:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
03.02.2001 – Salon jubilerski „Kalyani'' – C. Damgaard & M. Landvserk
2 posters
Chaaya Damgaard
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
03.02.2001
Intensywny aromat świeżo palonej kawy wypełnił pracownię po brzegi. Smużka ciepła unosząca się nad filiżanką drażniła lekko rozchylone nozdrza, szeptała czułe słówka do receptorów węchu, sprawiając, że zaklęcie magii twórczej przekoślawiło starannie przemyślany projekt kolii. Zaklęła pod nosem na widok absurdalnego ułożenia układu czarnych linii i łuków, zła na lekkomyślność odniesioną wobec pracy. Usta wygięte w grymasie niezadowolenia ułożyła w rozleniwionym uśmiechu dopiero po skosztowaniu gorącego naparu, ucieszona brzmieniem znajomego smaku odsuwając zmartwienie choć na jedno drgnienie serca, byle ulżyć mięśniom napiętym od wczesnego poranka. Gwarantem zamknięcia Kalyani o stosowniej godzinie było przesłanie szkicu do wymagającej klientki, czemu na razie, choćby przy szeroko roztaczanym optymizmie, nie zdołała dotrzymać kroku. Wymykające się chyłkiem wyobrażenie mężczyzny o orzechowym, wypełnionym czujnością spojrzeniu zaburzyło rytm tworzenia, pokrzyżowało nie tylko plan sumiennego wypełnienia obowiązków, lecz także próbę oczyszczenia z natrętnej cząstki osobowości, którą zostawił w niej przed blisko trzeba tygodniami. Tkwiła mocno, targana rozterkami jej serca ani drgnęła i przekornie wytyczyła nowe ścieżki, wędrując czerwoną arabeską żył w poszukiwaniu miejsca zakotwiczenia. Przeczuwała prawdziwe intencje płomiennej iskry, gotowa już teraz wskazać stosowny organ, jednocześnie chcąc i nie chcąc ingerować w trwałe zatopienie kotwicy. Nie chciała, odwykła bowiem od uczucia towarzyszenia drugiej osobie, bez reszty zakochana w wolności. Chciała, bo Maarten słuchał i rozumiał, bo bawił się razem z nią i traktował jak gracza równemu sobie, bo delikatnie pociągał za sznurki i mimo zapalczywej pasji nie pośpieszał procesu poznania. Kremowa jedwabistość kawy była równie czuła jak dotyk, jakim obdarowywał ją w trakcie i po zakończeniu kolacji, zwłaszcza wtedy, gdy w stanowczym geście ujął wąską kibić talii.
Z westchnieniem odłożyła filiżankę, gotowa ponownie pochylić czoło nad szkicem. Rozmyślając nad efektownym ułożeniem kamieni sięgnęła po jeden z nich do drewnianego pudełka stojącego na brzegu stołu - błękitne lśnienie akwamarynu miało stworzyć harmonijną kompozycję z tanzanitem, kapryśnym, mało zaangażowanym materiałem. Połączenie piękna indywidualnych w swej naturze minerałów zabierało najwięcej czasu, ponieważ domagały się specjalnego traktowania niezależnie od tego, jak wiele pracy wkładała w zarządzanie salonem. Szept zaklęć rozbił ciszę panującą w pracowni, zwinął się z trzaskiem i nakreślił na śnieżnobiałej karcie papieru finezyjny wzór, jaki miała przyjąć kolia w finalnej wersji.
Mróz kąsający odsłonięte skrawki skóry oddał zawzięcie znamienne dla głodu przemijającej zimy, kontrastem do ciepła wypełniającego jej żyły. Po zamknięciu za sobą drzwi wejściowych salonu prędko schowała pęk kluczy do torebki, w ramach wymiany wyciągając parę skórzanych rękawiczek, ocieplonych od wewnątrz warstwą futerkowego materiału. Okruchy żaru oraz cielesne obrazy ust muskających chrząstkę ucha i łagodną linię szczęki łaskotały ją wzdłuż karku, pleców i ramion, wzmacniały znamię stworzone przy tkaniu arabskiej baśni. Nieświadomie postrzegała je przez znaczenie integralnej części emocjonalnej ekspozycji, uznała za zjawisko naturalnie piękne i godne jej osoby w poczuciu wiecznego posiadania, uśpione w oczekiwaniu na impuls. Oddychali w jednym rytmie, czerpali bliźniaczą przyjemność z drobnych, ekscytująco intensywnych potyczek w sferze werbalnej i cielesnej, za obopólną zgodą zacierając granice dotychczasowej relacji klienta i rzemieślnika. Niegdyś wzbudzała płomienne uczucia z egoistycznym poczuciem triumfu, zainteresowana ujrzeniem w oczach mężczyzn dowodu na przyznanie się do porażki. U boku Maartena pragnęła dotknąć pierwotnego źródła ognistej pasji. Szaleństwem było snuć podobne założenia wobec kogoś, z kim miała przyjemność podzielić się gorliwą bliskością zaledwie dwa razy, niemniej nie preferowała pasywnego nastawienia, jeżeli jawnie rościli wobec siebie prawo wyłączności, egzekwując je strumieniem czułych gestów. Lada moment miał pojawić się przed salonem, dlatego z rosnącym zniecierpliwieniem wypatrywała znajomej twarzy, równie ciekawa jego samego, jak i samochodu, o którym rozmawiali w czasie kolacji.
Maarten Landsverk
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Nie myliłem się co do kolejnych dni. Nie przyniosły mi spokoju, a rozpasane myśli krążyły wciąż wokół Hibachi. Nie, nie do końca, bo tu nie chodziło o restaurację, a kobietę, w której towarzystwie przyszło mi spędzić tamten wieczór. Owszem, już na wstępie kształtowałem swoje oczekiwania co do rozwoju sytuacji, lecz w zderzeniu z rzeczywistością okazałem się zupełnie bezbronny i podatny na emanujący od jej osoby czar. Uśmiech rozciągał kąciki ust, gdy wspominałem opowieść o dżinnach i ludziach zdolnych władać ich mocą. Przecież próbowała mnie ostrzec, wskazać, że nie doceniam jej możliwości. Czy szeptała coś ukradkiem, gdy zwracałem wzrok w inną stronę, czy powtarzała swe zaklęcia? Subtelny śmiech wypełnia przestrzeń pachnącą skórą, tabaką i drogimi perfumami – jestem tak dziecinny w swych rozmyślaniach, układam infantylne historie tylko po to, aby usprawiedliwić rozkojarzenie towarzyszące mi coraz mocniej, gdy pierwsza koperta z listem dotarła do domu po kolacji. Nie spodziewałem się tamtego gestu, przeczuwałem jednak, że robi to celowo, dawkując ostrożnie drobiny swej obecności, bym łaknął coraz więcej i więcej. Uzależnia mnie wpierw od drobnych spojrzeń, rzucanych słów, następnie gestów, których zaczynam wyczekiwać wraz z zaproszeniem na kolejne spotkanie, z wysłaną kopertą i ogonem rudej wiewiórki mknącej za oknem. Robię się niecierpliwy, spragniony, na swój sposób podrażniony frazami wypisywanymi na bieli papieru. Zasypiam z myślą, że chcę się spotkać, a noc przynosi zarysowane pod powiekami przymioty twarzy, spadzistości ramion i łagodny kształt spływający po samą ziemię słodyczą pożądania. Uświadamiam sobie, że od bardzo dawna nie czułem podobnych uderzeń rozszalałych emocji. Być może zgubi mnie wkrótce, bo zaczynam zachowywać się jak dzieciak, któremu zamajaczyła przed oczami obietnica spełnienia najskrytszych pragnień. Śmiem jednak twierdzić w przypływie pychy, że i ona nie jest obojętna. Widziałem przecież w jej oczach zniecierpliwienie temperowane koniecznością zachowania pozorów zdrowego rozsądku. We dwoje brniemy w grę, której zasady zaczynają nas uwierać, bowiem nie da się powstrzymać potrzeb ciała i duszy intencjonalnie wystawianych na próbę. To tylko i wyłącznie nasza wina. Naciskam na sprzęgło, zmieniam bieg, przyspieszam mknąc jedną z midgardzkich ulic układając plan dzisiejszego spotkania, majaczy mi niewyraźnie, bowiem nie potrafię skupić się na niczym poza kontemplowaniem wspomnień. Zupełnie niepotrzebnie, bo przecież już za chwilę urzeczywistnią się, przybiorą znamię teraźniejszości.
Miasto jest dość spokojne, zza przyciemnianych szyb obserwuję przechodniów i grupy wyraźnie zafrasowane obecnością magicznego samochodu. Nie każdy jeszcze przywykł do podobnych wynalazków, choć i ta bardziej konserwatywna część społeczeństwa zaczyna się przekonywać do takich środków transportu. Dociskam gaz i mknę w głąb miasta. Od salonu jubilerskiego dzieli mnie jeszcze kilka minut drogi. Lubię takie podróże, podoba mi się, że będę mógł kolejną z nich odbyć u boku Chaayi pokazując jej skrawek moich zainteresowań. Poprzestanie na kolacji byłoby dla mnie hańbą. Mam wrażenie, że dopiero teraz będziemy mieć więcej przestrzeni na rozmowę. A co najważniejsze… nie będzie dzieliła nas odległość stolika. Na samą myśl czuję, że gęsia skórka układa się na moim karku i przechodzi w dreszcz roszczący sobie prawo do ramion. Sięgam dłonią do pokrętła, by podgłośnić nieco stację radiową. Palce uderzają rytmicznie w okrąg kierownicy, skręcam delikatnie i powoli zbliżam się do Ostatniej Walkirii.
Przypominam sobie pierwszą wizytę w Kalyani. Nie sądziłem wtedy, że złożone zamówienie będzie zaczątkiem do czegoś… zupełnie odmiennego. Nie mogłem się domyślić, zważywszy na sytuację, w której się wtedy znajdowałem. Nigdy nie poszukiwałem dodatkowych wrażeń poza małżeństwem. W jakiś sposób pozostawałem zdrowo ślepy na właścicielkę salonu. A teraz? Cóż. Znów śmieję się sam do siebie, poszerzam grymas, bo widzę ją na skraju chodnika. Czeka w umówionym miejscu. Czuję satysfakcję. Nie potrafię się powstrzymać przed kolejnym, przydługim spojrzeniem, nim jeszcze dostrzeże, że już niemal dotarłem i obserwuję ją czujnym wzrokiem.
Burgundowy Ford Mustang zatrzymuje się płynnie – pomimo starej konstrukcji z 1966 roku (ledwie sześć lat młodszej ode mnie), posiada nowoczesne, magiczne wyposażenie. Został stworzony na moją prośbę, z czego jestem niezwykle dumny. Mam cichą nadzieję, że jego walory doceni również moja towarzyszka. Witam ją odrobiną niepewności. Silnik pracuje jeszcze przez chwilę, nim wyciągam kluczyk ze stacyjki i naciskam na klamkę wychodząc na zimną ulicę.
— Chaaya, mam nadzieję, że nie czekałaś długo — witam ją dość swobodnie. Zupełnie odmiennie w stosunku do tego, czego doświadczyła przez nasze ostatnie spotkania. Jest to jednak część większego zamysłu. Dzisiaj nie zamierzam się czymkolwiek ograniczać. Zamykam drzwi i podchodzę w jej stronę. Zatrzymuję się bardzo blisko. Zupełnie tak, jakbym chciał dotknąć jej policzka w przyjacielskim pocałunku, moment przed tym jednak, chwytam jej dłoń i pociągam lekko w stronę samochodu. — Nie traćmy czasu — nie próbuję ukryć szelmowskiego uśmiechu. Pomagam wsiąść do wnętrza obitego czarną skórą, by samemu zająć miejsce kierowcy.
Miasto jest dość spokojne, zza przyciemnianych szyb obserwuję przechodniów i grupy wyraźnie zafrasowane obecnością magicznego samochodu. Nie każdy jeszcze przywykł do podobnych wynalazków, choć i ta bardziej konserwatywna część społeczeństwa zaczyna się przekonywać do takich środków transportu. Dociskam gaz i mknę w głąb miasta. Od salonu jubilerskiego dzieli mnie jeszcze kilka minut drogi. Lubię takie podróże, podoba mi się, że będę mógł kolejną z nich odbyć u boku Chaayi pokazując jej skrawek moich zainteresowań. Poprzestanie na kolacji byłoby dla mnie hańbą. Mam wrażenie, że dopiero teraz będziemy mieć więcej przestrzeni na rozmowę. A co najważniejsze… nie będzie dzieliła nas odległość stolika. Na samą myśl czuję, że gęsia skórka układa się na moim karku i przechodzi w dreszcz roszczący sobie prawo do ramion. Sięgam dłonią do pokrętła, by podgłośnić nieco stację radiową. Palce uderzają rytmicznie w okrąg kierownicy, skręcam delikatnie i powoli zbliżam się do Ostatniej Walkirii.
Przypominam sobie pierwszą wizytę w Kalyani. Nie sądziłem wtedy, że złożone zamówienie będzie zaczątkiem do czegoś… zupełnie odmiennego. Nie mogłem się domyślić, zważywszy na sytuację, w której się wtedy znajdowałem. Nigdy nie poszukiwałem dodatkowych wrażeń poza małżeństwem. W jakiś sposób pozostawałem zdrowo ślepy na właścicielkę salonu. A teraz? Cóż. Znów śmieję się sam do siebie, poszerzam grymas, bo widzę ją na skraju chodnika. Czeka w umówionym miejscu. Czuję satysfakcję. Nie potrafię się powstrzymać przed kolejnym, przydługim spojrzeniem, nim jeszcze dostrzeże, że już niemal dotarłem i obserwuję ją czujnym wzrokiem.
Burgundowy Ford Mustang zatrzymuje się płynnie – pomimo starej konstrukcji z 1966 roku (ledwie sześć lat młodszej ode mnie), posiada nowoczesne, magiczne wyposażenie. Został stworzony na moją prośbę, z czego jestem niezwykle dumny. Mam cichą nadzieję, że jego walory doceni również moja towarzyszka. Witam ją odrobiną niepewności. Silnik pracuje jeszcze przez chwilę, nim wyciągam kluczyk ze stacyjki i naciskam na klamkę wychodząc na zimną ulicę.
— Chaaya, mam nadzieję, że nie czekałaś długo — witam ją dość swobodnie. Zupełnie odmiennie w stosunku do tego, czego doświadczyła przez nasze ostatnie spotkania. Jest to jednak część większego zamysłu. Dzisiaj nie zamierzam się czymkolwiek ograniczać. Zamykam drzwi i podchodzę w jej stronę. Zatrzymuję się bardzo blisko. Zupełnie tak, jakbym chciał dotknąć jej policzka w przyjacielskim pocałunku, moment przed tym jednak, chwytam jej dłoń i pociągam lekko w stronę samochodu. — Nie traćmy czasu — nie próbuję ukryć szelmowskiego uśmiechu. Pomagam wsiąść do wnętrza obitego czarną skórą, by samemu zająć miejsce kierowcy.
Chaaya Damgaard
Re: 03.02.2001 – Salon jubilerski „Kalyani'' – C. Damgaard & M. Landvserk Nie 11 Gru - 16:26
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Widziała u swego boku cień istnienia Maartena tam, gdzie większość nie miała wstępu, ponieważ ochronę nietykalności i delikatnej przestrzeni uznawała za priorytet, pewna doznania krzywdy z rąk nierozważnego gońca. Na skraju sennego spojrzenia, tuż przed ułożeniem głowy ociężałej zmęczeniem do puchowej poduszki, dostrzegała obłą formę męskiego ciała i czuła ostrożność dopasowania go wobec kobiecej delikatności, choć ten obraz zazwyczaj szybko ulatywał ku nocnemu niebu. Znacznie trwalsze znamiona jego obecności dostrzegała podczas wykonywania niepozornych czynności, przy czym nie towarzyszył jej zawsze - umysł starannie wybierał chwile, w których bywał skory do pomocy. Zaczynała wierzyć, że spotkała na swojej drodze drugiego dżinna, nieświadomego posiadanych zdolności. Ilekroć myślała o nim w ten sposób, nie potrafiła powstrzymać niemal czułego, przekornie miękkiego uśmiechu rozświetlającego lico, w głębi duszy uznając się za skrajnie nieodpowiedzialną. Tworzenie śmiałych metafor rzadko znajdowało odzwierciedlenie w rzeczywistości i nawet kolacja nie miała prawa im sprzyjać, lecz jednoczesne stawianie przed nimi oporu niosło ze sobą rozczarowanie i tesknotę, będącą nieoczywistym efektem ubocznym nawiązanej relacji. Zafascynowana jego osobowością wyczekiwała każdego etapu gry z jawnym zniecierpliwieniem, gotowa pośpieszać je we własnym interesie, byle móc sięgnąć po nagrodą wiążącą się z zajęciem pierwszego miejsca. Śmiałość wykluczenia porażki pochodziła z triumfu odniesionego nad nim tuż po złożeniu na policzku słodkiego pocałunku podziękowania. Nie była na tyle nieprzytomna i ślepa, żeby nie dojrzeć w orzechowych tęczówkach lśniących iskier, złudnie podobnych do złotych plamek we wnętrzu jej oka. Zanurzona w powtarzalnym doświadczaniu tych okoliczności niemal zapomniała o chłodzie panującym na ulicach Midgardu, nie mogąc odmówić im przynależnego pierwszeństwa, górowania nad wszystkim tym, co bezrefleksyjnie przesypywała między palcami. Opustoszała okolica Kalyani pozwoliła jej na nadmierne rozmarzenie, wyzute z sztywności zarezerwowanej dla klientów oczekujących profesjonalnej obsługi, przyzwyczajonych do sztampowej atmosfery wytwornych salonów jubilerskich.
Warkot silnika usłyszała na długo przed pojawieniem się samochodu w zasięgu wzroku. Mało kto, mimo zmiękczałej powierzchni tradycji, miał odwagę otwarcie eksponować posiadanie rzeczy znanej ze świata śniących. Ekscytacja uśpiona pod zwałem zapalczywego mrozu stopiła lodową krę i wierzgnęła w ujściu wolności, pchana powiewem wieczornego, rześkiego wietrzyku. Światło reflektorów brutalnie przecięło złocisty półmrok i jawnie zainicjowało obecność Maartena, nieproporcjonalnie do wzrostu adrenaliny powoli zmniejszało dystans pomiędzy nimi. Przekonana o istnieniu konkretnego celu stojącego za tym działaniem uśmiechnęła się szerzej, zadowolona z rozpoczęcia gry, które pozwoliło jej na szczery zachwyt wyglądem auta. Soczysty burgund był ucieleśnieniem perfekcji, wspomnieniem piękna zaklętego w mechanizmie wyzbytym magii, stworzeniem o harmonijnie skomponowanym wnętrzu. Spoglądała na niego z dozą zainteresowania lśniącego w skupionym, muśniętym czułością spojrzeniu, jakby wcześniej nie miała możliwości ujrzeć samochodu o tak idealnie wykrojonych proporcjach. Urzeczona pojawieniem się wyjątkowego zjawiska nieomal nie zwróciła uwagi na kolejne posunięcie galdra siedzącego za kierownicą. Wiedziała, że od początku podejmie starania mające wyprowadzić ją z równowagi, niemniej nie zamierzała ukorzyć głowy i poczekać, aż wyjdzie na prowadzenie. Pokręciła głową w niemej odpowiedzi na pytanie, bo choć w istocie wyszła z salonu wcześniej, tak nie zamierzała o tym wspominać. Starannie splotła ich dłonie ze sobą, aby tuż przed wsunięciem się na wskazane miejsce ostrożnie stanąć na palcach i sięgnąć spierzchniętymi wargami do jego policzka, składając na nim motyli pocałunek, uznając to za część prawowitego w swej słuszności powitania. Trwała przy Maartenie zaledwie przez jedno uderzenie serca, lecz nawet tak krótki kontakt powinien spełnić swoją powinność. Przyozdabiając lico w szelmowski, a jednocześnie niewinny uśmiech oczekiwała na pojawienie się go we wnętrzu auta.
— Masz rację. Szkoda tracić czas w tak przyjemnych okolicznościach — głęboki tembr głosu wybrzmiał w niewielkiej przestrzeni w akompaniamencie perfum o charakterystycznej barwie karmelu, jaśminu i lawendy. Ostatnią z nut nie pozostawiła przypadkowi, ponieważ to ona towarzyszyła mu podczas delektowania się maślanym smakiem ciastek. Słodycz w istocie miała być wyłącznie zaproszeniem do dalszej zabawy i naciągnięciem już napiętych rzemieni. Korzystając z możliwości rozejrzała się po wnętrzu auta, w pieszczotliwym geście przesuwając opuszkami palców po skórzanych obiciu, które nadały efektu końcowemu szykownej elegancji. — Zdradzisz mi cel naszej podróży czy postanowiłeś trwać w milczeniu? — być może nie powinna rozpraszać go podczas jazdy, lecz nie była zdolna przeciwstawić się instynktom zaklętym w tygodniach oczekiwania na spotkanie. Od niechcenia musnęła wierzch dłoni leżącej na dźwigni biegu, intencjonalnie obdarowując go cząstką rozgrzewającego się ciepła, musiała bowiem uwalniać je stopniowo. Później, pozornie zatopiona w krajobrazie przesuwającym się za szybą, w miarę możliwości ograniczonych zapewnieniem bezpiecznej drogi i umiejscowieniem fotela, skurczyła pustą przestrzeń nakrywając Maartena wrażliwym i ujmującym spojrzeniem.
Warkot silnika usłyszała na długo przed pojawieniem się samochodu w zasięgu wzroku. Mało kto, mimo zmiękczałej powierzchni tradycji, miał odwagę otwarcie eksponować posiadanie rzeczy znanej ze świata śniących. Ekscytacja uśpiona pod zwałem zapalczywego mrozu stopiła lodową krę i wierzgnęła w ujściu wolności, pchana powiewem wieczornego, rześkiego wietrzyku. Światło reflektorów brutalnie przecięło złocisty półmrok i jawnie zainicjowało obecność Maartena, nieproporcjonalnie do wzrostu adrenaliny powoli zmniejszało dystans pomiędzy nimi. Przekonana o istnieniu konkretnego celu stojącego za tym działaniem uśmiechnęła się szerzej, zadowolona z rozpoczęcia gry, które pozwoliło jej na szczery zachwyt wyglądem auta. Soczysty burgund był ucieleśnieniem perfekcji, wspomnieniem piękna zaklętego w mechanizmie wyzbytym magii, stworzeniem o harmonijnie skomponowanym wnętrzu. Spoglądała na niego z dozą zainteresowania lśniącego w skupionym, muśniętym czułością spojrzeniu, jakby wcześniej nie miała możliwości ujrzeć samochodu o tak idealnie wykrojonych proporcjach. Urzeczona pojawieniem się wyjątkowego zjawiska nieomal nie zwróciła uwagi na kolejne posunięcie galdra siedzącego za kierownicą. Wiedziała, że od początku podejmie starania mające wyprowadzić ją z równowagi, niemniej nie zamierzała ukorzyć głowy i poczekać, aż wyjdzie na prowadzenie. Pokręciła głową w niemej odpowiedzi na pytanie, bo choć w istocie wyszła z salonu wcześniej, tak nie zamierzała o tym wspominać. Starannie splotła ich dłonie ze sobą, aby tuż przed wsunięciem się na wskazane miejsce ostrożnie stanąć na palcach i sięgnąć spierzchniętymi wargami do jego policzka, składając na nim motyli pocałunek, uznając to za część prawowitego w swej słuszności powitania. Trwała przy Maartenie zaledwie przez jedno uderzenie serca, lecz nawet tak krótki kontakt powinien spełnić swoją powinność. Przyozdabiając lico w szelmowski, a jednocześnie niewinny uśmiech oczekiwała na pojawienie się go we wnętrzu auta.
— Masz rację. Szkoda tracić czas w tak przyjemnych okolicznościach — głęboki tembr głosu wybrzmiał w niewielkiej przestrzeni w akompaniamencie perfum o charakterystycznej barwie karmelu, jaśminu i lawendy. Ostatnią z nut nie pozostawiła przypadkowi, ponieważ to ona towarzyszyła mu podczas delektowania się maślanym smakiem ciastek. Słodycz w istocie miała być wyłącznie zaproszeniem do dalszej zabawy i naciągnięciem już napiętych rzemieni. Korzystając z możliwości rozejrzała się po wnętrzu auta, w pieszczotliwym geście przesuwając opuszkami palców po skórzanych obiciu, które nadały efektu końcowemu szykownej elegancji. — Zdradzisz mi cel naszej podróży czy postanowiłeś trwać w milczeniu? — być może nie powinna rozpraszać go podczas jazdy, lecz nie była zdolna przeciwstawić się instynktom zaklętym w tygodniach oczekiwania na spotkanie. Od niechcenia musnęła wierzch dłoni leżącej na dźwigni biegu, intencjonalnie obdarowując go cząstką rozgrzewającego się ciepła, musiała bowiem uwalniać je stopniowo. Później, pozornie zatopiona w krajobrazie przesuwającym się za szybą, w miarę możliwości ograniczonych zapewnieniem bezpiecznej drogi i umiejscowieniem fotela, skurczyła pustą przestrzeń nakrywając Maartena wrażliwym i ujmującym spojrzeniem.
Maarten Landsverk
Re: 03.02.2001 – Salon jubilerski „Kalyani'' – C. Damgaard & M. Landvserk Czw 15 Gru - 22:29
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
To zabawne, bo jeszcze kilka miesięcy temu nie byłem zdolny wyobrazić sobie podobnej sytuacji. Pochopnie stawiając wniosek, że już po kres dni zostanę nieczułym na czyjekolwiek wdzięki. Rozwód mnie nie oszczędził. Był sytuacją niezwykle trudną, zatruwającą codzienność i uniemożliwiającą normalne funkcjonowanie. Byłem zmęczony, rozgoryczony. Mówię o tym w czasie przeszłym, lecz to ogromne uproszczenie. Nie wszystko zostawiłem za sobą, nadal pamiętam bardzo dużo, nadal nie zawsze potrafię postawić krok do przodu. To chyba kwestia naruszonego zaufania, a jeśli dodać, że zawsze kulało ono u mnie, sytuacja zdaje się być bardzo nieciekawa. Pewne rzeczy zaczynam więc robić na przekór przeczuciom. Cieszę się na ponowne spotkanie i odpycham nieprzyjemne trzeszczenie ziarenek wpadających w mechanizm, by unicestwić płynność działania. Zaczynam rozumieć, że bez pewnych poświęceń nie będę zdolny iść dalej przez życie. Nie wiem na pewno, czy jest to dobre wyjście, czy ostatecznie nie wyjdę na tym gorzej, znów odsłaniając się na działanie zdradliwych podszeptów chorego umysłu. Pogodziłem się z tym, że jestem podatny, ale też pragnę coś zmienić, nie zamierzam powtarzać historii.
Emanuję beztroskością, jednak muszę się przyznać, że wątpliwości także mną miotają. Im więcej bowiem spotkań pomiędzy nami, tym więcej pragnę, galopując przez myśli niebezpiecznie wyrywające się tam, gdzie nawet intuicja pozostaje jedynie niedoskonałym narzędziem osądu. Sporo mam do stracenia zatrzymując się przed Kalyani, wysiadając z samochodu i zapraszając do wnętrza niemal zupełnie obcą kobietę. Niby coś o sobie wiemy, jest to tylko kropla w morzu prawd o nas. Resztę dawkujemy wedle uznania, możemy przybrać kształt taki, jaki chcemy, byle trafić w gusta drugiej strony. To brutalne, ale tak działa świat, tak działają ludzie pragnący osiągnąć zamierzony cel. Głównie więc łakniemy wzajemnej bliskości, przebijamy się przez szczelne granice, muskamy obecnością, rozgrzewając rozleniwione ciała. Niewinne preludium ma szansę rozwinąć się w coś, czego obydwoje nie będziemy później potrafili ugasić. Nawet jeśli będzie to tylko moment, pragnę zanurzyć się po pas, po szyję, by zakosztować nieokiełznanego żywiołu pozostawiającego po sobie jedynie zgliszcza.
Choć próbuję się z nią drażnić, potrafi mnie przechytrzyć, bowiem usidla moją rękę, a jej usta lądują na policzku, odciskają się słodkim piętnem i pulsują zapachem, który na nim pozostawia. Lawenda w akompaniamencie znanych mi akordów przywołuje liczne wspomnienia. Uśmiecham się łagodnie, odpowiadając na jej zaczepność, lecz nic ponad to nie czynię. Siadam za kółkiem, by ruszyć maszyną wzdłuż przyprószonej śniegiem ulicy. Powietrze wewnątrz samochodu potrzebuje ledwo kilku chwil na ogrzanie się, bardziej pod wpływem głębokich oddechów, niż za sprawą wbudowanego mechanizmu. Atmosfera od samego początku jest jednoznacznie naelektryzowana. Kiedy szczupłe palce spoczywają na mojej dłoni w przelotnym geście, unoszę oczy i patrzę na Chaayę pytająco, pomimo, że nie wyglądam na takiego, któremu to może przeszkadzać. Nie zamierzam jednak jej oszczędzać.
— Zaczynam zastanawiać się, czy aby na pewno był to najlepszy pomysł — wzdycham, kiedy cielsko naszego pojazdu rusza i nabiera prędkości. Chwytam jej palce, odrywając własne od drążka biegów. — Gdzie dojedziemy, zależ głównie od tego, jak długo będę potrafił kierować swoją uwagę na drogę — mówię to znów z niezwykłą lekkością nie przystającą do wydźwięku całej wypowiedzi. Dociskam gaz, zrywny silnik wydaje przyjemny warkot, kiedy delektuję się aksamitem palców ułożonych na ustach, całuję je drobnymi, przeciągłymi muśnięciami. Jestem zuchwały, pełen nowej energii, chęci ukazania jej mniej ugłaskanego oblicza. — Ale nie boisz się ryzykować, prawda? — Pytanie czysto retoryczne. Lubi naciągać zasady, nie przywykła do nudy. Taki jej obraz noszę właśnie i w taki chcę wierzyć, bo przywykłem do życia usianego niespodziewanymi sytuacjami. Owszem, cenię ramy rodzinnej egzystencji, odnajduję się w schematach, ale dzikość i drapieżność pozostaje prawdziwym motorem napędowym. Nieokiełznany kobiecy charakter pociąga mnie ponad wszystko.
Nie potrzebujemy wiele czasu, aby opuścić gęstą zabudowę miasta kierując się ku zieleni lasów otaczających Midgard. Tu mogę zupełnie zapomnieć o granicach. Jeszcze w czasach, gdy studiowałem, zacząłem kultywować pasję motoryzacyjną, choć początkowo korzystając jedynie z uprzejmości ojca wypożyczającego mi własny pojazd. Dopiero później pozwoliłem sobie na własny egzemplarz, następnie kolekcjonując kolejne, bardziej interesujące okazy. Ten towarzyszył mi w wielu wyprawach zagranicznych – dla kaprysu, kiedy portale stawały się nudne, zbyt sztampowe, nieodpowiednie do delektowania się krajobrazami wokół. Czasami sądzę, że rodzina musiała mieć ze mną skaranie boskie, bowiem potrafiłem się uprzeć na najbardziej irracjonalne rozwiązania. Z perspektywy czasu śmieję się jedynie, lecz wtedy moje upodobania potrafiły wywołać burzę. Teraz nie zaprzątam sobie tym głowy. Czas płynie niezwykle przyjemnie. Muskam jeszcze przez chwilę palce kobiety, by rozerwać kontakt wraz z momentem, w którym znów muszę zmienić bieg. Nie mam większego planu, to prawda, choć w bagażniku czekają dwie pary łyżew. Nim jednak zaproponuję jej dodatkową atrakcję, powoli podrywam samochód w powietrze.
— Magia potrafiła nawet to udoskonalić. Boisz się wysokości? — kolejne pytanie bez przestrzeni na odpowiedź. Stawiam ją przed faktem dokonanym. — Po zmroku miasto wygląda bajecznie, gdy obserwujesz je z góry — wyjaśniam. Nim jednak będziemy mogli delektować się owym widokiem, czeka nas sporo chwil na rozmowę. Patrzy na mnie z uwagą, czułością zaklętą w zieleni tęczówek. Rozpływam się powoli pod ich naporem, odwracam twarz, by mieć lepszy widok na piękną twarz.
Emanuję beztroskością, jednak muszę się przyznać, że wątpliwości także mną miotają. Im więcej bowiem spotkań pomiędzy nami, tym więcej pragnę, galopując przez myśli niebezpiecznie wyrywające się tam, gdzie nawet intuicja pozostaje jedynie niedoskonałym narzędziem osądu. Sporo mam do stracenia zatrzymując się przed Kalyani, wysiadając z samochodu i zapraszając do wnętrza niemal zupełnie obcą kobietę. Niby coś o sobie wiemy, jest to tylko kropla w morzu prawd o nas. Resztę dawkujemy wedle uznania, możemy przybrać kształt taki, jaki chcemy, byle trafić w gusta drugiej strony. To brutalne, ale tak działa świat, tak działają ludzie pragnący osiągnąć zamierzony cel. Głównie więc łakniemy wzajemnej bliskości, przebijamy się przez szczelne granice, muskamy obecnością, rozgrzewając rozleniwione ciała. Niewinne preludium ma szansę rozwinąć się w coś, czego obydwoje nie będziemy później potrafili ugasić. Nawet jeśli będzie to tylko moment, pragnę zanurzyć się po pas, po szyję, by zakosztować nieokiełznanego żywiołu pozostawiającego po sobie jedynie zgliszcza.
Choć próbuję się z nią drażnić, potrafi mnie przechytrzyć, bowiem usidla moją rękę, a jej usta lądują na policzku, odciskają się słodkim piętnem i pulsują zapachem, który na nim pozostawia. Lawenda w akompaniamencie znanych mi akordów przywołuje liczne wspomnienia. Uśmiecham się łagodnie, odpowiadając na jej zaczepność, lecz nic ponad to nie czynię. Siadam za kółkiem, by ruszyć maszyną wzdłuż przyprószonej śniegiem ulicy. Powietrze wewnątrz samochodu potrzebuje ledwo kilku chwil na ogrzanie się, bardziej pod wpływem głębokich oddechów, niż za sprawą wbudowanego mechanizmu. Atmosfera od samego początku jest jednoznacznie naelektryzowana. Kiedy szczupłe palce spoczywają na mojej dłoni w przelotnym geście, unoszę oczy i patrzę na Chaayę pytająco, pomimo, że nie wyglądam na takiego, któremu to może przeszkadzać. Nie zamierzam jednak jej oszczędzać.
— Zaczynam zastanawiać się, czy aby na pewno był to najlepszy pomysł — wzdycham, kiedy cielsko naszego pojazdu rusza i nabiera prędkości. Chwytam jej palce, odrywając własne od drążka biegów. — Gdzie dojedziemy, zależ głównie od tego, jak długo będę potrafił kierować swoją uwagę na drogę — mówię to znów z niezwykłą lekkością nie przystającą do wydźwięku całej wypowiedzi. Dociskam gaz, zrywny silnik wydaje przyjemny warkot, kiedy delektuję się aksamitem palców ułożonych na ustach, całuję je drobnymi, przeciągłymi muśnięciami. Jestem zuchwały, pełen nowej energii, chęci ukazania jej mniej ugłaskanego oblicza. — Ale nie boisz się ryzykować, prawda? — Pytanie czysto retoryczne. Lubi naciągać zasady, nie przywykła do nudy. Taki jej obraz noszę właśnie i w taki chcę wierzyć, bo przywykłem do życia usianego niespodziewanymi sytuacjami. Owszem, cenię ramy rodzinnej egzystencji, odnajduję się w schematach, ale dzikość i drapieżność pozostaje prawdziwym motorem napędowym. Nieokiełznany kobiecy charakter pociąga mnie ponad wszystko.
Nie potrzebujemy wiele czasu, aby opuścić gęstą zabudowę miasta kierując się ku zieleni lasów otaczających Midgard. Tu mogę zupełnie zapomnieć o granicach. Jeszcze w czasach, gdy studiowałem, zacząłem kultywować pasję motoryzacyjną, choć początkowo korzystając jedynie z uprzejmości ojca wypożyczającego mi własny pojazd. Dopiero później pozwoliłem sobie na własny egzemplarz, następnie kolekcjonując kolejne, bardziej interesujące okazy. Ten towarzyszył mi w wielu wyprawach zagranicznych – dla kaprysu, kiedy portale stawały się nudne, zbyt sztampowe, nieodpowiednie do delektowania się krajobrazami wokół. Czasami sądzę, że rodzina musiała mieć ze mną skaranie boskie, bowiem potrafiłem się uprzeć na najbardziej irracjonalne rozwiązania. Z perspektywy czasu śmieję się jedynie, lecz wtedy moje upodobania potrafiły wywołać burzę. Teraz nie zaprzątam sobie tym głowy. Czas płynie niezwykle przyjemnie. Muskam jeszcze przez chwilę palce kobiety, by rozerwać kontakt wraz z momentem, w którym znów muszę zmienić bieg. Nie mam większego planu, to prawda, choć w bagażniku czekają dwie pary łyżew. Nim jednak zaproponuję jej dodatkową atrakcję, powoli podrywam samochód w powietrze.
— Magia potrafiła nawet to udoskonalić. Boisz się wysokości? — kolejne pytanie bez przestrzeni na odpowiedź. Stawiam ją przed faktem dokonanym. — Po zmroku miasto wygląda bajecznie, gdy obserwujesz je z góry — wyjaśniam. Nim jednak będziemy mogli delektować się owym widokiem, czeka nas sporo chwil na rozmowę. Patrzy na mnie z uwagą, czułością zaklętą w zieleni tęczówek. Rozpływam się powoli pod ich naporem, odwracam twarz, by mieć lepszy widok na piękną twarz.
Chaaya Damgaard
Re: 03.02.2001 – Salon jubilerski „Kalyani'' – C. Damgaard & M. Landvserk Pon 19 Gru - 15:34
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Z perspektywy pasażerki samochodu zimowa aura Midgardu nabrała czułego uroku, tak bliska i daleka jednocześnie, przemykała z donośnym świstem pędzącego wiatru tuż przy lodowatej szybie, nieustępliwością nasycając rozleniwione brzmienie jej obecności pragnieniem ciepła. Duch prężący kręgosłup przypominał tchnienie, jakim przyoblekła ekstrakt zainteresowania podczas spotkania w Hibachi i choć miało miejsce niewiele ponad dwa tygodnie temu, tak z przerażającą łatwością przyciągnęła towarzyszące mu emocje, podsycając je na rzecz napięcia zgromadzonego wewnątrz krótkiego dystansu. Przypominało to zabawę polegającą na przewracaniu pomiędzy palcami rozżarzonych węgli, z tą różnicą, że szczypiące gorąco nie pozostawiło na jej skórze rumianych pocałunków czy pąsowych muśnięć. O zgrozo, zarówno czerpanie z tego przyjemności, jak i dążenia do zacieśniania splotu więzi, wykazywało skojarzenia zsuwające się ku pojęciu uzależnienia. Spędzanie czasu z Maartenem było zatrważająco pochłaniającym zajęciem, po równo pod względem nakładania uwagi i dopieszczania ciętych słów. Obie kwestie, zwłaszcza dzielona przez nie intensywność, biły na głowę towarzyszy poprzednich wieczorów. Przekomarzała się z nim, piekła ciastka i pakowała je do paczki z wyraźnie nakreślonym odbiorcą, za wszelką cenę próbowała nadążyć za narzuconym przez niego tempem gry - do tej pory poświęcenie o takim wymiarze było zarezerwowane dla poszczególnych członków rodziny. Uznała, że porównywanie go wobec jej bliskich lub tych mężczyzn, którzy ośmielili się uznać ją za łatwą zdobycz, nie jest przejawem monotematyczności. Zmienne zależności były zbyt jaskrawe, żeby zbyć je na trzeci, czwarty plan po zaledwie miesiącu od okoliczności starcia gwałtownych sztormów, wzburzonych na tyle, żeby tęsknić za sobą na przeciwległych krańcach oceanów.
Badanie zakresu cierpliwości Maartena pozwoliło na jednoczesną eksplorację rozpościerającego się widoku uliczek miasta. Galdrowie umykali przed opadem drobnego śniegu, nieświadomi potyczki toczonej tuż pod ich nosami, rozmazani w kaskadzie smug światła i neonów mijanych restauracji, głęboko pogrążeni nad ciążącymi im obowiązkami. Przez moment mogła udawać, że jest daleko ponad przyziemność spraw rodzinnych, z premedytacją zapominając o istnieniu kłopotów znajdujących się za drzwiami domu i Kalyani. Wystarczył zaledwie jeden wdech, żeby na rzecz pląsania w obkłokach osiąść na pewnym gruncie tuż przy nim, zdecydowanie zbyt śmiało i ze zbyt wąskim przesmykiem obcości, na jaką powinni sobie pozwalać. Konwenanse w znanych z zamiłowania do tradycji rodzinach nadały temu sztywną, trudną do przyswojenia formę, równie okrutnie traktując role przynależne kobiecie i mężczyźnie. Podburzona świadomością przeciwstawiania się gorzkim regułom podjęła spojrzenie Maartena z dorównującą mu śmiałością, wyzbyta dziewczęcej niewinności i słodyczy, otulona aromatem wonnej lawendy i ciężką, niemal piżmową nutą cielesnej uciechy. Za takie insynuacja po śmierci powinna trafić prosto w objęcia Hel, lecz teraz myślała wyłącznie o tym, jak wiele mogła stracić po odrzuceniu wyzwania. Uwrażliwiona na serwowane przez niego doznania niespecjalnie starała się ukryć reakcję, jaka powstała tuż po jednoznacznej deklaracji i idącym wraz nią chochlikiem. Potężna fala płomieni strawiła wszystko to, co napotkała na swej drodze, zostawiając ją samą naprzeciw wykreowanym przez niego doznaniom. Raptowna potrzeba zaczerpnięcia powietrza sprawiła, że zaraz po głębokim westchnięciu pojawił się równie ujmujący wdech, drżący od nagromadzonego napięcia. Zadrżała cała, na kilkanaście uderzeń serca odsłaniając tarczę i tym sposobem pozwalając mu, może na dobre, zakotwiczyć delikatność na jego działania.
— W takim wypadku muszę powściągnąć śmiałość, ponieważ nie wybaczyłabym sobie wyrządzenia Ci krzywdy. Niezależnie od tego, jak wielką przyjemność sprawia mi wyprowadzanie Cię z równowagi, nie chcę zakończyć naszego spotkania wizytą w szpitalu — zduszony tembr głosu był do niej niepodobny, przez co bała się, że sens zgryźliwej i celowej odpowiedzi umknie w natłoku emocji. Próbowała wybrnąć z niedogodności, jaką okazała się nastoletnia słabość czy też dziecinna igraszka, lecz proporcjonalnie do podjętych wysiłków rosła potrzeba zatrzymania tego osobliwego stanu. Mogło się wydawać, że powoli przytomnieje i odzyskuje rezon, lecz wzbudzającą wątpliwości pomoc po raz kolejny okazał Maarten. Naznaczył jej opuszki tkliwym gorącem i, co gorsza, zrobił to świadom posiadanego wpływu. Uchwyciła biegłość jedwabistych ust kurczowo, ponieważ chciała zachować je na dłużej i przesunąć w bardziej adekwatne do pocałunku rejony skóry. — Dlatego dziś muszę bać się ryzyka. Mam nadzieję, że nie będziesz żywił wobec mnie urazy, bo robię to z troską o twoje zdrowie — mruknęła, wewnątrz traktując te słowa bez ujmującego przekonania, choć z praktycznego punktu widzenia powinna zadbać o komfort kierującego. Dekoncentracja na drodze mogła spowodować tragiczne konsekwencje - wiedziała, że powinna mieć to na uwadze, ale jego zachowanie nie ułatwiało zadania. Nie potrafiła określić, co wprawia ją w większe osłupienie, ponieważ została postawiona w zupełnie nowych okolicznościach. Traktowała podobne temu przyjemności z przymrużeniem oka, ze zdrową obojętnością, przy czym dziś musiała raptownie zmienić afront i zaakceptowanie tej zmiany było trudniejsze niż przewidywała. Wątpiła, czy kiedykolwiek zakładała akceptację wobec czegoś podobnego, ponieważ prawdopodobieństwo wystąpienia takiego efektu było zbliżone do zera. Zafascynowana obserwacją żarliwego zjawiska niemal przeoczyła zmianę scenerii, na jaką złożyło się zastąpienie uliczek Midgardu gąszczem leśnego środowiska. Odsuwała je daleko od siebie, byle móc poświęcić kompleksową uwagę siedzącemu przy niej Maartenowi, lecz zerwanie cielesnego kontaktu pozwoliło jej nabrać oddechu. Miała wrażenie, że przestrześ samochodu stała się jeszcze mniejsza i mocniej zbliżyła ich do siebie. Nie był to jednak koniec wrażeń, ponieważ wkrótce ziemia miała stać się nieznaczącą częścią ekwipunku ich wyjazdu.
— Pałace możnych w Arabii Saudyjskiej bywały imponujące nie tylko pod względem przepychu. Zdarzało się, że po przekazaniu biżuterii dostawałam zaproszenie na kolację, która odbywała się na tarasie wysokiej wieżyczki. Być może nie była to odległość zapierająca dech w piersiach, ale dzięki temu zdobyłam wprawę — rzekła, pierwszy raz od rozpoczęcia rozmowy odbiegając w stronę piaskowych mórz. Cień zwątpienia padł na zielone tęczówki, sprawił, że uśmiech rozświetlający lico nieco przygasł. Nie powinna umniejszać atrakcyjności konwersacji swoim humorem, ale wraz z napływem wspomnień umniejszała się jej zdolność kontroli. Obrazy morza piasku rozgrzanego dotykiem słońca wciąż były żywe, jakby dopiero wczoraj galopowała po nim z piersią pełną pasji. Niechętnie oderwała się od Maartena i przeniosła spojrzenie na to, co działo się za szybą, nie chcąc obdarować go melancholią tęsknoty.
Badanie zakresu cierpliwości Maartena pozwoliło na jednoczesną eksplorację rozpościerającego się widoku uliczek miasta. Galdrowie umykali przed opadem drobnego śniegu, nieświadomi potyczki toczonej tuż pod ich nosami, rozmazani w kaskadzie smug światła i neonów mijanych restauracji, głęboko pogrążeni nad ciążącymi im obowiązkami. Przez moment mogła udawać, że jest daleko ponad przyziemność spraw rodzinnych, z premedytacją zapominając o istnieniu kłopotów znajdujących się za drzwiami domu i Kalyani. Wystarczył zaledwie jeden wdech, żeby na rzecz pląsania w obkłokach osiąść na pewnym gruncie tuż przy nim, zdecydowanie zbyt śmiało i ze zbyt wąskim przesmykiem obcości, na jaką powinni sobie pozwalać. Konwenanse w znanych z zamiłowania do tradycji rodzinach nadały temu sztywną, trudną do przyswojenia formę, równie okrutnie traktując role przynależne kobiecie i mężczyźnie. Podburzona świadomością przeciwstawiania się gorzkim regułom podjęła spojrzenie Maartena z dorównującą mu śmiałością, wyzbyta dziewczęcej niewinności i słodyczy, otulona aromatem wonnej lawendy i ciężką, niemal piżmową nutą cielesnej uciechy. Za takie insynuacja po śmierci powinna trafić prosto w objęcia Hel, lecz teraz myślała wyłącznie o tym, jak wiele mogła stracić po odrzuceniu wyzwania. Uwrażliwiona na serwowane przez niego doznania niespecjalnie starała się ukryć reakcję, jaka powstała tuż po jednoznacznej deklaracji i idącym wraz nią chochlikiem. Potężna fala płomieni strawiła wszystko to, co napotkała na swej drodze, zostawiając ją samą naprzeciw wykreowanym przez niego doznaniom. Raptowna potrzeba zaczerpnięcia powietrza sprawiła, że zaraz po głębokim westchnięciu pojawił się równie ujmujący wdech, drżący od nagromadzonego napięcia. Zadrżała cała, na kilkanaście uderzeń serca odsłaniając tarczę i tym sposobem pozwalając mu, może na dobre, zakotwiczyć delikatność na jego działania.
— W takim wypadku muszę powściągnąć śmiałość, ponieważ nie wybaczyłabym sobie wyrządzenia Ci krzywdy. Niezależnie od tego, jak wielką przyjemność sprawia mi wyprowadzanie Cię z równowagi, nie chcę zakończyć naszego spotkania wizytą w szpitalu — zduszony tembr głosu był do niej niepodobny, przez co bała się, że sens zgryźliwej i celowej odpowiedzi umknie w natłoku emocji. Próbowała wybrnąć z niedogodności, jaką okazała się nastoletnia słabość czy też dziecinna igraszka, lecz proporcjonalnie do podjętych wysiłków rosła potrzeba zatrzymania tego osobliwego stanu. Mogło się wydawać, że powoli przytomnieje i odzyskuje rezon, lecz wzbudzającą wątpliwości pomoc po raz kolejny okazał Maarten. Naznaczył jej opuszki tkliwym gorącem i, co gorsza, zrobił to świadom posiadanego wpływu. Uchwyciła biegłość jedwabistych ust kurczowo, ponieważ chciała zachować je na dłużej i przesunąć w bardziej adekwatne do pocałunku rejony skóry. — Dlatego dziś muszę bać się ryzyka. Mam nadzieję, że nie będziesz żywił wobec mnie urazy, bo robię to z troską o twoje zdrowie — mruknęła, wewnątrz traktując te słowa bez ujmującego przekonania, choć z praktycznego punktu widzenia powinna zadbać o komfort kierującego. Dekoncentracja na drodze mogła spowodować tragiczne konsekwencje - wiedziała, że powinna mieć to na uwadze, ale jego zachowanie nie ułatwiało zadania. Nie potrafiła określić, co wprawia ją w większe osłupienie, ponieważ została postawiona w zupełnie nowych okolicznościach. Traktowała podobne temu przyjemności z przymrużeniem oka, ze zdrową obojętnością, przy czym dziś musiała raptownie zmienić afront i zaakceptowanie tej zmiany było trudniejsze niż przewidywała. Wątpiła, czy kiedykolwiek zakładała akceptację wobec czegoś podobnego, ponieważ prawdopodobieństwo wystąpienia takiego efektu było zbliżone do zera. Zafascynowana obserwacją żarliwego zjawiska niemal przeoczyła zmianę scenerii, na jaką złożyło się zastąpienie uliczek Midgardu gąszczem leśnego środowiska. Odsuwała je daleko od siebie, byle móc poświęcić kompleksową uwagę siedzącemu przy niej Maartenowi, lecz zerwanie cielesnego kontaktu pozwoliło jej nabrać oddechu. Miała wrażenie, że przestrześ samochodu stała się jeszcze mniejsza i mocniej zbliżyła ich do siebie. Nie był to jednak koniec wrażeń, ponieważ wkrótce ziemia miała stać się nieznaczącą częścią ekwipunku ich wyjazdu.
— Pałace możnych w Arabii Saudyjskiej bywały imponujące nie tylko pod względem przepychu. Zdarzało się, że po przekazaniu biżuterii dostawałam zaproszenie na kolację, która odbywała się na tarasie wysokiej wieżyczki. Być może nie była to odległość zapierająca dech w piersiach, ale dzięki temu zdobyłam wprawę — rzekła, pierwszy raz od rozpoczęcia rozmowy odbiegając w stronę piaskowych mórz. Cień zwątpienia padł na zielone tęczówki, sprawił, że uśmiech rozświetlający lico nieco przygasł. Nie powinna umniejszać atrakcyjności konwersacji swoim humorem, ale wraz z napływem wspomnień umniejszała się jej zdolność kontroli. Obrazy morza piasku rozgrzanego dotykiem słońca wciąż były żywe, jakby dopiero wczoraj galopowała po nim z piersią pełną pasji. Niechętnie oderwała się od Maartena i przeniosła spojrzenie na to, co działo się za szybą, nie chcąc obdarować go melancholią tęsknoty.
Maarten Landsverk
03.02.2001 – Salon jubilerski „Kalyani'' – C. Damgaard & M. Landvserk Sob 25 Mar - 13:52
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Wprawdzie próbowałem naiwnie przygotować scenariusz dzisiejszego spotkania, lecz szybko zaniechałem odznaczania na liście poszczególnych punktów. Przecież nie o to tu chodziło i nie tego pragnąłem, kiedy proponowałem przejażdżkę moim samochodem. W trakcie takich eskapad należy dopuścić do świadomości każdą możliwość, każde odchylenie od normy i zwrot akcji. Właśnie to do nas pasuje. Niekoniecznie celem jest spokojne przejście od początku do końca, bez jakichkolwiek zawirowań. Nawet jeśli teraz wyraża tak jawnie troskę i coś na kształt obawy, próbując zdusić w sobie pierwotną dzikość i niepohamowaną tęsknotę za odkrywaniem najbardziej niebezpiecznych zakamarków świata.
Czasami wydaje się, że Skandynawia w swej surowości jest dość przewidywalna, podobnie jak jej mieszkańcy, śmiem jednak twierdzić, że jest to dość krzywdzące. Sądzę, że tutejsze krajobrazy są niezwykłe i potrafią zaskoczyć obserwatora, dlatego, choć jej umysł skąpany jest w piaskach gorących krajów, zamierzam przytrzymać ją chwilę dłużej pośród bieli śniegu i chropowatości lodu osiadającego na konarach drzew. Tu się urodziłem, ona chyba też, choć nigdy nie pytałem jej o przeszłość; skąd heban pośród bieli zmrożonego puchu. To chyba jeszcze nie ten czas, wszystko przyjdzie stopniowo, taką mam nadzieję. Dzisiaj skupiam się na powolnym budowaniu kolejnych pomostów, przerzucam z namaszczeniem drobne pasma, które są w stanie nas jakoś połączyć i zbliżyć, przyglądam się, gdy chwyta je między palce i odwdzięcza się podobnym gestem, ofiarowując migotliwe linie w moje władanie.
— Sądzisz, że jest ze mną aż tak źle? I jestem gotów nie przeżyć dzisiejszego spotkania? — unoszę brew w prowokacyjnym geście. Owszem, dzieli nas kilka lat, lecz mówi o uszczerbku na moim zdrowiu z taką pewnością, że ledwo powstrzymuję się przed śmiechem. Czy powinienem czuć się staro? Nie zamierzam, lecz bawi mnie zaistniała sytuacja. Mrużę oczy, co z całą pewnością pobudza skórę wokół nich do ułożenia się w plątaninę drobnych zmarszczek. Chyba jeszcze nie dopadł mnie mimo to kryzys wieku średniego. Nie mam nawet czasu, aby się nad nim zastanawiać, bo życie wciąż funduje mi ogrom atrakcji. Może za dziesięć lat, może za dwadzieścia… ale nie teraz. — Nie martw się, nie czuję się urażony, jeśli o to chodzi — nie potrafię trzymać jej w niepewności, choć przecież możemy to jeszcze trochę przeciągnąć.
Z niechęcią opuszczam spojrzenie, aby powędrować nim ku krajobrazowi za oknem samochodu. Gęsty las przerzedza się powoli, ukazują się nam plamy polan, gdzie należy zacząć wypatrywać linii brzegowej jeziora. Docieramy tam bardzo szybko, bo jednak Midgard nie jest aż tak ogromnym miastem, zwłaszcza jeśli człowiek porusza się przy użyciu magicznych środków transportu. Myślę przez dłuższą chwilę nad jej opowieścią, wyobrażam sobie pełne przepychu sale, w których bywała za sprawą wykonywanego zawodu – ani przez chwilę nie wątpię w kunszt jej umiejętności. Rzucając się poza granice rodzimego kontynentu musiała mieć spore zaplecze w postaci doświadczenia, w przeciwnym razie zostałaby bez wątpienia pożarta. Wiem nieco o ludziach posiadających wpływy i zasobną kiesę. Nie lubią bylejakości; ta zwykle irytuje ich wyjątkowo i sprawia, że mają poczucie straty czasu, a na to nie mogą sobie pozwolić.
— Niewielu może pochwalić się podobnymi doświadczeniami, a mówisz o tym z niezwykłą lekkością — zauważam. Każde ze słów traktuje zwyczajnie, każde z wydarzeń opisuje na wzór takich, jakie zwykle mają miejsce w życiu codziennym. Niezwykle mnie tym ujmuje. Nagle zaczynam skręcać, zataczam półokrąg, kiedy znajdujemy się dokładnie nad jedną z nagich płaszczyzn tuż obok niewielkiego jeziorka pośród lasu. Nie chcę zabierać nas nad Golddajávri. Poszukuję takiego miejsca, które będzie pokryte nieskazitelną taflą lodu. Samochód nagle zaczyna pikować w dół, bez ostrzeżenia; nie zdradziłem jej mojego planu. Milknę i skupiać zaczynam się na torze lotu. — Mała przerwa, pozwolisz? — pytam wreszcie, jednak czynię to w momencie, kiedy samochód opada już na ziemię i nie ma odwrotu. Nie chodzi o zmęczenie, ale o niespodziankę, którą mam w bagażniku.
Silnik mruczy przyjemnie jeszcze przez chwilę, nim przekręcam kluczyk w stacyjce i wyciągam go, by potem zaciągnąć hamulec ręczny.
— Umiesz jeździć na łyżwach? — Wychodzę z pojazdu i kieruję się do drzwiczek od strony pasażera. Otwieram je i pomagam kobiecie wysiąść z nagrzanego wnętrza. Aura jest przyjemna, choć mróz szczypie po policzkach. Jeśli długo pozostaniemy w bezruchu, zaczniemy odczuwać temperaturę jeszcze mocniej, dlatego szybko zmierzam do bagażnika. Wsuwam w szczelinę klucze, lecz ani drgnie. Znów przekręcam mechanizm i zaciskam mocniej zęby. Szarpię. Niestety, to niewiele daje. Zamek pozostaje martwy, prawdopodobnie zmrożony na kość wskutek zmiany temperatury podczas lotu samochodu. Odzywa się we mnie pewna irytacja, bowiem zaczynam odczuwać, że jest to sytuacja podbramkowa, choć zupełnie błaha, rzecz można wręcz – głupia. Z takim utrudnieniem można przecież poradzić sobie na wiele, całkiem prostych sposobów, zwłaszcza sięgając po magię. To nic wielkiego, chyba że chodzi o mnie. Palce zaczynają mi się pocić. Wiem, że Chaaya jest gdzieś za moimi plecami i śledzi każdy ruch, a to wcale nie ułatwia sprawy.
Odwracam się przez ramię i posyłam jej uśmiech, którym maskuję dezorientację. Robię wszystko, aby nie dostrzegła strachu w oczach: zupełnie irracjonalnego, jak mogłoby się wydawać.
— Drobnostka, zmarzł zamek — wyjaśniam i już wiem, że muszę wyjść z twarzą z owej sytuacji. Kalkuluję bardzo szybko, jak wiele magii używałem w ostatnim czasie, czy mogę jeszcze zaczerpnąć odrobinę z jej dobrodziejstwa, choć wysuwając kluczyk z zamka, osuwam jego końcówkę po błyszczącym lakierze, pozostawiając paskudną szramę. Klnę pod nosem, a szczęka zaczyna mi drgać pod skórą. Prowadzę wewnętrzną bitwę – a właściwie prowadzi ją moja duma i lęk, ten paniczny, dezorganizujący życie. Pamiętam, że jeszcze jakiś czas temu mówiłem sam do siebie, że w tym momencie każde z nas chce pokazać drugiej stronie jak najlepszą wersję siebie. Nie chcę więc odkrywać przed Chaayą moich słabości, bo zwyczajnie się ich wstydzę, choć przecież wielu ludzi szepcze o nich na co dzień.
Znów kalkuluję wszystko na chłodno.
Teoretycznie nic nie powinno się stać, nawet jeśli choroba jest nieprzewidywalna.
Nie mam wyjścia, jednak nie wiem też, czy zaklęcie cokolwiek pomoże. Lód niekoniecznie musi poddać się magii, skoro kluczyk nie dał rady.
Za dużo dzieje się w mojej głowie, za dużo myśli, aby rzucić jakąś wymówkę i po prostu ruszyć dalej w trasę.
Chwytam głośno powietrze i otwieram usta, bo chyba podjąłem decyzję, nawet jeśli muszę schować dłoń do kieszeni, bo znowu zaczyna drżeć.
— Láta upp. — Ostatnim, co udaje mi się zarejestrować, jest odgłos odskakującego mechanizmu bagażnika.
Maarten i Chaaya z tematu
Czasami wydaje się, że Skandynawia w swej surowości jest dość przewidywalna, podobnie jak jej mieszkańcy, śmiem jednak twierdzić, że jest to dość krzywdzące. Sądzę, że tutejsze krajobrazy są niezwykłe i potrafią zaskoczyć obserwatora, dlatego, choć jej umysł skąpany jest w piaskach gorących krajów, zamierzam przytrzymać ją chwilę dłużej pośród bieli śniegu i chropowatości lodu osiadającego na konarach drzew. Tu się urodziłem, ona chyba też, choć nigdy nie pytałem jej o przeszłość; skąd heban pośród bieli zmrożonego puchu. To chyba jeszcze nie ten czas, wszystko przyjdzie stopniowo, taką mam nadzieję. Dzisiaj skupiam się na powolnym budowaniu kolejnych pomostów, przerzucam z namaszczeniem drobne pasma, które są w stanie nas jakoś połączyć i zbliżyć, przyglądam się, gdy chwyta je między palce i odwdzięcza się podobnym gestem, ofiarowując migotliwe linie w moje władanie.
— Sądzisz, że jest ze mną aż tak źle? I jestem gotów nie przeżyć dzisiejszego spotkania? — unoszę brew w prowokacyjnym geście. Owszem, dzieli nas kilka lat, lecz mówi o uszczerbku na moim zdrowiu z taką pewnością, że ledwo powstrzymuję się przed śmiechem. Czy powinienem czuć się staro? Nie zamierzam, lecz bawi mnie zaistniała sytuacja. Mrużę oczy, co z całą pewnością pobudza skórę wokół nich do ułożenia się w plątaninę drobnych zmarszczek. Chyba jeszcze nie dopadł mnie mimo to kryzys wieku średniego. Nie mam nawet czasu, aby się nad nim zastanawiać, bo życie wciąż funduje mi ogrom atrakcji. Może za dziesięć lat, może za dwadzieścia… ale nie teraz. — Nie martw się, nie czuję się urażony, jeśli o to chodzi — nie potrafię trzymać jej w niepewności, choć przecież możemy to jeszcze trochę przeciągnąć.
Z niechęcią opuszczam spojrzenie, aby powędrować nim ku krajobrazowi za oknem samochodu. Gęsty las przerzedza się powoli, ukazują się nam plamy polan, gdzie należy zacząć wypatrywać linii brzegowej jeziora. Docieramy tam bardzo szybko, bo jednak Midgard nie jest aż tak ogromnym miastem, zwłaszcza jeśli człowiek porusza się przy użyciu magicznych środków transportu. Myślę przez dłuższą chwilę nad jej opowieścią, wyobrażam sobie pełne przepychu sale, w których bywała za sprawą wykonywanego zawodu – ani przez chwilę nie wątpię w kunszt jej umiejętności. Rzucając się poza granice rodzimego kontynentu musiała mieć spore zaplecze w postaci doświadczenia, w przeciwnym razie zostałaby bez wątpienia pożarta. Wiem nieco o ludziach posiadających wpływy i zasobną kiesę. Nie lubią bylejakości; ta zwykle irytuje ich wyjątkowo i sprawia, że mają poczucie straty czasu, a na to nie mogą sobie pozwolić.
— Niewielu może pochwalić się podobnymi doświadczeniami, a mówisz o tym z niezwykłą lekkością — zauważam. Każde ze słów traktuje zwyczajnie, każde z wydarzeń opisuje na wzór takich, jakie zwykle mają miejsce w życiu codziennym. Niezwykle mnie tym ujmuje. Nagle zaczynam skręcać, zataczam półokrąg, kiedy znajdujemy się dokładnie nad jedną z nagich płaszczyzn tuż obok niewielkiego jeziorka pośród lasu. Nie chcę zabierać nas nad Golddajávri. Poszukuję takiego miejsca, które będzie pokryte nieskazitelną taflą lodu. Samochód nagle zaczyna pikować w dół, bez ostrzeżenia; nie zdradziłem jej mojego planu. Milknę i skupiać zaczynam się na torze lotu. — Mała przerwa, pozwolisz? — pytam wreszcie, jednak czynię to w momencie, kiedy samochód opada już na ziemię i nie ma odwrotu. Nie chodzi o zmęczenie, ale o niespodziankę, którą mam w bagażniku.
Silnik mruczy przyjemnie jeszcze przez chwilę, nim przekręcam kluczyk w stacyjce i wyciągam go, by potem zaciągnąć hamulec ręczny.
— Umiesz jeździć na łyżwach? — Wychodzę z pojazdu i kieruję się do drzwiczek od strony pasażera. Otwieram je i pomagam kobiecie wysiąść z nagrzanego wnętrza. Aura jest przyjemna, choć mróz szczypie po policzkach. Jeśli długo pozostaniemy w bezruchu, zaczniemy odczuwać temperaturę jeszcze mocniej, dlatego szybko zmierzam do bagażnika. Wsuwam w szczelinę klucze, lecz ani drgnie. Znów przekręcam mechanizm i zaciskam mocniej zęby. Szarpię. Niestety, to niewiele daje. Zamek pozostaje martwy, prawdopodobnie zmrożony na kość wskutek zmiany temperatury podczas lotu samochodu. Odzywa się we mnie pewna irytacja, bowiem zaczynam odczuwać, że jest to sytuacja podbramkowa, choć zupełnie błaha, rzecz można wręcz – głupia. Z takim utrudnieniem można przecież poradzić sobie na wiele, całkiem prostych sposobów, zwłaszcza sięgając po magię. To nic wielkiego, chyba że chodzi o mnie. Palce zaczynają mi się pocić. Wiem, że Chaaya jest gdzieś za moimi plecami i śledzi każdy ruch, a to wcale nie ułatwia sprawy.
Odwracam się przez ramię i posyłam jej uśmiech, którym maskuję dezorientację. Robię wszystko, aby nie dostrzegła strachu w oczach: zupełnie irracjonalnego, jak mogłoby się wydawać.
— Drobnostka, zmarzł zamek — wyjaśniam i już wiem, że muszę wyjść z twarzą z owej sytuacji. Kalkuluję bardzo szybko, jak wiele magii używałem w ostatnim czasie, czy mogę jeszcze zaczerpnąć odrobinę z jej dobrodziejstwa, choć wysuwając kluczyk z zamka, osuwam jego końcówkę po błyszczącym lakierze, pozostawiając paskudną szramę. Klnę pod nosem, a szczęka zaczyna mi drgać pod skórą. Prowadzę wewnętrzną bitwę – a właściwie prowadzi ją moja duma i lęk, ten paniczny, dezorganizujący życie. Pamiętam, że jeszcze jakiś czas temu mówiłem sam do siebie, że w tym momencie każde z nas chce pokazać drugiej stronie jak najlepszą wersję siebie. Nie chcę więc odkrywać przed Chaayą moich słabości, bo zwyczajnie się ich wstydzę, choć przecież wielu ludzi szepcze o nich na co dzień.
Znów kalkuluję wszystko na chłodno.
Teoretycznie nic nie powinno się stać, nawet jeśli choroba jest nieprzewidywalna.
Nie mam wyjścia, jednak nie wiem też, czy zaklęcie cokolwiek pomoże. Lód niekoniecznie musi poddać się magii, skoro kluczyk nie dał rady.
Za dużo dzieje się w mojej głowie, za dużo myśli, aby rzucić jakąś wymówkę i po prostu ruszyć dalej w trasę.
Chwytam głośno powietrze i otwieram usta, bo chyba podjąłem decyzję, nawet jeśli muszę schować dłoń do kieszeni, bo znowu zaczyna drżeć.
— Láta upp. — Ostatnim, co udaje mi się zarejestrować, jest odgłos odskakującego mechanizmu bagażnika.
Maarten i Chaaya z tematu