:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
07.02.2001 – Kładka nad ulicą – E. Munch & F. Hilmirson
2 posters
Egon Munch
Re: 07.02.2001 – Kładka nad ulicą – E. Munch & F. Hilmirson Nie 22 Sty - 0:58
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
07.02.2001
Widział go coraz częściej – jego oczy, błyszczące w ciemności jak ślepia drapieżnego zwierzęcia, wargi rozsunięte w usatysfakcjonowanym grozą uśmiechu, dłonie, które pozostawiały pąsowe odciski na cudzej skórze; po zmierzchu umysł wciąż nawiedzały koszmary, w których Göran odzierał jego skórę, jakby próbował wypatroszyć go na podobieństwo myśliwskiego trofeum, wyłupywał mu oczy, by wstawić w ich miejsce porcelanowy erzac o nieruchomej źrenicy, wyrywał paznokcie z miękkiej tkanki opuszek, układając je obok siebie na szarym betonie, gdzie zamiast cienkiej płytki przybierały kształt zakrzywionych atawizmem pazurów. Ze snów budził się, gdy jego popiersie wisiało na przebitym przez ścianę gwoździu – sięgał rozgorączkowanym ruchem do miejsca, gdzie za mostkiem wciąż biło zaaferowane bólem serce i chociaż nawet z kośćmi prześwitującymi zza cienkiej warstwy skóry nigdy nie wyglądał na delikatnego, w tych chwilach, kiedy jego oczy wciąż nakrywała jeszcze ciemna winieta senności, sprawiał wrażenie, jakby prosty dotyk mógł rozerwać wiotkie ściegi jego tkanek; po rozchyleniu powiek, obrazy były w nim tak żywe, że bał się mrugnąć, by nie przywołać ich z powrotem, więc wpatrywał się uparcie w sufit, dopóki mdłości nie podchodziły mu do gardła zbyt gwałtownie, by mógł dłużej przełykać je w dół żołądka – wymiotował, wsparty o deskę brudnego sedesu, czując, jak przez ciało przelewa się konwulsja gwałtownego skurczu, jakby nóż, który rozcinał go w koszmarach, wciąż żłobił głębokie rany w tkliwym podbrzuszu, wywracał je na drugą stronę i wprawną dłonią wyciągał splot zasupłanych jelit. Bał się go – bał się go i strach ten zaczynał przesączać się przez jego skórę; był świadomy, że Funi musiał go dostrzegać – sposób, w jaki jego krew wrzała w ciasnych kanałach żył, mięśnie spinały się nerwowo, gdy sięgał wzrokiem za okno, a fizjonomia zniekształcała się krótkimi paroksyzmami, które wydawały się do niego nie należeć, jakby ukradł je komuś innemu i schował pod własną skórą. Dotąd zawsze potrafił wyrugować z siebie emocje za pomocą ostrego sztyletu, teraz każde cięcie przypominało mu jednak o tych, które dłonie pozostawiły niegdyś wbrew jego woli – klęczał na brudnej podłodze ze scyzorykiem dociśniętym do przedramienia i zaklęciem dociśniętym do świadomości (później, kiedy nie potrafił się do niego zmusić, czasem powtarzał je na głos; Ógagn, posłuszne jak podwórkowy pies), a Göran uśmiechał się z perfidią, której nigdy wcześniej nie widział, nawet na twarzy własnej matki; kazał mu ciąć, dopóki nie poczuje noża na własnych kościach, dopóki wzburzona krew nie zacznie nucić jego imienia.
Nuciła – unosił ją riff obłąkanej grozy, febra, która przesiąkła do organizmu czymś na podobieństwo choroby, stopniowo pożerającej go od środka; tłumił własne zmysły, przekonany o nawiedzającym go szaleństwie, bo za każdym razem, kiedy opierał się o brzeg parapetu, wydawało mu się, że Göran wciąż stał na dole, spoglądając ku niemu pustym oczodołem i uśmiechając się jak rekin, który we wzburzonym oceanie wyczuł pierwszą kroplę krwi. Dostrzegał jego twarz wszędzie – wśród sunących ulicami przechodniów, którzy rozmywali się na tle nieustannych opadów śniegu, na plakatach zawieszonych wzdłuż szpaleru obskurnych kamienic, na własnej twarzy, zniekształconej wśród brudu rozbitego lustra. Osuwał się po ścianie, wyobrażając sobie, że skóra odchodzi od niego płatami, rozrywa się w miejscach, gdzie fastryga okazała się zbyt słaba, szew zbyt powierzchowny, materiał zbyt cienki – nieważne jak długo uciekał, zawsze przynależał do niego, jego dłonie go stworzyły i tylko jego dłonie mogły ponownie rozpruć go od środka; czuł je pod żebrami, twarde i szorstkie, uciskające miękkość jego narządów i pozostawiające swe inicjały na każdym z nich. Był pewien, że gdyby rozciąć mu trzewia, organy ułożyłyby się w zapis jego imienia.
Nie potrafił otrząsnąć z siebie tego strachu, choć głowę wciąż trzymał arogancko wzniesioną do góry, wyraz twarzy miał tak samo szorstki, spojrzenie tak samo wzgardliwe – nigdy o tym nie rozmawiali, choć Funi czasem patrzył na niego w sposób, który sprawiał, że wzdłuż kręgosłupa osuwał się dreszcz nieprzyjemnej zgrozy; nigdy o tym nie rozmawiali, choć wciąż czuł na plecach ciepły odcisk jego dłoni, gdy koszmar budził go w nocy gniewnym szlochem, spazmatycznie przełykanym w dół spąsowiałego krzykiem gardła; nigdy o tym nie rozmawiali, lecz kiedy byli sami, wyobrażał sobie, że Göran nie wzdrygnąłby się przed tym morderstwem – spoglądał na Hilmirsona kątem oka, kiedy szli wzdłuż zabudowanej, rozciągniętej nad ulicą kładki i myślał, że jego kręgosłup złamałby się jak spróchniała gałąź, serce zamarło natychmiast pod uciskiem pięści. Göran zmieszałby ciepłą krew z drobinkami złotego brokatu, śmiejąc się z niego w ten sam sposób, w jaki śmiał się zawsze, głośno i bezczelnie – nie tego cię nauczyłem, chłopcze, grzmiał mu pod czaszką, a on zaciskał szczęki, aż głowa łupała go nad ranem migreną, a szkliwo ścierało się z płaskich, pożółkłych zaniedbaniem siekaczy, wiesz, że nie wolno się przywiązywać; więc się nie przywiązywał – nazywał to przyzwyczajeniem, a czasem umyślnie robił mu krzywdę, jakby chciał uparcie przekonać własne ciało, że wciąż był do tego zdolny, wciąż potrafiłby go zabić.
Göran nawiedzał jego świadomość w sposób, którego nie potrafił jednak powstrzymać – był w nim zbyt wszechobecny, posiadał zbyt dużą władzę; chwytał za lonżę napiętych nerwów i kierował je ku szaleństwu, jakie powoli, krok po kroku, zapełniało przestrzeń pod jego czaszką. Kiedy za betonową fasadą, po przeciwnej stronie kładki, pojawił się cień znajomej sylwetki, cofnął się więc gwałtownie do tyłu, szarpiąc Funiego za rękaw, by siłowym gestem wciągnąć ich obu w płytką wnękę pomiędzy ścianami.
– Nie ruszaj się – warknął, a głos miał tak szorstki, jakby mógł rozciąć nim każdą intencję, jaka wyjdzie mu naprzeciw. Nigdy nie pozwalał, by ciało zdradzało przyspieszone bicie jego serca, płaski oddech lub drżenie przesuwające się wzdłuż rozpiętych pod skórą kręgów, ten lęk był jednak inny – burzliwy i prymitywny, przenikający znacznie głębiej niż przez cienką warstwę naskórka, ten lęk jako jedyny potrafił wyprowadzić go z równowagi.
Funi Hilmirson
Re: 07.02.2001 – Kładka nad ulicą – E. Munch & F. Hilmirson Nie 5 Lut - 0:16
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Miał wrażenie, że człowiek wywołany z imienia w duszności ciasnej łazienki i wobec zakradającej się w rozszerzone źrenice śmierci, od tamtej pory nieustannie wciąż tkwił z nimi w jednej przestrzeni, wymieniał z nimi spojrzenia, kiedy odwracali się ku sobie, spał z nimi na przepoconym, pożółkłym materacu, drżał pod popielatą skórą Muncha wciśnięty między szósty a siódmy wyrostek kolczysty jego kręgosłupa, choć nie było w tym jednym – może jedynym – miejscu żadnego znamienia jego obecności, towarzyszył im zawsze, kiedy szli ramię w ramię ulicami miasta, obserwując ich zza winkli i przez niespokojny bursztyn oczu Bohlera, uśmiechał się do niego pogardliwie jego ustami i stał zawsze po drugiej stronie drzwi, zawsze pod oknem, zawsze za rogiem alejki, zawsze na peryferii wzroku, zawsze pod jego bladymi powiekami nabiegłym siateczką błękitnych żył, zawsze na skraju oddechu Muncha, zmienionego nawet przez sen, jakby coś uwierało go w płat płuca, ta nieustanna, nieznośna obecność trzymająca go zaciśniętą pięścią za serce, z kostkami wciśniętymi mu w cienką membranę tchu. Budziły go w nocy jego koszmary, o których nie wiedział nic, oprócz tego, że czasem brzmiały jak ostatnie, charczące westchnienie, czasem jak skamlenie zatrzymane w krtani wbitą w tkankę ością, czasem jak krzyk, którego oboje próbowali nie słyszeć; nie wiedział właściwie, o czym śnił, bo nigdy go nie zapytał, ale podejrzewał, że – jak wszystko inne – miało to związek z Göranem, z człowiekiem, który chciał zabrać go do domu, z człowiekiem, który przychodził do niego wraz ze śmiercią, jak jej ostatni, najgorszy omen. Nie pytał go o to; czuł, że nie wiedziałby, jak mu później odpowiedzieć i czuł, że oboje woleli nie mówić o tym na głos, bo nie było między nimi miejsca na podobne rzeczy, na zrozumienie i na tkliwość, na rzecz tak łagodną jak pocieszenie – lubił jego zęby, lubił szorstkość jego skóry i palce wbijające mu się w ramię, lubił jego przygniatający, duszący ciężar, absurdalne wyobrażenie, że Munch rozdrapałby mu gardło, gdyby spróbował mówić do niego tkliwie, świadomość, że spał z nożem pod swoją poduszką i każdej nocy decydował się go nie wyciągać, chociaż wiedział, że nie wahałby się, gdyby miał na to ochotę lub gdyby dał mu wystarczający powód. Lubił dawać mu powody, małe, drobne powody, złośliwości i przekleństwa, i słodkie prowokacje, których tak nie znosił, ukradkowe i zbyt korne, by przypominać mu o nożu leżącym pod poduszką – nigdy nie bał się śmierci, ale bał się przekroczyć granicę, nigdy nie bał się śmierci, ale milknął, kiedy dostrzegał w jego spojrzeniu niepowściąganą dłużej przestrogę, napięcie przeskakujące między nimi jak ostrzegawczy trzask wściekłych, sobaczych zębów. Lubił zasypiać obok niego, myśląc o własnej śmierci schowanej pod jego poduszką, o krzywym ostrzu i drewnianej rękojeści, po którą, mimo wszystko, nigdy nie sięgał; nawet kiedy słyszał jego koszmary i wsuwał palce między wypustki szóstego i siódmego wyrostka, kreśląc bezwiednie runy tak, jak kreślił je kiedyś na plecach innych świątynnych chłopców, próbując odwieść ich myśli od tęsknoty za domem lub koszmarów.
Dzisiaj, znowu, był z nimi. Wlókł się za nimi od paru uliczek, choć jeszcze niewyraźnie – w krótkim uważniejszym spojrzeniu rzuconym w bok, w sposobie, w jaki napięcie manifestowało się w kroku Bohlera i postawie, jeszcze subtelnie, jak u zwierzęcia udającego nieświadomość, podczas gdy czekało już na bodziec zmuszający do ucieczki lub puszczenia krwi. Więc próbował się rozglądać tak samo, spoglądał ludziom w twarze, śledził jego wzrok, trzymał się bliżej – próbował mu wierzyć, ale nie widział nic, nigdy nie widział nic, zaledwie cień w jego źrenicach i tę czujność, która doprowadzała go do rozdrażnienia, bo miał wrażenie, że trzymał przed nim jakiś ważny sekret, bo brał jego nerwy w garść jakby chwytał włosy na potylicy i wlókł go, za sobą, w ten cholerny obłęd. Próbował mu wierzyć, ale Bohler był człowiekiem niepewnych zmysłów, nie wiedział nigdy, czy jest trzeźwy, czy patrzy na niego, kiedy patrzył w ten uważny sposób, czy wie, dokąd go prowadzi, choć w ostateczności nie miało to właściwie znaczenia dokąd, nie obchodziło go dokąd, szedł po prostu za nim, bo Munch mu na to czasem pozwalał, udawał, że wie, dokąd idą, choć wiedział jedynie, że to całkiem miłe, mieć dokąd iść i iść tam razem, nic więcej, szczególnie nie to, dokąd właściwie.
Dojrzał w końcu to szybkie spojrzenie – zaskakująco wyraźne, jakby tęczówki tężały mu w zimne, wyrachowane złoto, ostre na ciemniejszej krawędzi, a potem nagle Munch cofnął się i szarpnął go za rękaw, wcisnął go w ciasną wnękę, uderzając jego plecami o chłodny mur, przytrzymał go w miejscu mocnym uściskiem dłoni i szorstkim warknięciem jakby pluł komendą w niesfornego psa, gotowy złapać go za kark i przymusić do posłuszeństwa. Krzywy, zadowolony uśmieszek wygiął mu wargi niepowstrzymanym odruchem, kiedy znajdował jego pociemniałe spojrzenie, jak gdyby miał zuchwałość myśleć jeszcze naiwnie, że była w tej stanowczości przyjemniejsza intencja i nie zamierzał stawiać przeciw niej szczególnego oporu, ale kiedy próbował przysunąć rękę do jego biodra, Munch nie wydawał się wcale zwracać na to uwagi i w końcu uśmiech wykrzywiał się w butny, niezadowolony grymas.
– Skończmy wreszcie ten cyrk, Bohler – warknął z naburmuszoną złością i szarpnął ręką, wyrywając rękaw z jego palców, odpychając go od siebie impulsywnym szarpnięciem, by wyślizgnąć się spomiędzy niego a ściany i ruszyć mocnym, zdecydowanym krokiem przez kładkę, rozdrażnionym spojrzeniem odnajdując ramię rosłego mężczyzny widoczne zza winkla. Nie zastanawiał się – czuł prawie, jak Munch dyszy mu w kark, czuł prawie na nim jego palce, czuł, że należało w końcu to wszystko zakończyć, ten cholerny obłęd, te koszmary, pozbyć się tego człowieka, który wciąż tkwił obok nich, na miłość bogów, czy nie mógł w końcu zniknąć? Własny gniew zaskoczył jego samego, nagły impuls złości, na Muncha, na jego dom, do którego nie chciał wracać, na przeklętego Görana, który chciał go do niego zawlec. Wpił palce w ramię stojącego tam człowieka, szarpnął nim, zmuszając go, żeby się odwrócił, żeby spojrzał na niego z zaskoczonym gniewem, był wysoki, miał stalowoszare oczy, jak tamten cholerny kruczy oficer, który trzymał go za gardło i wrzucił go do ciupy, to rozsierdziło go jeszcze bardziej.
– Czego ty kurwa chcesz, co? – warknął; zaklęcie spływające na język smakowało słodko, czarne żyły zakłębiły mu się płytko pod skórą, węże sunące z szyi na policzki, ku zachodzącym bielą źrenicom – Brjóta... – i dłoń zaciskająca się nagle na karku, ciągnąca go szarpnięciem w tył, ale to nie był Munch, nie widział Bohlera, tylko drugą sylwetkę wysuwającą się z boku, której nie widział wcześniej, tylko pięść zmierzającą ku ustom zakrztuszonym urwanym zaklęciem i nagły rozbłysk bólu, migotanie złota, czarne kwiaty na białym suficie, trzask czaszki o kafle i jebany ślepy gówniarz, kiedy wywracał niemrawo błękitem oczu przez jaskrawość ogłuszenia.
Dzisiaj, znowu, był z nimi. Wlókł się za nimi od paru uliczek, choć jeszcze niewyraźnie – w krótkim uważniejszym spojrzeniu rzuconym w bok, w sposobie, w jaki napięcie manifestowało się w kroku Bohlera i postawie, jeszcze subtelnie, jak u zwierzęcia udającego nieświadomość, podczas gdy czekało już na bodziec zmuszający do ucieczki lub puszczenia krwi. Więc próbował się rozglądać tak samo, spoglądał ludziom w twarze, śledził jego wzrok, trzymał się bliżej – próbował mu wierzyć, ale nie widział nic, nigdy nie widział nic, zaledwie cień w jego źrenicach i tę czujność, która doprowadzała go do rozdrażnienia, bo miał wrażenie, że trzymał przed nim jakiś ważny sekret, bo brał jego nerwy w garść jakby chwytał włosy na potylicy i wlókł go, za sobą, w ten cholerny obłęd. Próbował mu wierzyć, ale Bohler był człowiekiem niepewnych zmysłów, nie wiedział nigdy, czy jest trzeźwy, czy patrzy na niego, kiedy patrzył w ten uważny sposób, czy wie, dokąd go prowadzi, choć w ostateczności nie miało to właściwie znaczenia dokąd, nie obchodziło go dokąd, szedł po prostu za nim, bo Munch mu na to czasem pozwalał, udawał, że wie, dokąd idą, choć wiedział jedynie, że to całkiem miłe, mieć dokąd iść i iść tam razem, nic więcej, szczególnie nie to, dokąd właściwie.
Dojrzał w końcu to szybkie spojrzenie – zaskakująco wyraźne, jakby tęczówki tężały mu w zimne, wyrachowane złoto, ostre na ciemniejszej krawędzi, a potem nagle Munch cofnął się i szarpnął go za rękaw, wcisnął go w ciasną wnękę, uderzając jego plecami o chłodny mur, przytrzymał go w miejscu mocnym uściskiem dłoni i szorstkim warknięciem jakby pluł komendą w niesfornego psa, gotowy złapać go za kark i przymusić do posłuszeństwa. Krzywy, zadowolony uśmieszek wygiął mu wargi niepowstrzymanym odruchem, kiedy znajdował jego pociemniałe spojrzenie, jak gdyby miał zuchwałość myśleć jeszcze naiwnie, że była w tej stanowczości przyjemniejsza intencja i nie zamierzał stawiać przeciw niej szczególnego oporu, ale kiedy próbował przysunąć rękę do jego biodra, Munch nie wydawał się wcale zwracać na to uwagi i w końcu uśmiech wykrzywiał się w butny, niezadowolony grymas.
– Skończmy wreszcie ten cyrk, Bohler – warknął z naburmuszoną złością i szarpnął ręką, wyrywając rękaw z jego palców, odpychając go od siebie impulsywnym szarpnięciem, by wyślizgnąć się spomiędzy niego a ściany i ruszyć mocnym, zdecydowanym krokiem przez kładkę, rozdrażnionym spojrzeniem odnajdując ramię rosłego mężczyzny widoczne zza winkla. Nie zastanawiał się – czuł prawie, jak Munch dyszy mu w kark, czuł prawie na nim jego palce, czuł, że należało w końcu to wszystko zakończyć, ten cholerny obłęd, te koszmary, pozbyć się tego człowieka, który wciąż tkwił obok nich, na miłość bogów, czy nie mógł w końcu zniknąć? Własny gniew zaskoczył jego samego, nagły impuls złości, na Muncha, na jego dom, do którego nie chciał wracać, na przeklętego Görana, który chciał go do niego zawlec. Wpił palce w ramię stojącego tam człowieka, szarpnął nim, zmuszając go, żeby się odwrócił, żeby spojrzał na niego z zaskoczonym gniewem, był wysoki, miał stalowoszare oczy, jak tamten cholerny kruczy oficer, który trzymał go za gardło i wrzucił go do ciupy, to rozsierdziło go jeszcze bardziej.
– Czego ty kurwa chcesz, co? – warknął; zaklęcie spływające na język smakowało słodko, czarne żyły zakłębiły mu się płytko pod skórą, węże sunące z szyi na policzki, ku zachodzącym bielą źrenicom – Brjóta... – i dłoń zaciskająca się nagle na karku, ciągnąca go szarpnięciem w tył, ale to nie był Munch, nie widział Bohlera, tylko drugą sylwetkę wysuwającą się z boku, której nie widział wcześniej, tylko pięść zmierzającą ku ustom zakrztuszonym urwanym zaklęciem i nagły rozbłysk bólu, migotanie złota, czarne kwiaty na białym suficie, trzask czaszki o kafle i jebany ślepy gówniarz, kiedy wywracał niemrawo błękitem oczu przez jaskrawość ogłuszenia.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 07.02.2001 – Kładka nad ulicą – E. Munch & F. Hilmirson Pią 24 Lut - 0:11
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Istniał czas, kiedy wydawało mu się, że wiedział, jak wyglądała wolność – znał jej smak, wyściełający tkliwe wnętrze policzków, wciąż jeszcze purpurowe i ogorzałe od krzyku, czuł jak oplatała się ciasną determinacją wokół mostka, plewiła umysł z chwastów rozrastającego się pod skroniami strachu, kładła się na źrenicach kołdrą grubszą i cieplejszą niż nadwyrężone uciskiem powieki; sądził, że mu się udało, bo nie słyszał już za plecami miarowego dudnienia cudzych kroków, nie czuł oddechu zastygającego na szyi dropiatą trwogą, Göran nigdy nie zamierzał jednak pozwolić mu uciec – pozwolił mu jedynie biec przed siebie, nie dalej niż na odległość napiętej cięciwy własnego gniewu. Trzymał więc swoją wolność przewiązaną wokół szyi jak stryczek i podduszał się nią za każdym razem, gdy próbował przedłużyć fragment, jaki dzielił go od końca jutowej liny – krztusił się wspomnieniami, które podchodziły do gardła wraz z pecyną przetrawionego żołądka, klęczał nad truchłem własnego życia, czując, jak szorstka dłoń wsuwa mu się z powrotem pomiędzy trzewia, więc płatał miękką tkankę swego ciała, próbując odnaleźć miejsce, gdzie stygł dotyk jego palców, rozerwać paznokciami arterie, w których tętniła jego obecność, nakryć swoje ciało bliznami, aż jedynym bólem, jaki będzie znało, stanie się ten zadany przez niego samego; choć ramiona miał białe od blizn, a serce wygłuszone zgrubiałą spoiną osierdzia, nie potrafił oswoić snów, w których Göran rozcinał go nożem wzdłuż linii mostka i zdejmował skórę z naprężonych mięśni, wciąż kurczących się odruchem żywego organizmu – budził się z krzykiem na ustach i dłonią Funiego zatrzymaną pomiędzy szóstym a siódmym wyrostkiem kręgosłupa. Nigdy nie przyznał się, że lubił, kiedy dotykał go w ten sposób – ciepło jego palców było jedyną rzeczą, która pozwalała mu odnaleźć się z powrotem w rzeczywistości, upewnić, że nie leżał w zwilgotniałej piwnicy, że nie był jeszcze martwy; nie posiadał słów dość miękkich, by ułożyły się w wyraz podobnej tkliwości, wszystkie kaleczyły mu język i uwierały w cieśninie przełyku, wszystkie sięgały zbyt głęboko pomiędzy żebra, by nie czuł się, jakby ktoś znów próbował wyrwać z niego wnętrzności, kęs po kęsie, aż pozostanie tylko szkielet, którego szkliwo nie potrafiło odczuć ciepła cudzych palców.
Potrzebował, aby ktoś zagłuszył jego ciało, rozebrał je z fantomowego bólu przeszłości, który, choć nigdy w zupełności nie znikał, przemieszczał się pod uciskiem innego okrucieństwa i to mu wystarczało – zbierał cudze ciepło jak wygłodniały pies, zadowalając się rzucanymi mu pod stół chrząstkami, kośćmi, z których obgryzał ostatnie spłachcie zbrzydłego mięsa; satysfakcjonowały go brudne, śmierdzące dłonie, sięgające łapczywie pod materiał bielizny, tęchnący alkoholem oddech i łapczywość zębów, pozostawiających na jego skórze zaczerwienione ślady – uśmiechał się kpiąco, gdy ktoś spychał go na kolana lub dociskał lędźwie do stalowej deski sedesu, bo potrzebował jedynie ciepła, paznokci ścierających z niego skorupę zeschniętych wspomnień, piekących rozlewisk czerwieni, które pulsowały tak mocno, że przykładając dłoń do sińca, mógł słyszeć rytm własnego tętna. Obecność Funiego nie przypominała spotkań z mężczyznami, którym pozwalał przywłaszczać sobie własne ciało, ale nie przypominała też miłości – mimo to, kiedy jego cień znów przybrał kształt Görana, poczuł w piersi ukłucie strachu dwa razy dotkliwsze niż zazwyczaj; blondyn uśmiechał się przekornie, sięgając dłonią do jego biodra, w on wyobraził sobie jego czaszkę rozbitą wpół na brudnej ziemi, spływającą po twarzy krew i serce bijące poza kołyską żeber. Źrenice rozszerzyły mu się wyraźnie, pożerając złote obręcze tęczówek, mięśnie napięły się i zdrętwiały, a rysy twarzy ociosały fizjonomię jak nożem; jego strach przypominał zwierzęcy instynkt – pokazywał zęby i jeżył się na karku pióropuszem sztywnej sierści, on wciąż tkwił tymczasem w osobliwym paraliżu, dociskając przyjaciela do ściany i oddychając tak płytko, jak pozwalał mu na to zawężony przesmyk tchawicy – kiedy spotkał Görana pod koniec grudnia, skrwawiał się powoli we własnym ciele, zapełniając w piersi kałużę ogorzałej czerwieni, dygotał w torsjach na rozmokniętym deszczem betonie, nabity na żerdź własnych żeber, lecz nawet wtedy nie potrafił rozgryźć jego tętnicy pomiędzy zębami, opleść sobie aorty wokół knykci i wyszarpnąć serca z kieszeni nabrzmiałego gniewem osierdzia. Nie potrafił z nim wygrać – nim zdążył podjąć decyzję, Funi targnął się jednak do przodu, wychodząc na blade światło ulicy.
Poczuł, jak jego tętno potknęło się o własny akord, zaciskając się gruzłem u wylotu gardła, a serce wgniotło się głęboko pomiędzy pręty żeber, jakby próbowało schować się przed rzeczywistością, przecisnąć na zewnątrz więżącej je klatki i wyrwać się z ciała wraz z podchodzącą pod przełyk plwociną. Odwrócił się gwałtownie, zaciskając palce na brzegu metalowej balustrady, dopóki knykcie nie naciekły mu brzydkim, bladym odcieniem, który sprawiał wrażenie, jakby kości miały zaraz przebić się przez cienki pergamin skóry – ciało rwało go do ucieczki, tymczasem uparcie stał w miejscu, nie rozumiejąc ciężaru wgniatającego stopy pomiędzy szare kafle betonu; ulica naszła mu winietą zakradającej się na bielmo ciemności i przez chwilę słyszał tylko syk wypowiadanego przez zęby zaklęcia, które urwało się nagłym westchnieniem, zdławionym przez haust odkrztuszanego powietrza. Sięgnął spojrzeniem w prawo akurat w chwili, gdy barczysty mężczyzna chwycił Funiego za kołnierz, rozbijając pięść o chrząstkę skrzywionego nosa – na jego twarz, choć wciąż zbladłą, wyboczył grymas poruszonego rozdrażnienia, ciężar niezrozumiałej odpowiedzialności, która wzniosła wargi do rozeźlonego parsknięcia. Krew prysnęła na chodnik, tonąc w brudnej kałuży stopniałego śniegu – pomyślał, że powinien go tu zostawić, lecz dłoń odruchowo zacisnęła mu się w pięść, żłobiąc paznokciami wgniecenia w miękkim śródręczu.
– Meiða-kviðir – zawsze zapominał, jak gładko zaklęcia leżały mu na języku, jak posłusznie przeciskały się przez gardło i stawały na warcie za fortyfikacją ściśniętych zębów, spienione jak ogary przygotowane do ataku; trzymał je na smyczy własnych arterii, a kiedy te wpełzały czernią wzdłuż przedramion i wspinały się winoroślą przez szyję, aż na pobladłą twarz, pozwalał sobie nareszcie rozkurczyć dłoń, by kłapały zębami, złaknione krwi. Oczy zaszły mu bielą zakazanej magii, rosły mężczyzna, który chylił się nad ciałem Funiego, zatoczył się tymczasem do tyłu, łapiąc się za rozdarty inkantacją brzuch, uciskając bezład odsznurowanych jelit z powrotem w głąb rozjątrzonych trzewi. Drugi osiłek, którego twarz, teraz widziana z bliska, nie przypominała już surowej fizjonomii Görana, zaklął głośno pod nosem, zwracając się w jego stronę obuchem zaciśniętej pięści – knykcie wgniotły się w tkliwe nadbrzusze, a on zgiął się w pół, uderzając lędźwiami o brzeg balustrady. Kiedy wzniósł głowę, biel jego spojrzenia wydawała się jednak zgęstnieć, jakby mogła podtopić skierowane ku niej źrenice – mężczyzna zamachnął się ręką, siłą przygniatając go do betonowej ściany, wyrywając z krtani przytłumione westchnienie, lecz także syk kolejnego zaklęcia. – Hrinda – któremu nie towarzyszył już nawet krzyk; jedynie huk wyłamanej okiennicy i przytłumiony chrobot, z jakim ciało uderzyło o ziemię.
– Jesteś naprawdę głupi, gdyby to był… – urwał, niezadowolony drgnieniem emocji na strunie własnego głosu, zaraz przymrużył więc oczy, stając nad Funim i zanim ten zdążyłby odkleić potylicę od brudnych kafli betonowego przejścia, kopnął go w nos tak mocno, że krew odprysnęła deseniem na pobliską ścianę. – Spieszy ci się do grobu? Mogę zaoferować ci bilet w jedną stronę. – przykucnął, nachylając się tak blisko, że jego twarz zawisła tuż nad jasnym licem ślepca, po czym, gdy źrenica zaczęła wychylać się spod bieli oka, wyciągnął dłoń, chwytając go mocno za żuchwę i zmuszając, by spojrzał w jego stronę. – Tylko ja.
Potrzebował, aby ktoś zagłuszył jego ciało, rozebrał je z fantomowego bólu przeszłości, który, choć nigdy w zupełności nie znikał, przemieszczał się pod uciskiem innego okrucieństwa i to mu wystarczało – zbierał cudze ciepło jak wygłodniały pies, zadowalając się rzucanymi mu pod stół chrząstkami, kośćmi, z których obgryzał ostatnie spłachcie zbrzydłego mięsa; satysfakcjonowały go brudne, śmierdzące dłonie, sięgające łapczywie pod materiał bielizny, tęchnący alkoholem oddech i łapczywość zębów, pozostawiających na jego skórze zaczerwienione ślady – uśmiechał się kpiąco, gdy ktoś spychał go na kolana lub dociskał lędźwie do stalowej deski sedesu, bo potrzebował jedynie ciepła, paznokci ścierających z niego skorupę zeschniętych wspomnień, piekących rozlewisk czerwieni, które pulsowały tak mocno, że przykładając dłoń do sińca, mógł słyszeć rytm własnego tętna. Obecność Funiego nie przypominała spotkań z mężczyznami, którym pozwalał przywłaszczać sobie własne ciało, ale nie przypominała też miłości – mimo to, kiedy jego cień znów przybrał kształt Görana, poczuł w piersi ukłucie strachu dwa razy dotkliwsze niż zazwyczaj; blondyn uśmiechał się przekornie, sięgając dłonią do jego biodra, w on wyobraził sobie jego czaszkę rozbitą wpół na brudnej ziemi, spływającą po twarzy krew i serce bijące poza kołyską żeber. Źrenice rozszerzyły mu się wyraźnie, pożerając złote obręcze tęczówek, mięśnie napięły się i zdrętwiały, a rysy twarzy ociosały fizjonomię jak nożem; jego strach przypominał zwierzęcy instynkt – pokazywał zęby i jeżył się na karku pióropuszem sztywnej sierści, on wciąż tkwił tymczasem w osobliwym paraliżu, dociskając przyjaciela do ściany i oddychając tak płytko, jak pozwalał mu na to zawężony przesmyk tchawicy – kiedy spotkał Görana pod koniec grudnia, skrwawiał się powoli we własnym ciele, zapełniając w piersi kałużę ogorzałej czerwieni, dygotał w torsjach na rozmokniętym deszczem betonie, nabity na żerdź własnych żeber, lecz nawet wtedy nie potrafił rozgryźć jego tętnicy pomiędzy zębami, opleść sobie aorty wokół knykci i wyszarpnąć serca z kieszeni nabrzmiałego gniewem osierdzia. Nie potrafił z nim wygrać – nim zdążył podjąć decyzję, Funi targnął się jednak do przodu, wychodząc na blade światło ulicy.
Poczuł, jak jego tętno potknęło się o własny akord, zaciskając się gruzłem u wylotu gardła, a serce wgniotło się głęboko pomiędzy pręty żeber, jakby próbowało schować się przed rzeczywistością, przecisnąć na zewnątrz więżącej je klatki i wyrwać się z ciała wraz z podchodzącą pod przełyk plwociną. Odwrócił się gwałtownie, zaciskając palce na brzegu metalowej balustrady, dopóki knykcie nie naciekły mu brzydkim, bladym odcieniem, który sprawiał wrażenie, jakby kości miały zaraz przebić się przez cienki pergamin skóry – ciało rwało go do ucieczki, tymczasem uparcie stał w miejscu, nie rozumiejąc ciężaru wgniatającego stopy pomiędzy szare kafle betonu; ulica naszła mu winietą zakradającej się na bielmo ciemności i przez chwilę słyszał tylko syk wypowiadanego przez zęby zaklęcia, które urwało się nagłym westchnieniem, zdławionym przez haust odkrztuszanego powietrza. Sięgnął spojrzeniem w prawo akurat w chwili, gdy barczysty mężczyzna chwycił Funiego za kołnierz, rozbijając pięść o chrząstkę skrzywionego nosa – na jego twarz, choć wciąż zbladłą, wyboczył grymas poruszonego rozdrażnienia, ciężar niezrozumiałej odpowiedzialności, która wzniosła wargi do rozeźlonego parsknięcia. Krew prysnęła na chodnik, tonąc w brudnej kałuży stopniałego śniegu – pomyślał, że powinien go tu zostawić, lecz dłoń odruchowo zacisnęła mu się w pięść, żłobiąc paznokciami wgniecenia w miękkim śródręczu.
– Meiða-kviðir – zawsze zapominał, jak gładko zaklęcia leżały mu na języku, jak posłusznie przeciskały się przez gardło i stawały na warcie za fortyfikacją ściśniętych zębów, spienione jak ogary przygotowane do ataku; trzymał je na smyczy własnych arterii, a kiedy te wpełzały czernią wzdłuż przedramion i wspinały się winoroślą przez szyję, aż na pobladłą twarz, pozwalał sobie nareszcie rozkurczyć dłoń, by kłapały zębami, złaknione krwi. Oczy zaszły mu bielą zakazanej magii, rosły mężczyzna, który chylił się nad ciałem Funiego, zatoczył się tymczasem do tyłu, łapiąc się za rozdarty inkantacją brzuch, uciskając bezład odsznurowanych jelit z powrotem w głąb rozjątrzonych trzewi. Drugi osiłek, którego twarz, teraz widziana z bliska, nie przypominała już surowej fizjonomii Görana, zaklął głośno pod nosem, zwracając się w jego stronę obuchem zaciśniętej pięści – knykcie wgniotły się w tkliwe nadbrzusze, a on zgiął się w pół, uderzając lędźwiami o brzeg balustrady. Kiedy wzniósł głowę, biel jego spojrzenia wydawała się jednak zgęstnieć, jakby mogła podtopić skierowane ku niej źrenice – mężczyzna zamachnął się ręką, siłą przygniatając go do betonowej ściany, wyrywając z krtani przytłumione westchnienie, lecz także syk kolejnego zaklęcia. – Hrinda – któremu nie towarzyszył już nawet krzyk; jedynie huk wyłamanej okiennicy i przytłumiony chrobot, z jakim ciało uderzyło o ziemię.
– Jesteś naprawdę głupi, gdyby to był… – urwał, niezadowolony drgnieniem emocji na strunie własnego głosu, zaraz przymrużył więc oczy, stając nad Funim i zanim ten zdążyłby odkleić potylicę od brudnych kafli betonowego przejścia, kopnął go w nos tak mocno, że krew odprysnęła deseniem na pobliską ścianę. – Spieszy ci się do grobu? Mogę zaoferować ci bilet w jedną stronę. – przykucnął, nachylając się tak blisko, że jego twarz zawisła tuż nad jasnym licem ślepca, po czym, gdy źrenica zaczęła wychylać się spod bieli oka, wyciągnął dłoń, chwytając go mocno za żuchwę i zmuszając, by spojrzał w jego stronę. – Tylko ja.
Funi Hilmirson
Re: 07.02.2001 – Kładka nad ulicą – E. Munch & F. Hilmirson Czw 9 Mar - 0:15
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Czasami zastanawiał się, czy Munch w ogóle należał do tych samych warstw rzeczywistości: czy wypełznął z jakiegoś ciemnego, wypchanego grząską smołą i kośćmi przesmyku pomiędzy dniem a nocą, horyzontem a niebem, czarną tęczówką a włóknem tęczówki jego matki (wyobrażał sobie, że były tak samo złote i upiorne) albo spomiędzy jej palczasto zagiętych na zgniłym sercu żeber, może wywlókł się z cieśniny za dziecięcą szafą, w której ginęły rzeczy i nigdy się nie znajdowały, może tak naprawdę nie miał nawet matki, jeszcze bardziej niż on sam, chociaż podobne teorie zakrawały o szaleństwo i może – czasami myślał, że może – w tym tkwił sposób, żeby go pojąć, znaleźć go w tym przesmyku, w którym się zgubił w którymś momencie życia i nigdy stamtąd nie wyszedł, wciąż trwał między tymi warstwami teraz i wcześniej, między istnieniem a śmiercią. Czasami wydawało mu się, że Göran był jedyną rzeczą, która jeszcze go tutaj trzymała, bo sprawiał, że spojrzenie trzeźwiało mu nagle tak, jakby wynurzył się na powierzchnię, gdzie światło było za ostre dla półistnienia, więc wyostrzał się na ostrzałce swoich ciężkich kości, by nie zostać w tyle i nie dać się pożreć temu, co czaiło się nad taflą delirium. Czasami nie wiedział, czy Munch bywał w ogóle zupełnie przytomny, w innych momentach – choć czasem obchodził się z nim gniewnym okrucieństwem, do jakiego jedynie przytomność mogła człowieka doprowadzić. Czasami bywał miękki; łyżka przebarwiona podgrzanym narkotykiem uderzała o podłogę, a jego rysy miękły jak rozcieńczone, ciało osuwało się na kanapę ze spokojem, którego mu zazdrościł, tęczówka ginęła w źrenicy i nie było więcej żadnego pomiędzy, tylko ta druga warstwa, w której nie było strachu, tylko wszystkie te rzeczy zgubione za szafkami, może nawet bogowie. Zawsze wydawał się odległy, oddalony o dystans, dla którego ludzie nie posiadali żadnej miary, może rzecz leżała w atomach i ich zwodniczej naturze, a może w tym, że oboje byli zgubieni, ale zgubieni w innych miejscach, więc to tak, jakby nigdy naprawdę się nie spotykali, nigdy naprawdę się nie dotknęli, chociaż wydawało mu się, że tak było, kiedy wsuwał mu palce między kręgi; może spotykali się wtedy w jeszcze innym miejscu, w ciszy pomiędzy koszmarami.
Przenikliwy pisk wypełnił mu uszy, kiedy trzask głowy o podłogę przetoczył się przez jego świadomość nagłym rozbłyskiem jaskrawej pustki, ciemność pożarła na moment spojrzenie, gdzieś w tym wszystkim błyszczały oczy valravnów jak krople krwi, ale nie mógł właściwie na nie spojrzeć, wiedział tylko, że tam były, a on może leżał już na nagim kamieniu ołtarza, czekając aż uwolnią jego duszę od ciężaru ciała. Trwało to krótką chwilę, mrugnięcie i chrobot płyt czaszki wskakujących z powrotem na miejsce, potem skronie wypełnił mu ostry ból, nad sobą spostrzegł brudne cętkowanie zszarzałego sufitu, trzask okna wybijanego odrzuconym zaklęciem ciałem wtłoczył go w trzeźwość tak nagle, że zachłysnął się prawie oddechem, a potem zachłysnął się potem własną krwią spływającą mu do gardła. Odkrztusił ją, wywracając białkiem oczu, znajdując wreszcie bladą twarz Muncha gdzieś nad sobą, między pląsem znikających plam, prawie się do niego uśmiechnął, tak sądził, miał głupią ochotę się roześmiać, choć nie było w tym wszystkim nic śmiesznego: jak mógł dać się tak łatwo? Może dlatego nie mógł powstrzymać grymasu podciągającego mu wargę, odsłaniającą skrwawione zęby, kotwicząc swoją przytomność na gniewie Muncha, może śmiał się też z niego, bo był tak samo głupi, bo został, bo jeszcze tutaj był; może uśmiechał się przez niedowierzanie. Chciał podnieść głowę, ale w tym momencie mocne podbicie buta trzasnęło go w twarz tak mocno, że głowa odskoczyła mu w tył, coś paskudnie chrupnęło, a on miał wrażenie, że czaszka pękła mu wpół; podniósł odruchowo dłonie do rozkrwawionego nosa, z jękiem zwijając się na ziemi, próbując złapać się rozchybotanymi myślami o burtę rzeczywistości rozmazującej się nagle, bo oczy wypełniły mu się szklistą łzawością. Poczuł palce wpijające mu się w żuchwę i zamrugał, wpijając własne w nadgarstek trzymającej go ręki, w końcu napotykając zawisłe blisko złote spojrzenie.
– Lepiej się, kurwa, pospiesz – odwarknął, czując jak głos bulgocze mu wraz z plwociną w gardle; wściekając się, choć coś w nim wciąż kurczyło się w podnieconym zadowoleniu, a posmak krwi wypełniał mu usta; jakby instynktownie lgnął do tych słów, do dłoni trzymającej go za szczękę, do dłoni, którą chętnie wypełniał swoim ciałem, do okrutnej zaborczości, w której rozpoznawał przetrąconą czułość, jak rozpoznać można borówkę w wilczej jagodzie. – Bo wygląda, jakby grób czekał już na mnie za każdym rogiem – wycharczał, sięgając rękoma wyżej, do jego łokcia i do ramienia, łapiąc go za płaszcz i szarpiąc mocno, przewracając się jednocześnie przez bok, by pociągnąć go siłą i ciężarem ciała na podłogę. Przez mgłę puszczającego zamroczenia wczepił się w wełnę ubrania, przycisnął go do ziemi, podciągając się na kolana na tyle, by móc zamachnąć się w końcu pięścią i rozbić kostki o jego szczękę tak mocno, że siłę uderzenia poczuł w kościach nadgarstka i sapnął, opryskując go krwią, która spłynęła mu na usta. Rozluźnił się nagle, z cięższym oddechem, pochylony nad nim, z krwawą śliną skapującą mu z wargi, spojrzeniem rozpoznając dopiero czerwień rozlaną na posadzce, czerwień pod głową Muncha, pod którą wsunął mimowiednie palce, zaraz rozumiejąc, że nie należała do niego, że czyjeś trzewia leżały wyszarpnięte na podłogę obok. Ostry smród przewrócił mu żołądek.
– Kiedyś wieszczki – wydusił z siebie, patrząc na poskręcane, paskudne zwoje jelit – wieszczyły z takich rzeczy. Te prawdziwe, nie takie jak dzisiaj – słowa rozmiękały mu w ustach, oślizgłe od smakującej rdzą śliny. Spojrzał na niego, trzymając go jeszcze palcami za kołnierz, wspierając na nim ciężar barków. – Wiesz, co ja tu widzę? – Na skórze Muncha czerwieniła się krew, chyba jego własna, kapało mu wciąż z nosa, czuł wilgoć na brodzie. – Widzę człowieka wytrzewionego przez ciebie jak zwierzę, więc dlaczego czuję się ciągle, jakbyśmy byli pieprzonymi, poszczutymi zaplutym psem, zającami? – Zacisnął palce mocniej, podciągając zwitek dłoni pod jego grdykę, pochylając się nad nim bardziej, może jeszcze przez ból, może przez złość, może dlatego, że został i o to właściwie chciał go zapytać. – Kto cię tego nauczył? Twój tatuś? – spytał, podnosząc głos przy ostatnim słowie, jak gdyby chciał go wywołać zza rogu, ale nikt mu nie odpowiedział, uśmiechnął się więc tylko kącikami naciekłych krwią ust. – Może mnie też nauczy.
Przenikliwy pisk wypełnił mu uszy, kiedy trzask głowy o podłogę przetoczył się przez jego świadomość nagłym rozbłyskiem jaskrawej pustki, ciemność pożarła na moment spojrzenie, gdzieś w tym wszystkim błyszczały oczy valravnów jak krople krwi, ale nie mógł właściwie na nie spojrzeć, wiedział tylko, że tam były, a on może leżał już na nagim kamieniu ołtarza, czekając aż uwolnią jego duszę od ciężaru ciała. Trwało to krótką chwilę, mrugnięcie i chrobot płyt czaszki wskakujących z powrotem na miejsce, potem skronie wypełnił mu ostry ból, nad sobą spostrzegł brudne cętkowanie zszarzałego sufitu, trzask okna wybijanego odrzuconym zaklęciem ciałem wtłoczył go w trzeźwość tak nagle, że zachłysnął się prawie oddechem, a potem zachłysnął się potem własną krwią spływającą mu do gardła. Odkrztusił ją, wywracając białkiem oczu, znajdując wreszcie bladą twarz Muncha gdzieś nad sobą, między pląsem znikających plam, prawie się do niego uśmiechnął, tak sądził, miał głupią ochotę się roześmiać, choć nie było w tym wszystkim nic śmiesznego: jak mógł dać się tak łatwo? Może dlatego nie mógł powstrzymać grymasu podciągającego mu wargę, odsłaniającą skrwawione zęby, kotwicząc swoją przytomność na gniewie Muncha, może śmiał się też z niego, bo był tak samo głupi, bo został, bo jeszcze tutaj był; może uśmiechał się przez niedowierzanie. Chciał podnieść głowę, ale w tym momencie mocne podbicie buta trzasnęło go w twarz tak mocno, że głowa odskoczyła mu w tył, coś paskudnie chrupnęło, a on miał wrażenie, że czaszka pękła mu wpół; podniósł odruchowo dłonie do rozkrwawionego nosa, z jękiem zwijając się na ziemi, próbując złapać się rozchybotanymi myślami o burtę rzeczywistości rozmazującej się nagle, bo oczy wypełniły mu się szklistą łzawością. Poczuł palce wpijające mu się w żuchwę i zamrugał, wpijając własne w nadgarstek trzymającej go ręki, w końcu napotykając zawisłe blisko złote spojrzenie.
– Lepiej się, kurwa, pospiesz – odwarknął, czując jak głos bulgocze mu wraz z plwociną w gardle; wściekając się, choć coś w nim wciąż kurczyło się w podnieconym zadowoleniu, a posmak krwi wypełniał mu usta; jakby instynktownie lgnął do tych słów, do dłoni trzymającej go za szczękę, do dłoni, którą chętnie wypełniał swoim ciałem, do okrutnej zaborczości, w której rozpoznawał przetrąconą czułość, jak rozpoznać można borówkę w wilczej jagodzie. – Bo wygląda, jakby grób czekał już na mnie za każdym rogiem – wycharczał, sięgając rękoma wyżej, do jego łokcia i do ramienia, łapiąc go za płaszcz i szarpiąc mocno, przewracając się jednocześnie przez bok, by pociągnąć go siłą i ciężarem ciała na podłogę. Przez mgłę puszczającego zamroczenia wczepił się w wełnę ubrania, przycisnął go do ziemi, podciągając się na kolana na tyle, by móc zamachnąć się w końcu pięścią i rozbić kostki o jego szczękę tak mocno, że siłę uderzenia poczuł w kościach nadgarstka i sapnął, opryskując go krwią, która spłynęła mu na usta. Rozluźnił się nagle, z cięższym oddechem, pochylony nad nim, z krwawą śliną skapującą mu z wargi, spojrzeniem rozpoznając dopiero czerwień rozlaną na posadzce, czerwień pod głową Muncha, pod którą wsunął mimowiednie palce, zaraz rozumiejąc, że nie należała do niego, że czyjeś trzewia leżały wyszarpnięte na podłogę obok. Ostry smród przewrócił mu żołądek.
– Kiedyś wieszczki – wydusił z siebie, patrząc na poskręcane, paskudne zwoje jelit – wieszczyły z takich rzeczy. Te prawdziwe, nie takie jak dzisiaj – słowa rozmiękały mu w ustach, oślizgłe od smakującej rdzą śliny. Spojrzał na niego, trzymając go jeszcze palcami za kołnierz, wspierając na nim ciężar barków. – Wiesz, co ja tu widzę? – Na skórze Muncha czerwieniła się krew, chyba jego własna, kapało mu wciąż z nosa, czuł wilgoć na brodzie. – Widzę człowieka wytrzewionego przez ciebie jak zwierzę, więc dlaczego czuję się ciągle, jakbyśmy byli pieprzonymi, poszczutymi zaplutym psem, zającami? – Zacisnął palce mocniej, podciągając zwitek dłoni pod jego grdykę, pochylając się nad nim bardziej, może jeszcze przez ból, może przez złość, może dlatego, że został i o to właściwie chciał go zapytać. – Kto cię tego nauczył? Twój tatuś? – spytał, podnosząc głos przy ostatnim słowie, jak gdyby chciał go wywołać zza rogu, ale nikt mu nie odpowiedział, uśmiechnął się więc tylko kącikami naciekłych krwią ust. – Może mnie też nauczy.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 07.02.2001 – Kładka nad ulicą – E. Munch & F. Hilmirson Nie 26 Mar - 0:32
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Czuł się, jakby cienka linia jego tętna była doszyta do ciała niedokładnym, rychłym ściegiem, przewiązanym zbyt słabo pomiędzy haczykami chrząstek – przyklejała się do osierdzia i gubiła się w korytarzach krwiobiegu, błądząc i wycofując się pod prąd jego żył, potykając się o włókna przetrąconych narządów; czasem nie słyszał swojego serca wcale, a wtedy jego ciało osuwało się ze stelaża żeber, manekin kręgosłupa uginał się w lędźwiach, czarna plwocina wspomnień nachodziła w torsjach pod gardło, aż klęczał na brudnej podłodze, po raz kolejny opierając się śmierci – Göran nauczył go naciągać puls tak, jak naciąga się mięso na rzeźniczy hak, wabić go w szparę krwawiącej rany i chwytać w garść, gdyby próbował wydostać się na zewnątrz. Miał ręce nacięte bliznami aż po zgięcie łokcia – nie pamiętał barwy, jaką przybierała jego skóra, zanim nie pokryła jej warstwa białych zgrubień, rys tak precyzyjnych, jakby próbował upewnić się, że zedrze z siebie całą tkankę, aż stanie się kimś nowym, kimś, kto nie pamiętał chropowatego podłoża piwnicy, zaklęć rozdzierających powłoki ciała i czułej dłoni, przeczesującej włosy z rozgorączkowanego czoła; był pewien, że mógł pozbyć się wspomnień Görana jedynie poprzez pozbywanie się fragmentów samego siebie, więc zaciskał swój gniew wokół rękojeści noża, wsuwał skalpel głęboko pomiędzy mięśnie i przeciągał tętno siłą, dopóki nie ułożyło się w miejscu, gdzie dawniej w dłoniach zagłębiała się topografia linii papilarnych. Żył tylko dlatego, że wymuszał na sobie oddychanie, łajał nieposłuszeństwo własnego ciała jak łaja się cyrkowe zwierzę – batem, który pozostawia na karku skrwawione pręgi.
Funi nigdy go nie pytał, a on nigdy mu nie wytłumaczył – kiedy budził się w krzykiem stygnącym na rozchylonych wargach i dreszczem przesuwającym się między szpulkami kręgosłupa, czuł się, jakby własne kości uwierały go w trzewia, a stawy skręcały się w bolesne gruzły, uwięzione w zgięciach podciągniętych kończyn; odwracał wzrok od własnych koszmarów, ukrywając je pod powiekami i przełykając w dół gardła wraz z flegmą podchodzących na podniebienie mdłości – przyzwyczaił się do szorstkiej warstwy swojej egzystencji, bo łatwiej było mu wykrzywić usta w grymas niż w uśmiech, łatwiej pozostawić na ciele sińce niż pąs czułego pocałunku, tymczasem ciało Funiego zawsze było ciepłe i miękkie, palce, którymi przesuwał wzdłuż jego kręgosłupa, nie nosiły na opuszkach skazy zdartego naskórka, a jemu wydawało się, że za każdym razem, kiedy go dotykał, musiał czuć egzuwium zaschniętego na ciele gniewu i nie miał dość odwagi, by zdrapać je z niego brzegiem paznokcia; przesuwał jedynie palcami po zgrubieniach kości, przykładał ciepłe śródręcze do zgarbionych pleców, wyczuwając dreszcz przesuwający się wzdłuż odsłoniętego rdzenia – nigdy nie patrzyli sobie przy tym w oczy, jakby w ten sposób mogli uniknąć świadomości, że emocje, które rozrywały włókna ukamienowanego pod żebrami serca, były czymś więcej niż tylko senną marą, ułudnym wyobrażeniem zalewającym umysł, gdy za oknem panowała ciemność. Utrzymywał dwie linie swojego życia po przeciwnych stronach ciała, nigdy o nic go nie prosząc i nigdy za nic mu nie dziękując; chwytał jego uśmiechy pomiędzy zęby i zaciskał dłonie mocniej na odsłoniętym ramieniu, jakby próbował przypomnieć nie tylko jemu, ale przede wszystkim sobie, że trzymała ich przy sobie pragmatyczna intencja przetrwania – nic więcej. Teraz, kiedy stał nad wypatroszonym ciałem mężczyzny, którego krew przeciekała leniwie między fugami chodnika, poczuł, jak przekonanie to unosi się pod jego osierdziem, wyparte przez zardzewiały gwóźdź wątpliwości – niewygodna trzeźwość przedarła się przez biel spojrzenia, nawracając spłachciami poszarpanej pamięci, odkształconej fasonem zaciśniętych zębów; kiedy umierał na podłodze brudnej łazienki, wydawało mu się, że huk fajerwerków dobywał się z wnętrza jego serca, ale dłoń Funiego zostawiała wyraźny ślad na jego czole, iskierki świadomości lgnęły do miejsca, w którym opuszka palca stykała się z wilgotną skórą – ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był chłód kafelków przy rozgorączkowanej skroni i błękit jego spojrzenia; przez chwilę był pewien, że patrzył w odsłonięte niebo.
Tym razem, kiedy spojrzał mu w oczy, ogarnęła go złość – przed chwilą był gotowy bronić go przed Göranem, a teraz walczył z pragnieniem, by zacisnąć palce mocniej na jego żuchwie, dopóki paznokcie nie wgryzą się w miękką skórę, a oczy nie wypłyną z wklęsłych orbit czaszki; często wyobrażał sobie rozmaite sposoby, na jakie zdołałby go zabić – widok świeżej krwi sprawił, że miał ochotę wyszarpnąć je sobie wszystkie na raz, rozchylić mu żebra jak rozchyla się rosochate gałęzie krzewów, szarpnąć za serce i oderwać je od łodygi aorty, aż zwiędnie mu w ramionach. Wściekłość zawsze dojrzewała w jego ciele z impulsywną gwałtownością – była pierwszym odruchem, jaki znał i jedynym, który był w stanie przynieść mu ulgę; Funi musiał wyczuć drgnienie w jego palcach, ten charakterystyczny, zwodniczy czerw gniewu, wyłaniający się bladym połyskiem spomiędzy mgły rozlanego po źrenicach białka, bo chwycił go za płaszcz i szarpnął mocno, pociągając siłą na brudny beton. Zacisnął zęby, próbując wyrwać się do przodu, cios w szczękę ogłuszył go jednak falą przeciągłego bólu, który wyrwał z gardła stłumiony jęk, brzmiący bardziej jak warkot dzikiego zwierzęcia – krwawa ślina skapywała mu na twarz z rozciętej wargi Hilmirsona, tymczasem jego własna pozostawiała w ustach metaliczny posmak goryczy; czuł, jak ciężar jego barków napiera mocniej na jego pierś i wykrzywił usta w niezadowolonym paroksyzmie, zaciskając pięści, w których wciąż wrzało jeszcze echo wytłumionej złości.
– Chcesz bawić się we wróżby? – warknął, z trudem przeciskając głos przez napięte struny krtani, bo Funi podciągnął dłoń pod jego grdykę, pozostawiając w tchawicy przesmyk spłyconego oddechu. – Przepowiadam ci krótką i wyjątkowo paskudną przyszłość. – cienki strumień krwi, ociekający wzdłuż brody, kapał mu na twarz, pozostawiając na policzkach zaczerwienione piegi, spływając wzdłuż linii nosa i stygnąc na ustach smakiem cudzego życia – nad oczami zawisł mu uśmiech, złośliwy i poszerzony smugami rdzawej posoki, a on nie potrafił dłużej powstrzymać nagłego targnięcia, które chwyciło go za mostek i rozbiło czoło o nos Hilmirsona; szczęk przetrąconej chrząstki nałożył się na trzask wyłamywanych knykci, gdy wyrwał się spod nacisku ramion, wgniatając paznokcie w miękkie śródręcze i wymierzając cios w bok jego twarzy. Natrafił pięścią na twardy rząd zębów i warknął z rozdrażnieniem, dociskając plecy do metalowej barierki. – Göran nie jest moim ojcem. – imię mężczyzny ugrzęzło mu w gardle lepką flegmą, zdanie wybrzmiało jednak spokojniej niż się spodziewał, a przez biel spojrzenia przeświecił nareszcie bursztyn rozszerzonych źrenic.
Funi nigdy go nie pytał, a on nigdy mu nie wytłumaczył – kiedy budził się w krzykiem stygnącym na rozchylonych wargach i dreszczem przesuwającym się między szpulkami kręgosłupa, czuł się, jakby własne kości uwierały go w trzewia, a stawy skręcały się w bolesne gruzły, uwięzione w zgięciach podciągniętych kończyn; odwracał wzrok od własnych koszmarów, ukrywając je pod powiekami i przełykając w dół gardła wraz z flegmą podchodzących na podniebienie mdłości – przyzwyczaił się do szorstkiej warstwy swojej egzystencji, bo łatwiej było mu wykrzywić usta w grymas niż w uśmiech, łatwiej pozostawić na ciele sińce niż pąs czułego pocałunku, tymczasem ciało Funiego zawsze było ciepłe i miękkie, palce, którymi przesuwał wzdłuż jego kręgosłupa, nie nosiły na opuszkach skazy zdartego naskórka, a jemu wydawało się, że za każdym razem, kiedy go dotykał, musiał czuć egzuwium zaschniętego na ciele gniewu i nie miał dość odwagi, by zdrapać je z niego brzegiem paznokcia; przesuwał jedynie palcami po zgrubieniach kości, przykładał ciepłe śródręcze do zgarbionych pleców, wyczuwając dreszcz przesuwający się wzdłuż odsłoniętego rdzenia – nigdy nie patrzyli sobie przy tym w oczy, jakby w ten sposób mogli uniknąć świadomości, że emocje, które rozrywały włókna ukamienowanego pod żebrami serca, były czymś więcej niż tylko senną marą, ułudnym wyobrażeniem zalewającym umysł, gdy za oknem panowała ciemność. Utrzymywał dwie linie swojego życia po przeciwnych stronach ciała, nigdy o nic go nie prosząc i nigdy za nic mu nie dziękując; chwytał jego uśmiechy pomiędzy zęby i zaciskał dłonie mocniej na odsłoniętym ramieniu, jakby próbował przypomnieć nie tylko jemu, ale przede wszystkim sobie, że trzymała ich przy sobie pragmatyczna intencja przetrwania – nic więcej. Teraz, kiedy stał nad wypatroszonym ciałem mężczyzny, którego krew przeciekała leniwie między fugami chodnika, poczuł, jak przekonanie to unosi się pod jego osierdziem, wyparte przez zardzewiały gwóźdź wątpliwości – niewygodna trzeźwość przedarła się przez biel spojrzenia, nawracając spłachciami poszarpanej pamięci, odkształconej fasonem zaciśniętych zębów; kiedy umierał na podłodze brudnej łazienki, wydawało mu się, że huk fajerwerków dobywał się z wnętrza jego serca, ale dłoń Funiego zostawiała wyraźny ślad na jego czole, iskierki świadomości lgnęły do miejsca, w którym opuszka palca stykała się z wilgotną skórą – ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był chłód kafelków przy rozgorączkowanej skroni i błękit jego spojrzenia; przez chwilę był pewien, że patrzył w odsłonięte niebo.
Tym razem, kiedy spojrzał mu w oczy, ogarnęła go złość – przed chwilą był gotowy bronić go przed Göranem, a teraz walczył z pragnieniem, by zacisnąć palce mocniej na jego żuchwie, dopóki paznokcie nie wgryzą się w miękką skórę, a oczy nie wypłyną z wklęsłych orbit czaszki; często wyobrażał sobie rozmaite sposoby, na jakie zdołałby go zabić – widok świeżej krwi sprawił, że miał ochotę wyszarpnąć je sobie wszystkie na raz, rozchylić mu żebra jak rozchyla się rosochate gałęzie krzewów, szarpnąć za serce i oderwać je od łodygi aorty, aż zwiędnie mu w ramionach. Wściekłość zawsze dojrzewała w jego ciele z impulsywną gwałtownością – była pierwszym odruchem, jaki znał i jedynym, który był w stanie przynieść mu ulgę; Funi musiał wyczuć drgnienie w jego palcach, ten charakterystyczny, zwodniczy czerw gniewu, wyłaniający się bladym połyskiem spomiędzy mgły rozlanego po źrenicach białka, bo chwycił go za płaszcz i szarpnął mocno, pociągając siłą na brudny beton. Zacisnął zęby, próbując wyrwać się do przodu, cios w szczękę ogłuszył go jednak falą przeciągłego bólu, który wyrwał z gardła stłumiony jęk, brzmiący bardziej jak warkot dzikiego zwierzęcia – krwawa ślina skapywała mu na twarz z rozciętej wargi Hilmirsona, tymczasem jego własna pozostawiała w ustach metaliczny posmak goryczy; czuł, jak ciężar jego barków napiera mocniej na jego pierś i wykrzywił usta w niezadowolonym paroksyzmie, zaciskając pięści, w których wciąż wrzało jeszcze echo wytłumionej złości.
– Chcesz bawić się we wróżby? – warknął, z trudem przeciskając głos przez napięte struny krtani, bo Funi podciągnął dłoń pod jego grdykę, pozostawiając w tchawicy przesmyk spłyconego oddechu. – Przepowiadam ci krótką i wyjątkowo paskudną przyszłość. – cienki strumień krwi, ociekający wzdłuż brody, kapał mu na twarz, pozostawiając na policzkach zaczerwienione piegi, spływając wzdłuż linii nosa i stygnąc na ustach smakiem cudzego życia – nad oczami zawisł mu uśmiech, złośliwy i poszerzony smugami rdzawej posoki, a on nie potrafił dłużej powstrzymać nagłego targnięcia, które chwyciło go za mostek i rozbiło czoło o nos Hilmirsona; szczęk przetrąconej chrząstki nałożył się na trzask wyłamywanych knykci, gdy wyrwał się spod nacisku ramion, wgniatając paznokcie w miękkie śródręcze i wymierzając cios w bok jego twarzy. Natrafił pięścią na twardy rząd zębów i warknął z rozdrażnieniem, dociskając plecy do metalowej barierki. – Göran nie jest moim ojcem. – imię mężczyzny ugrzęzło mu w gardle lepką flegmą, zdanie wybrzmiało jednak spokojniej niż się spodziewał, a przez biel spojrzenia przeświecił nareszcie bursztyn rozszerzonych źrenic.
Funi Hilmirson
Re: 07.02.2001 – Kładka nad ulicą – E. Munch & F. Hilmirson Sro 12 Kwi - 23:47
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nigdy nie czuł się tak blisko niego, jak czuł się wtedy, kiedy smak krwi wżerał się w miękkość podniebienia – nawet tymi nocami, kiedy Munch pozwalał dosięgać się gdzieś na końcu swojego krzyku i dotykać tej odsłoniętej żywości zatrzaśniętej między kręgami duszy, albo tymi wieczorami, kiedy na dachu kamienicy wypalali zbierane po kieszeniach cudzesy i wygrzebane z popiołu niedopałki warte dwa oddechy, albo nawet wtedy, kiedy jego kościste palce odciskały brutalną czułość na postronkach nabrzmiałych tętnic, wyślizgując mu grunt przytomność spod rozdrażnionych zmysłów, nawet wtedy nie wyczuwał go tak blisko, choć jego skóra była we wspomnieniu wciąż tak ciepła, jakby jeszcze istniała dla niego nadzieja, a każde drgnienie mięśni przywartych do jego suchych, przeżartych robactwem kości, wzburzało w nim żywość rozedrganą do zbielałości, tej samej, która przebijała przez knykcie zaciśniętej pięści. Więc może nie był wcale tak daleko, może nieosiągalna przestrzeń pomiędzy, w której zgubiło go życie, tkwiła w jego wściekłości, w drgnieniach poruszonych warkotem strun, może mógłby go znaleźć gdzieś pomiędzy własnym oddechem, a nożem schowanym pod jego poduszką, gdyby miał tylko odwagę przekroczyć nieokreśloną granicę krótkiej cierpliwości. Może z brzytwą przyciśniętą do gardła byłby jeszcze bliżej i może w skaleczeniu przedzierającym się do pulsu rozpoznałby właściwy kształt jego zmarnowanej duszy, odczytałby z niej jego przeszłość, znaczenie wszystkich blizn wyrysowanych na jego skórze z intrygującą precyzją, może zdołałby nawet zrozumieć, na chwilę przed ciemnym strumieniem tętniczej krwi plamiącej pościel. Może zdążyłby pomyśleć, z rozbawieniem, że przypominał tego psa, który ogrzewał go nocami na prześmierdłym pleśnią materacu, a z którego została teraz tylko ta zaschnięta skorupa posoki wsączonej w spróchniałą gąbkę. Sprawiłoby mu to, na koniec, może jakąś radość – naiwną, prostoduszną satysfakcję; znaczyłby w ten sposób więcej niż znaczył kiedykolwiek, bez boskiego powołania inkrustowanego w skórę, Munch w końcu w to nie wierzył, trzymał go tylko dla tej brudnej krwi, która nie miała żadnej wartości. Może by żałował. Może rozebrałby go na części, próbując wyciągnąć z niego zrozumienie, wściekły, że zdołał go zobaczyć. Znalazłby w zamian rybie łuski w jego żyłach, kruszkę złotej farbki na przegrodzie serca, bursztyny pod żołądkiem i gruzeł niewypowiedzianego przywiązania w gardle. Wyobrażał sobie, że miałby mu więcej do pokazania niż te poskręcane jelita rozrzucone na posadzce przed nimi, z których nic nie można było odczytać, prócz obrzydliwej marności ludzkiego życia. Wyobrażał sobie, że w Munchu znalazłby smołę, poszarpane strąki jutowych sznurków i stopnie kręgosłupa wypiłowane w posrebrzane ostrza; i może złoty włos w kołtunie psiej sierści gdzieś pod stężałym językiem.
Właściwie nie był rozdrażniony; właściwie to nie był do końca gniew. To było uczucie zawieszone gdzieś pomiędzy końcami zerwanej wpół struny cierpliwości, gwałtowne szarpnięcie pęknięcia i później ta przerwa, w której spoglądał na sterczące, postrzępione żyłki, nie próbując ich ze sobą związać. Chciał wreszcie posmakować swojej krwi z jego bladych, ściągniętych grymasem ust; chciał poznać odpowiedzi. Kim był Göran? I czym była śmierć? I czy po niej nadejdzie światło? Czy trzymał złoty włos pod językiem? Swoją przepustkę do Valhalli, zamiast talarów. Kości nadgarstka pulsowały jeszcze echem wymierzonego ciosu, krew ściekała mu z nosa na wargę, z wargi na blady policzek Bohlera, czerwone kwiaty gęstej, lepkiej wdzięczności. Ból ćmił go, promieniując w górę mostka, w bruzdę między brwiami, posadzka barwiła się dywanem cudzego szkarłatu, a on we wzburzeniu potykał się o nieoczekiwany, perwersyjny entuzjazm, zawijając palce na jego ramionach, by przytrzymać go przy ziemi, obserwując jak spod mlecznej mgły wynurza się bursztyn i wściekłość Muncha zamknięta w nim jak dwa opalizujące żuki o mocnych szczękach. Mógłby się uśmiechnąć, z kwaśnym rozbawieniem, gdyby bolało mniej i gdyby nie było rzeczy pilniejszych.
– Uwielbiam wróżby – syknął impulsywnie, wgryzając się w koniec jego pytania, jak chciał wgryźć się w jego złość; drażliwa, infantylna pyskatość uniosła kąciki jego ust w grymasie przypominającym uśmiech, odsłaniając skropione krwią szkliwo, jakby chciał go jeszcze podjudzać, złapać w zęby ten spłacheć wściekłości i wyszarpnąć z niego więcej, aż w końcu dotarłby do momentu, w którym się przed nim ukrywał, ze wszystkim, co tkwiło mu w koszmarach, a o co nie zamierzał pytać. Wróżba była krótka i siarczysta, niezupełnie niemiła i zamierzał mu o tym powiedzieć, zamierzał powiedzieć mu, że wiedział o tym od zawsze i że bogowie lubią trzymać swoich faworytów blisko, że taką miał właśnie nadzieję, nie chciał żyć długo. Choć wyrocznia mówiła mu o starości i siwych włosach, nie potrafił sobie tego wyobrazić, a może nie chciał, bo wiedział, że to nieprawdopodobne, przeczuwał, że jego kości nie zdążą zdrewnieć jak łodygi dorosłych kwiatów, będą wciąż siąpić słodką żywicą na bruk, kiedy zetnie go śmierć, tak sądził, nie miał dużo czasu.
Nie zdążył odpowiedzieć nic – przerwał mu trzask zalewający spojrzenie ciemnym przymroczeniem, dławiący ból utknął mu w gardle chrzęszczącym stęknięciem, zgrzytem zatrzaśniętych na zaskoczeniu zębów; dalsze uderzenie wbiło mu się w kość policzka, a on jak odurzony przechylił się pod jego impetem, unosząc dłoń do nosa, z którego krew trysnęła silniejszym potokiem, zbierając się na palcach. Łzy rozcieńczyły mu wejrzenie, wsparł się ręką w kałuży cudzej, ciepłej jeszcze krwi, wydając z siebie jeszcze siarczysty bezkształt jękliwego przekleństwa, zanim podniósł się za nim, ociężale i sztywno, namierzając go rozwodnionym błękitem spojrzenia. Przypadkiem jedynie notując, jaki bałagan po sobie zostawiali; nie powinni bawić tutaj długo. Przystąpił krok naprzód, opuszczając zakrwawioną dłoń od nosa, nie wiedział już, czy to krew jego, czy ta zebrana z posadzki.
– Nie? – powtórzył, ciemniejszą barwą przyduszonego głosu. Kolejny krok i kolejny, bez pośpiechu, wystarczająco blisko, by w szkarłatne palce wziąć jego szczękę, bez gwałtowności prowokującej gwałtowność, choć łapał wystarczająco mocno, by czuć pod palcami ostrość rysów. – Brzmi, jakby był ci bardzo bliski – mruknął, z cieniem nieokreślonego, kwaśnego niezadowolenia, uważnością ostrzącą się na źrenicy poprzez załzawioną szklistość. Twarz Egona skropiona była czerwienią obok mgławicy bladych piegów; czuł jak rozdziela ich jej śliskość, w miejscu dotyku. – Kim jest, w takim razie? Przed kim uciekam, co? Dlaczego? Jest nas dwoje. Co może nam zrobić? – ktokolwiek? zawieszało się gdzieś na końcu tonu, jakby chwilę wcześniej nie leżał na posadzce, na łasce innej dwójki. Rozluźnił uścisk palców, przysuwając się jeszcze, znacząc ślad krwi w dół bladej szyi. – Kim jest Göran? Nauczył cię tego? – przycisnął, nieszkodliwe, znalezione na szyi nurty tętna. – Nauczysz mnie?
Właściwie nie był rozdrażniony; właściwie to nie był do końca gniew. To było uczucie zawieszone gdzieś pomiędzy końcami zerwanej wpół struny cierpliwości, gwałtowne szarpnięcie pęknięcia i później ta przerwa, w której spoglądał na sterczące, postrzępione żyłki, nie próbując ich ze sobą związać. Chciał wreszcie posmakować swojej krwi z jego bladych, ściągniętych grymasem ust; chciał poznać odpowiedzi. Kim był Göran? I czym była śmierć? I czy po niej nadejdzie światło? Czy trzymał złoty włos pod językiem? Swoją przepustkę do Valhalli, zamiast talarów. Kości nadgarstka pulsowały jeszcze echem wymierzonego ciosu, krew ściekała mu z nosa na wargę, z wargi na blady policzek Bohlera, czerwone kwiaty gęstej, lepkiej wdzięczności. Ból ćmił go, promieniując w górę mostka, w bruzdę między brwiami, posadzka barwiła się dywanem cudzego szkarłatu, a on we wzburzeniu potykał się o nieoczekiwany, perwersyjny entuzjazm, zawijając palce na jego ramionach, by przytrzymać go przy ziemi, obserwując jak spod mlecznej mgły wynurza się bursztyn i wściekłość Muncha zamknięta w nim jak dwa opalizujące żuki o mocnych szczękach. Mógłby się uśmiechnąć, z kwaśnym rozbawieniem, gdyby bolało mniej i gdyby nie było rzeczy pilniejszych.
– Uwielbiam wróżby – syknął impulsywnie, wgryzając się w koniec jego pytania, jak chciał wgryźć się w jego złość; drażliwa, infantylna pyskatość uniosła kąciki jego ust w grymasie przypominającym uśmiech, odsłaniając skropione krwią szkliwo, jakby chciał go jeszcze podjudzać, złapać w zęby ten spłacheć wściekłości i wyszarpnąć z niego więcej, aż w końcu dotarłby do momentu, w którym się przed nim ukrywał, ze wszystkim, co tkwiło mu w koszmarach, a o co nie zamierzał pytać. Wróżba była krótka i siarczysta, niezupełnie niemiła i zamierzał mu o tym powiedzieć, zamierzał powiedzieć mu, że wiedział o tym od zawsze i że bogowie lubią trzymać swoich faworytów blisko, że taką miał właśnie nadzieję, nie chciał żyć długo. Choć wyrocznia mówiła mu o starości i siwych włosach, nie potrafił sobie tego wyobrazić, a może nie chciał, bo wiedział, że to nieprawdopodobne, przeczuwał, że jego kości nie zdążą zdrewnieć jak łodygi dorosłych kwiatów, będą wciąż siąpić słodką żywicą na bruk, kiedy zetnie go śmierć, tak sądził, nie miał dużo czasu.
Nie zdążył odpowiedzieć nic – przerwał mu trzask zalewający spojrzenie ciemnym przymroczeniem, dławiący ból utknął mu w gardle chrzęszczącym stęknięciem, zgrzytem zatrzaśniętych na zaskoczeniu zębów; dalsze uderzenie wbiło mu się w kość policzka, a on jak odurzony przechylił się pod jego impetem, unosząc dłoń do nosa, z którego krew trysnęła silniejszym potokiem, zbierając się na palcach. Łzy rozcieńczyły mu wejrzenie, wsparł się ręką w kałuży cudzej, ciepłej jeszcze krwi, wydając z siebie jeszcze siarczysty bezkształt jękliwego przekleństwa, zanim podniósł się za nim, ociężale i sztywno, namierzając go rozwodnionym błękitem spojrzenia. Przypadkiem jedynie notując, jaki bałagan po sobie zostawiali; nie powinni bawić tutaj długo. Przystąpił krok naprzód, opuszczając zakrwawioną dłoń od nosa, nie wiedział już, czy to krew jego, czy ta zebrana z posadzki.
– Nie? – powtórzył, ciemniejszą barwą przyduszonego głosu. Kolejny krok i kolejny, bez pośpiechu, wystarczająco blisko, by w szkarłatne palce wziąć jego szczękę, bez gwałtowności prowokującej gwałtowność, choć łapał wystarczająco mocno, by czuć pod palcami ostrość rysów. – Brzmi, jakby był ci bardzo bliski – mruknął, z cieniem nieokreślonego, kwaśnego niezadowolenia, uważnością ostrzącą się na źrenicy poprzez załzawioną szklistość. Twarz Egona skropiona była czerwienią obok mgławicy bladych piegów; czuł jak rozdziela ich jej śliskość, w miejscu dotyku. – Kim jest, w takim razie? Przed kim uciekam, co? Dlaczego? Jest nas dwoje. Co może nam zrobić? – ktokolwiek? zawieszało się gdzieś na końcu tonu, jakby chwilę wcześniej nie leżał na posadzce, na łasce innej dwójki. Rozluźnił uścisk palców, przysuwając się jeszcze, znacząc ślad krwi w dół bladej szyi. – Kim jest Göran? Nauczył cię tego? – przycisnął, nieszkodliwe, znalezione na szyi nurty tętna. – Nauczysz mnie?
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 07.02.2001 – Kładka nad ulicą – E. Munch & F. Hilmirson Pon 1 Maj - 11:06
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
TW: wspomnienie samookaleczania
Nie znał ciepła, które byłoby mu bliższe niż nasiąkająca pod skórę krew – niczyje ramiona nie obejmowały go równie mocno, co splecione za mostkiem żyły, żaden dotyk nie był przyjemniejszy od tego, który potrafił rozpłatać włókna napiętych mięśni, nadrywając je ostrzem przy samych ścięgnach i żaden pocałunek nie był słodszy niż ten, który rumienił wargi metaliczną czerwienią; nie wiedział, jak powinna wyglądać miłość, więc wyobrażał ją sobie z wilczymi kłami i uwięzłym w gardle łaknieniem – przypominała zwierzę, obchodzące jego serce w kółko, wzdłuż tego samego szlaku, aż osierdzie nie zapadło się na linii sinego okręgu, rozdrapane do krwi, która nie zdążyła zakrzepnąć, bo pazury zawsze uciskały tkankę w tym samym miejscu, jakby próbowały przyuczyć ją do inercji. W piwnicy, w której zamykał go Göran, istniał jednie chłód – za każdym razem, kiedy leżał na betonowej posadzce, z kolanami podciągniętymi wysoko pod drżącą pierś, wyobrażał sobie, że rozcina sztyletem własne przedramię i dociska policzek do miejsca, w którym krew sączyła się ciepłym strumieniem; słyszał jej wrzenie pod cienką warstwą skóry, syk, z jakim odparzała nadgniłe fragmenty serca i naciskał na arterie coraz mocniej, aż nóż dotykał brzegu twardej kości – nacinał żyły za każdym razem, kiedy życie wydawało mu się niewarte znoszenia go pod szorstką powłoką, ból zbyt uciążliwy, by pomieścił się w ciele, które ledwie nakrywało kości ścierpłym płótnem skóry, ześlizgującym się z wychudłych ramion i pękającym na szpulkach odstającego kręgosłupa; nie znał innego sposobu, by pomieścić w sobie rzeczywistość, więc robił jej miejsce wzdłuż sinych przedramion, na miękkiej skórze ud, w debrze nadgarstków, gdzie kapilary dawno nie prześwitywały już błękitem, lecz nasiąkały barwą purpury, która zbyt często przypominała czerń – czasem rany były dość płytkie, by zakryć je rękawem (zamykał swój łokieć w ciasnym ucisku palców, wżynając paznokcie w przesmyki czerwonych rys, jakby pragnął, by ból trzymał się go jak najdłużej, przypominał o sobie w miejscu, które sam wybrał i wyznaczał rytm dudniącego tętna), czasem Funi znajdował go prysznicowym brodziku, którego lastrykowe dno było czerwone od krwi, stygnącej u progu otwartych żył. Tylko wtedy – wyłącznie przez chwilę – było mu ciepło pod własną skórą.
Tym razem krew skapywała mu jednak na twarz w pojedynczych, szkarłatnych kroplach, znaczących cerę jak łzy – równie ogorzałe, spływające po policzkach mokrym, pąsowym śladem, dopóki w końcu nie przemakały przez materiał kołnierza; czuł, jak palce Funiego uciskały głębiej na jego tętnicę i rozchylił przekornie usta, odsłaniając przybrudzone posoką szkliwo, pokazując zęby jak zwierzę. Bursztyn przesiąkał mu powoli przez zamglone bielmo, wraz z bursztynem przesiąkał jednak również gniew – ciemne fusy wściekłości, która lżyła mu spod przymrużonych powiek i powoli rozsuwała się napięciem wzdłuż lewego ramienia, wsączając się w opuszki, prowokując dłoń do zaciśniętej pięści i rozbijając knykcie o spadziste zbocze nosa, aż kość zachrzęściła głośno, a krew trysnęła na chodnik świeżym strumieniem, pąsowym na tle przeschniętej rdzy. Dopiero teraz dotarł do niego unoszący się w powietrzu zapach – przegniły ferment wnętrzności, które zdążyły stężeć na chłodzie, a teraz parowały znad powłok rozciętego brzucha, unosząc się parą ponad bezwładnym ciałem; wykrzywił usta w naderwanym zgrozą grymasie, przez chwilę jednoczącą ich w tej samej myśli – świadomości, że śmierć była przez ludzi zauważana częściej niż życie, a ta dzisiejsza ciągnęła się czerwonym szlakiem prosto w rozchyloną topografię ich dłoni. Wspomnienie Kruczej Straży wzdrygnęło jego pulsem, pozostawiając uciążliwe pieczenie w debrze zaciśniętego śródręcza – blesóttr wypaliło mu w ciele czarną pieczęć, węże kąsające krawędzie sumienia, lecz nigdy nie pozostawiające jadu; czasem, gdy podtapiał umysł eliksirem, wydawało mu się, że pełzały płytko pod skórą, wspinając się wzdłuż przedramion z cichym, złowrogim sykiem, więc próbował wypleść je nożem spomiędzy arterii, odciąć smukłe, gadzie głowy, na miejsce których wyrastały dwie następne, równie drapieżne i wygłodniałe.
Zadarł wzrok, gdy Funi podszedł bliżej, pozwalając, by ujął jego szczękę między palcami, dociskając paznokcie głęboko pod kruchy filar kości policzkowych – czuł jego tętno pod skórą, przesiąkające spod opuszek lub być może przesiąkające z krwi, którą ubrudził dłonie. Wykrzywił wargi, odsłaniając cień wyrodnego grymasu – wspomnienia Görana nawet teraz stawały mu w gardle ciężką pecyną, gniewem, któremu zbyt blisko było do strachu; miał piętnaście lat, kiedy szorstkie palce pierwszy raz chwyciły go za gardło, dociskając kręgosłup do chłodnej ściany – wiedział już, czym było okrucieństwo i wiedział, jak bolesne kształty potrafiła przybierać ludzka dusza, tym razem nie potrafił jednak przebaczyć sobie, jak łatwo uwierzył, że te same dłonie potrafiły układać się do czułego dotyku, zanurzać się troskliwie pomiędzy jego włosami i ocierać febrę z rozgorączkowanego czoła. Göran kazał mu klękać i odsłaniać ramiona, kazał mu zdejmować ubranie, by bolało bardziej, kazał mu mówić do siebie ojcze, choć nigdy przechowywał w tych słowach nabożnej czci, jakiej od niego oczekiwał – był mu zatem bliski, był mu bliższy niż Herman i bliższy niż Arabella, lecz nigdy dlatego, że jego pamięć spoczywała tęsknotą na dnie przetrąconego serca; był mu bliski, bo jego obecność wciąż uwierała pod ciałem krwawymi inicjałami, skóra znała dotyk jego rąk, a myśli przechowywały pod skronią dźwięk jego głosu.
– Wszystko – warknął, dociskając wzrokiem błękit wokół źrenic Funiego, jakby próbował wgnieść go pod źrenice, głęboko w debry oczodołów. – Göran stworzył mnie tym, kim jestem. – Funi ucisnął palcami jego tętnicę; dobrze, pomyślał, mocniej. – Być może gdybym był jego synem, uczyniłby mnie kimś więcej. Ale byłem tylko jego zwierzęciem, gniewnym i nieposłusznym, takim, które się głodzi i zamyka się w klatce, żeby nauczyło się pokory. – odchylił brodę, spoglądając mu w oczy, lecz spojrzenie miał ciemne i puste, pozbawione barw. – Podobają ci się? Chciałbyś? – ściszył głos, podkasując usta do niebezpiecznego uśmiechu – w takich momentach rzeczywiście wyglądał pies, odsłaniał fafle przed atakiem, ukazując czarne podniebienie. – Te ślady, które na mnie zostawił.
Nie znał ciepła, które byłoby mu bliższe niż nasiąkająca pod skórę krew – niczyje ramiona nie obejmowały go równie mocno, co splecione za mostkiem żyły, żaden dotyk nie był przyjemniejszy od tego, który potrafił rozpłatać włókna napiętych mięśni, nadrywając je ostrzem przy samych ścięgnach i żaden pocałunek nie był słodszy niż ten, który rumienił wargi metaliczną czerwienią; nie wiedział, jak powinna wyglądać miłość, więc wyobrażał ją sobie z wilczymi kłami i uwięzłym w gardle łaknieniem – przypominała zwierzę, obchodzące jego serce w kółko, wzdłuż tego samego szlaku, aż osierdzie nie zapadło się na linii sinego okręgu, rozdrapane do krwi, która nie zdążyła zakrzepnąć, bo pazury zawsze uciskały tkankę w tym samym miejscu, jakby próbowały przyuczyć ją do inercji. W piwnicy, w której zamykał go Göran, istniał jednie chłód – za każdym razem, kiedy leżał na betonowej posadzce, z kolanami podciągniętymi wysoko pod drżącą pierś, wyobrażał sobie, że rozcina sztyletem własne przedramię i dociska policzek do miejsca, w którym krew sączyła się ciepłym strumieniem; słyszał jej wrzenie pod cienką warstwą skóry, syk, z jakim odparzała nadgniłe fragmenty serca i naciskał na arterie coraz mocniej, aż nóż dotykał brzegu twardej kości – nacinał żyły za każdym razem, kiedy życie wydawało mu się niewarte znoszenia go pod szorstką powłoką, ból zbyt uciążliwy, by pomieścił się w ciele, które ledwie nakrywało kości ścierpłym płótnem skóry, ześlizgującym się z wychudłych ramion i pękającym na szpulkach odstającego kręgosłupa; nie znał innego sposobu, by pomieścić w sobie rzeczywistość, więc robił jej miejsce wzdłuż sinych przedramion, na miękkiej skórze ud, w debrze nadgarstków, gdzie kapilary dawno nie prześwitywały już błękitem, lecz nasiąkały barwą purpury, która zbyt często przypominała czerń – czasem rany były dość płytkie, by zakryć je rękawem (zamykał swój łokieć w ciasnym ucisku palców, wżynając paznokcie w przesmyki czerwonych rys, jakby pragnął, by ból trzymał się go jak najdłużej, przypominał o sobie w miejscu, które sam wybrał i wyznaczał rytm dudniącego tętna), czasem Funi znajdował go prysznicowym brodziku, którego lastrykowe dno było czerwone od krwi, stygnącej u progu otwartych żył. Tylko wtedy – wyłącznie przez chwilę – było mu ciepło pod własną skórą.
Tym razem krew skapywała mu jednak na twarz w pojedynczych, szkarłatnych kroplach, znaczących cerę jak łzy – równie ogorzałe, spływające po policzkach mokrym, pąsowym śladem, dopóki w końcu nie przemakały przez materiał kołnierza; czuł, jak palce Funiego uciskały głębiej na jego tętnicę i rozchylił przekornie usta, odsłaniając przybrudzone posoką szkliwo, pokazując zęby jak zwierzę. Bursztyn przesiąkał mu powoli przez zamglone bielmo, wraz z bursztynem przesiąkał jednak również gniew – ciemne fusy wściekłości, która lżyła mu spod przymrużonych powiek i powoli rozsuwała się napięciem wzdłuż lewego ramienia, wsączając się w opuszki, prowokując dłoń do zaciśniętej pięści i rozbijając knykcie o spadziste zbocze nosa, aż kość zachrzęściła głośno, a krew trysnęła na chodnik świeżym strumieniem, pąsowym na tle przeschniętej rdzy. Dopiero teraz dotarł do niego unoszący się w powietrzu zapach – przegniły ferment wnętrzności, które zdążyły stężeć na chłodzie, a teraz parowały znad powłok rozciętego brzucha, unosząc się parą ponad bezwładnym ciałem; wykrzywił usta w naderwanym zgrozą grymasie, przez chwilę jednoczącą ich w tej samej myśli – świadomości, że śmierć była przez ludzi zauważana częściej niż życie, a ta dzisiejsza ciągnęła się czerwonym szlakiem prosto w rozchyloną topografię ich dłoni. Wspomnienie Kruczej Straży wzdrygnęło jego pulsem, pozostawiając uciążliwe pieczenie w debrze zaciśniętego śródręcza – blesóttr wypaliło mu w ciele czarną pieczęć, węże kąsające krawędzie sumienia, lecz nigdy nie pozostawiające jadu; czasem, gdy podtapiał umysł eliksirem, wydawało mu się, że pełzały płytko pod skórą, wspinając się wzdłuż przedramion z cichym, złowrogim sykiem, więc próbował wypleść je nożem spomiędzy arterii, odciąć smukłe, gadzie głowy, na miejsce których wyrastały dwie następne, równie drapieżne i wygłodniałe.
Zadarł wzrok, gdy Funi podszedł bliżej, pozwalając, by ujął jego szczękę między palcami, dociskając paznokcie głęboko pod kruchy filar kości policzkowych – czuł jego tętno pod skórą, przesiąkające spod opuszek lub być może przesiąkające z krwi, którą ubrudził dłonie. Wykrzywił wargi, odsłaniając cień wyrodnego grymasu – wspomnienia Görana nawet teraz stawały mu w gardle ciężką pecyną, gniewem, któremu zbyt blisko było do strachu; miał piętnaście lat, kiedy szorstkie palce pierwszy raz chwyciły go za gardło, dociskając kręgosłup do chłodnej ściany – wiedział już, czym było okrucieństwo i wiedział, jak bolesne kształty potrafiła przybierać ludzka dusza, tym razem nie potrafił jednak przebaczyć sobie, jak łatwo uwierzył, że te same dłonie potrafiły układać się do czułego dotyku, zanurzać się troskliwie pomiędzy jego włosami i ocierać febrę z rozgorączkowanego czoła. Göran kazał mu klękać i odsłaniać ramiona, kazał mu zdejmować ubranie, by bolało bardziej, kazał mu mówić do siebie ojcze, choć nigdy przechowywał w tych słowach nabożnej czci, jakiej od niego oczekiwał – był mu zatem bliski, był mu bliższy niż Herman i bliższy niż Arabella, lecz nigdy dlatego, że jego pamięć spoczywała tęsknotą na dnie przetrąconego serca; był mu bliski, bo jego obecność wciąż uwierała pod ciałem krwawymi inicjałami, skóra znała dotyk jego rąk, a myśli przechowywały pod skronią dźwięk jego głosu.
– Wszystko – warknął, dociskając wzrokiem błękit wokół źrenic Funiego, jakby próbował wgnieść go pod źrenice, głęboko w debry oczodołów. – Göran stworzył mnie tym, kim jestem. – Funi ucisnął palcami jego tętnicę; dobrze, pomyślał, mocniej. – Być może gdybym był jego synem, uczyniłby mnie kimś więcej. Ale byłem tylko jego zwierzęciem, gniewnym i nieposłusznym, takim, które się głodzi i zamyka się w klatce, żeby nauczyło się pokory. – odchylił brodę, spoglądając mu w oczy, lecz spojrzenie miał ciemne i puste, pozbawione barw. – Podobają ci się? Chciałbyś? – ściszył głos, podkasując usta do niebezpiecznego uśmiechu – w takich momentach rzeczywiście wyglądał pies, odsłaniał fafle przed atakiem, ukazując czarne podniebienie. – Te ślady, które na mnie zostawił.
Funi Hilmirson
Re: 07.02.2001 – Kładka nad ulicą – E. Munch & F. Hilmirson Nie 14 Maj - 23:05
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Wychowywał się na dobrego chłopca świątynnego, ambitnego akolitę wrosłego w purystyczną szatę kapłańską; wychowywał się na kogoś, kto winien pogardzać wszystkim, czym był ten zniszczony, przeżarty zgnilizną na wskroś, mężczyzna – trzymał tymczasem w palcach jego żuchwę i czuł przede wszystkim, obok eskalującego afekt niepokoju, podnieconą fascynację, jak człowiek w przedsionku przełomowego odkrycia zaklętego w jadzie wściekłej żmii; wystarczyło przyłożyć opuszkę do zagiętego wdzięcznie kła, naciąć nim naskórek, wystarczyło tylko mieć więcej odwagi. Uświadomił sobie, że nigdy nie zapytał go nawet, czym była jego fylgia, ale może tak było lepiej, może tak było ciekawiej, nie wiedzieć do końca, z kim ma do czynienia; odpowiedź musiałaby przedwcześnie zedrzeć z niego warstwy, które wolał zdzierać z niego z satysfakcjonującą bliskością, paznokciami zahaczającymi o wymownie równe blizny, nawarstwione i twarde pod palcami, nie zamierzał go pytać, to byłoby za proste. Może rzeczywiście był żmiją, może nie powinien mu nigdy ufać, może rodzeni rodzice wyparli się go, bo nie mogli znieść jej kształtu przepowiadającego mu tę przyszłość, w której znajdowali się teraz, zbroczoną ciepłą krwią i smrodem stygnących trzewi, może byli zwykłymi tchórzami jak większość pospólstwa drżącego przed czarną zarazą – oboje byli więc sierotami, których wyparto się przez strach przed tym, czym mogli się stać. Mógłby być hieną, gdyby urodził się gdzieś indziej, z uśmiechem zdrajcy i uściskiem szczęk miażdżącym kark w ledwie zabawie; albo zdziczałym saliszakiem, zgryzającym z siebie ciężką sierść wraz płatami skóry na wiosnę; złotą selmą zalaną gorącą smołą, zastygłą w skorupę na lśniących łuskach, pękającą przez lata i rwącą tkankę przy poruszeniu; rozszalałym niedźwiedziem podobnym berserkerom z łańcuchem wrośniętym w rozjątrzoną skórę karku i kłem złamanym na jego ogniwach. Może nie miał jej w ogóle. Człowiek porzucony nawet przez swoją duszę lub – jeszcze lepiej – człowiek, który swoją duszę porzucił, by własne przeznaczenie trzymać we własnej dłoni, jak kuchenny nóż do mięsa, kiedy znajdował go w łazience. Fylgie nie mogły jednak umrzeć; nie można ich było wypreparować z siebie nożem i wsadzić do słoika z formaliną jak niepotrzebną do życia narośl, więc musiała gdzieś w nim jeszcze tkwić, jej poskręcana forma, anemiczna i zaniedbana, może nie była niczym strasznym, ale stała się straszna przez wściekłość i to wszystko, co sprawiało, że uśmiechał się w ten sposób, jakby obnażał drapieżne zęby w przestrodze, unosząc brodę w wyzwaniu.
Nie powinien sobie na tyle pozwalać, ale zawsze miał skłonność do rzeczy absurdalnie zuchwałych, zakrawających o zwyczajną bezmyślność, ufając opatrzności bożej bardziej niż swojemu rozsądkowi sprzeciwiając się jednocześnie uświęconemu agere contra, nie znajdując w tym zachowaniu nieprawidłowości, pokusa była wprawdzie dowodem wiary, która jej wzbraniała, smakowała więc jak wiara, rozgryziona na języku i przełknięta jak słodki arszenik; więc zsuwał palce niżej, znajdując pod opuszkami postronki jego tętnic, przyciskając je lekko, śledząc spojrzeniem czerwone ślady swoich palców odciśniętych na jego żuchwie i szkarłatne pasy naciekłe na gardło. Błękitne spojrzenie szkliło się wciąż bólem, odruchowe łzy zbierające brokat z rzęs przetarły jasny łuk pod okiem, nie mógł oddychać przez nos, krew spłynęła mu przez usta i brodę, zbroczyła kołnierz; powinien to naprawić, jeśli nie chciał musieć łamać go drugi raz, powinni przede wszystkim się stąd wynieść, zanim ktoś zauważy wybite okno i ciało leżące pod kamienicą, ale nie chciał go wypuszczać – trzymał go pod ścianą; trzymał go za gardło pod przyjemną świadomością, że Munch mógł go zostawić, ale został. Mógł zostawić go tutaj razem z pozostałymi ciałami, ale unosił brodę i pozwalał, by puls wybijał mu ciepłe, gniewne agitato o dociśnięte do niego palce. Mówił mu prawdę, choć ta przelewała się przez niego odrazą. Był tylko zwierzęciem, gniewnym i nieposłusznym. Zagłodzonym. Złapał się tego słowa z triumfalną niemal fascynacją, podnosząc spojrzenie znów do jego pociemniałych, opustoszałych oczu, do źrenic, w których nie bał się zatopić; co można było zrobić ze zwierzęciem tak wygłodniałym? Przez prostą czułość zaspokojenia tego głodu. Gdyby tylko udało mu się znaleźć go w nim i wykarmić, kim by się stał? Kogo trzymałby za gardło? Żmiję, hienę – psa?
Dochodził do wniosku, że Göran, kimkolwiek był – ojcem czy stwórcą – był człowiekiem ograniczonym; miał go w rękach i nie wiedział, co z nim zrobić.
– Więc jest głupcem – odparł, wykrzywiając wargi w krzywym, złośliwym uśmiechu, przyglądając mu się jasnym spojrzeniem, jak gdyby nie dostrzegał, że nie było w tym nic śmiesznego. – Jest starym ślepym głupcem, takim samym jak wszyscy ci tchórze, którzy próbują podporządkowywać sobie wszystko, co ich przerasta, jarlowie, godarowie, twój ojciec, wszystko to jeden chuj i głupstwo. Zwierzęta w niewoli nędznieją, czy to nie wygodne? Wyrastają jedynie do rozmiarów swojej klatki, łamią sobie kręgosłupy, byle się w niej zmieścić, w tym małym absurdzie wymuszonej pokory. Boją się tego, co nadchodzi, a my nie jesteśmy zwierzętami – nie podnosił głosu, mówiąc gardłowo, z pewną szorstkością przez ból i niemożność swobodnego oddechu, krew naciekła mu szkliwo smakowała wyraźnie przy każdym słowie. Nie byli zwierzętami, które łamały kręgosłupy w klatkach i nie byli, przede wszystkim, dłużej zdani wyłącznie na siebie; i pokora, która chciał mu dać, nie była pokorą wymuszoną ani wynędzniałą na miarę miernej klatki oczekiwań małych na skalę małej ambicji. Palce nieuważnie przycisnęły puls mocniej.
– Podobają mi się – odparł, nachylając się bliżej, podnosząc błękitne księżyce tęczówek pod cień rzęs z kokieteryjną zuchwałością; – na tobie – uściślił wymownie; potrafił wiarą wmówić sobie wiele, ale nie to, że mógłby przeżyć podobne szkolenie, dać sobie wykrawać na skórze podobną historię i znieść jej ciężar. – Podoba mi się, że nie dałeś się skrócić o zęby. Podoba mi się, że oddajesz mu siebie tak łatwo, chociaż wszystko to dowód, że mu się nie udało. Uważam, że to całkiem urocze, ta lojalność, ale wolałbym ją, widzisz, w innej kieszeni – zadarł przy tych słowach brodę podobnie do niego, zawieszając usta bliżej jego ust, w końcu przesuwając dłoń wyżej na jego gardło, by niedelikatnie przycisnąć jego potylicę do ściany. Przechylił głowę, sięgając cięższym tonem jego ucha: – Nauczysz mnie? Jeśli pozwolę ci zostawić mi jakieś. Nie, jak zwierzęciu, Bohler. Oboje wiemy, że nie dałbym rady – nie tak, jak ty; znał się z pokorą bardzo dobrze.
Nie powinien sobie na tyle pozwalać, ale zawsze miał skłonność do rzeczy absurdalnie zuchwałych, zakrawających o zwyczajną bezmyślność, ufając opatrzności bożej bardziej niż swojemu rozsądkowi sprzeciwiając się jednocześnie uświęconemu agere contra, nie znajdując w tym zachowaniu nieprawidłowości, pokusa była wprawdzie dowodem wiary, która jej wzbraniała, smakowała więc jak wiara, rozgryziona na języku i przełknięta jak słodki arszenik; więc zsuwał palce niżej, znajdując pod opuszkami postronki jego tętnic, przyciskając je lekko, śledząc spojrzeniem czerwone ślady swoich palców odciśniętych na jego żuchwie i szkarłatne pasy naciekłe na gardło. Błękitne spojrzenie szkliło się wciąż bólem, odruchowe łzy zbierające brokat z rzęs przetarły jasny łuk pod okiem, nie mógł oddychać przez nos, krew spłynęła mu przez usta i brodę, zbroczyła kołnierz; powinien to naprawić, jeśli nie chciał musieć łamać go drugi raz, powinni przede wszystkim się stąd wynieść, zanim ktoś zauważy wybite okno i ciało leżące pod kamienicą, ale nie chciał go wypuszczać – trzymał go pod ścianą; trzymał go za gardło pod przyjemną świadomością, że Munch mógł go zostawić, ale został. Mógł zostawić go tutaj razem z pozostałymi ciałami, ale unosił brodę i pozwalał, by puls wybijał mu ciepłe, gniewne agitato o dociśnięte do niego palce. Mówił mu prawdę, choć ta przelewała się przez niego odrazą. Był tylko zwierzęciem, gniewnym i nieposłusznym. Zagłodzonym. Złapał się tego słowa z triumfalną niemal fascynacją, podnosząc spojrzenie znów do jego pociemniałych, opustoszałych oczu, do źrenic, w których nie bał się zatopić; co można było zrobić ze zwierzęciem tak wygłodniałym? Przez prostą czułość zaspokojenia tego głodu. Gdyby tylko udało mu się znaleźć go w nim i wykarmić, kim by się stał? Kogo trzymałby za gardło? Żmiję, hienę – psa?
Dochodził do wniosku, że Göran, kimkolwiek był – ojcem czy stwórcą – był człowiekiem ograniczonym; miał go w rękach i nie wiedział, co z nim zrobić.
– Więc jest głupcem – odparł, wykrzywiając wargi w krzywym, złośliwym uśmiechu, przyglądając mu się jasnym spojrzeniem, jak gdyby nie dostrzegał, że nie było w tym nic śmiesznego. – Jest starym ślepym głupcem, takim samym jak wszyscy ci tchórze, którzy próbują podporządkowywać sobie wszystko, co ich przerasta, jarlowie, godarowie, twój ojciec, wszystko to jeden chuj i głupstwo. Zwierzęta w niewoli nędznieją, czy to nie wygodne? Wyrastają jedynie do rozmiarów swojej klatki, łamią sobie kręgosłupy, byle się w niej zmieścić, w tym małym absurdzie wymuszonej pokory. Boją się tego, co nadchodzi, a my nie jesteśmy zwierzętami – nie podnosił głosu, mówiąc gardłowo, z pewną szorstkością przez ból i niemożność swobodnego oddechu, krew naciekła mu szkliwo smakowała wyraźnie przy każdym słowie. Nie byli zwierzętami, które łamały kręgosłupy w klatkach i nie byli, przede wszystkim, dłużej zdani wyłącznie na siebie; i pokora, która chciał mu dać, nie była pokorą wymuszoną ani wynędzniałą na miarę miernej klatki oczekiwań małych na skalę małej ambicji. Palce nieuważnie przycisnęły puls mocniej.
– Podobają mi się – odparł, nachylając się bliżej, podnosząc błękitne księżyce tęczówek pod cień rzęs z kokieteryjną zuchwałością; – na tobie – uściślił wymownie; potrafił wiarą wmówić sobie wiele, ale nie to, że mógłby przeżyć podobne szkolenie, dać sobie wykrawać na skórze podobną historię i znieść jej ciężar. – Podoba mi się, że nie dałeś się skrócić o zęby. Podoba mi się, że oddajesz mu siebie tak łatwo, chociaż wszystko to dowód, że mu się nie udało. Uważam, że to całkiem urocze, ta lojalność, ale wolałbym ją, widzisz, w innej kieszeni – zadarł przy tych słowach brodę podobnie do niego, zawieszając usta bliżej jego ust, w końcu przesuwając dłoń wyżej na jego gardło, by niedelikatnie przycisnąć jego potylicę do ściany. Przechylił głowę, sięgając cięższym tonem jego ucha: – Nauczysz mnie? Jeśli pozwolę ci zostawić mi jakieś. Nie, jak zwierzęciu, Bohler. Oboje wiemy, że nie dałbym rady – nie tak, jak ty; znał się z pokorą bardzo dobrze.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 07.02.2001 – Kładka nad ulicą – E. Munch & F. Hilmirson Pon 29 Maj - 0:00
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Nie wierzył, że jego ciało posiadało miejsce na duszę – dawno nie wyczuwał jej już pomiędzy żebrami, a trzewia uciskały go zbyt mocno, by rozplątać gruzły na pętach jelit. Miał dwanaście lat, kiedy po raz pierwszy zobaczył fylgię swojej matki, potężnego kormorana o zakrzywionym dziobie i złowrogim spojrzeniu – odruchowo chwycił ją wtedy za rękę, a ona uderzyła go w twarz, jeszcze zanim zdążył zrozumieć swój błąd; ja też mam fylgię?, pytał później, na co Arabella uśmiechała się drwiąco, chwytając jego brodę pomiędzy palcami, jakby próbowała zarysować płaską kość żuchwy – spójrz na siebie, mówiła, zaciskając dłoń mocniej, żadne zwierzę nie zdołałoby przetrwać w takich warunkach. Z czasem coraz łatwiej było mu jej wierzyć – sięgał w zaułki swojego ciała, myśląc, że dusza ukryła się we wklęśnięciach kolana, między palcami lub głęboko w lewej pachwinie, ale czym gniewniej powtarzał zaklęcie, tym bardziej płochliwa musiała się stawać, aż którejś nocy obudził się z przekonaniem, że przebywał pod skórą zupełnie sam; panował w nim zbyt surowy klimat, powietrze było duszne i morowe, a emocje często dławiły pożary, więc za każdym razem odrastały coraz słabsze, bardziej skarlałe i rachityczne. Czasem myślał, że kiedy Göran przesuwał ostrzem czarów wzdłuż linii jego mostka, szukał właśnie tego – duszy, którą mógłby zamknąć w klatce własnych żeber, fragmentu życia, które byłoby dość uległe, by wypełnić jego wolę, spolegliwie udusić się w zacisku pięści; lub, być może, znalazł ją na samym dnie rozkrojonego serca, ale była martwa i zarośnięta pleśnią, a kiedy wziął ją do rąk, rozpadła mu się pomiędzy palcami. Wyobrażał sobie, że zmarł wtedy po raz pierwszy – w zakurzonej piwnicy, gdzie jego oddech miał zapach choroby, a krew nasiąkła w beton tak głęboko, że podłoga na stałe przybrała odcień rdzy. Pamiętał każde zaklęcie, które pozostawiło bliznę na jego ciele; kiedy myślał o Göranie, fantazjował, że odtworzy każde z nich w tej samej kolejności, aż skóra, którą oderwie od stelaża kości, będzie przypominała jego własną. Teraz, kiedy patrzył w oczy Funiego, przypominał sobie jednak, że nie potrafił – Göran wciąż żył, a on nie potrafił go zabić.
Palce, które wcześniej uciskały mu grdykę, zsunęły się niżej, chwytając za postronki tętnic – powietrze stężało mu w krtani, przesuwając się po mieliźnie podniebienia, aż zachłysnął się własnym oddechem, a jego twarz pobladła wyraźnie, jakby cały pąs, który wcześniej barwił mu policzki, przesączył się pod oczodoły i teraz sięgał do źrenic pojedynczymi kapilarami; czuł, jak drętwieją mu dłonie, lecz wciąż uśmiechał się z perfidną satysfakcją, odsłaniając kły – przypominał zwierzę, które dopiero po latach z się zerwało łańcucha, lecz wciąż rozpoznawało dławiący ucisk wokół gardła, a przy gwałtownych ruchach jego tchawica odruchowo zaciskała się bolesnym spazmem. Miał te same, drapieżne oczy, które posiadała jego matka – takie, w których zamiast duszy odbijał się instynkt.
– Powiedzieli ci to w świątyni? – warknął schrypłym, niewyraźnym głosem, bo wciąż z trudem przełykał powietrze, rozchylając spierzchnięte wargi. – Jesteśmy tylko zwierzętami, mamy tak samo kruche kości, to samo mięso, które przeżuwasz w ustach, to samo cierpienie. – pochylił się głębiej w ucisk jego palców, czując jak tętno huczy mu w skroni, nakazując ciału wyrwać się z uchwytu cudzej dłoni, mimo to trwał w miejscu, aż krew skrzepła mu w gardle, jej ciężki, metaliczny zapach osiadł głęboko w płucach i rozszerzył źrenice do wielkości srebrzystych talarów, choć w przeciwieństwie do nich, jego oczy nie odbijały światła. – Wszystko, co nazywasz życiem, niczym nie różni się od przetrwania. Nas też nikt nie będzie pamiętał po śmierci. – kącik ust drżał mu nerwowo, jakby próbował wyłamać się z podtrzymywanego na twarzy grymasu, rozpleść się z niego i pozostawić rysę w skórzanym materiale, jedyne miejsce, przez które mogłaby prześwitywać jego dusza. Twarz Funiego, nawet we krwi, była tymczasem jasna i gładka, pozbawiona blizn i zaokrąglona naiwnym, rozweselonym uśmiechem, którego tak bardzo w nim nienawidził, bo nikt inny nie uśmiechał się do niego w ten sposób; nigdy nie pytał go o życie w świątyni, nie chciał słyszeć, jak łatwo było żyć pod zwierzchnictwem bogów, jakie to uczucie czuć się przez nich kochanym, jak dużo czasu poświęcał, układając na powiekach drobiny lśniącego brokatu – nigdy nie musiał się spieszyć, więc jego oczy posiadały błyszczące znaczenia, a swoboda trzymała się pomiędzy wargami, nieporuszona przez wiatr ani przez okrucieństwo. Zazdrościł mu tego życia i wiedział, że mógł mieć je dla siebie tylko wtedy, kiedy war ich ciał przenikał przez rozgorzałą skórę, a usta przylegały do szyi tak mocno, że pod grdyką odbarwiały się pąsowe znaczenia, pożądanie skrwawione pod cienką tkanką.
– Ja – słowo zarwało mu się w gardle, przełknięte wraz ze zduszonym w ustach powietrzem; dłonie Funiego uniosły się wyżej, a on odetchnął ciężko, nie zdejmując grymasu z rozchylonych warg. – Ja ci się podobam. – drwina poruszyła wzniesieniem jego grdyki; Hilmirson zwiesił twarz tak blisko niego, że czuł jego ciepły oddech na swojej skórze, drżenie przeciskające się zaborczo pomiędzy słowami – oderwał prawą rękę od ziemi, sięgając pod kołnierz jego koszuli, pozostawiając czerwoną smugę, gdy przesunął palce na rozgrzany kark, zmuszając mężczyznę do pochylenia głowy, zetknięcia ust z jego odsłoniętą szyją, gdzie w nabrzmiałej tętnicy wciąż poruszało się gniewne zwierzę pulsu. – Klæra – paznokcie wydłużyły mu się kształtem zwierzęcych szponów, ciemnych, zakrzywionych pazurów, które wbiły się w kark Funiego, a potem sięgnęły niżej w dół pleców, pozostawiając na łopatkach równoległe, skrwawione szramy – chwycił go mocniej, gdy ciało wzdrygnęło się odruchowo, a jego krtań zadrżała chropowatym śmiechem, który brzmiał jednocześnie jak groźba i jak obietnica. – Byłoby ci wygodniej obok niego – szepnął, zwracając głowę w stronę mężczyzny, którego wnętrzności rozlewały się czerwienią po betonowej kładce. – Podoba mi się, że wiesz, gdzie jest twoje miejsce.
Palce, które wcześniej uciskały mu grdykę, zsunęły się niżej, chwytając za postronki tętnic – powietrze stężało mu w krtani, przesuwając się po mieliźnie podniebienia, aż zachłysnął się własnym oddechem, a jego twarz pobladła wyraźnie, jakby cały pąs, który wcześniej barwił mu policzki, przesączył się pod oczodoły i teraz sięgał do źrenic pojedynczymi kapilarami; czuł, jak drętwieją mu dłonie, lecz wciąż uśmiechał się z perfidną satysfakcją, odsłaniając kły – przypominał zwierzę, które dopiero po latach z się zerwało łańcucha, lecz wciąż rozpoznawało dławiący ucisk wokół gardła, a przy gwałtownych ruchach jego tchawica odruchowo zaciskała się bolesnym spazmem. Miał te same, drapieżne oczy, które posiadała jego matka – takie, w których zamiast duszy odbijał się instynkt.
– Powiedzieli ci to w świątyni? – warknął schrypłym, niewyraźnym głosem, bo wciąż z trudem przełykał powietrze, rozchylając spierzchnięte wargi. – Jesteśmy tylko zwierzętami, mamy tak samo kruche kości, to samo mięso, które przeżuwasz w ustach, to samo cierpienie. – pochylił się głębiej w ucisk jego palców, czując jak tętno huczy mu w skroni, nakazując ciału wyrwać się z uchwytu cudzej dłoni, mimo to trwał w miejscu, aż krew skrzepła mu w gardle, jej ciężki, metaliczny zapach osiadł głęboko w płucach i rozszerzył źrenice do wielkości srebrzystych talarów, choć w przeciwieństwie do nich, jego oczy nie odbijały światła. – Wszystko, co nazywasz życiem, niczym nie różni się od przetrwania. Nas też nikt nie będzie pamiętał po śmierci. – kącik ust drżał mu nerwowo, jakby próbował wyłamać się z podtrzymywanego na twarzy grymasu, rozpleść się z niego i pozostawić rysę w skórzanym materiale, jedyne miejsce, przez które mogłaby prześwitywać jego dusza. Twarz Funiego, nawet we krwi, była tymczasem jasna i gładka, pozbawiona blizn i zaokrąglona naiwnym, rozweselonym uśmiechem, którego tak bardzo w nim nienawidził, bo nikt inny nie uśmiechał się do niego w ten sposób; nigdy nie pytał go o życie w świątyni, nie chciał słyszeć, jak łatwo było żyć pod zwierzchnictwem bogów, jakie to uczucie czuć się przez nich kochanym, jak dużo czasu poświęcał, układając na powiekach drobiny lśniącego brokatu – nigdy nie musiał się spieszyć, więc jego oczy posiadały błyszczące znaczenia, a swoboda trzymała się pomiędzy wargami, nieporuszona przez wiatr ani przez okrucieństwo. Zazdrościł mu tego życia i wiedział, że mógł mieć je dla siebie tylko wtedy, kiedy war ich ciał przenikał przez rozgorzałą skórę, a usta przylegały do szyi tak mocno, że pod grdyką odbarwiały się pąsowe znaczenia, pożądanie skrwawione pod cienką tkanką.
– Ja – słowo zarwało mu się w gardle, przełknięte wraz ze zduszonym w ustach powietrzem; dłonie Funiego uniosły się wyżej, a on odetchnął ciężko, nie zdejmując grymasu z rozchylonych warg. – Ja ci się podobam. – drwina poruszyła wzniesieniem jego grdyki; Hilmirson zwiesił twarz tak blisko niego, że czuł jego ciepły oddech na swojej skórze, drżenie przeciskające się zaborczo pomiędzy słowami – oderwał prawą rękę od ziemi, sięgając pod kołnierz jego koszuli, pozostawiając czerwoną smugę, gdy przesunął palce na rozgrzany kark, zmuszając mężczyznę do pochylenia głowy, zetknięcia ust z jego odsłoniętą szyją, gdzie w nabrzmiałej tętnicy wciąż poruszało się gniewne zwierzę pulsu. – Klæra – paznokcie wydłużyły mu się kształtem zwierzęcych szponów, ciemnych, zakrzywionych pazurów, które wbiły się w kark Funiego, a potem sięgnęły niżej w dół pleców, pozostawiając na łopatkach równoległe, skrwawione szramy – chwycił go mocniej, gdy ciało wzdrygnęło się odruchowo, a jego krtań zadrżała chropowatym śmiechem, który brzmiał jednocześnie jak groźba i jak obietnica. – Byłoby ci wygodniej obok niego – szepnął, zwracając głowę w stronę mężczyzny, którego wnętrzności rozlewały się czerwienią po betonowej kładce. – Podoba mi się, że wiesz, gdzie jest twoje miejsce.
Funi Hilmirson
07.02.2001 – Kładka nad ulicą – E. Munch & F. Hilmirson Pią 16 Cze - 0:43
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Przez chwilę chciał mu wierzyć. Przez moment wyobrażał sobie, że mógłby wziąć te bluźnierstwa z jego ust jeszcze raz, mógłby przełknąć je w kolejnej słodkiej dawce, może tym razem skutecznej – może tym razem nie wstrząsnęłyby jego ciałem następnego dnia, w konwulsji błagalnej modlitwy, spazmie poczucia winy i spodlenia, jak gdyby pozwalając mu przyłożyć dłonie do swojego ciała popełnił profanację; obiecywał przecież czystość, obiecywał wierność wyłączną bogom, obiecywał, że będzie im ołtarzem, narzędziem, sługą; tłumaczył się przed nimi bezgłośnie, rozkładając ramiona na opuszczonym ołtarzu, składając czoło na zimnym kamieniu i nawet wtedy – nawet wtedy – myślał jeszcze o jego rękach, sylwetce nachylonej nad nim jak groźba potępienia, ciepłej zdradzie ocierającej wnętrza ud; to miało być wybaczalne – miało być jednorazową koniecznością, miało być nieważne. Wmówił sobie chyba gorączkę, pot spływający po plecach, ucisk pod żołądkiem. Podczas nocnych rytuałów czasem czuł się podobnie: rozgorączkowany i zamglony, przesiąknięty kadzidlanym dymem, bliski cienkiej membrany między światami, uczucie to traktował jak ludzie traktowali miłość – z nabożnym oddaniem, z głodną potrzebą, łapczywością. Sumienie mroczyło go jak zgęstniały dym maskujący nieskutecznie ciężki zapach przetaczanej krwi; sumienie albo żywość wspomnienia, nagła świadomość tkliwości własnego ciała, bo dotąd nie wiedział – pomimo wszelkiej swobody obyczajów, nie wiedział, że mógł być tkliwy w ten sposób. Przez chwilę chciał mu wierzyć: że są tylko zwierzętami, workiem mięsa i grzechoczących kości, obrzydliwą, rozgotowaną masą trzewi, w której płuca nabrzmiewały jak dwa pęcherze uciekającego oparu. Przez chwilę mógłby wyprzeć się duszy, wyprzeć się wiary, wyprzeć się wszystkiego, co w sobie znał – zobaczyć rzeczywistość na nowo, skosztować go inaczej niż przez pryzmę czegoś większego i nieuchronnego jak przeznaczenie. Tylko zwierzęta, nic więcej; skóra, którą rozpłatać można rzeźnickim nożem, delikatne mięso w słabiźnie, otłuszczone podgardla zażywnych wieprzów i suche szyjki biedoty, chrząstki strzelające pod zębami, tkliwość nagiego ciała, przeżuwanego powoli. Obrzydliwa mierność człowieczeństwa, w której nie było dłużej żadnych zasad poza tą jedną, by uratować szyję spod zębów, by włożyć je między kolejne z uśmiechem. Nikt nie będzie ich pamiętał, więc nic nie miało znaczenia; obietnice i kłamstwa, bluźnierstwa i akty wiary; smród tej prostoty kłębił się w powietrzu jak dowód – jesteśmy tylko zwierzętami.
Ale wiedział przecież, że miał duszę. Wiedział, że miała giętkie ciało i błyszczące oczka; wiedział, że przyśniła się matce trzy razy, wezwana przez Odyna. Wiedział, że wiła ciepłe leże we wnęce jego żeber, znała jego przyszłość, znała kształt jego tożsamości jeszcze zanim zrozumiał, że może ją posiadać – zaczynał rozumieć, jeszcze nie pojął zupełnie, przerażała go ta indywidualność, choć nigdy właściwie nie potrafił być przecież wzorową odbitką przykładnego akolity, był za bardzo albo był za mało. Był niesforny, tak mówił o nim Borge, pieszcząc jego złote włosy, ale dobry, zawsze go bronił. Co powiedziałby teraz? Mój chłopcze. Nazywał go swoim, tęsknił za tym. Tęsknił za palcami zanurzonymi we włosach, tęsknił za tym jak smarkaty dzieciak, i wiedział, że ma duszę; i wiedział, że mógłby Munchowi uwierzyć, właśnie dlatego, że ją miał i że tęsknił – jak szczeniak – za ręką zaciskającą się na wiechciach włosów, w czułości, w żarcie, w afekcie.
– Nie wierzę ci – przecedził; jakby musiał upomnieć również siebie, przypomnieć sobie, że nie wolno było mu tak myśleć, choć palce zanurzał wciąż głębiej w tym, czego się wypierał, w ulegającej tkance ciała, gasnącym pod opuszkami tętnem, dławionych odruchach ucieczki. Wiedział, że Munch też miał duszę; wiedział, że kryła się gdzieś pod dnami jego oczu, że chowała się w zaułkach krezy jelita, kiedy płatano mu skórę, że miało leże uwite pod żebrami, blisko czarnego serca; tylko tam było jeszcze dość ciepło. Przetrwała w nim, a on zamierzał ją znaleźć, zamierzał poznać jej kształt i dowiedzieć się, kim był ten człowiek – to zwierzę – w oczach bogów i swojego przeznaczenia. Przełknął skrzep krwi spływający w gardło z rozbitego nosa; krzywiąc się lekko, kiedy oddech ścisnął mu się pod poruszoną grdyką. Tylko zwierzęta; z krwi i kruchych kości. – Jesteśmy zwierzętami tylko, dopóki nie zamkniemy oczu. Wiesz o tym tak samo dobrze, jak ja, Bohler, wiemy o tym oboje. Kruche kości i mięso, jasne, możesz rozebrać nas anatomicznie, co w nas znajdziesz? Gdzie siedzą koszmary? Możesz rozłupać mostek i wylać z niego szpik, wierzysz, że je z siebie wyciągniesz? Myśl to tylko impuls w kształcie słów, a przeznaczenie to chrząstka w nadgarstku. Hugr – słowo to wypowiedział nagle łagodniej, przejęty jego ciężarem; z wyuczoną pobożnością pogłębiającą dno krtani. – to tylko hucząca krew – mruknął, czując burzliwość jego pulsu pod dłonią; jego instynktowny sprzeciw, który dusił w sobie tak łatwo. – a ja sypiam obok ciebie dla przetrwania – stwierdził, przytrzymując jego spojrzenie; zostałeś, też dla przetrwania, ale nie mógł tego powiedzieć, czuł, że nie powinien tego mówić, że Munch inaczej znalazłby sposób, by mu to odebrać. Nie chciał tego oddawać: tego błędu, jaki popełnił tym samym instynktem, który powściągał w sobie tak łatwo, dopóki nie rozluźnił nacisku palców, sięgając stanowczo jego ostrej szczęki. Oczy Muncha zdawały się ciemne, pozbawione naturalnego refleksu; wygasłe, choć naprzeciw nim lśnił skruszony brokat, uporczywie i nie na miejscu.
Nie odpowiedział mu; mówił zawsze dużo, szczególnie rzeczy tak lekkich i nieważkich jak podobasz mi się, szczególnie tak niefrasobliwych – ale tym razem nie powiedział nic, oddychając płytko przez rozchylone usta, czując na języku wilgotny posmak stygnących trzewi i własnego milczenia. Zrobiło mu się duszniej, policzki zaszły kolorem, w odruchu ciała okrutnie zwierzęcego. Ich usta dzieliła jedna pochopność, które zawsze przychodziły mu tak łatwo, a on zawahał się nagle; a potem chłodna ręka zanurzyła mu się pod kołnierz, pociągając go naprzód. Usta otarł o jego skórę, wcierając w nią krew, wilgoć ciepłego oddechu, zaskoczenie brzmiące niewyraźnie i jakby szczeniacko – zaklęcie wyrwało mu resztę tchu z gardła, zacisnęło się skurczem jęku na krtani, wilgoć ściekła mu znów kącikiem oka, migocząc drobinami złota. Ciało drgnęło animalną potrzebą przetrwania, Munch nie dał mu jednak uciec, a on nie próbował – wczepił palce w jego ubranie, szarpnięty oddech zatrzymując na jego szyi, targnięty konwulsją bólu drżącą w mięsie i w kruchych kościach; zagryzł zęby, ale nie zdołał przełknąć odgłosu zbierającego się w nim jak zduszone skamlenie, póki nie przeszedł w charkotliwe przekleństwo. W którejś sekundzie było mu nagle prawie obojętne: w którym momencie oczy uciekły mu pod powieki, a on pomyślał, że może ją znalazł, jego duszę schowaną pod blaszką łopatki, że odchyli ją i wyciągnie ją z niego, skrawek mięsa i nic więcej. Pomyślał, że mógłby sobie ją wziąć, mógłby mu pozwolić.
– Teraz – wycedził w ciepłą skórę, kurczowo trzymając się jeszcze jego ubrania, jakby nie był pewien, czy utrzyma pion, gdyby go wypuścił. – pokaż mi wszystko.
Funi i Egon z tematu
Ale wiedział przecież, że miał duszę. Wiedział, że miała giętkie ciało i błyszczące oczka; wiedział, że przyśniła się matce trzy razy, wezwana przez Odyna. Wiedział, że wiła ciepłe leże we wnęce jego żeber, znała jego przyszłość, znała kształt jego tożsamości jeszcze zanim zrozumiał, że może ją posiadać – zaczynał rozumieć, jeszcze nie pojął zupełnie, przerażała go ta indywidualność, choć nigdy właściwie nie potrafił być przecież wzorową odbitką przykładnego akolity, był za bardzo albo był za mało. Był niesforny, tak mówił o nim Borge, pieszcząc jego złote włosy, ale dobry, zawsze go bronił. Co powiedziałby teraz? Mój chłopcze. Nazywał go swoim, tęsknił za tym. Tęsknił za palcami zanurzonymi we włosach, tęsknił za tym jak smarkaty dzieciak, i wiedział, że ma duszę; i wiedział, że mógłby Munchowi uwierzyć, właśnie dlatego, że ją miał i że tęsknił – jak szczeniak – za ręką zaciskającą się na wiechciach włosów, w czułości, w żarcie, w afekcie.
– Nie wierzę ci – przecedził; jakby musiał upomnieć również siebie, przypomnieć sobie, że nie wolno było mu tak myśleć, choć palce zanurzał wciąż głębiej w tym, czego się wypierał, w ulegającej tkance ciała, gasnącym pod opuszkami tętnem, dławionych odruchach ucieczki. Wiedział, że Munch też miał duszę; wiedział, że kryła się gdzieś pod dnami jego oczu, że chowała się w zaułkach krezy jelita, kiedy płatano mu skórę, że miało leże uwite pod żebrami, blisko czarnego serca; tylko tam było jeszcze dość ciepło. Przetrwała w nim, a on zamierzał ją znaleźć, zamierzał poznać jej kształt i dowiedzieć się, kim był ten człowiek – to zwierzę – w oczach bogów i swojego przeznaczenia. Przełknął skrzep krwi spływający w gardło z rozbitego nosa; krzywiąc się lekko, kiedy oddech ścisnął mu się pod poruszoną grdyką. Tylko zwierzęta; z krwi i kruchych kości. – Jesteśmy zwierzętami tylko, dopóki nie zamkniemy oczu. Wiesz o tym tak samo dobrze, jak ja, Bohler, wiemy o tym oboje. Kruche kości i mięso, jasne, możesz rozebrać nas anatomicznie, co w nas znajdziesz? Gdzie siedzą koszmary? Możesz rozłupać mostek i wylać z niego szpik, wierzysz, że je z siebie wyciągniesz? Myśl to tylko impuls w kształcie słów, a przeznaczenie to chrząstka w nadgarstku. Hugr – słowo to wypowiedział nagle łagodniej, przejęty jego ciężarem; z wyuczoną pobożnością pogłębiającą dno krtani. – to tylko hucząca krew – mruknął, czując burzliwość jego pulsu pod dłonią; jego instynktowny sprzeciw, który dusił w sobie tak łatwo. – a ja sypiam obok ciebie dla przetrwania – stwierdził, przytrzymując jego spojrzenie; zostałeś, też dla przetrwania, ale nie mógł tego powiedzieć, czuł, że nie powinien tego mówić, że Munch inaczej znalazłby sposób, by mu to odebrać. Nie chciał tego oddawać: tego błędu, jaki popełnił tym samym instynktem, który powściągał w sobie tak łatwo, dopóki nie rozluźnił nacisku palców, sięgając stanowczo jego ostrej szczęki. Oczy Muncha zdawały się ciemne, pozbawione naturalnego refleksu; wygasłe, choć naprzeciw nim lśnił skruszony brokat, uporczywie i nie na miejscu.
Nie odpowiedział mu; mówił zawsze dużo, szczególnie rzeczy tak lekkich i nieważkich jak podobasz mi się, szczególnie tak niefrasobliwych – ale tym razem nie powiedział nic, oddychając płytko przez rozchylone usta, czując na języku wilgotny posmak stygnących trzewi i własnego milczenia. Zrobiło mu się duszniej, policzki zaszły kolorem, w odruchu ciała okrutnie zwierzęcego. Ich usta dzieliła jedna pochopność, które zawsze przychodziły mu tak łatwo, a on zawahał się nagle; a potem chłodna ręka zanurzyła mu się pod kołnierz, pociągając go naprzód. Usta otarł o jego skórę, wcierając w nią krew, wilgoć ciepłego oddechu, zaskoczenie brzmiące niewyraźnie i jakby szczeniacko – zaklęcie wyrwało mu resztę tchu z gardła, zacisnęło się skurczem jęku na krtani, wilgoć ściekła mu znów kącikiem oka, migocząc drobinami złota. Ciało drgnęło animalną potrzebą przetrwania, Munch nie dał mu jednak uciec, a on nie próbował – wczepił palce w jego ubranie, szarpnięty oddech zatrzymując na jego szyi, targnięty konwulsją bólu drżącą w mięsie i w kruchych kościach; zagryzł zęby, ale nie zdołał przełknąć odgłosu zbierającego się w nim jak zduszone skamlenie, póki nie przeszedł w charkotliwe przekleństwo. W którejś sekundzie było mu nagle prawie obojętne: w którym momencie oczy uciekły mu pod powieki, a on pomyślał, że może ją znalazł, jego duszę schowaną pod blaszką łopatki, że odchyli ją i wyciągnie ją z niego, skrawek mięsa i nic więcej. Pomyślał, że mógłby sobie ją wziąć, mógłby mu pozwolić.
– Teraz – wycedził w ciepłą skórę, kurczowo trzymając się jeszcze jego ubrania, jakby nie był pewien, czy utrzyma pion, gdyby go wypuścił. – pokaż mi wszystko.
Funi i Egon z tematu
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back