na głos.
– W porządku. – odparł, uśmiechając się blado, choć pośród lineatury jego twarzy rozrysowała się niepewność. – Na pewno wiesz lepiej, niż ja. Po prostu... nie chciałbym, żeby coś ci się stało. – nie musisz być sam, chciał dodać, ale zabrakło mu odwagi, ostatecznie przeniósł więc tylko wzrok z powrotem na malowniczy krajobraz jeziora, przeciwległy, usłany piaskiem brzeg, po którym poruszało się jakieś małe zwierzę; z tej odległości nie mógł dostrzec. Bertram wydał mu się zmarkotniały poruszonym tematem, porzucił go więc prędko, świadom, że przyjaciel nie był mu winny żadnych zwierzeń, że on sam nigdy nie opowiadał mu o przeszłości i chociaż w akademii miewał poczucie, że niektóre dzieci domyślały się, iż zaszło w niej coś nieprzyjemnego, Holstein nigdy nie zapytał go o nic wprost – być może nie interesował go jego owiany tajemnicą życiorys, Folke odbierał jednak ten brak nachalnej wścibskości z ogromną wdzięcznością, na samą myśl skrawków historii, które siłą, bezmyślnością lub podstępem wydarły się na przestrzeni lat z jego ściśniętej krtani, czuł bowiem, jak żołądek zaciska się w pięść, wywracając wnętrzności na lewą stronę bolesnym, spazmatycznym kurczem upokorzenia.
Kolejne słowa mężczyzny tliły się bladym przewidywaniem na tyłach potylicy, mimo to gdy Bertram wypowiedział je na głos, Folke poczuł jak wzdłuż kręgosłupa zsuwa mu się kawalkada chłodnego dreszczu, niby najdłuższa, wbita pod skórę drzazga, najdłuższy stylet, dziurawiący ostatki mętnej nadziei – starał się zachować opanowanie, jego ciało zdawało się jednak mimowolnie skulić, jak gdyby nagle pragnął zająć jak najmniej miejsca, zażenowany idiotyzmem zadanego pytania, przejawem infantylnej ufności, że odpowiedź będzie twierdząca, nawet jeśli w głębi serca wiedział, że sam nigdy nie potrafiłby zapomnieć; wspomnienia tkwiły w jego umyśle jak filmowe kadry, unieśmiertelnione na perforowanej błonie ciemnej kliszy. Nie potraił spojrzeć mu w oczy, powoli obrócił zatem głowę, czując jak żal wkradł się w drewnianym koniu do niepewnej Troi jego ciała, gotowy spustoszyć to, co ignorancko pozwolił sobie uznać za naturalne, podczas gdy naturalne nigdy nie było – nie jego spokój, nie łagodny komfort rozmowy, nie niechlubne myśli, na nowo wydarte z dziecięcej kapsuły czasu. Poczuł, jak chłód wdziera się zachłanniej pod rozpięte poły jego płaszcza, przeszywając chude, rachityczne ciało ostrym puginałem dyskomfortu.
Pojedynczy, zbłąkany kosmyk włosów, rozwichrzony figlarnymi podmuchami wiatru, drgał tanecznie na jego czole, wyszarpnięty z fryzury, która, zazwyczaj schludnie ułożona, przypominała teraz sztubacki rozgardiasz, w przewrotny sposób upodabniając go do dziecka, którym był jeszcze kilkanaście lat temu, zbłąkanym w ciemnych sieniach akademii. Nareszcie, gdy łagodna propozycja przecięła bolesną opokę ciszy – uprzednio tak piękna, teraz wydała mu się przygnębiająca i złowroga – uniósł powoli głowę, rozchylając wargi w słabym, pełnym wdzięczności uśmiechu, wciąż jeszcze zbyt bladym, by uwierzyć, że przywołał go na lico świadomie. W jednej chwili zapragnął powiedzieć mu o wszystkim, co wydarzyło się przez ostatnie lata, rozłożyć przed nim topografię swego życiorysu, nakreślić całą swą skruchę, wyrzuty i żal, wyjawić sekrety wszystkiego, co opadło na jego barki ciężarem całego sklepienia niebieskiego dźwiganego na barkach Atlasa, gardło prewencyjnie ścisnęło się jednak boleśnie, wewnętrzne stworzenie uniosło głowę, hamując irracjonalne afektacje serca.
– Tęskniłem za tobą, Bertram. – odpowiedział zamiast, uśmiechając się tak, że również w zieleni tęczówek błysnęła szczerość tego wyznania. – Czasami obawiam się, że nie zdałeś sobie nigdy sprawy, jak wiele to wszystko dla mnie znaczy. – ta przyjaźń w drobiazgach, to psie przywiązanie, które dziś, pomiędzy wierszami, dowodziło tylko, że po stokroć pozwoliłby się skopać i poniżyć, że nawet wówczas czuliłby się do niego z oddaniem.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer Pon 5 Lip - 16:35
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Posłuszna ustępliwość iryzująca w postawie Baantjera, przebijająca przez pojednawcze słowa zatrzymujące rozmowę przed wyznaczoną granicą, załamywała w nim jednoznaczne poczucie teraźniejszości – rozpoznawał to wrażenie instynktownie, przezierające przez mgłę alkoholicznych oparów mieszających mu nie tak dawno październikowy wieczór z ożywającymi fragmentami odległego wspomnienia; otwierało się w nim jak wąska linia zadrapania na materiale trwającej chwili, z której przesączały się niegroźne krople rzeczy przeszłych, osobliwie znajomych, moszczących się w niszach pojmowania z oswojoną naturalnością, zarazem wyczuwalnie odstające od dzisiejszego pejzażu rzeczywistości, jak wypłowiała, połyskliwa naklejka z czasów sztubackich naniesiona na szarobury, matowy obraz skorodowanej z czasem empirii. Pamiętał, że czasami denerwowała go w nim ta łagodna spolegliwość, w dużej mierze idąca w parze z cierpliwą wyrozumiałością, z jaką Baantjer obchodził się z nim zawsze, z rozbrajającą ufnością gładząc go po nastroszonym łbie, jakby nie dostrzegał nigdy świerzbiących zębów wyglądających spod drżących warg i łyskających w nerwach białek, jakby świadomie ignorował alarmujące objawy spienionego, niebezpiecznego temperamentu, z naiwności bądź tragicznego oddania, za które ostatecznie odwdzięczył mu się tak podle.
Nigdy zresztą mu się nie narażał, co niekiedy Bertrama, żądnego chwilami jakiejkolwiek okazji do wyładowania nagromadzonych emocji, frustrowało jeszcze bardziej – kiedy Folke cofał rękę czy swoją obecność, zupełnie bądź połowicznie, na najwątlejsze pomruknięcie ostrzeżenia, bez złości i bez żalu za tę niewdzięczność, pokornie ustępliwy, tak samo jak robił to teraz. Bywał na niego za to zwyczajnie zły, w rozpędzie prężącego się w nim rozjuszenia, nie dlatego jednak, że chciał zorientować swoją złość przeciwko niemu – nie chciał, nigdy nie chciał, dlatego unikał go, gdy agresywna gorączkowość stawała mu już w gardle, stężona nie do zniesienia, wyczekująca najmarniejszej wymówki, by wylać się z niego przemocą – ale dlatego, że jego własna wadliwa swarliwość uwypuklała się przed nim tym bardziej, parszywa i okrutna, upokarzająco rażąca, kiedy ścierał ją z jego spokojną ugodowością. Przypominał mu tym, jak bardzo był wstrętny ze swoimi wzburzeniami, niezdolnością pohamowania impulsywnych reakcji, nawracającą potrzebą dania im upustu w konfrontacjach, jakie nawet nie sprawiały mu satysfakcji, jakich się później wstydził, ale w które niezmiennie się pchał, choćby dla głupiego poczucia niebierności i podłej ulgi, gdy okładał kogoś albo był okładany, nie miało to w gruncie rzeczy znaczenia.
W innych sytuacjach denerwowała go przez zwyczajną troskę, bo był boleśnie świadomy tego, że sam tej uległości nadużywa, choć uzmysławiał to sobie dopiero później, a samą parszywość tego zachowania już daleko za późno; denerwowała go – pokrętnie zaborcza – myśl, że w podobny sposób mógłby nadużywać jej ktoś inny, musiał widzieć wprawdzie, że Folke nie ustępował tylko jemu, podejrzewać, że z taką samą łagodnością odnosi się do innych swoich przyjaciół, że ma dla nich taką samą wyrozumiałość i taką samą ujmującą dobroduszność, tkliwą empatyczność, jaka pozwalała na zgodne, przyjemne milczenie lub, przeciwnie, przebłyski szczerej otwartości, na jaką tak samo jak on nie ośmieliliby się z nikim innym. Z tego samego powodu salę teatralną ostentacyjnie nazywał czasem ich salą, szczególnie w obecności osób trzecich, chodźmy do naszej sali, zostawiłem pióro w naszej sali, będę czekał w naszej sali – mówił, zazdrośnie jej pilnując, jakby była wyłączną im przestrzenią, każdego, kto znalazł się tam po zajęciach poza nimi, postrzegając jako zaledwie gościa lub intruza. Z tego samego powodu końcem stalówki wydrapał ich inicjały na pionowej desce sceny, tuż pod górną listwą i na samym skraju, czekając na niego w styczniowe, ciemne popołudnie. Nie przyszedł wtedy, był więc na niego zły; okazało się potem, że zwyczajnie chorował i znowu było mu głupio, znowu było mu wstyd i znowu zdawał sobie sprawę, jak bardzo był okropny, dla niego i w porównaniu z nim.
Dzisiaj przyjmował ją jednak z rozprężającą nerwy wdzięcznością i podrygiem sentymentalnego poruszenia, mimowolnym dreszczem czułości. Mógł się do niej nie przyznawać, wygodnie nie nazywać jej wprost, ale chwytał się jej niemal kurczowo, nie pamiętając, kiedy ostatni raz czuł cokolwiek podobnego bez sprzężonej z tym nerwowej chęci ucieczki. Troska natomiast, do której Folke przyznawał się tak otwarcie, wychylała się w świadomość zaraz potem jak niepokojący cień – to było za dużo, tego nie chciał, przed tym się uchylał, ilekroć ktoś mu ją okazywał, również teraz udawał przed sobą, że to nic ponad życzliwość, bo nie mógł w odpowiedzi nic obiecać, bo była zobowiązaniem, którym nie był gotowy się wiązać – nie potrafił sprostać jej wymaganiom, jak mu się zdawało, od dawna, nieważne od kogo ku niemu wychodziła. Uśmiechnął się rozjemczo, ale z bezpiecznego dystansu, wbrew zachęcie nieskróconego; jak pies trzymający się znajomego progu kojca, przywiązany obawą do jego klaustrofobicznej przestrzeni silniej niż kratami, które nagle przed nim uchylano.
Szczere przyznanie się do wzajemnej tęsknoty wyczerpywało go; miał wrażenie, że w jakiś sposób było w tym więcej treści niż w minionych dwóch latach łącznie i że miało większe znaczenie niż całkowita ciężka rozległość tych miesięcy, zapadających się w apatii i rozmyślnej uczuciowej izolacji. Pijany wieczór pamiętany w niepokojących urywkach wytrącił go z równowagi, ale dopiero teraz, na trzeźwo, docierało do niego, jak skurczyła się w nim przestrzeń na tak intymną, szczerą otwartość – choć może to znaczenie ich relacji przerosło wszystko, co znał dotychczas, karmione przez lata coraz wyraźniejszą świadomością, że nie dało się jej ani zastąpić, ani zupełnie zapomnieć. Przerastała go iskra szczęścia rozpłomieniająca się pod wpływem szczerego wyznania oraz jego uśmiechu (przez chwilę zdawało mu się, że uśmiecha się do niego wprost z przeszłości, ze zmierzwionymi, przydługimi włosami, piegowatą twarzą, młodzieńczą jasnością w spojrzeniu) i przerastało go też szarpnięcie poczucia winy, jakie szło za myślą, że jeśli to istotnie tyle znaczyło, to znaczyło w każdej części – tej dobrej, gdzie dźwięczał ich beztroski śmiech i lśniła przyjaźń, i tej złej, w której go skrzywdził.
Zastanawiał się, czy tak musiało być już zawsze: czy miała to być przyjaźń – miłość, powściągana – trwale podbita goryczą popełnionych błędów.
– Daj rękę – powiedział nagle, z wciąż tą łagodną spokojnością, jakby nie trapiło go nic, choć w spojrzeniu odbiło się to dziwne zmęczenie kładące się w sercu na nadwyrężonej emocjonalności; miał wrażenie, że bije w nim obolałe od tego nadmiaru, zamkniętego w skurczonych przez przewlekły post komorach. Sięgnął do swojego płaszcza, zanurzając palce w kieszeń, z której wysunął zaraz szeleszczącą papierową torebkę, zawiniętą szczelnie na sypkiej zawartości zebranej na dnie. – Nie powinniśmy tego robić – mruknął, odwijając papier i przesuwając go nad nadstawioną dłoń. – Potem nie chcą odlatywać na zimę, bo wydaje im się, że tu będzie im dobrze. Ale wygląda na to, że i tak dały się już przekonać i nigdzie się nie wybierają, na swoje nieszczęście – wyjaśnił, zsypując w jej zagłębienie mieszankę płatków owsianych, nasion i ziaren ryżu. – Jak co roku zresztą, zawsze jakieś zostają. Potem trzeba je dokarmiać, żeby nie padły przez zimę z głodu, bo ludzie nie chodzą już nad jezioro, na pewno nie po to, żeby stać z chlebem nad wodą w mróz. Zajmujemy się nimi w tym czasie jako centrum opieki dla dzikich zwierząt, chociaż teoretycznie nam nie podlegają, ale nikt inny się raczej do tego nie kwapi. Czasami przychodzę sam, rankami, przed pracą.
Nie myślał wcale o tym, co mówi; nie myślał o porzuconym przez ludzi ptactwie, o mieście niebiorącym za nie odpowiedzialności, nie myślał o kaczkach krążących po jeziorze wokół, o ich zimowej niedoli ani o usypanym kopcu w dołku ręki, na której odsłoniętej skórze osiadł owsiany pył. Myślał natomiast o dłoni Folke, którą podparł swoją, zanim przechylił skraj papieru; o dłoni leżącej na jego, o nadgarstku, który objął delikatnie sięgającymi go palcami, o zbłąkanym kosmyku włosów na jego czole i zieleni oczu, w które nie miał odwagi spojrzeć, zamiast tego zerkając za burtę na sylwetki kaczek i łabędzi, kiedy o nich mówił, choć czuł, że oboje wiedzieli, że były zaledwie wymówką, bo trzymał jego rękę jeszcze chwilę po tym, jak umilkł, jakby nawet nie zauważył, że dający usprawiedliwienie temat już się wyczerpał. Niewiele zauważał zresztą przez dudnienie własnego pulsu.
– Występujesz jeszcze? – spytał, wysuwając dłoń spod jego ręki dwa lub trzy takty później, zakrywając wszystko lekkim, swobodnym tonem niewinnego pytania.
Nigdy zresztą mu się nie narażał, co niekiedy Bertrama, żądnego chwilami jakiejkolwiek okazji do wyładowania nagromadzonych emocji, frustrowało jeszcze bardziej – kiedy Folke cofał rękę czy swoją obecność, zupełnie bądź połowicznie, na najwątlejsze pomruknięcie ostrzeżenia, bez złości i bez żalu za tę niewdzięczność, pokornie ustępliwy, tak samo jak robił to teraz. Bywał na niego za to zwyczajnie zły, w rozpędzie prężącego się w nim rozjuszenia, nie dlatego jednak, że chciał zorientować swoją złość przeciwko niemu – nie chciał, nigdy nie chciał, dlatego unikał go, gdy agresywna gorączkowość stawała mu już w gardle, stężona nie do zniesienia, wyczekująca najmarniejszej wymówki, by wylać się z niego przemocą – ale dlatego, że jego własna wadliwa swarliwość uwypuklała się przed nim tym bardziej, parszywa i okrutna, upokarzająco rażąca, kiedy ścierał ją z jego spokojną ugodowością. Przypominał mu tym, jak bardzo był wstrętny ze swoimi wzburzeniami, niezdolnością pohamowania impulsywnych reakcji, nawracającą potrzebą dania im upustu w konfrontacjach, jakie nawet nie sprawiały mu satysfakcji, jakich się później wstydził, ale w które niezmiennie się pchał, choćby dla głupiego poczucia niebierności i podłej ulgi, gdy okładał kogoś albo był okładany, nie miało to w gruncie rzeczy znaczenia.
W innych sytuacjach denerwowała go przez zwyczajną troskę, bo był boleśnie świadomy tego, że sam tej uległości nadużywa, choć uzmysławiał to sobie dopiero później, a samą parszywość tego zachowania już daleko za późno; denerwowała go – pokrętnie zaborcza – myśl, że w podobny sposób mógłby nadużywać jej ktoś inny, musiał widzieć wprawdzie, że Folke nie ustępował tylko jemu, podejrzewać, że z taką samą łagodnością odnosi się do innych swoich przyjaciół, że ma dla nich taką samą wyrozumiałość i taką samą ujmującą dobroduszność, tkliwą empatyczność, jaka pozwalała na zgodne, przyjemne milczenie lub, przeciwnie, przebłyski szczerej otwartości, na jaką tak samo jak on nie ośmieliliby się z nikim innym. Z tego samego powodu salę teatralną ostentacyjnie nazywał czasem ich salą, szczególnie w obecności osób trzecich, chodźmy do naszej sali, zostawiłem pióro w naszej sali, będę czekał w naszej sali – mówił, zazdrośnie jej pilnując, jakby była wyłączną im przestrzenią, każdego, kto znalazł się tam po zajęciach poza nimi, postrzegając jako zaledwie gościa lub intruza. Z tego samego powodu końcem stalówki wydrapał ich inicjały na pionowej desce sceny, tuż pod górną listwą i na samym skraju, czekając na niego w styczniowe, ciemne popołudnie. Nie przyszedł wtedy, był więc na niego zły; okazało się potem, że zwyczajnie chorował i znowu było mu głupio, znowu było mu wstyd i znowu zdawał sobie sprawę, jak bardzo był okropny, dla niego i w porównaniu z nim.
Dzisiaj przyjmował ją jednak z rozprężającą nerwy wdzięcznością i podrygiem sentymentalnego poruszenia, mimowolnym dreszczem czułości. Mógł się do niej nie przyznawać, wygodnie nie nazywać jej wprost, ale chwytał się jej niemal kurczowo, nie pamiętając, kiedy ostatni raz czuł cokolwiek podobnego bez sprzężonej z tym nerwowej chęci ucieczki. Troska natomiast, do której Folke przyznawał się tak otwarcie, wychylała się w świadomość zaraz potem jak niepokojący cień – to było za dużo, tego nie chciał, przed tym się uchylał, ilekroć ktoś mu ją okazywał, również teraz udawał przed sobą, że to nic ponad życzliwość, bo nie mógł w odpowiedzi nic obiecać, bo była zobowiązaniem, którym nie był gotowy się wiązać – nie potrafił sprostać jej wymaganiom, jak mu się zdawało, od dawna, nieważne od kogo ku niemu wychodziła. Uśmiechnął się rozjemczo, ale z bezpiecznego dystansu, wbrew zachęcie nieskróconego; jak pies trzymający się znajomego progu kojca, przywiązany obawą do jego klaustrofobicznej przestrzeni silniej niż kratami, które nagle przed nim uchylano.
Szczere przyznanie się do wzajemnej tęsknoty wyczerpywało go; miał wrażenie, że w jakiś sposób było w tym więcej treści niż w minionych dwóch latach łącznie i że miało większe znaczenie niż całkowita ciężka rozległość tych miesięcy, zapadających się w apatii i rozmyślnej uczuciowej izolacji. Pijany wieczór pamiętany w niepokojących urywkach wytrącił go z równowagi, ale dopiero teraz, na trzeźwo, docierało do niego, jak skurczyła się w nim przestrzeń na tak intymną, szczerą otwartość – choć może to znaczenie ich relacji przerosło wszystko, co znał dotychczas, karmione przez lata coraz wyraźniejszą świadomością, że nie dało się jej ani zastąpić, ani zupełnie zapomnieć. Przerastała go iskra szczęścia rozpłomieniająca się pod wpływem szczerego wyznania oraz jego uśmiechu (przez chwilę zdawało mu się, że uśmiecha się do niego wprost z przeszłości, ze zmierzwionymi, przydługimi włosami, piegowatą twarzą, młodzieńczą jasnością w spojrzeniu) i przerastało go też szarpnięcie poczucia winy, jakie szło za myślą, że jeśli to istotnie tyle znaczyło, to znaczyło w każdej części – tej dobrej, gdzie dźwięczał ich beztroski śmiech i lśniła przyjaźń, i tej złej, w której go skrzywdził.
Zastanawiał się, czy tak musiało być już zawsze: czy miała to być przyjaźń – miłość, powściągana – trwale podbita goryczą popełnionych błędów.
– Daj rękę – powiedział nagle, z wciąż tą łagodną spokojnością, jakby nie trapiło go nic, choć w spojrzeniu odbiło się to dziwne zmęczenie kładące się w sercu na nadwyrężonej emocjonalności; miał wrażenie, że bije w nim obolałe od tego nadmiaru, zamkniętego w skurczonych przez przewlekły post komorach. Sięgnął do swojego płaszcza, zanurzając palce w kieszeń, z której wysunął zaraz szeleszczącą papierową torebkę, zawiniętą szczelnie na sypkiej zawartości zebranej na dnie. – Nie powinniśmy tego robić – mruknął, odwijając papier i przesuwając go nad nadstawioną dłoń. – Potem nie chcą odlatywać na zimę, bo wydaje im się, że tu będzie im dobrze. Ale wygląda na to, że i tak dały się już przekonać i nigdzie się nie wybierają, na swoje nieszczęście – wyjaśnił, zsypując w jej zagłębienie mieszankę płatków owsianych, nasion i ziaren ryżu. – Jak co roku zresztą, zawsze jakieś zostają. Potem trzeba je dokarmiać, żeby nie padły przez zimę z głodu, bo ludzie nie chodzą już nad jezioro, na pewno nie po to, żeby stać z chlebem nad wodą w mróz. Zajmujemy się nimi w tym czasie jako centrum opieki dla dzikich zwierząt, chociaż teoretycznie nam nie podlegają, ale nikt inny się raczej do tego nie kwapi. Czasami przychodzę sam, rankami, przed pracą.
Nie myślał wcale o tym, co mówi; nie myślał o porzuconym przez ludzi ptactwie, o mieście niebiorącym za nie odpowiedzialności, nie myślał o kaczkach krążących po jeziorze wokół, o ich zimowej niedoli ani o usypanym kopcu w dołku ręki, na której odsłoniętej skórze osiadł owsiany pył. Myślał natomiast o dłoni Folke, którą podparł swoją, zanim przechylił skraj papieru; o dłoni leżącej na jego, o nadgarstku, który objął delikatnie sięgającymi go palcami, o zbłąkanym kosmyku włosów na jego czole i zieleni oczu, w które nie miał odwagi spojrzeć, zamiast tego zerkając za burtę na sylwetki kaczek i łabędzi, kiedy o nich mówił, choć czuł, że oboje wiedzieli, że były zaledwie wymówką, bo trzymał jego rękę jeszcze chwilę po tym, jak umilkł, jakby nawet nie zauważył, że dający usprawiedliwienie temat już się wyczerpał. Niewiele zauważał zresztą przez dudnienie własnego pulsu.
– Występujesz jeszcze? – spytał, wysuwając dłoń spod jego ręki dwa lub trzy takty później, zakrywając wszystko lekkim, swobodnym tonem niewinnego pytania.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer Nie 11 Lip - 0:39
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Niekiedy – coraz częściej – odnosił wrażenie, że jego uczucia wykluczały się nawzajem, wyciągnięte z głębokiej studni przeszłości przeobrażały się i latały natrętnym rojem ponad jego głową, jak stado nocnych motyli, spragnionych rozjątrzonego błysku światła, lecz ginących w ciepłych objęciach jego zdradliwych ramion. Musisz czuć się bardzo samotny, upominano go niegdyś, a on marszczył lekko czoło, jak gdyby sądził, że jest to jakaś nowa choroba, której objawy małodusznie przeoczył, innym razem, gdy odskakiwał z przestrachem przed uściskiem ojcowskich ramion, śmiano się dobrotliwie, jak ze szczeniaka, który poślizgnąwszy się na panelach, wpadł w przezroczystą szybę drzwi balkonowych – nie potrafiono go odczytać, a w efekcie on sam zaczynał potykać się o własne myśli, splątaną włóczkę emocji, które owijały mu się wokół palców, gdy pieczołowicie próbował pozbyć się ciasnych supłów ich reminiscencji.
Powinieneś mnie nienawidzić, rezonowały mu w głowie pijane słowa Bertrama, byłoby łatwiej, gdybyś mnie nienawidził, ale on nie chciał, nie potrafił skupić na nim winy za bóle i upokorzenia, jakich doznał wśród szerokich sieni akademii, nie dostrzegał tchórzliwej dezaprobaty, z jaką odwracał od niego wzrok lub cieszył się z niej, nie chcąc, by kiedykolwiek dzielili ze sobą podobne doświadczenia – sięgając pamięcią w przeszłość, dostrzegał wprawdzie własny strach oraz ponure poczucie zdrady, przypominał sobie złośliwe drwiny i duszności tłumionych łez, chwytał w okowy świadomości pąki kwitnących na żebrach siniaków, którym przyglądał się dopiero za zamkniętymi drzwiami łazienki, drżącymi dłońmi unosząc ku górze miękki materiał swetra, powstrzymując mdłości z obawy przed tym, że ktoś go przyłapie lub zlękniony wizją własnych spostrzeżeń, mimo to, na przekór tym wydarzeniom, nie potrafił wyzbyć się z umysłu wielu dobrych wspomnień, tych, o których Bertram zdawał się zapomnieć, a których on pilnował jak drogocennych, sentymentalnych klejnotów swej przeszłości. Ze wstydem powracał do chłodnych wieczorów, w które spędzali oparci o drewnianą scenę sali teatralnej – ich sali teatralnej – gdzie pozwalał sobie na chwilowe przymknięcie powiek, wspierając skroń o bark przyjaciela; kiedy lata później leżał samotnie na zakurzonym dywanie swego skromnego mieszkania, sparaliżowany gwałtownym atakiem choroby, skulony w torsjach powracał delirycznym ciągiem myślowym do czasów, gdy miał w podobnych chwilach czyjeś wsparcie, gdy nie czuł się tak żałośnie pozostawiony sam sobie, tak spsiale konający na własnych oczach. Hołubił w sercu wszystkie te ciche, niepozorne drobiazgi, ostrzegawcze słowo rzucone ponuro ku rówieśnikom, gdy chwytali go za nadgarstki, próbując siłą zaciągnąć do wody, krótki uśmiech przesłany mimochodem z przeciwnej strony korytarza, troskliwe odruchy (uważaj Folke, bo tu ślisko), które wpierw wprowadzały go w zażenowanie, a za którymi później tęsknił, uświadamiając sobie, jak bardzo był do nich nieprzyzwyczajony, jak bardzo wyżęty z tych skromnych, nienachalnych przejawów wyrozumiałej bliskości.
Uniósł wzrok, wciąż pokutnie nieświadomy łączących ich emocji, relacji, której chybotliwy most zdawał się wyłaniać z gęstej, mlecznej melasy, mgły, która dotąd przesłaniała im oczy – czy to była miłość czy może tylko nieznośny, destrukcyjny nawyk otwierania wciąż na nowo starych ran, wcierania w nie soli, dopóki ból nie chwytał szczęk w karcer długotrwałego napięcia? Czy byłby w ogóle zdolny do miłości, której wizerunek jawił mu się w umyśle jako odległy krajobraz, niemożliwa do osiągnięcia linia horyzontu? Miłość, którą znał, spierała zaschłe, szkarłatne plamy krwi z jasnego kołnierza koszuli, miłość, którą znał, szwendała się po szemranych barach, miłość, którą znał, miała parę drżących, kościstych rąk, z rozpaczliwą desperacją chwytających za bezwładny mięsień cudzego ramienia, miłość, którą znał, miała usta zatkane szmatą – była frasobliwa i niewarta prawdziwych pocałunków.
Poczuł, że powiedział za dużo, że cisza, która wcześniej zdawała się gładzić go komfortowo po plecach, teraz opadła na jego barki, jak ciężkie jarzmo gorzkiego upokorzenia – słońce, które dotąd rzucało na jego twarz jasną pozłotę przyjemnego, jesiennego ciepła, teraz zdawało się przepalać przez czerń zarzuconego na plecy płaszcza, przytłaczać go wylewnością swego nieposkromionego październikiem żaru. Zaniepokojony, mimowolnie sięgnął dłonią ku stójce ubioru, szarpiąc za nią delikatnie, nerwowo – strach zdawał się być pamięcią mięśniową, z której nigdy nie udało mu się wyrosnąć, przez którą zawsze przypominał kogoś szukającego dalekiego i nieznanego miejsca, gdzie mógłby wypuścić koty swoich smutków, aby nigdy nie znalazły drogi powrotnej. Ale koty są bystre; mają dziewięć żyć i zawsze trafiają z powrotem tam, skąd je wywieziono.
Na słowa Bertrama drgnął, spoglądając na niego wpierw z zaskoczeniem, następnie z wątpliwą ufnością – jak wygłodzony kundel, przed którym obca dłoń położyła rozjątrzoną kość czerwonego mięsa, trzęsący się w dreszczach obawy nawet wtedy, kiedy żołądek skręcał się boleśnie, wysyłając do umysłu desperackie nakazy zwolnienia utkanych doświadczeniem zastawek. W końcu przywołał jednak na pobladłą twarz łagodny uśmiech, zgodnie z poleceniem wyciągając prawą dłoń do przodu, pozwalając, by mężczyzna zamknął ją w kołyskę swych chropowatych, stwardziałych pracą rąk, tak okrutnie przypominających dzień, w którym robił to po raz ostatni. Zgadzając się, by tchnięto w niego konspiracyjną atmosferę tego gestu, zmarszczył nieznacznie czoło, kierując zielonkawe spojrzenie na płatki i ziarna, których pył osiadł na palcach cienkim, białawym osadem. Przeniósł wzrok na pływające nieopodal kaczki oraz dwa białe łabędzie, które teraz zgodnie, najwyraźniej wyczulone na znajomy szelest pokarmu, podpłynęły w ich stronę, kwacząc błagalnie i wychylając swe długie, smukłe szyje, by pomarańczowym dziobem trącić zielonkawy brzeg burty.
– W takim razie – odparł, po krótkiej chwili milczenia, pozwalając, by palce Bertrama zatrzymały się na jego nadgarstku jeszcze przez kilka sekund po tym, jak umilkł. – będziemy musieli przychodzić tutaj całą zimę. – nareszcie uśmiech, który dotąd chybotał się nieśmiało po jego licu, nabrał szczerszego wyrazu, promieniami swej życzliwości przerzedzając pochmurny niepokój, który jeszcze przed chwilą zdawał się zawisnąć nad jego głową, jak deszczowe preludium samotnej nawałnicy. – Czym są odmrożone palce wobec ich głodu i nieporadności? – westchnął żartobliwie, wzruszając lekko ramionami, po czym sypnął mieszanką na gładką taflę jeziora, sprawiając, że ptaki natychmiast poderwały się z wody, wyławiając z niej pożywne płatki i przezroczyste ziarna ryżu – przez jakiś czas przyglądał się ich żarłocznej szamotaninie, łakomej gromadzie kaczek i dwóm białym łabędziom, których giętkie szyje zanurzały się co i raz w ciasny kierdel swych mniejszych współtowarzyszy, dopiero na kolejne pytanie Holesteina, pozornie niewinne, beztroskie, drgnął widocznie, odwracając się w jego stronę z łagodnym grymasem leniwego zamyślenia.
– Tak, chyba tak. Rzadko. – odrzekł bez przekonania, maskując niepewność tej wypowiedzi lakonicznym, przepraszającym uśmiechem, podczas którego odgarnięty wcześniej wiecheć rozwichrzonych włosów opadł mu z powrotem na czoło, kołysząc się tanecznie w walcu wietrznych kaprysów jesieni. – Po tym wszystkim nie chcą mnie już widzieć na ekranie. – kącik jego ust drgnął w nerwowym tiku, wargi rozchyliły się jednak zaraz, odwzajemniając przyjemność niezobowiązującego uśmiechu. – Widownia w teatrze jest cieplejsza, bardziej satysfakcjonująca, ale nie wybacza błędów. – po raz kolejny wzruszył ramionami, pobieżnie pogodny, w duchu powoli parowało już z niego jednak niedawne zadowolenie, infantylne przeświadczenie, że teatr będzie dla niego życzliwy, a scena zawsze przyjmie go z otwartymi ramionami – jak długo mógł błagać własne ciało o litość podczas spektaklu? Jak długo mógł łudzić się, że zawsze go posłucha? Jak długo, zanim zda sobie sprawę, że nigdy nie miał nad sobą żadnej kontroli? Odchylił głowę do tyłu, pozwalając by śmielsza śreżoga słonecznych promieni rzuciła na jego lico złotą poświatę – dzień był przyjemny, pogodny, wyrozumiały; nic więcej nie miało dzisiaj znaczenia.
Powinieneś mnie nienawidzić, rezonowały mu w głowie pijane słowa Bertrama, byłoby łatwiej, gdybyś mnie nienawidził, ale on nie chciał, nie potrafił skupić na nim winy za bóle i upokorzenia, jakich doznał wśród szerokich sieni akademii, nie dostrzegał tchórzliwej dezaprobaty, z jaką odwracał od niego wzrok lub cieszył się z niej, nie chcąc, by kiedykolwiek dzielili ze sobą podobne doświadczenia – sięgając pamięcią w przeszłość, dostrzegał wprawdzie własny strach oraz ponure poczucie zdrady, przypominał sobie złośliwe drwiny i duszności tłumionych łez, chwytał w okowy świadomości pąki kwitnących na żebrach siniaków, którym przyglądał się dopiero za zamkniętymi drzwiami łazienki, drżącymi dłońmi unosząc ku górze miękki materiał swetra, powstrzymując mdłości z obawy przed tym, że ktoś go przyłapie lub zlękniony wizją własnych spostrzeżeń, mimo to, na przekór tym wydarzeniom, nie potrafił wyzbyć się z umysłu wielu dobrych wspomnień, tych, o których Bertram zdawał się zapomnieć, a których on pilnował jak drogocennych, sentymentalnych klejnotów swej przeszłości. Ze wstydem powracał do chłodnych wieczorów, w które spędzali oparci o drewnianą scenę sali teatralnej – ich sali teatralnej – gdzie pozwalał sobie na chwilowe przymknięcie powiek, wspierając skroń o bark przyjaciela; kiedy lata później leżał samotnie na zakurzonym dywanie swego skromnego mieszkania, sparaliżowany gwałtownym atakiem choroby, skulony w torsjach powracał delirycznym ciągiem myślowym do czasów, gdy miał w podobnych chwilach czyjeś wsparcie, gdy nie czuł się tak żałośnie pozostawiony sam sobie, tak spsiale konający na własnych oczach. Hołubił w sercu wszystkie te ciche, niepozorne drobiazgi, ostrzegawcze słowo rzucone ponuro ku rówieśnikom, gdy chwytali go za nadgarstki, próbując siłą zaciągnąć do wody, krótki uśmiech przesłany mimochodem z przeciwnej strony korytarza, troskliwe odruchy (uważaj Folke, bo tu ślisko), które wpierw wprowadzały go w zażenowanie, a za którymi później tęsknił, uświadamiając sobie, jak bardzo był do nich nieprzyzwyczajony, jak bardzo wyżęty z tych skromnych, nienachalnych przejawów wyrozumiałej bliskości.
Uniósł wzrok, wciąż pokutnie nieświadomy łączących ich emocji, relacji, której chybotliwy most zdawał się wyłaniać z gęstej, mlecznej melasy, mgły, która dotąd przesłaniała im oczy – czy to była miłość czy może tylko nieznośny, destrukcyjny nawyk otwierania wciąż na nowo starych ran, wcierania w nie soli, dopóki ból nie chwytał szczęk w karcer długotrwałego napięcia? Czy byłby w ogóle zdolny do miłości, której wizerunek jawił mu się w umyśle jako odległy krajobraz, niemożliwa do osiągnięcia linia horyzontu? Miłość, którą znał, spierała zaschłe, szkarłatne plamy krwi z jasnego kołnierza koszuli, miłość, którą znał, szwendała się po szemranych barach, miłość, którą znał, miała parę drżących, kościstych rąk, z rozpaczliwą desperacją chwytających za bezwładny mięsień cudzego ramienia, miłość, którą znał, miała usta zatkane szmatą – była frasobliwa i niewarta prawdziwych pocałunków.
Poczuł, że powiedział za dużo, że cisza, która wcześniej zdawała się gładzić go komfortowo po plecach, teraz opadła na jego barki, jak ciężkie jarzmo gorzkiego upokorzenia – słońce, które dotąd rzucało na jego twarz jasną pozłotę przyjemnego, jesiennego ciepła, teraz zdawało się przepalać przez czerń zarzuconego na plecy płaszcza, przytłaczać go wylewnością swego nieposkromionego październikiem żaru. Zaniepokojony, mimowolnie sięgnął dłonią ku stójce ubioru, szarpiąc za nią delikatnie, nerwowo – strach zdawał się być pamięcią mięśniową, z której nigdy nie udało mu się wyrosnąć, przez którą zawsze przypominał kogoś szukającego dalekiego i nieznanego miejsca, gdzie mógłby wypuścić koty swoich smutków, aby nigdy nie znalazły drogi powrotnej. Ale koty są bystre; mają dziewięć żyć i zawsze trafiają z powrotem tam, skąd je wywieziono.
Na słowa Bertrama drgnął, spoglądając na niego wpierw z zaskoczeniem, następnie z wątpliwą ufnością – jak wygłodzony kundel, przed którym obca dłoń położyła rozjątrzoną kość czerwonego mięsa, trzęsący się w dreszczach obawy nawet wtedy, kiedy żołądek skręcał się boleśnie, wysyłając do umysłu desperackie nakazy zwolnienia utkanych doświadczeniem zastawek. W końcu przywołał jednak na pobladłą twarz łagodny uśmiech, zgodnie z poleceniem wyciągając prawą dłoń do przodu, pozwalając, by mężczyzna zamknął ją w kołyskę swych chropowatych, stwardziałych pracą rąk, tak okrutnie przypominających dzień, w którym robił to po raz ostatni. Zgadzając się, by tchnięto w niego konspiracyjną atmosferę tego gestu, zmarszczył nieznacznie czoło, kierując zielonkawe spojrzenie na płatki i ziarna, których pył osiadł na palcach cienkim, białawym osadem. Przeniósł wzrok na pływające nieopodal kaczki oraz dwa białe łabędzie, które teraz zgodnie, najwyraźniej wyczulone na znajomy szelest pokarmu, podpłynęły w ich stronę, kwacząc błagalnie i wychylając swe długie, smukłe szyje, by pomarańczowym dziobem trącić zielonkawy brzeg burty.
– W takim razie – odparł, po krótkiej chwili milczenia, pozwalając, by palce Bertrama zatrzymały się na jego nadgarstku jeszcze przez kilka sekund po tym, jak umilkł. – będziemy musieli przychodzić tutaj całą zimę. – nareszcie uśmiech, który dotąd chybotał się nieśmiało po jego licu, nabrał szczerszego wyrazu, promieniami swej życzliwości przerzedzając pochmurny niepokój, który jeszcze przed chwilą zdawał się zawisnąć nad jego głową, jak deszczowe preludium samotnej nawałnicy. – Czym są odmrożone palce wobec ich głodu i nieporadności? – westchnął żartobliwie, wzruszając lekko ramionami, po czym sypnął mieszanką na gładką taflę jeziora, sprawiając, że ptaki natychmiast poderwały się z wody, wyławiając z niej pożywne płatki i przezroczyste ziarna ryżu – przez jakiś czas przyglądał się ich żarłocznej szamotaninie, łakomej gromadzie kaczek i dwóm białym łabędziom, których giętkie szyje zanurzały się co i raz w ciasny kierdel swych mniejszych współtowarzyszy, dopiero na kolejne pytanie Holesteina, pozornie niewinne, beztroskie, drgnął widocznie, odwracając się w jego stronę z łagodnym grymasem leniwego zamyślenia.
– Tak, chyba tak. Rzadko. – odrzekł bez przekonania, maskując niepewność tej wypowiedzi lakonicznym, przepraszającym uśmiechem, podczas którego odgarnięty wcześniej wiecheć rozwichrzonych włosów opadł mu z powrotem na czoło, kołysząc się tanecznie w walcu wietrznych kaprysów jesieni. – Po tym wszystkim nie chcą mnie już widzieć na ekranie. – kącik jego ust drgnął w nerwowym tiku, wargi rozchyliły się jednak zaraz, odwzajemniając przyjemność niezobowiązującego uśmiechu. – Widownia w teatrze jest cieplejsza, bardziej satysfakcjonująca, ale nie wybacza błędów. – po raz kolejny wzruszył ramionami, pobieżnie pogodny, w duchu powoli parowało już z niego jednak niedawne zadowolenie, infantylne przeświadczenie, że teatr będzie dla niego życzliwy, a scena zawsze przyjmie go z otwartymi ramionami – jak długo mógł błagać własne ciało o litość podczas spektaklu? Jak długo mógł łudzić się, że zawsze go posłucha? Jak długo, zanim zda sobie sprawę, że nigdy nie miał nad sobą żadnej kontroli? Odchylił głowę do tyłu, pozwalając by śmielsza śreżoga słonecznych promieni rzuciła na jego lico złotą poświatę – dzień był przyjemny, pogodny, wyrozumiały; nic więcej nie miało dzisiaj znaczenia.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer Sob 17 Lip - 10:56
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Dłoń wzięta śmiało w szorstką opokę jego własnej ręki – wrażliwa dłoń artysty, w której gestach z taką łatwością rozkwitała feeryczność odgrywanych przed publicznością postaci, ostrożna i precyzyjna w swojej ekspresji z atawistyczną naturalnością, z łagodnością uwarunkowaną przebiegiem krzywizny linii życia; w swojej nie potrafił nigdy tego dostrzec, nie było w nim tak osobliwie pierwotne, w jego instynktownych odruchach leżały węże odpychającej cierpkości i defensywnej agresji – była tak samo ciepła jak lata temu, kiedy z wylewną swobodą chwytał ją bez woalu niezdarnego pozoru, bez wcześniejszego namysłu bądź wątpliwości, ilekroć miał ku temu najbłahszy kaprys; miała tak samo kruchy ciężar jak ta, która wtedy odpowiadała mu z niezmiennie zaskoczoną życzliwością, jakby nigdy nie nawykła do tych jawnych przejawów zażyłości, mimo że tak często i skwapliwie wsuwał je w jej wdzięczny uścisk. Ta sama dłoń, w której poszukiwał kiedyś stabilnej ostoi niezawodnej przyjaźni, dzisiaj wprawiała go w nerwowe chybotanie, jak niezdarny ruch postawionej na desce stopy wprawiał łódkę w ryzykowną chwiejność, przywodząc w odruchowo napinające się ciało widmo chwilowego przestrachu przed upadkiem w lodowaty odmęt jeziora. Uczucia te były sobie podobne w impulsywności i w tym, jak nagle rozstrajały dotychczasowy porządek wszystkiego, jak przywoływały człowieka do machinalnego wysiłku łapania utraconej równowagi – do odwrócenia spojrzenia, poszukiwania usprawiedliwienia w słowach oderwanych od właściwego celu tego gestu, do wsłuchiwania się w łomot własnego serca, jakby było osobnym bytem zamkniętym w pudle pochylonego ciała, nie mającym z nim samym żadnej wspólności. Bezwarunkowy odruch, odezwa dawno przyswojonych sobie przekonań o sobie, noga podskakująca przez uderzenie w nerw kolana, echo ustawicznego to chore, nie jestem, słowo, które tak długo głuszył w myślach, że przestało wybrzmiewać w akustyce czaszki, miało jednak kształt, ten kosmaty kształt ukołysany do nieprzytomności gdzieś poza obrzeżem dopuszczenia.
Był to jednak być może ostatni zryw cieplejszej pogody przed ostrą, skandynawską zimą, a on chciał wpaść do tej lodowatej wody, oddać się tłukącym się w piersi prądom, jeśli nie dzisiaj, to kiedy, jeśli niebo otwiera przed nim zachęcające oko słońca, czemu nie? Balansowanie na niestabilnym kadłubie, okiełznane przez przyzwyczajenie do ułatwiającej życie z sobą samym bezwiedności, zdawało się teraz przede wszystkim męczące i bezskuteczne. Tak naprawdę nigdy przecież nie przestawał się pod jego stopami kołysać, nauczył się być może tego nie zauważać, obojętnością stabilizować powracające niespokojne poruszenia wyczuwane pod podeszwą, gdy w przyćmionym świetle baru podpite spojrzenie wymykało mu się spod opanowania – ku twarzy równie zmęczonej, co jego, przechylonej w niecierpliwym oczekiwaniu na pełną szklankę, z cieniem zarostu na rysie uwydatnionej szczęki, nie ten jeden raz, zbyt wiele razy – ale był to ostateczne wysiłek nieustający, znieczulony tylko nawykiem wpisanym w pamięć mięśni.
Zadawany sobie z taką konsekwencją anestetyk przestawał jednak działać – może przez świadomość, że to ostatni taki dzień, przez zjawę zimy w rześkim powietrzu, jutrzejszej, poprzedniej, z której dwóch lat został wyrwany słabym tchnieniem nadziei, może przez niezapomniane nigdy ciepło i ciężar podanej mu dłoni. Fasada słów opadła, uderzenie w piersi, czy naprawdę nigdy tego nie czuł, czy mógł przed samym sobą bez zająknięcia powiedzieć, że nigdy wcześniej przy nim tego nie czuł? Stworzenie tłukące się pod mostkiem nie było osobne, jego serce nieostrożnie stąpające po chwiejącym się kadłubie, nie wychylaj się przez burtę, jest już na to za zimno, jest już na to za późno, tak będzie lepiej, na litość boską. Odwróć wzrok, wypij do dna, poproś o więcej, powinieneś odwiedzić Svena, nawet jeśli nie chcesz. Ale nie chciał, tym razem nie chciał, czy musiał się odwracać? Od obcej twarzy przykuwającej uwagę w pozłocie pijanego światła bez zawahania, jak tyle razy wcześniej, oczywiście, tego w gruncie rzeczy też nie chciał, ale czy musiał odwracać się od niego, po raz kolejny, jak w błędnym kole historii doganiającej dzisiaj swój ogon?
Życzliwa zachęta i uśmiech sięgający jasnością zielonych oczu uświadamiał mu naiwność tej wewnętrznej szamotaniny; bo nawet jeśli w rozpędzie obawy musiał, czy właściwie mógł? Gdyby spróbował nawet mu odmówić, czy nie przychodziłby i tak, dzień w dzień, mając zgłodniałe ptactwo za zaledwie usprawiedliwienie, jak teraz? Myślałby o jego uśmiechu przy jeziorze i myślałby o nim w Fenrirze, mógłby pić dla wytłumaczenia swojej obecności, potem ukrywać przed sobą rozczarowanie, budząc się na wycieraczce swojego mieszkania – i choć rozsądek podpowiadał mu, że ostatecznie wyzułby to z siebie jak wszystko inne, co niewygodne, konsekwentnie i metodycznie, teraz ta wizja wydawało mu się nie do zniesienia.
Zdał sobie sprawę, że odwzajemnia jego uśmiech, bezwiednie podąża za jego pogodnością i ciepłem, nawet jeśli nie potrafił oddać go z równą jasnością; ale był szczęśliwy. Cofając rękę, obserwując jak smukłe szyje łabędzi łyskają śnieżną bielą pośród stłoczonego apetytu kaczek, był przez chwilę przynajmniej szczęśliwy – w każdym razie szczęśliwszy – i osobliwie spokojny, irracjonalnie pomimo wszystkiego, co się w nim szamotało, niezdecydowane i tchórzliwe. Dotyczyło to wprawdzie uczuć, które miały kosmaty kształt, ale nie miały głosu; odciskały się w uderzeniach serca, ale to wszystko, mogły powodować pewną niestabilność, ale do niej mógł nawyknąć, przytrzymać je przed wychyleniem się za burtę, rozumiał granicę klarującą się w urywku wspomnienia – pocałunek złożony pochopnie na pulsie i nerwowe przepraszam. Nawet odrzucenie serwował z naturalną mu łagodnością.
Wysypał resztki na rękę, wzruszając nagły trzepot skrzydeł, kiedy wrzucił je w stłoczenie ptasich nawoływań. Z chwilowego rwetesu wyłoniła się odpowiedź na jego pytanie, nieprzekonana, uśmiech na twarzy Folke zmienił wyraz, zachmurzył się obłokiem niewypowiedzianych przeprosin. Żałował teraz swojego pytania, choć ułożenie kącików ust, niezmiennie uniesionych, pocieszało go echem poprzedniej chwili, niewygasłej między nimi jeszcze zupełnie. Kolejne pytanie ważył dłużej na języku, niepewny, czy powinien i czy faktycznie chce je zadawać, był wprawdzie ciekawy prawdy, reakcja Baantjera na podjęty temat podpowiadała mu jednak ostrożność, sugerowała cofnięcie się z grząskiego gruntu. Odchylił głowę, odsłonięta krzywizna szyi i spokojna twarz rozjaśniały pod słonecznym niebem, na zamyślonym czole znów drżał kosmyk ciemnego złota, długie ciemne rzęsy rzucały wyciągnięte cienie na jego niepokojąco blade policzki, wyglądał dobrze, nawet z sinymi półksiężycami pod oczami, nawet z wyraźnym zmęczeniem, znajomymi objawami nieprzespanych nocy, których Bertram nie chciał rozpoznawać; słoneczny, uspokojony i obecny obok wyglądał lepiej niż na krzykliwych plakatach i fotografiach, zawsze dziwnie niepełnych, wybrakowanych, niewiernych.
– Co się stało? – spytał, tonem przezornie nienatarczywym, bo nie musieli o tym wprawdzie mówić, jak o wielu innych rzeczach. Chciał się odwrócić, nie widzieć spodziewanej zmiany, wzruszenia tej komfortowej spokojności, bo obawiał się zgaśnięcia jego uśmiechu, tej zadowolonej świetlistości, nad którą nierozważnie rozpinał niewyraźny cień decydującego skandalu, ale przyglądał mu się dalej, z winną przyjemnością wykradaną z chwili jego nieuwagi.
Był to jednak być może ostatni zryw cieplejszej pogody przed ostrą, skandynawską zimą, a on chciał wpaść do tej lodowatej wody, oddać się tłukącym się w piersi prądom, jeśli nie dzisiaj, to kiedy, jeśli niebo otwiera przed nim zachęcające oko słońca, czemu nie? Balansowanie na niestabilnym kadłubie, okiełznane przez przyzwyczajenie do ułatwiającej życie z sobą samym bezwiedności, zdawało się teraz przede wszystkim męczące i bezskuteczne. Tak naprawdę nigdy przecież nie przestawał się pod jego stopami kołysać, nauczył się być może tego nie zauważać, obojętnością stabilizować powracające niespokojne poruszenia wyczuwane pod podeszwą, gdy w przyćmionym świetle baru podpite spojrzenie wymykało mu się spod opanowania – ku twarzy równie zmęczonej, co jego, przechylonej w niecierpliwym oczekiwaniu na pełną szklankę, z cieniem zarostu na rysie uwydatnionej szczęki, nie ten jeden raz, zbyt wiele razy – ale był to ostateczne wysiłek nieustający, znieczulony tylko nawykiem wpisanym w pamięć mięśni.
Zadawany sobie z taką konsekwencją anestetyk przestawał jednak działać – może przez świadomość, że to ostatni taki dzień, przez zjawę zimy w rześkim powietrzu, jutrzejszej, poprzedniej, z której dwóch lat został wyrwany słabym tchnieniem nadziei, może przez niezapomniane nigdy ciepło i ciężar podanej mu dłoni. Fasada słów opadła, uderzenie w piersi, czy naprawdę nigdy tego nie czuł, czy mógł przed samym sobą bez zająknięcia powiedzieć, że nigdy wcześniej przy nim tego nie czuł? Stworzenie tłukące się pod mostkiem nie było osobne, jego serce nieostrożnie stąpające po chwiejącym się kadłubie, nie wychylaj się przez burtę, jest już na to za zimno, jest już na to za późno, tak będzie lepiej, na litość boską. Odwróć wzrok, wypij do dna, poproś o więcej, powinieneś odwiedzić Svena, nawet jeśli nie chcesz. Ale nie chciał, tym razem nie chciał, czy musiał się odwracać? Od obcej twarzy przykuwającej uwagę w pozłocie pijanego światła bez zawahania, jak tyle razy wcześniej, oczywiście, tego w gruncie rzeczy też nie chciał, ale czy musiał odwracać się od niego, po raz kolejny, jak w błędnym kole historii doganiającej dzisiaj swój ogon?
Życzliwa zachęta i uśmiech sięgający jasnością zielonych oczu uświadamiał mu naiwność tej wewnętrznej szamotaniny; bo nawet jeśli w rozpędzie obawy musiał, czy właściwie mógł? Gdyby spróbował nawet mu odmówić, czy nie przychodziłby i tak, dzień w dzień, mając zgłodniałe ptactwo za zaledwie usprawiedliwienie, jak teraz? Myślałby o jego uśmiechu przy jeziorze i myślałby o nim w Fenrirze, mógłby pić dla wytłumaczenia swojej obecności, potem ukrywać przed sobą rozczarowanie, budząc się na wycieraczce swojego mieszkania – i choć rozsądek podpowiadał mu, że ostatecznie wyzułby to z siebie jak wszystko inne, co niewygodne, konsekwentnie i metodycznie, teraz ta wizja wydawało mu się nie do zniesienia.
Zdał sobie sprawę, że odwzajemnia jego uśmiech, bezwiednie podąża za jego pogodnością i ciepłem, nawet jeśli nie potrafił oddać go z równą jasnością; ale był szczęśliwy. Cofając rękę, obserwując jak smukłe szyje łabędzi łyskają śnieżną bielą pośród stłoczonego apetytu kaczek, był przez chwilę przynajmniej szczęśliwy – w każdym razie szczęśliwszy – i osobliwie spokojny, irracjonalnie pomimo wszystkiego, co się w nim szamotało, niezdecydowane i tchórzliwe. Dotyczyło to wprawdzie uczuć, które miały kosmaty kształt, ale nie miały głosu; odciskały się w uderzeniach serca, ale to wszystko, mogły powodować pewną niestabilność, ale do niej mógł nawyknąć, przytrzymać je przed wychyleniem się za burtę, rozumiał granicę klarującą się w urywku wspomnienia – pocałunek złożony pochopnie na pulsie i nerwowe przepraszam. Nawet odrzucenie serwował z naturalną mu łagodnością.
Wysypał resztki na rękę, wzruszając nagły trzepot skrzydeł, kiedy wrzucił je w stłoczenie ptasich nawoływań. Z chwilowego rwetesu wyłoniła się odpowiedź na jego pytanie, nieprzekonana, uśmiech na twarzy Folke zmienił wyraz, zachmurzył się obłokiem niewypowiedzianych przeprosin. Żałował teraz swojego pytania, choć ułożenie kącików ust, niezmiennie uniesionych, pocieszało go echem poprzedniej chwili, niewygasłej między nimi jeszcze zupełnie. Kolejne pytanie ważył dłużej na języku, niepewny, czy powinien i czy faktycznie chce je zadawać, był wprawdzie ciekawy prawdy, reakcja Baantjera na podjęty temat podpowiadała mu jednak ostrożność, sugerowała cofnięcie się z grząskiego gruntu. Odchylił głowę, odsłonięta krzywizna szyi i spokojna twarz rozjaśniały pod słonecznym niebem, na zamyślonym czole znów drżał kosmyk ciemnego złota, długie ciemne rzęsy rzucały wyciągnięte cienie na jego niepokojąco blade policzki, wyglądał dobrze, nawet z sinymi półksiężycami pod oczami, nawet z wyraźnym zmęczeniem, znajomymi objawami nieprzespanych nocy, których Bertram nie chciał rozpoznawać; słoneczny, uspokojony i obecny obok wyglądał lepiej niż na krzykliwych plakatach i fotografiach, zawsze dziwnie niepełnych, wybrakowanych, niewiernych.
– Co się stało? – spytał, tonem przezornie nienatarczywym, bo nie musieli o tym wprawdzie mówić, jak o wielu innych rzeczach. Chciał się odwrócić, nie widzieć spodziewanej zmiany, wzruszenia tej komfortowej spokojności, bo obawiał się zgaśnięcia jego uśmiechu, tej zadowolonej świetlistości, nad którą nierozważnie rozpinał niewyraźny cień decydującego skandalu, ale przyglądał mu się dalej, z winną przyjemnością wykradaną z chwili jego nieuwagi.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer Nie 18 Lip - 2:14
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Błędy, które popełniał, oblepiały go jak rzepy, figlarne bodiaki, ciągnące swymi haczykami za rękaw swetra, wyrzynające się głęboko w jego miękką fakturę, kłujące następnie w palce, gdy próbował oderwać je od delikatnych ściegów materiału, powracające zawsze wtedy kiedy sądził, że pozbył się już wszystkich. Spoglądał na przetarte strony pożółkłych gazet, gdzie odnajdywał fotograficzny portret własnej twarzy, na który krzywił się mimowolnie, gdzie pomiędzy ciasno wyjustowanymi akapitami odczytywał informacje o sobie tak, jak gdyby pochłaniał życiorys obcego człowieka, kogoś zupełnie mu niepodobnego, z czystego przypadku spoglądającego w kamerę w ten sam, znużony sposób, z tym samym, wymuszonym uśmiechem, tymi samymi rysami twarzy, układającymi się w zawsze w podobny, nieco zaniepokojony wyraz, jak gdyby był jeleniem niespodziewanie pochwyconym w jaskrawe światła reflektorów. Kiedy po raz pierwszy uwieczniono go na łamach Ratatoskra – wówczas jeszcze triumfalnie, z wiszącym w tle plakatem najnowszego filmu – poczuł, że jego głowa jest mocno ściśnięta w szkielecie czaszki, że serce wraz z buntowniczym hufcem pozostałych narządów, wraz z kośćmi i wraz z duszą, jeżeli istniała, pragnie wyrwać się z tego karceru ciała, narzuconego mu na barki jak niewygodny kaftan, zapięty aż pod samą szyję i uwierający w miejscach, gdzie szew nie zasłonięty został z wystarczającą precyzją. Przez lata próbował pozbyć się tego uczucia, ono jednak nigdy zupełnie go nie opuściło.
Z ponurym rozczarowaniem spoglądał na swoje potknięcia teraz, z perspektywy czasu, na trzy dekady zmarnowanego życia, z którego mógł wprawdzie wyciągać pojedyncze, blednące wspomnienia, rozpalające przyjemne ciepło w ognisku oziębłego serca, które jednocześnie sprawiało jednak, że czuł, jakby w pewien sposób zawiódł – miał przecież dawać radę, miał zaciskać zęby, miał być dobry i kiwać pokornie głową, miał potakiwać i zgadzać się, miał stale ulegać, miał jeść obiad przy stole, pilnując by łokcie nie dotykały blatu, miał słuchać ludzi od siebie mądrzejszych, miał siedzieć cicho i dawać spokój, miał dawać żyć, nawet jeśli samemu żyć najwyraźniej nie potrafił. Spoglądając w przeszłość, nie wyobrażał sobie, by na równie chwiejnych i słabych fundamentach mógł wybudować nową rzeczywistość, pałac wzniesiony na perzynie i pogorzelisku, mimo to, gdy spoglądał na Bertrama i czuł dotyk jego dłoni, przyjemnie okrywających jego poczerwieniałe, dotknięte chłodem palce, w jego skroni zadudnił dzwon ulotnej nadziei, uśpionego latami, dziecięcego pragnienia, aby resztę życia spędzić w ten właśnie sposób – w spokojnym, życzliwym odosobnieniu, bliskości pozwalającej sięgnąć ku cudzej dłoni i trzymać ją o kilka sekund zbyt długo, jak gdyby w obawie, że fatamorgana tego pojednania rozpłynie się w powietrzu, zabierając sprzed oczu barwny pejzaż oazy, napierając natomiast na barki promieniami afrykańskiego słońca, ciepłem, które paliło wydmy jałowych, rozciągających się aż po horyzont piasków bezbrzeżnej, suchej pustyni.
Blada, przyjemna pozłota październikowego słońca rozjaśniała mu twarz, wyciągając z jej jasnych odcieni rudą rdzę piegów, samotną kliszę minionego lata, którego wspomnienia miały niebawem nakryć się śniegiem i zniknąć zupełnie pod jego miękką, puszystą kopułą chłodu – zimą łatwiej było umierać, palce kostniały nocami, gdy przez nieszczelne okna wdzierały się do środka pazury mroźnych wichrów, powieki mimowolnie opadały ze zmęczenia, nakrywając zieleń tęczówek nieświadomością upragnionego snu, krew przepływała przez zwężone żyły z opieszałym lenistwem, a serce biło wolniej, wystarczająco łagodnie, aby nie zauważyć nawet momentu, w którym zatrzyma się zupełnie. Zawsze pojawiało się jednak coś, co wdzierało się klinem w ten pozorny spokój zwierzęcej hibernacji, z gawry ściśniętej piersi wywabiało kosmate zwierzę, które ochoczo unosiło głowę, ściągając barki i przymuszając mięśnie do bolesnej kurczliwości – ta żyjąca w nim nerwowość, wykreowany w dzieciństwie przyjaciel, wykopujący swą norę w lewej komorze serca, nawet pozornie uśpiony, pilnował zawsze z uwagą wszystkiego, co rozgrywało się wokół, jak wysłużony reżyser nie omieszkający przywołać kukiełki swych aktorów do porządku.
Pytanie, które z groteskową beztroską przecięło melasę zastygłego pomiędzy nimi powietrza, wybrzmiało w jego świadomości z wątłym niesmakiem, niby czarna lukrecja, która zsuwając się ku zaciśniętej komorze żołądka, pozostawia na języku nieprzyjemny, gorzki posmak narastającego żalu. Co się stało?, rezonujące w głowie pełnym obawy głosem Helene, która nachyliła się nad z nim z przestrachem, kiedy kulił się z płaczem w białej misie akrylowej wanny, co się stało?, powtarzane surowym, wyżętym z emocji głosem oficera, który spoglądał na niego zza płaskiego, grafitowego biurka i który nawet wówczas wydawał się w jego dziecięcych oczach ogromny i wysoki jak wieża, co się stało?, wydobywające się zza drobnych, karmazynowych warg nauczycielki, która stanęła natarczywie nad jego biurkiem, gdy trzykrotnie poproszony o wykonanie zaklęcia, wpatrywał się bezmyślnie we własne dłonie, co się stało?, rzucone mu beztrosko przez jednego z medyków, który spojrzał na niego ze znudzeniem, mimo że miał na sobie podarty płaszcz, a wokół oka zarysował się pierwszy cień kwitnącego fioletem siniaka. Co się stało?, nareszcie docierające do niego również zza ust Bertrama, tym samym, znajomym głosem, ciepłym, nienatarczywym tembrem zakamuflowanej troskliwości, której zapragnął się uchwycić, która jednocześnie podjudzała go jednak również, aby odepchnąć to pytanie jak najdalej, byle nie owinęło swych lepkich macek wokół wrażliwej materii jego myśli. Na odwrót było już jednak za późno.
– Nie wiem. Chyba nic, chyba zawsze coś tu po prostu było i toczyło mnie od środka. – odparł nieco enigmatycznie, pochylając głowę z powrotem do przodu i pozwalając, by wcześniejszy uśmiech spełzł z jego twarzy, pozostawiając po sobie ledwie cień tamtej chwilowej, beztroskiej wesołości. – Prawda jest taka, że byłem okropnym współpracownikiem, bo zazwyczaj albo byłem pijany, albo miałem kaca, albo z całego serca pragnąłem być pijany, przez lata naiwnie sądząc, że kiedyś odniosę sukces, który uczyni mnie nareszcie wystarczająco szczęśliwym, że nie będę musiał już pić. Obiecywałem sobie, że tej jednej rzeczy nie zepsuję, bo ta jedna rzecz była zbyt dobra i zbyt nierealistyczna, żeby ją zepsuć, ale może dlatego właśnie musiałem powiedzieć coś okropnego i pozwolić, żeby konsekwencje tych słów zobaczyła cała Skandynawia. Może sam od początku wiedziałem, że nie zasługiwałem na tę sławę, a co gorsza, nie potrafiłem jej w żaden sposób udźwignąć. – jezioro wciąż szemrało cicho, podczas gdy Folke odwrócił powoli wzrok, przyglądając się grupie kaczek, które wciąż zachłannie filtrowały dziobami wodę. – Musiały być bardzo głodne. – wspomniał mimowolnie, niespodziewanie zmieniając temat i odprowadzając je spojrzeniem, podczas gdy silniejszy podmuch wiatru pchnął łódkę głębiej ku środkowi jeziora, na tyle mocno, że oddaliła się nieznacznie od miejsca, w którym na gładkiej tafli bielił się jeszcze ślad po rzuconych w powietrze płatkach.
Poczuł się niekomfortowo, jednocześnie oblany nerwowym gorącem wyglądającego spomiędzy chmur słońca i rozdygotany jesiennymi podmuchami wiatru, które mimo zapiętych guzików wdzierały się bezczelnie pod ciepłą okrywę płaszcza, oplatając się wokół żeber, spadając wzdłuż kręgosłupa, dotykając ciało tam, gdzie było zimne i skostniałe, gdzie dotyk cudzych dłoni widniał już tylko na wyblakłych, starych kliszach pamięci.
– Przepraszam. – westchnął cicho, uporczywie zatrzymując wzrok na wszystkim, tylko nie na jego twarzy, pozwalając by wiechcie jasnobrązowych włosów opadły mu na czoło. – Możemy wrócić na brzeg?
Z ponurym rozczarowaniem spoglądał na swoje potknięcia teraz, z perspektywy czasu, na trzy dekady zmarnowanego życia, z którego mógł wprawdzie wyciągać pojedyncze, blednące wspomnienia, rozpalające przyjemne ciepło w ognisku oziębłego serca, które jednocześnie sprawiało jednak, że czuł, jakby w pewien sposób zawiódł – miał przecież dawać radę, miał zaciskać zęby, miał być dobry i kiwać pokornie głową, miał potakiwać i zgadzać się, miał stale ulegać, miał jeść obiad przy stole, pilnując by łokcie nie dotykały blatu, miał słuchać ludzi od siebie mądrzejszych, miał siedzieć cicho i dawać spokój, miał dawać żyć, nawet jeśli samemu żyć najwyraźniej nie potrafił. Spoglądając w przeszłość, nie wyobrażał sobie, by na równie chwiejnych i słabych fundamentach mógł wybudować nową rzeczywistość, pałac wzniesiony na perzynie i pogorzelisku, mimo to, gdy spoglądał na Bertrama i czuł dotyk jego dłoni, przyjemnie okrywających jego poczerwieniałe, dotknięte chłodem palce, w jego skroni zadudnił dzwon ulotnej nadziei, uśpionego latami, dziecięcego pragnienia, aby resztę życia spędzić w ten właśnie sposób – w spokojnym, życzliwym odosobnieniu, bliskości pozwalającej sięgnąć ku cudzej dłoni i trzymać ją o kilka sekund zbyt długo, jak gdyby w obawie, że fatamorgana tego pojednania rozpłynie się w powietrzu, zabierając sprzed oczu barwny pejzaż oazy, napierając natomiast na barki promieniami afrykańskiego słońca, ciepłem, które paliło wydmy jałowych, rozciągających się aż po horyzont piasków bezbrzeżnej, suchej pustyni.
Blada, przyjemna pozłota październikowego słońca rozjaśniała mu twarz, wyciągając z jej jasnych odcieni rudą rdzę piegów, samotną kliszę minionego lata, którego wspomnienia miały niebawem nakryć się śniegiem i zniknąć zupełnie pod jego miękką, puszystą kopułą chłodu – zimą łatwiej było umierać, palce kostniały nocami, gdy przez nieszczelne okna wdzierały się do środka pazury mroźnych wichrów, powieki mimowolnie opadały ze zmęczenia, nakrywając zieleń tęczówek nieświadomością upragnionego snu, krew przepływała przez zwężone żyły z opieszałym lenistwem, a serce biło wolniej, wystarczająco łagodnie, aby nie zauważyć nawet momentu, w którym zatrzyma się zupełnie. Zawsze pojawiało się jednak coś, co wdzierało się klinem w ten pozorny spokój zwierzęcej hibernacji, z gawry ściśniętej piersi wywabiało kosmate zwierzę, które ochoczo unosiło głowę, ściągając barki i przymuszając mięśnie do bolesnej kurczliwości – ta żyjąca w nim nerwowość, wykreowany w dzieciństwie przyjaciel, wykopujący swą norę w lewej komorze serca, nawet pozornie uśpiony, pilnował zawsze z uwagą wszystkiego, co rozgrywało się wokół, jak wysłużony reżyser nie omieszkający przywołać kukiełki swych aktorów do porządku.
Pytanie, które z groteskową beztroską przecięło melasę zastygłego pomiędzy nimi powietrza, wybrzmiało w jego świadomości z wątłym niesmakiem, niby czarna lukrecja, która zsuwając się ku zaciśniętej komorze żołądka, pozostawia na języku nieprzyjemny, gorzki posmak narastającego żalu. Co się stało?, rezonujące w głowie pełnym obawy głosem Helene, która nachyliła się nad z nim z przestrachem, kiedy kulił się z płaczem w białej misie akrylowej wanny, co się stało?, powtarzane surowym, wyżętym z emocji głosem oficera, który spoglądał na niego zza płaskiego, grafitowego biurka i który nawet wówczas wydawał się w jego dziecięcych oczach ogromny i wysoki jak wieża, co się stało?, wydobywające się zza drobnych, karmazynowych warg nauczycielki, która stanęła natarczywie nad jego biurkiem, gdy trzykrotnie poproszony o wykonanie zaklęcia, wpatrywał się bezmyślnie we własne dłonie, co się stało?, rzucone mu beztrosko przez jednego z medyków, który spojrzał na niego ze znudzeniem, mimo że miał na sobie podarty płaszcz, a wokół oka zarysował się pierwszy cień kwitnącego fioletem siniaka. Co się stało?, nareszcie docierające do niego również zza ust Bertrama, tym samym, znajomym głosem, ciepłym, nienatarczywym tembrem zakamuflowanej troskliwości, której zapragnął się uchwycić, która jednocześnie podjudzała go jednak również, aby odepchnąć to pytanie jak najdalej, byle nie owinęło swych lepkich macek wokół wrażliwej materii jego myśli. Na odwrót było już jednak za późno.
– Nie wiem. Chyba nic, chyba zawsze coś tu po prostu było i toczyło mnie od środka. – odparł nieco enigmatycznie, pochylając głowę z powrotem do przodu i pozwalając, by wcześniejszy uśmiech spełzł z jego twarzy, pozostawiając po sobie ledwie cień tamtej chwilowej, beztroskiej wesołości. – Prawda jest taka, że byłem okropnym współpracownikiem, bo zazwyczaj albo byłem pijany, albo miałem kaca, albo z całego serca pragnąłem być pijany, przez lata naiwnie sądząc, że kiedyś odniosę sukces, który uczyni mnie nareszcie wystarczająco szczęśliwym, że nie będę musiał już pić. Obiecywałem sobie, że tej jednej rzeczy nie zepsuję, bo ta jedna rzecz była zbyt dobra i zbyt nierealistyczna, żeby ją zepsuć, ale może dlatego właśnie musiałem powiedzieć coś okropnego i pozwolić, żeby konsekwencje tych słów zobaczyła cała Skandynawia. Może sam od początku wiedziałem, że nie zasługiwałem na tę sławę, a co gorsza, nie potrafiłem jej w żaden sposób udźwignąć. – jezioro wciąż szemrało cicho, podczas gdy Folke odwrócił powoli wzrok, przyglądając się grupie kaczek, które wciąż zachłannie filtrowały dziobami wodę. – Musiały być bardzo głodne. – wspomniał mimowolnie, niespodziewanie zmieniając temat i odprowadzając je spojrzeniem, podczas gdy silniejszy podmuch wiatru pchnął łódkę głębiej ku środkowi jeziora, na tyle mocno, że oddaliła się nieznacznie od miejsca, w którym na gładkiej tafli bielił się jeszcze ślad po rzuconych w powietrze płatkach.
Poczuł się niekomfortowo, jednocześnie oblany nerwowym gorącem wyglądającego spomiędzy chmur słońca i rozdygotany jesiennymi podmuchami wiatru, które mimo zapiętych guzików wdzierały się bezczelnie pod ciepłą okrywę płaszcza, oplatając się wokół żeber, spadając wzdłuż kręgosłupa, dotykając ciało tam, gdzie było zimne i skostniałe, gdzie dotyk cudzych dłoni widniał już tylko na wyblakłych, starych kliszach pamięci.
– Przepraszam. – westchnął cicho, uporczywie zatrzymując wzrok na wszystkim, tylko nie na jego twarzy, pozwalając by wiechcie jasnobrązowych włosów opadły mu na czoło. – Możemy wrócić na brzeg?
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer Czw 22 Lip - 0:31
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Podstawione pod miękkie promienie października oblicze przez chwilę jeszcze zdawało się odpierać dźwięk zadanego pytania i odniósł wrażenie, że w tym przyjemnym uspokojeniu Folke wymownym milczeniem odrze je z pochopnej dociekliwości i dogodnie dla nich obojga wsunie je między wersy ruchomych zmarszczek wody, szeleszczących cicho o malowane drewno łódki, kiedy się od niej odbijały i niosły koncentrycznie dalej, powoli dogorywając, póki niewzruszony przestwór jeziora nie wygładzał ich niepokoju swoją pocieszającą niebosiężnością – jak gdyby niebo, odbijające się w lustrze wody, połykało popełnione gruzła błędów z cichą wyrozumiałością dla ich niezdarności. Studiowana przez ułamek darowanego mu łaskawie czasu twarz – gładkie czoło, z którego opadły choć na chwilę ciernie trosk, nieruchome płatki powiek osłaniające wrażliwe źrenice przed wlewającym się w myśli słońcem, usta zastygłe w słabym wyrazie krótkotrwałego zadowolenia – poruszyła się jednak w końcu, odwracając się spod rozświetlającego ją nieba w chłodny cień, pochylając się z powrotem naprzód, odsłaniając zieleń przygaszonego spojrzenia, które prześlizgiwało się jednak po nim, unikało związania się z mimowiednie podążającą za nim palisandrową uwagą. Było w tej zmianie coś podskórnie bolesnego, pomimo że się jej spodziewał, może tym bardziej właśnie dlatego, że jej oczekiwał i tym uważniej próbował zamknąć palce na wysypującej się spomiędzy nich jasności, zupełnie bezskutecznie. Czuł, jak przez kąsany łagodnym powiewem kark przetacza mu się zimny dreszcz żalu i poczucia winy; mógł przecież milczeć choć parę sekund dłużej, zagryźć zęby na swojej ciekawości, pozwolić mu – i sobie – nie pamiętać o tym, choćby nawet przez pozornie nic nie zmieniający takt oddechu – lapidarny urywek, efemeryczność momentu, tak naprawdę nic, a jednak świadomość, że tej szansy nie wykorzystał, że przeminęła i nie było już ku niej odwrotu, ku tej zaledwie krzynie więcej, zatruwała go nieproporcjonalnym poczuciem straty.
Choć tęsknił za tym – widokiem jego twarzy wystawionej beztrosko do słońca, do gwiazd, srebrzystego blasku zastającego ich w sali wieczoru, jak tyle razy wcześniej – był mu jednocześnie wdzięczny za tę ucieczkę w komfort cienia, pozwolenie, by kosmyki zmierzwionych włosów opadły mu na skronie i czoło. Gdyby musiał oglądać jego smutek wyłuszczony przed nim w pełnej jasności dnia, w melancholijnej pozłocie mijającego ciepła, to zgnębienie, któremu czuł się bezpośrednio winny, a które ostatecznie zgasiło jego migawkową promienność, nie wiedział, czy potrafiłby to unieść, nie krzywdząc przy tym jego albo siebie. Słuchając go w wycofanym przezornie milczeniu, nawet przy tak okrojonej prawdzie obawiał się, że w jakiś sposób go rozczaruje, pochopnie zrobi lub powie coś, czego nie będą mogli zostawić za sobą, by przewiązane wstążką dokonanej przeszłości osunęło się na dno jeziora – bo chciałby chwycić go znowu za rękę, nie znajdując słów, i chciałby mieć słowa, które ostrzegą go, by tego uścisku nigdy nie przyjmował. Rozumiał wprawdzie zbyt dobrze – lub zdawało mu się, że potrafił zrozumieć; rozumiał, że cokolwiek toczyło Folke i nie pozwalało mu odnaleźć szczęścia, przejmowało maligną niepowodzenia też jego, wydzierało mu z niezdarnych rąk skrawki spełnienia, które próbował sobie w ciągu życia zawłaszczać, może zbyt zaborczo i łapczywie, może nie miało to tak naprawdę znaczenia, bo nie było mu zwyczajnie przeznaczone. Pogłębiało to tylko w nim ten niemożliwy do pogodzenia dysonans, rozdźwięk między rozpalającą pragnienie nadzieją a poczuciem, że potrafił przynosić tylko nieszczęście, jakby wisiał nad nim najgorszy omen – karta wyciągnięta z talii völvy, wilcza sylwetka, cedzony przez zęby pech, nieuchronne nieszczęście, uważaj na siebie, nie ufaj niczemu, co pozornie zdaje się nieszkodliwe czy nawet dobre. Nigdy nie było dobre, nie mogło być.
Najgorsza była jednak gorycz świadomości, że nigdy nie przeszło mu przez myśl, że Folke był być może w tym wszystkim nieszczęśliwy. Choć na fotografiach i afiszach napotykał uśmiech będący jakby odległą i zniekształconą wersją tego, który odnajdywał na kliszach swojej pamięci, nigdy nie wątpił w jego szczerość, być może odmienioną upływem czasu, być może skromną pokornością, z jaką, wyobrażał sobie, Baantjer znosił nagłe znalezienie się w ścisłym zogniskowaniu oka publiki. Żył w przeświadczeniu, czasami niesprawiedliwie zawistnym, okrutnie zazdrosnym, że wszystko mu się ułożyło, że osiągnął wszystko, o czym mógł marzyć; tym się pocieszał i czasem, w gorsze dni, tym się zadręczał. Niezależnie od tego, jak się z tym czuł, Folke, przynajmniej do dnia fatalnego skandalu, pozostawał w jego świadomości niewątpliwie szczęśliwy – był szczęśliwy, kiedy Bertram czytał w gazetach pochwały krytyków, głosy zachwytu nad jego talentem, przychylne recenzje jego występów, był szczęśliwy, kiedy oglądał go złapanego na zdjęciu podczas imprez bardziej i mniej oficjalnych i był szczęśliwy, gdy uwieczniano jego potknięcia, garbując na nim skórę falami krytyki, nawet wtedy. Tego dla niego chciał, choć przez pryzmat żalu, który czasem wciskał mu w pijaną dłoń pióro i pod stalówkę słowa doskonale uprzejmego listu gratulującego mu sukcesu. Post scriptum: wylosowałem na mapie okolice Rzymu. Pewnie już tam byłeś?
Wiedział też, że to nie było wszystko – i choć na języku czuł ciężar kolejnego pytania, tak naprawdę tego samego (nie, Folke; pytam, co się stało), nie odważył się dopytywać, pozwolił, by Folke wbił w temat drzazgę niezwiązanej uwagi i przestał poszukiwać jego spojrzenia, które wciąż wyraźnie go omijało.
– Nie wiedziałem, przepraszam. Przykro mi – powiedział w końcu głucho, ledwo rozpoznając w tym własny głos, bo w istocie wcale nie to chciał powiedzieć; gdzieś po drodze z intencji do wybrzmienia rozsądek przestawiał porządek liter i nadawał im dopuszczalny szyk, jak sobie wyobrażał, doskonale uprzejmy, doskonale okrojony, dotkliwie niewystarczający. Jeśli Folke nie mógł nawet na niego spojrzeć, czy mógł wprawdzie ryzykować czymkolwiek innym? Każda inna możliwość wydawała mu się zbyt nachalna i nieodpowiednia, a tego pragnął uniknąć przede wszystkim, choć w piersi drgała mu jednocześnie niespokojna potrzeba odzyskania jego uwagi, na chwilę, nawet jeśli nie wiedziałby, co z nią zrobić.
– Nie musisz przepraszać – zauważył bezwiednie, posłusznie sięgając po wiosła, czując jak znajoma, rozczarowana gorycz wylewa się ze strzępów ostatnich wspomnień i płonie mu skoncentrowana pod dołkiem obojczyka. Szarpnięcie bólu w zranionym przedramieniu, napiętym przy wysiłku, przywitał wręcz z ulgą, chwycił się go i obserwował, jak na nowo wypełnia mu zdrętwiałe ramię, rozsadza się na stałe w napięciu mięśni. Nie mógł uciec jednak od swojego sumienia, które, podrażnione, przewracało się w nim i burzyło; wiosła ciążyły mu w rękach jakby próbował przedrzeć nimi jego materię, a chlupot wody, przedtem tak przyjemny, brzmiał niemal jak wymierzane mu raz za razem wyrzuty.
– Dla mnie to miał być dzień ślubu – głos zachrypiał mu nieprzyjemnie, odchrząknął więc niespokojnie, rzucając mu krótkie, niepewne spojrzenie. Odwrócił je zaraz, obawiając się, że głos odmówi mu inaczej posłuszeństwa. – Mój próg w szczęście, za którym to wszystko miało się wreszcie skończyć; maj dziewięćdziesiątego dziewiątego, wstępnie tak założyliśmy, chociaż mówili, że to za mało czasu na przygotowania, jej matka chciała z tego zrobić huczny cyrk. Wcześniej to był dzień zaręczyn – przekręcił głowę nerwowo, naciągając sztywność szyi z krótkim błyskiem niespokojnego, cierpkiego grymasu. – Wcześniej każdy kolejny razem spędzony dzień, każda noc, przed tym pierwsze wspólne wyjście, każde wyjście, na którym mogłem ją zobaczyć, nawet jeśli z kimś innym. Festiwal Vinternettene w Danii, bo miałem nadzieję, że ją tak spotkam, kiedy jeszcze się nie znaliśmy. Przed nią długo tak naprawdę nic, może ukończenie studiów, cokolwiek, co dawało poczucie jakiegokolwiek celu, kolejne zwierzęta w centrum, które trzeba nakarmić, doprowadzić do porządku; chociaż chyba nigdy nie wierzyłem, że to wystarczająco. Jakbym tonął, dzień w dzień, pobudka rano i szybki oddech, zanim przytomność nie wciągnie cię z powrotem pod powierzchnię. Może na tym to polega, na znajdowaniu sobie kolejnych wymówek, żeby nie przywiązać sobie kamienia do kostki, na wyznaczaniu sobie tych głupich dat, które przychodzą i mijają, i nic tak naprawdę nie zmieniają, pogoń za sukcesem, który wystarczająco cię uszczęśliwi. Jak zapchlony pies ganiający za własnym ogonem, bez końca, potem zamiast być szczęśliwy, leży i skomle, nadal o pustym pysku. Złapany na przynętę usilnej nadziei, bo może jednak, kto wie, skoro innym się jakoś udaje? Co więcej poza tą nadzieją zostaje?
Choć tęsknił za tym – widokiem jego twarzy wystawionej beztrosko do słońca, do gwiazd, srebrzystego blasku zastającego ich w sali wieczoru, jak tyle razy wcześniej – był mu jednocześnie wdzięczny za tę ucieczkę w komfort cienia, pozwolenie, by kosmyki zmierzwionych włosów opadły mu na skronie i czoło. Gdyby musiał oglądać jego smutek wyłuszczony przed nim w pełnej jasności dnia, w melancholijnej pozłocie mijającego ciepła, to zgnębienie, któremu czuł się bezpośrednio winny, a które ostatecznie zgasiło jego migawkową promienność, nie wiedział, czy potrafiłby to unieść, nie krzywdząc przy tym jego albo siebie. Słuchając go w wycofanym przezornie milczeniu, nawet przy tak okrojonej prawdzie obawiał się, że w jakiś sposób go rozczaruje, pochopnie zrobi lub powie coś, czego nie będą mogli zostawić za sobą, by przewiązane wstążką dokonanej przeszłości osunęło się na dno jeziora – bo chciałby chwycić go znowu za rękę, nie znajdując słów, i chciałby mieć słowa, które ostrzegą go, by tego uścisku nigdy nie przyjmował. Rozumiał wprawdzie zbyt dobrze – lub zdawało mu się, że potrafił zrozumieć; rozumiał, że cokolwiek toczyło Folke i nie pozwalało mu odnaleźć szczęścia, przejmowało maligną niepowodzenia też jego, wydzierało mu z niezdarnych rąk skrawki spełnienia, które próbował sobie w ciągu życia zawłaszczać, może zbyt zaborczo i łapczywie, może nie miało to tak naprawdę znaczenia, bo nie było mu zwyczajnie przeznaczone. Pogłębiało to tylko w nim ten niemożliwy do pogodzenia dysonans, rozdźwięk między rozpalającą pragnienie nadzieją a poczuciem, że potrafił przynosić tylko nieszczęście, jakby wisiał nad nim najgorszy omen – karta wyciągnięta z talii völvy, wilcza sylwetka, cedzony przez zęby pech, nieuchronne nieszczęście, uważaj na siebie, nie ufaj niczemu, co pozornie zdaje się nieszkodliwe czy nawet dobre. Nigdy nie było dobre, nie mogło być.
Najgorsza była jednak gorycz świadomości, że nigdy nie przeszło mu przez myśl, że Folke był być może w tym wszystkim nieszczęśliwy. Choć na fotografiach i afiszach napotykał uśmiech będący jakby odległą i zniekształconą wersją tego, który odnajdywał na kliszach swojej pamięci, nigdy nie wątpił w jego szczerość, być może odmienioną upływem czasu, być może skromną pokornością, z jaką, wyobrażał sobie, Baantjer znosił nagłe znalezienie się w ścisłym zogniskowaniu oka publiki. Żył w przeświadczeniu, czasami niesprawiedliwie zawistnym, okrutnie zazdrosnym, że wszystko mu się ułożyło, że osiągnął wszystko, o czym mógł marzyć; tym się pocieszał i czasem, w gorsze dni, tym się zadręczał. Niezależnie od tego, jak się z tym czuł, Folke, przynajmniej do dnia fatalnego skandalu, pozostawał w jego świadomości niewątpliwie szczęśliwy – był szczęśliwy, kiedy Bertram czytał w gazetach pochwały krytyków, głosy zachwytu nad jego talentem, przychylne recenzje jego występów, był szczęśliwy, kiedy oglądał go złapanego na zdjęciu podczas imprez bardziej i mniej oficjalnych i był szczęśliwy, gdy uwieczniano jego potknięcia, garbując na nim skórę falami krytyki, nawet wtedy. Tego dla niego chciał, choć przez pryzmat żalu, który czasem wciskał mu w pijaną dłoń pióro i pod stalówkę słowa doskonale uprzejmego listu gratulującego mu sukcesu. Post scriptum: wylosowałem na mapie okolice Rzymu. Pewnie już tam byłeś?
Wiedział też, że to nie było wszystko – i choć na języku czuł ciężar kolejnego pytania, tak naprawdę tego samego (nie, Folke; pytam, co się stało), nie odważył się dopytywać, pozwolił, by Folke wbił w temat drzazgę niezwiązanej uwagi i przestał poszukiwać jego spojrzenia, które wciąż wyraźnie go omijało.
– Nie wiedziałem, przepraszam. Przykro mi – powiedział w końcu głucho, ledwo rozpoznając w tym własny głos, bo w istocie wcale nie to chciał powiedzieć; gdzieś po drodze z intencji do wybrzmienia rozsądek przestawiał porządek liter i nadawał im dopuszczalny szyk, jak sobie wyobrażał, doskonale uprzejmy, doskonale okrojony, dotkliwie niewystarczający. Jeśli Folke nie mógł nawet na niego spojrzeć, czy mógł wprawdzie ryzykować czymkolwiek innym? Każda inna możliwość wydawała mu się zbyt nachalna i nieodpowiednia, a tego pragnął uniknąć przede wszystkim, choć w piersi drgała mu jednocześnie niespokojna potrzeba odzyskania jego uwagi, na chwilę, nawet jeśli nie wiedziałby, co z nią zrobić.
– Nie musisz przepraszać – zauważył bezwiednie, posłusznie sięgając po wiosła, czując jak znajoma, rozczarowana gorycz wylewa się ze strzępów ostatnich wspomnień i płonie mu skoncentrowana pod dołkiem obojczyka. Szarpnięcie bólu w zranionym przedramieniu, napiętym przy wysiłku, przywitał wręcz z ulgą, chwycił się go i obserwował, jak na nowo wypełnia mu zdrętwiałe ramię, rozsadza się na stałe w napięciu mięśni. Nie mógł uciec jednak od swojego sumienia, które, podrażnione, przewracało się w nim i burzyło; wiosła ciążyły mu w rękach jakby próbował przedrzeć nimi jego materię, a chlupot wody, przedtem tak przyjemny, brzmiał niemal jak wymierzane mu raz za razem wyrzuty.
– Dla mnie to miał być dzień ślubu – głos zachrypiał mu nieprzyjemnie, odchrząknął więc niespokojnie, rzucając mu krótkie, niepewne spojrzenie. Odwrócił je zaraz, obawiając się, że głos odmówi mu inaczej posłuszeństwa. – Mój próg w szczęście, za którym to wszystko miało się wreszcie skończyć; maj dziewięćdziesiątego dziewiątego, wstępnie tak założyliśmy, chociaż mówili, że to za mało czasu na przygotowania, jej matka chciała z tego zrobić huczny cyrk. Wcześniej to był dzień zaręczyn – przekręcił głowę nerwowo, naciągając sztywność szyi z krótkim błyskiem niespokojnego, cierpkiego grymasu. – Wcześniej każdy kolejny razem spędzony dzień, każda noc, przed tym pierwsze wspólne wyjście, każde wyjście, na którym mogłem ją zobaczyć, nawet jeśli z kimś innym. Festiwal Vinternettene w Danii, bo miałem nadzieję, że ją tak spotkam, kiedy jeszcze się nie znaliśmy. Przed nią długo tak naprawdę nic, może ukończenie studiów, cokolwiek, co dawało poczucie jakiegokolwiek celu, kolejne zwierzęta w centrum, które trzeba nakarmić, doprowadzić do porządku; chociaż chyba nigdy nie wierzyłem, że to wystarczająco. Jakbym tonął, dzień w dzień, pobudka rano i szybki oddech, zanim przytomność nie wciągnie cię z powrotem pod powierzchnię. Może na tym to polega, na znajdowaniu sobie kolejnych wymówek, żeby nie przywiązać sobie kamienia do kostki, na wyznaczaniu sobie tych głupich dat, które przychodzą i mijają, i nic tak naprawdę nie zmieniają, pogoń za sukcesem, który wystarczająco cię uszczęśliwi. Jak zapchlony pies ganiający za własnym ogonem, bez końca, potem zamiast być szczęśliwy, leży i skomle, nadal o pustym pysku. Złapany na przynętę usilnej nadziei, bo może jednak, kto wie, skoro innym się jakoś udaje? Co więcej poza tą nadzieją zostaje?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer Nie 25 Lip - 0:21
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
W dzieciństwie pragnął przede wszystkim być szczęśliwym – nie pochwyconą jeszcze w karcer skromności obyczajów wyobraźnią sięgał po wszystko to, co miało przynieść mu choćby ulotną radość, wypełnić w sercu tę dziurę, którą, jak sądził, nabył tak, jak świeżo brukowana droga nabywa wybojów i szczerbień, która w istocie tkwiła w nim jednak od samego zarania, goszcząc kosmate ciało wewnętrznego zwierzęcia, stworzenia wgryzionego w niego jak krwiopijny pasożyt, powoli, na przestrzeni lat ograbiający organizm ze wszystkiego, co dotąd utrzymywało go przy życiu. Potem wiele razy wypominano mu to szczęście, a on czuł bolesne, krzywdzące poczucie pogardy do samego siebie, uświadamiając sobie, jak bardzo był niewdzięczny, jak trudny i uciążliwy, nastręczając wciąż nowych problemów, nie potrafiąc oderwać myśli od martwych starorzeczy pamięci. Miałeś ogromne szczęście, powiedziała Helene, gładząc go po rozwichrzonych włosach i prowadząc za rękę do łazienki, przemarzniętego i zalanego łzami, a on zastanawiał się, gdzie znajdowało się to szczęście, o którym mówiła, czy w swej nieuwadze przeoczył uśmiech wszechświata, czy nie dostrzegł jego łaski w kaprysie losu, który pozwolił mu uchronić się przed śmiertelnymi jęzorami pożaru? Czy nie wyolbrzymiał, krzywiąc się na wspomnienie brudnych, tęchnących alkoholem marynarzy, których pozlepiane solą wąsy drapały go po policzku, gdy oddech zalegał w powietrzu, szczypiąc w oczy fetorem nałogowo wypalanych papierosów? Co za szczęście!, klaskano w dłonie, gdy na szarych fasadach miasta zawisły pierwsze, barwne afisze nowego filmu, jesteś prawdziwym szczęściarzem, mówiono ochoczo, a on kiwał głową, wciąż nie rozumiejąc, dlaczego nie czuł się lepiej, dlaczego jego życie utknęło w nieznośnej rutynie syzyfowego trwania, dlaczego nie było podległe temu, co sądzili o nim inni.
Kiedy wkroczył w wiek dorosłości, nadzieja na poprawę rozpłynęła się w nim jak śnieg przy pierwszej, wiosennej odwilży – nie miewał już wątpliwości ani wielkich załamań, ogromną płachtą opadł na niego natomiast osobliwy stan zamroczenia, który je poprzedzał i następujące po nim uczucie głębokiej bezużyteczności, wypełniającej zakamarki świata jak płyn, który rozlewa się we wszystkich kierunkach, wnika w szpary pomiędzy płytami chodnika, na zawsze wsącza się w miękkie frędzle dywanu. Przez nieszczelne, uchylone okno mieszkania przyglądał się niekiedy idącym w dole parom, tak niefrasobliwie sunącym wzdłuż ulic miasta, trzymającym się za ręce i spoglądającym na siebie z czułym wyrazem miłości, a jego twarz odzwierciadlała wówczas subtelne cienie przechodzących myśli, oddawała, niby wierne echo, każdy, zazdrosny dźwięk duszy. Oczy szczere aż do naiwności tliły się wątłym płomykiem nadziei, ten gasł jednak tak szybko, jak ciało wycofywało się z powrotem w ciemną celę mieszkania, w chłodną, nieprzyjazną samotność, którą sam dla siebie skroił i którą zagłuszał ciepłem rozpalającego wnętrzności alkoholu. Młodzieńcze pragnienia wyrzucał z siebie wraz ze szlochem tłumionym bawełnianą poszewką poduszki, wraz z przetrawionymi wnętrznościami żołądka, pochylając się w bolesnym spazmie nad otwartą paszczą sedesu, wraz z potem, który zamierał na czole, gdy atak choroby kąsał ciało paraliżem swych zaostrzonych zębów. Odkąd pozostał opuszczony nawet przez błyski fotograficznych kamer, nie odliczał już dni, miesięcy ani lat, nie miał siły dłużej obiecywać sobie, że w wieku szesnastu, dwudziestu, trzydziestu lat nareszcie odetnie się od swojej przeszłości, uwolni z kajdan, które sam pozwolił zawiesić sobie na nadgarstkach. Popełnił w życiu zbyt wiele błędów, by zaczynać od nowa, a widmo zadręczających sumienie win powracało nawiedzać wciąż na nowo przewracane karty ponurej biografii – dlaczego musiał wszystko zepsuć? Dlaczego zawsze, z infantylnym uporem zatapiał rzucane mu koła ratunkowe, dlaczego odrzucał dłoń wyciągniętą ku niemu w troskliwym przejawie wsparcia?
– Nie szkodzi. – odparł głucho, wsłuchując się w ciche szemranie wody, obijanie fal o zielonkawą burtę łodzi, niknący w oddali śpiew ptaków, własny oddech, któremu nakazywał miarowe, spokojne nabieranie kolejnych, coraz trudniejszych haustów powietrza. Wicher targał kosmyki włosów, opadające bezładnie na czoło, wzrok błądził natomiast po wnętrzu skromnego pokładu, zatrzymując się na dłoniach, bezwiednie zaciśniętych na miękkim, luźnym materiale spodni – w duchu pragnął unieść głowę i spojrzeć mu w oczy, odszukać w nich tego samego bezpieczeństwa, które dostrzegał dwanaście lat temu, ale nie potrafił, bał się, upokorzony ponurą wyrazistością swej wypowiedzi, winny, że sprowadził beztroską swobodę rozmowy na wysłużone tory własnych lęków, myśli i kompleksów. Chciał raz jeszcze wyciągnąć ku niemu dłoń, pozwolić, by oplótł ją kołyską zgrabiałych palców, ale mięśnie zdawały się zesztywnieć, a mieszkające w sercu stworzenie najeżyło swe futro, ostrzegawczym sykiem przypominając konsekwencje dawnej poufałości. Mimo to, nawet teraz, onieśmielony przebłyskiem swego werbalnego animuszu, skrycie wierzył, po raz pierwszy od dawna, że coś, w istocie, mogłoby ulec zmianie – gdyby tylko ktoś zapewnił go, że warto, nie w akcie bezwartościowej litości ani przejmującej potrzeby wydobycia z siebie tych kilku pustych, nadmuchanych słów współczucia, ale z czystą pewnością, gdyby ktoś tylko ośmielił się obiecać, wtedy być może byłoby prościej, o to nigdy nie śmiał jednak zapytać, tego jednego nie ważył się oczekiwać.
Powietrze stężało, wypełnione ligniną ciszy, parne od nabrzmiałych emocji, lecz wciąż przesączone strugami znajomego spokoju, łagodnego, zdławionego pogodą opanowania, którego chwytał się rozpaczliwie, jak tonący brzytwy, kalecząc sobie dłonie o jej ostre krawędzie, o ból usiłujący zepchnąć umysł w spiralę kwitnącej w sercu paniki. Dopiero kiedy Bertram odezwał się po raz kolejny, zachrypniętym głosem przecinając narastającą przestrzeń dzielącej ich odległości, Folke drgnął, odruchowo unosząc wzrok, który wpierw opadł na twarz przyjaciela z zawstydzonym niepokojem dziecka, które swoją nieuwagą wyjawiło dorosłemu skrzętnie chowaną tajemnicę, zaraz napięte płótno podrażnionego emocjami lica rozluźniło się jednak, nabierając cieplejszych barw, wyginając się w znajomym, wysłużonym przejawie wyrozumiałości. Pochwycił mignięcie jego zaniepokojonego spojrzenia, odwzajemniając je nienachalnym wyrazem przyjacielskiej troskliwości, zaraz samemu spoglądając jednak na odległy, otoczony drzewami horyzont plaży, nie chcąc przyglądać się mężczyźnie zbyt uporczywie, nalegać na niego oczekiwaniami swego wyostrzonego uwagą spojrzenia – pozwalał mu mówić, zachowując uprzejmość milczenia, przeciągając tę ciszę jeszcze chwilę po tym, jak ostatnie pytanie wybrzmiało tembrem głosu w smaganym świstem powietrzu.
– Nie męczy cię to nigdy? Stawianie nowych progów, nieustanne przesuwanie ich na osi czasu, dopóki nie będą tak odległe, że okażą się zwyczajnie niemożliwe do osiągnięcia? – zieleń spojrzenia spowiła się przerzedzoną szarzyzną mgły, dłoń odpuściła wymiętemu materiałowi, opadając swobodnie na wyszczerbiony brzeg łodzi, sunącej coraz wolniej, aż nareszcie płetwa zahaczyła o gęsty piach przybrzeżnej mielizny. – Od dawna nie stawiam sobie już barier, celów migoczących na horyzoncie, chyba za bardzo obawiam się, że nie przeżyłbym kolejnego rozczarowania. Po jakimś czasie ten żal, który zostaje, okazuje się na swój sposób krzepiący, bo znam go już na pamięć, wiem, czego po nim oczekiwać. O ile lżej jest nie myśleć, że może tym razem będzie inaczej, a zazwyczaj nie jest, zazwyczaj historia powraca czkawką niefortunnych powtórzeń. – wzruszył ostrożnie ramionami, odwracając głowę i spoglądając bezpośrednio na lico przyjaciela, nawet po tylu latach tak nieoczekiwanie poufałe, wędką przyzwyczajenia wyławiające z serca skamieniałe czasem uczucia, im silniej mu uświadamiane, tym głębiej spychane na dno, aby je ukryć i stłumić. – Ale Bertram – zawahał się, wyciągając dłoń do przodu, lecz cofając ją, zanim mężczyzna zdołał na niego spojrzeć – wtedy, w mieszkaniu, mówiłem szczerze. Chcę, żebyś był szczęśliwy, ufam, że będziesz, w towarzystwie kogoś, kto będzie potrafił cię docenić, sprawić, że to wszystko nie okaże się tylko czczą pogonią za czymś nieosiągalnym. – na jego twarzy zarysowało się dobroduszne oddanie, dłoń przesunęła się natomiast powoli po nierównej fakturze burty, która, przybita do brzegu, chybotała się bardziej, niż wśród fal roztańczonej tafli jeziora. – Kto wie, skoro innym się jakoś udaje? – powtórzył jego słowa, rozchylając wargi w niepewnym, lecz autentycznym grymasie pocieszającego uśmiechu.
Kiedy wkroczył w wiek dorosłości, nadzieja na poprawę rozpłynęła się w nim jak śnieg przy pierwszej, wiosennej odwilży – nie miewał już wątpliwości ani wielkich załamań, ogromną płachtą opadł na niego natomiast osobliwy stan zamroczenia, który je poprzedzał i następujące po nim uczucie głębokiej bezużyteczności, wypełniającej zakamarki świata jak płyn, który rozlewa się we wszystkich kierunkach, wnika w szpary pomiędzy płytami chodnika, na zawsze wsącza się w miękkie frędzle dywanu. Przez nieszczelne, uchylone okno mieszkania przyglądał się niekiedy idącym w dole parom, tak niefrasobliwie sunącym wzdłuż ulic miasta, trzymającym się za ręce i spoglądającym na siebie z czułym wyrazem miłości, a jego twarz odzwierciadlała wówczas subtelne cienie przechodzących myśli, oddawała, niby wierne echo, każdy, zazdrosny dźwięk duszy. Oczy szczere aż do naiwności tliły się wątłym płomykiem nadziei, ten gasł jednak tak szybko, jak ciało wycofywało się z powrotem w ciemną celę mieszkania, w chłodną, nieprzyjazną samotność, którą sam dla siebie skroił i którą zagłuszał ciepłem rozpalającego wnętrzności alkoholu. Młodzieńcze pragnienia wyrzucał z siebie wraz ze szlochem tłumionym bawełnianą poszewką poduszki, wraz z przetrawionymi wnętrznościami żołądka, pochylając się w bolesnym spazmie nad otwartą paszczą sedesu, wraz z potem, który zamierał na czole, gdy atak choroby kąsał ciało paraliżem swych zaostrzonych zębów. Odkąd pozostał opuszczony nawet przez błyski fotograficznych kamer, nie odliczał już dni, miesięcy ani lat, nie miał siły dłużej obiecywać sobie, że w wieku szesnastu, dwudziestu, trzydziestu lat nareszcie odetnie się od swojej przeszłości, uwolni z kajdan, które sam pozwolił zawiesić sobie na nadgarstkach. Popełnił w życiu zbyt wiele błędów, by zaczynać od nowa, a widmo zadręczających sumienie win powracało nawiedzać wciąż na nowo przewracane karty ponurej biografii – dlaczego musiał wszystko zepsuć? Dlaczego zawsze, z infantylnym uporem zatapiał rzucane mu koła ratunkowe, dlaczego odrzucał dłoń wyciągniętą ku niemu w troskliwym przejawie wsparcia?
– Nie szkodzi. – odparł głucho, wsłuchując się w ciche szemranie wody, obijanie fal o zielonkawą burtę łodzi, niknący w oddali śpiew ptaków, własny oddech, któremu nakazywał miarowe, spokojne nabieranie kolejnych, coraz trudniejszych haustów powietrza. Wicher targał kosmyki włosów, opadające bezładnie na czoło, wzrok błądził natomiast po wnętrzu skromnego pokładu, zatrzymując się na dłoniach, bezwiednie zaciśniętych na miękkim, luźnym materiale spodni – w duchu pragnął unieść głowę i spojrzeć mu w oczy, odszukać w nich tego samego bezpieczeństwa, które dostrzegał dwanaście lat temu, ale nie potrafił, bał się, upokorzony ponurą wyrazistością swej wypowiedzi, winny, że sprowadził beztroską swobodę rozmowy na wysłużone tory własnych lęków, myśli i kompleksów. Chciał raz jeszcze wyciągnąć ku niemu dłoń, pozwolić, by oplótł ją kołyską zgrabiałych palców, ale mięśnie zdawały się zesztywnieć, a mieszkające w sercu stworzenie najeżyło swe futro, ostrzegawczym sykiem przypominając konsekwencje dawnej poufałości. Mimo to, nawet teraz, onieśmielony przebłyskiem swego werbalnego animuszu, skrycie wierzył, po raz pierwszy od dawna, że coś, w istocie, mogłoby ulec zmianie – gdyby tylko ktoś zapewnił go, że warto, nie w akcie bezwartościowej litości ani przejmującej potrzeby wydobycia z siebie tych kilku pustych, nadmuchanych słów współczucia, ale z czystą pewnością, gdyby ktoś tylko ośmielił się obiecać, wtedy być może byłoby prościej, o to nigdy nie śmiał jednak zapytać, tego jednego nie ważył się oczekiwać.
Powietrze stężało, wypełnione ligniną ciszy, parne od nabrzmiałych emocji, lecz wciąż przesączone strugami znajomego spokoju, łagodnego, zdławionego pogodą opanowania, którego chwytał się rozpaczliwie, jak tonący brzytwy, kalecząc sobie dłonie o jej ostre krawędzie, o ból usiłujący zepchnąć umysł w spiralę kwitnącej w sercu paniki. Dopiero kiedy Bertram odezwał się po raz kolejny, zachrypniętym głosem przecinając narastającą przestrzeń dzielącej ich odległości, Folke drgnął, odruchowo unosząc wzrok, który wpierw opadł na twarz przyjaciela z zawstydzonym niepokojem dziecka, które swoją nieuwagą wyjawiło dorosłemu skrzętnie chowaną tajemnicę, zaraz napięte płótno podrażnionego emocjami lica rozluźniło się jednak, nabierając cieplejszych barw, wyginając się w znajomym, wysłużonym przejawie wyrozumiałości. Pochwycił mignięcie jego zaniepokojonego spojrzenia, odwzajemniając je nienachalnym wyrazem przyjacielskiej troskliwości, zaraz samemu spoglądając jednak na odległy, otoczony drzewami horyzont plaży, nie chcąc przyglądać się mężczyźnie zbyt uporczywie, nalegać na niego oczekiwaniami swego wyostrzonego uwagą spojrzenia – pozwalał mu mówić, zachowując uprzejmość milczenia, przeciągając tę ciszę jeszcze chwilę po tym, jak ostatnie pytanie wybrzmiało tembrem głosu w smaganym świstem powietrzu.
– Nie męczy cię to nigdy? Stawianie nowych progów, nieustanne przesuwanie ich na osi czasu, dopóki nie będą tak odległe, że okażą się zwyczajnie niemożliwe do osiągnięcia? – zieleń spojrzenia spowiła się przerzedzoną szarzyzną mgły, dłoń odpuściła wymiętemu materiałowi, opadając swobodnie na wyszczerbiony brzeg łodzi, sunącej coraz wolniej, aż nareszcie płetwa zahaczyła o gęsty piach przybrzeżnej mielizny. – Od dawna nie stawiam sobie już barier, celów migoczących na horyzoncie, chyba za bardzo obawiam się, że nie przeżyłbym kolejnego rozczarowania. Po jakimś czasie ten żal, który zostaje, okazuje się na swój sposób krzepiący, bo znam go już na pamięć, wiem, czego po nim oczekiwać. O ile lżej jest nie myśleć, że może tym razem będzie inaczej, a zazwyczaj nie jest, zazwyczaj historia powraca czkawką niefortunnych powtórzeń. – wzruszył ostrożnie ramionami, odwracając głowę i spoglądając bezpośrednio na lico przyjaciela, nawet po tylu latach tak nieoczekiwanie poufałe, wędką przyzwyczajenia wyławiające z serca skamieniałe czasem uczucia, im silniej mu uświadamiane, tym głębiej spychane na dno, aby je ukryć i stłumić. – Ale Bertram – zawahał się, wyciągając dłoń do przodu, lecz cofając ją, zanim mężczyzna zdołał na niego spojrzeć – wtedy, w mieszkaniu, mówiłem szczerze. Chcę, żebyś był szczęśliwy, ufam, że będziesz, w towarzystwie kogoś, kto będzie potrafił cię docenić, sprawić, że to wszystko nie okaże się tylko czczą pogonią za czymś nieosiągalnym. – na jego twarzy zarysowało się dobroduszne oddanie, dłoń przesunęła się natomiast powoli po nierównej fakturze burty, która, przybita do brzegu, chybotała się bardziej, niż wśród fal roztańczonej tafli jeziora. – Kto wie, skoro innym się jakoś udaje? – powtórzył jego słowa, rozchylając wargi w niepewnym, lecz autentycznym grymasie pocieszającego uśmiechu.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
17.10.2000 – Drewniane molo – B. Holstein & F. Baantjer Sro 28 Lip - 1:08
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Ostatnia głoska nieoczekującego odpowiedzi pytania dojrzała między nimi, wybrzmiała w przestrzeni jak drżąca bańka mydlana, w końcu pękła, pozostawiając po sobie nagłą pustkę, zdezorientowane roztargnienie, gdy załamujący się horyzont dotąd w niej zamknięty zniknął raptownie i spojrzenie na nowo próbowało objąć rzeczywistość nieskompresowaną do łatwej, bezpiecznej miniatury siebie – w tej wyrozumiałej ciszy, która nastała potem, potykał się myślami o własny niepokój podchodzący mu do gardła, niepozwalający odwrócić spojrzenia ku Folke, chociaż miał na to ogromną ochotę. Nie żałował wprawdzie swojej szczerości, ale wbrew sobie i wbrew zaufaniu, jakim wciąż niezmiennie go darzył, czuł się nią odruchowo zawstydzony i zaskoczony tym, z jaką łatwością przychodziła mu w jego towarzystwie; przede wszystkim jednak w pierwszej chwili, gdy powoli docierał do jego świadomości podźwięk wypowiedzianych słów, zalała go fala niepewności, wcześniej kumulująca się pod mostkiem, teraz pierzchająca głębiej w ciało nieprzyjemnym dreszczem. Myśli, nigdy wcześniej nie wypowiedziane nawet przed samym sobą, dotąd zaledwie wyciągające się w jaźni cienie dręczące go każdej przytomniejszej nocy, nabrały realistycznego kształtu, przetłaczały się w rzeczywistość przez medium jego własnego zachrypłego głosu – odsłaniały się przed nim pokraczne i niezręczne, uwłaczająco żałosne. Oto była, tragicznie wyeksponowana przed nimi obojga, sparszywiała treść jego życia, nędzna i godna pożałowania, przepełniająca go nagłym poczuciem własnej śmieszności: ten zawszony kundel i jego wystrzępiony ogon, nieustanna pogoń za irracjonalną iluzją, kolejne desperacko stawiane sobie warunki, widmo mety, która ciągle usuwała mu się spod stóp i choć spodziewał się już czekającego go znowu rozczarowania, obawiał się odwrócić od niej wzrok, podnieść go w końcu i zmierzyć się z własnym odbiciem w lustrze, ze zrezygnowanym zmęczeniem wydrążonym w spojrzeniu, zszarzałą posępnością zobojętniałej twarzy, z własną porażką.
Ściskając wygładzone drewno wioseł, uniósł je swobodnie ponad wodę, pozwalając łódce wsunąć się gładko na płyciznę, póki nie zaszorowała o piaszczyste dno nabrzeża. Zadane mu pytania dotkliwie wyłuszczały przed nim tą beznadziejną bezcelowość jego złudzeń i starań, ale wbrew wszelkim przyswojonym sobie odruchom, nie czuł się poirytowany ani dręczony; paradoksalnie miał chęć chwycić się jego głosu i pozwolić mu wyprowadzić się z tego błędnego koła, nawet jeśli wszystko poza nim zasnuwała ciemna masa złowrogiej niewiadomej, nawet jeśli dotąd nie potrafił wyobrazić sobie poza nim niczego prócz odpowiednio ciężkiego kamienia.
– Nie pamiętam chyba, jak to jest nie być zmęczonym – odpowiedział, siląc się na cierpki uśmiech, zbierając się wreszcie na śmiałość, żeby na niego spojrzeć. Wypuściwszy wreszcie wiosła, pochylił się naprzód, opierając łokcie na kolanach, przywodząc dłoń do obolałego przedramienia, by łagodnie przycisnąć pulsującą bólem tkankę; zdawało mu się, że wyczuwa przez sweter i opatrunek rozpalone rozdarcie w ciele, rytmicznym tętnieniem przedzierające się przez mętność przygnębiających refleksji. Łapiąc się tej ulgi, rozluźnił palce i zacisnął je delikatnie znowu, jeszcze raz i jeszcze raz, bezwiednie dostosowując się do narzuconego pulsem taktu. Przyglądał się Folke nienachalnie, wodząc uwagą za jego słowami, odsłaniającymi mu prawdziwy obraz jego obecnego życia; obserwował jak dotychczasowe jego wyobrażanie, pielęgnowane przez te wszystkie lata, blednie i marnieje, w końcu popieleje pod dotykiem rozdzierającej go rzeczywistości. Czuł się poniekąd temu winny i kiedy padło wspomnienie rozczarowania, spuścił na chwilę spojrzenie na swoje dłonie; bo jeśli to tyle znaczyło, to znaczyło wszystko – ale choć przepełniało go to dotkliwym poczuciem winy, myśl, że mogliby nie poznać się wcale, że mogli nigdy się nie zaprzyjaźnić, nigdy nie dzielić między sobą tych szczęśliwszych dni, egoistycznie zdawała mu się jeszcze gorsza.
Gdyby pozwolono mu cofnąć się wstecz, nie potrafiłby odwrócić się od niego w dzień, w którym znalazł go skulonego w kącie łazienki, nie potrafiłby nie złapać się znowu rękawa jego kojącej obecności, nie umiałby po prostu odejść, zrezygnować ze wszystkiego, co rozciągało się w czasie przed nimi. I gdyby pozwolono mu cofnąć się wstecz, nie wyszedłby z ich sali, nie sam, nie bez jego ręki zazdrośnie zamkniętej w swojej – miałby więcej odwagi, tym razem, tak sądził. Ale kiedy Folke wywołał jego imię, ściągając z powrotem na siebie czujne spojrzenie, kiedy przywołał w teraźniejszość zdarzenia niedawnego wieczoru, przekonanie to pierzchło z niego natychmiast; mieli w końcu o tym nie mówić, czy nie lepiej było o tym więcej nie mówić? Przez chwilę próbował wyłuskać z przemieszanych wspomnień podobne słowa, ułożyć je sobie w odpowiedniej kolejności, umieścić w chronologii następstw – czy powiedział to przed czy po? Tuż przed swoim wyjściem, tuż po popełnionym potknięciu, w rozpędzie swoich wyobrażeń i z niegasnącym posmakiem rozczarowania wcisnął je w tę błędną lukę – pasowały tam zbyt dobrze, nieznośnie idealnie – z trudem znosząc jego spojrzenie; czemu musiał przy tym patrzeć na niego w taki sposób? Nie mogę tak, przejrzyście wymowne będziesz z kimś szczęśliwy, z kimś innym, tak będzie lepiej, zdawało mu się, że już doskonale pamiętał, potem tylko szczęk zamykających się za nim drzwi, upiorna cisza w obcej pustce, potworne zmęczenie i palące rozczarowanie.
Teraz jestem przedzierające się przez splątania pomieszanych ściegów słów i gestów, wymienianych spojrzeń, zrezygnowanych westchnięć, pamiętał, że złapał go za nadgarstek, przyglądał się im dłoniom, tak od siebie różnym. Więc dlaczego nie? Będziesz, w towarzystwie kogoś, kogoś innego, czy tak? Miał ochotę go zapytać, upewnić się, że nie wolno mu ulegać temu spojrzeniu, doszukiwać się w nim echa czegoś więcej niż zwyczajna przyjaźń, czegoś, czego tym razem pragnął się chwycić, ale nie chciał jego litości i nie chciał wszystkiego psuć, zresztą przecież rozumiał, przecież wszystko było boleśnie zrozumiałe. Czy miał prawo w ogóle domagać się wyjaśnień, jeśli sam nigdy mu ich nie dał? Chociaż nie było nic do wyjaśniania. Mogli spróbować jeszcze raz, zaprzyjaźnić się znowu, nauczyć się polegać na sobie jak kiedyś, znaleźć w tym jakieś okruchy wspólnej szczęśliwości, tęsknili za sobą oboje, ale nie mogli ryzykować kolejnym rozczarowaniem, rozumiał, doskonale rozumiał, choć chciał się łudzić, tak bardzo chciał się łudzić, przez to spojrzenie i dla tego uśmiechu.
– Chciałbym przede wszystkim – zaczął, uciekając spojrzeniem znów na swoje ręce, którymi potarł o siebie, ścierając z nich nieistniejący kurz, ale umilkł znowu na krótką chwilę, zanim nie podjął jeszcze raz, pewniej: – Wystarczy, żeby był szczęśliwy ze mną. Chociaż to może nie takie łatwe, rozumiem, że nie jest. Rozumiem, że popełniłem dużo błędów, że nie jestem... – urwał, nagle zrezygnowany, sięgnął niespokojnie palcami do pochylonego czoła, by przeczesać nerwowo włosy, odgarnąć je ze skroni, zanim nie spojrzał na niego w nagłym impulsie śmiałości, ze spojrzeniem rozbłysłym w powziętym nagle postanowieniu, pewnym, choć w zderzeniu z zielenią jego oczu nabierającym jakiejś odruchowej, ostrożnej ogłady.
– Posłuchaj, Folke – spróbował, drgnąwszy niespokojnie, ale zawiesił głos znowu, nie wiedząc sam, co właściwie chce mu powiedzieć. Czemu nie? tłukło mu się w skroniach, pulsowało w zranionym przedramieniu, wtórując tępemu bólowi, czy naprawdę nie możemy?, ale wydawało mu się to katastrofalnie bezpośrednie, zbyt nachalne, zbyt proste, czy w ogóle powinien? Dostrzegł jego dłoń ułożoną na burcie i chciał po nią sięgnąć, bez wymówki i bez zasłony żałosnych pozorów, chciał ująć jego odsłonięty nadgarstek, dotknąć dyskretnie wierzchu jego dłoni, wyrazić tym wszystko to, czego nie potrafił powiedzieć, wsunąć palce pod krawędź uniesionego rękawa, poczuć pod zmarzniętymi opuszkami ciepło jego skóry, ale zanim się na to zdobył, było już za późno. Wzdrygnął się nerwowo, ugodzony nagłym, ostrym dźwiękiem obcego śmiechu, rozdzierającym ciszę tuż obok, tuż za jego plecami, jak mu się wydawało, tuż nad jego ramieniem, rykoszetujący gdzieś w kuluarze jego odwróconej niespokojnie głowy. Spłoszonym spojrzeniem podążył za sylwetkami dwójki ludzi idących wzdłuż brzegu, nie zwracających na nich najmniejszej uwagi, ale nie miało to znaczenia, nie byli już sami i może faktycznie nie powinien.
– Dobrze cię było zobaczyć – powiedział w końcu zbladłym tonem, z instynktowną szorstkością, nie potrafiąc znowu spojrzeć mu prosto w oczy. Podniósł się ze swojego miejsca, trochę nazbyt nerwowo, jakby nagląco. – Pomogę ci zejść.
Bertram i Folke z tematu
Ściskając wygładzone drewno wioseł, uniósł je swobodnie ponad wodę, pozwalając łódce wsunąć się gładko na płyciznę, póki nie zaszorowała o piaszczyste dno nabrzeża. Zadane mu pytania dotkliwie wyłuszczały przed nim tą beznadziejną bezcelowość jego złudzeń i starań, ale wbrew wszelkim przyswojonym sobie odruchom, nie czuł się poirytowany ani dręczony; paradoksalnie miał chęć chwycić się jego głosu i pozwolić mu wyprowadzić się z tego błędnego koła, nawet jeśli wszystko poza nim zasnuwała ciemna masa złowrogiej niewiadomej, nawet jeśli dotąd nie potrafił wyobrazić sobie poza nim niczego prócz odpowiednio ciężkiego kamienia.
– Nie pamiętam chyba, jak to jest nie być zmęczonym – odpowiedział, siląc się na cierpki uśmiech, zbierając się wreszcie na śmiałość, żeby na niego spojrzeć. Wypuściwszy wreszcie wiosła, pochylił się naprzód, opierając łokcie na kolanach, przywodząc dłoń do obolałego przedramienia, by łagodnie przycisnąć pulsującą bólem tkankę; zdawało mu się, że wyczuwa przez sweter i opatrunek rozpalone rozdarcie w ciele, rytmicznym tętnieniem przedzierające się przez mętność przygnębiających refleksji. Łapiąc się tej ulgi, rozluźnił palce i zacisnął je delikatnie znowu, jeszcze raz i jeszcze raz, bezwiednie dostosowując się do narzuconego pulsem taktu. Przyglądał się Folke nienachalnie, wodząc uwagą za jego słowami, odsłaniającymi mu prawdziwy obraz jego obecnego życia; obserwował jak dotychczasowe jego wyobrażanie, pielęgnowane przez te wszystkie lata, blednie i marnieje, w końcu popieleje pod dotykiem rozdzierającej go rzeczywistości. Czuł się poniekąd temu winny i kiedy padło wspomnienie rozczarowania, spuścił na chwilę spojrzenie na swoje dłonie; bo jeśli to tyle znaczyło, to znaczyło wszystko – ale choć przepełniało go to dotkliwym poczuciem winy, myśl, że mogliby nie poznać się wcale, że mogli nigdy się nie zaprzyjaźnić, nigdy nie dzielić między sobą tych szczęśliwszych dni, egoistycznie zdawała mu się jeszcze gorsza.
Gdyby pozwolono mu cofnąć się wstecz, nie potrafiłby odwrócić się od niego w dzień, w którym znalazł go skulonego w kącie łazienki, nie potrafiłby nie złapać się znowu rękawa jego kojącej obecności, nie umiałby po prostu odejść, zrezygnować ze wszystkiego, co rozciągało się w czasie przed nimi. I gdyby pozwolono mu cofnąć się wstecz, nie wyszedłby z ich sali, nie sam, nie bez jego ręki zazdrośnie zamkniętej w swojej – miałby więcej odwagi, tym razem, tak sądził. Ale kiedy Folke wywołał jego imię, ściągając z powrotem na siebie czujne spojrzenie, kiedy przywołał w teraźniejszość zdarzenia niedawnego wieczoru, przekonanie to pierzchło z niego natychmiast; mieli w końcu o tym nie mówić, czy nie lepiej było o tym więcej nie mówić? Przez chwilę próbował wyłuskać z przemieszanych wspomnień podobne słowa, ułożyć je sobie w odpowiedniej kolejności, umieścić w chronologii następstw – czy powiedział to przed czy po? Tuż przed swoim wyjściem, tuż po popełnionym potknięciu, w rozpędzie swoich wyobrażeń i z niegasnącym posmakiem rozczarowania wcisnął je w tę błędną lukę – pasowały tam zbyt dobrze, nieznośnie idealnie – z trudem znosząc jego spojrzenie; czemu musiał przy tym patrzeć na niego w taki sposób? Nie mogę tak, przejrzyście wymowne będziesz z kimś szczęśliwy, z kimś innym, tak będzie lepiej, zdawało mu się, że już doskonale pamiętał, potem tylko szczęk zamykających się za nim drzwi, upiorna cisza w obcej pustce, potworne zmęczenie i palące rozczarowanie.
Teraz jestem przedzierające się przez splątania pomieszanych ściegów słów i gestów, wymienianych spojrzeń, zrezygnowanych westchnięć, pamiętał, że złapał go za nadgarstek, przyglądał się im dłoniom, tak od siebie różnym. Więc dlaczego nie? Będziesz, w towarzystwie kogoś, kogoś innego, czy tak? Miał ochotę go zapytać, upewnić się, że nie wolno mu ulegać temu spojrzeniu, doszukiwać się w nim echa czegoś więcej niż zwyczajna przyjaźń, czegoś, czego tym razem pragnął się chwycić, ale nie chciał jego litości i nie chciał wszystkiego psuć, zresztą przecież rozumiał, przecież wszystko było boleśnie zrozumiałe. Czy miał prawo w ogóle domagać się wyjaśnień, jeśli sam nigdy mu ich nie dał? Chociaż nie było nic do wyjaśniania. Mogli spróbować jeszcze raz, zaprzyjaźnić się znowu, nauczyć się polegać na sobie jak kiedyś, znaleźć w tym jakieś okruchy wspólnej szczęśliwości, tęsknili za sobą oboje, ale nie mogli ryzykować kolejnym rozczarowaniem, rozumiał, doskonale rozumiał, choć chciał się łudzić, tak bardzo chciał się łudzić, przez to spojrzenie i dla tego uśmiechu.
– Chciałbym przede wszystkim – zaczął, uciekając spojrzeniem znów na swoje ręce, którymi potarł o siebie, ścierając z nich nieistniejący kurz, ale umilkł znowu na krótką chwilę, zanim nie podjął jeszcze raz, pewniej: – Wystarczy, żeby był szczęśliwy ze mną. Chociaż to może nie takie łatwe, rozumiem, że nie jest. Rozumiem, że popełniłem dużo błędów, że nie jestem... – urwał, nagle zrezygnowany, sięgnął niespokojnie palcami do pochylonego czoła, by przeczesać nerwowo włosy, odgarnąć je ze skroni, zanim nie spojrzał na niego w nagłym impulsie śmiałości, ze spojrzeniem rozbłysłym w powziętym nagle postanowieniu, pewnym, choć w zderzeniu z zielenią jego oczu nabierającym jakiejś odruchowej, ostrożnej ogłady.
– Posłuchaj, Folke – spróbował, drgnąwszy niespokojnie, ale zawiesił głos znowu, nie wiedząc sam, co właściwie chce mu powiedzieć. Czemu nie? tłukło mu się w skroniach, pulsowało w zranionym przedramieniu, wtórując tępemu bólowi, czy naprawdę nie możemy?, ale wydawało mu się to katastrofalnie bezpośrednie, zbyt nachalne, zbyt proste, czy w ogóle powinien? Dostrzegł jego dłoń ułożoną na burcie i chciał po nią sięgnąć, bez wymówki i bez zasłony żałosnych pozorów, chciał ująć jego odsłonięty nadgarstek, dotknąć dyskretnie wierzchu jego dłoni, wyrazić tym wszystko to, czego nie potrafił powiedzieć, wsunąć palce pod krawędź uniesionego rękawa, poczuć pod zmarzniętymi opuszkami ciepło jego skóry, ale zanim się na to zdobył, było już za późno. Wzdrygnął się nerwowo, ugodzony nagłym, ostrym dźwiękiem obcego śmiechu, rozdzierającym ciszę tuż obok, tuż za jego plecami, jak mu się wydawało, tuż nad jego ramieniem, rykoszetujący gdzieś w kuluarze jego odwróconej niespokojnie głowy. Spłoszonym spojrzeniem podążył za sylwetkami dwójki ludzi idących wzdłuż brzegu, nie zwracających na nich najmniejszej uwagi, ale nie miało to znaczenia, nie byli już sami i może faktycznie nie powinien.
– Dobrze cię było zobaczyć – powiedział w końcu zbladłym tonem, z instynktowną szorstkością, nie potrafiąc znowu spojrzeć mu prosto w oczy. Podniósł się ze swojego miejsca, trochę nazbyt nerwowo, jakby nagląco. – Pomogę ci zejść.
Bertram i Folke z tematu
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat