Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    04.01.2001 – Jadłodajnia „U Kristoffera” – A. Mortensen & E. Munch

    3 posters
    Widzący
    Arthur Mortensen
    Arthur Mortensen
    https://midgard.forumpolish.com/t914-arthur-mortensenhttps://midgard.forumpolish.com/t956-arthur-nisse-mortensen#5269https://midgard.forumpolish.com/t957-ravihttps://midgard.forumpolish.com/f89-dom-panstwa-nilsen


    04.01.2001
                                 
    Nawał pracy, jaki spadł na nich tego dnia skutecznie zabił entuzjazm tlący się w umysłach, co niektórych jeszcze po nowym roku. Brak przerw i nieustanny niemalże rytmiczny stukot ciężkich marynarskich butów o pokład budził w nim wspomnienia sprzed paru jeszcze lat, gdy samemu wystawiając się na niepogodę i musiał pracować w takich warunkach. Być na każde zawołanie, często rezygnując z przynależnego odpoczynku, bo wynikła taka, a nie inna sytuacja. Rozumiał doskonale marudzenie i westchnięcia marynarzy. Samemu nie było mu również do śmiechu, kiedy nawał papierkowej roboty spadł na niego, gdy w istocie, nigdy nie przepadał za tego typu skrupulatną i monotonną pracą. Z prawdziwym zadowoleniem wdychał późnopopołudniowe powietrze, mimo że mroźne to dla Mortensena, było idealnie rześkie i pobudzające. Mógł pomóc przy rozładunku, który niemiłosiernie się przesuwał, chcąc zaznać również integracji z nowymi narybkami w załodze nie przepadał za izolacją i sztywnym trzymaniem się norm. Był pod wieloma względami bardzo spolegliwy i naturalny, bez sztucznego nadymania się, zwłaszcza jeśli szło o ludzi, z którymi człowiek w domyśle miał spędzać tygodnie na morzu w ciasnocie i niewygodzie, do której i owszem przywykli, lecz ta wspólnota z dzielenia jednego pokładu musiała być, bez zgrzytów i wątpliwości, aby każdemu się dobrze pracowało. Z tej układanki wykluczał kapitana i pierwszego oficera, ci często na jego barki powierzali zadania związane z zarządzaniem załogą i wcale mu to nie przeszkadzało.
    Mróz ściskał niemiłosiernie kawałki kry powoli nikły w zapadającym zmierzchu, wiatr ucichł, lecz nie oznaczało, to że na dworze zrobiło się cieplej, wręcz przeciwnie. Zszedł ze statku, jako ostatni doglądając ostatnich szlifów przed jutrzejszym załadunkiem. Prosta procedura, teoretycznie zadanie to bardziej przysługiwało kapitanowi, niż jemu, to wszak on odpowiadał za wszystko, lecz na każdym statku inaczej zawsze to wyglądało, a zaufanie do powierzonych obowiązków również miało swe znaczenie.
    Od jakiegoś czasu instynktownie unikał domu. Starając się spędzać, jak najwięcej czasu poza nim nawał pracy skutecznie mu to ułatwiał. Świadom, jak bardzo nie chciało mu się gotować postanowił skręcić w stronę dobrze znanego lokalu, który wprawdzie serwował paskudne jedzenie, ale nie było ono najgorszym, jakie w życiu jadał. A ostatnio stał się tam, niemal stałym bywalcem.
    Zmęczony i nieco podupadły na duchu lazł przed siebie, jak na szafot i tylko intuicja uświadomiła go w pewnej chwili, że czuje na sobie czyiś wzrok.  Nie oglądał się jednak za siebie, niespecjalnie czując się na siłach na konfrontację, ale też jej nie unikał, kroku jednak nie zmienił. Dotarł tak do celu, a gdy obejrzał się zza siebie, by wyjść na spotkanie, temu kto go śledził, westchnął.
    Kłąb pary, niczym poszarpana chmurka zbił się w powietrze oświetlone tandetnym bladym światłem witryny jadłodajni "U Kristoffera". Cień rzucany przez śledzącego ginął w mroku zaułka, a sam przemytnik nie poruszył się od kilku sekund. Wytężając wzrok w kierunku załamania światła i granicy mroku zrozumiał, że kontur, ot zarys sylwetki, jaki wyłaniał się z ciemności był mu dobrze znany, niemal uśmiechnął się, na powitanie. Jednak w porę ugryzł się w policzek i stłumił ten dziecinny odruch.
    Wyglądasz, jakbyś nic nie jadł od kilku dni. – Stwierdził przytomnie, miast krytykować te podchody. Wiedząc, że jego towarzysz, był nieobliczalny wolał nie prowokować go takimi kąśliwościami. Być może nie potrafił inaczej? – Zapraszam na kolację, stawiam. – Uśmiechnął się, lekko, nawet pogodnie i przytrzymał Egonowi drzwi. Lokal był pusty, ktoś co prawda krzątał się na zapleczu, lecz wątpił, by chciało mu się skupiać uwagę na nowo przybyłych klientach. Poprowadził ślepca do jednego ze stolików w kącie przy oknach, jak najdalej od lady, od wejścia i spojrzał na niego. Kartę menu znał na pamięć, bo i też specjalnego wyboru nie pozostawiała, a i nieco apetyt odszedł w zapomnienie.
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Statki wyłaniały się zza horyzontu jak ogromne, wzdęte wiatrem zwierzęta – sklepienie rozwieszonego nad ich głowami nieba przed kwadransem przeobraziło się w taflę błyszczącego mosiądzu, który lśnił matowym połyskiem, zanim iluzja słonecznych promieni nie rozmyła się w jasną śreżogę, znikając za nastroszonymi bielą garbami wzniesionych nad miastem szczytów; wydawało mu się, że na ich ośnieżonych czubkach, gdzie zwierzęta docierały tylko po to, by wyrzucić z piersi ostatnie, zbolałe tchnienie, a powietrze było jałowe i ciężkie od zimna, skrywały się tajemnice, których nie potrafił dostrzec nawet okiem uwięzionej w skroniach wyobraźni, bo w dole morze grzmiało i rozbijało się spazmatycznie o betonowe wzniesienia portu, do połowy zagrzebane w brudnym piachu, który poruszał się wraz z ciężkimi westchnięciami fal. Kiedyś przyglądał im się z żalem, który opinał się na kostnym skoblu mostka i wyciągał zza jego źrenic macki pierwszych, rozpaczliwych marzeń o ucieczce – pilnował, by odwracać wzrok, ilekroć ojciec spoglądał gniewnie w jego stronę, choć źrenice zawsze gubiły się gdzieś na bokach białek, próbując schwycić myśli, których nie miał prawa posiadać, bo był przewiązany do rodzicielskich wymagań kajdanami splecionymi na nadgarstkach z jego własnych żył. Teraz, kiedy statki przybijały spokojnie do portu, kołysząc się dokach, mógłby wkroczyć na pokład każdego z nich, wybrać punkt na mapie i zniknąć ze znajomego sobie krajobrazu, stopy uparcie przylegały mu jednak do brzegu, a umysł – skręcony w ciasny supeł – przeobrażał wszystkie nadzieje w odległy szmer, przewiązując je lassem świadomości, że nieważne, jak daleko by nie uciekł, Göran zawsze byłby w stanie podążyć jego śladem, wytropić krople krwi, jakie po sobie pozostawiał i na podobieństwo myśliwskiego psa ujadać głośno i chrapliwie pod progiem jego sumienia.
    Stał więc w kałuży cienia, jaką rozlewał po ulicy jeden ze starych, portowych magazynów i zdrętwiały mrozem, który przegryzał się przez cienki materiał płaszcza, sunął złocistym ostrzem spojrzenia po przygarbionych sylwetkach marynarzy, schodzących po drewnianej kładce na stały ląd – nie wiedział o Arthurze wiele i być może właśnie ta drażliwa świadomość wsunęła się pod jego skórę cienką, choć słabo zaostrzoną drzazgą. Znał żagle Kompanii Morskiej Guildensternów, znał większość obleśnych, brodatych marynarzy, którzy w przerwach pomiędzy kolejnymi wyprawami, upijali się w pobliskich marach, ciągnąc zaniedbaną brodą po lepkich od alkoholu podłogach każdego z nich, znał także fach, jakim parał się Mortensen, będący najwyraźniej bardziej błyskotliwy, niż początkowo mu się zdawało, wszystkie te informacje stanowiły jednak punkty na gwiezdnej mapie jego jaźni, których nie potrafił połączyć w żadną konstelację – pamięć jego dłoni zastygła gdzieś płytko pod skórą, słowa kołatały się po czaszce, on wzdrygał się jednak na wspomnienie grudniowego wieczoru, który pozostawił na jego ciele złudne tchnienie dawno zapomnianego ciepła.
    Drgnął, gdy postać Arthura wyłoniła się nareszcie na tle burej zabudowy dzielnicy, przez chwilę przyglądając się, jak obłok jego oddechu rozpuścił się ponad linią nosa, po czym ruszając za nim czujnym krokiem, prawie bezgłośnym wśród gwaru okolicznych rozmów i szumu łakomie wgryzającej się w ląd zatoki – ulica, którą szedł, wybroczyła tymczasem nierównością kocich łbów, zawężając się w ciasną gardziel zaułka, z niektórego wynurzył się nieśpiesznie, przystając niespełna kilka metrów za śledzonym mężczyzną, gdy ten nareszcie odwrócił głowę, kierując błękit spojrzenia na jego twarz. Rozsunął usta w cierpkim grymasie, choć nie próbował cofnąć się z powrotem w mrok, łyskając bursztynem spojrzenia jak dzikie zwierzę, wstrzymane nieufnością na krańcu wąskiej uliczki. Arthur uśmiechnął się słabo, prawie infantylnie, a gest ten wydał mu się nagle wstrętny i nieprzyjemny, bo gdzieś za niedokrwioną błoną osierdzia odzywała się w nim gniewna zawiść względem każdego, kto potrafił cieszyć się podobną swobodą, komu nie potrafił siłą tej swobody odebrać.
    Obgryzam kości – mruknął gardłowo, ubierając słowa w wyjątkowo gorzką żartobliwość, która nie pasowała do wyrazu jego twarzy, choć rysowała się ciemniejącymi cekinami na dnie bursztynowego spojrzenia. Uprzejmość Mortensena przesunęła się ciarkami wzdłuż jego kręgosłupa, mimo to, kiedy mężczyzna pchnął drzwi, wszedł do pustego, stęchłego wilgocią lokalu, pozwalając, by mróz, który zastygł na jego ramionach, przegryzł się przez skórę powolnym topnieniem. Przysiadł pod ścianą przy jednym ze stołów, wciąż nastroszony i milczący, przyglądając się łagodnej postaci Arthura, nachylonej nad otwartą kartą dań. – Powiedziałem ci kiedyś, że znajdę sposób, żeby się odwdzięczyć. – głos miał szorstki i chroboczący, jakby słowa ocierały się boleśnie o jego krtań. – U Kristoffera nikt by cię nie znalazł. Nikt by nie zauważył – odparł, choć groza brzmiała w jego ustach sucho i łamliwie, a ciało nie zdradzało intencji ostrzegawczego napięcia.
    Widzący
    Arthur Mortensen
    Arthur Mortensen
    https://midgard.forumpolish.com/t914-arthur-mortensenhttps://midgard.forumpolish.com/t956-arthur-nisse-mortensen#5269https://midgard.forumpolish.com/t957-ravihttps://midgard.forumpolish.com/f89-dom-panstwa-nilsen


    Znajomość z Munchem przywodziła na myśl pole minowe – wyjątkowo niebezpieczny obszar z ładunkami wybuchowymi ulokowanymi w chaotycznym nieładzie na szachownicy, bliżej nieokreślonego terenu, każdy krok niósł za sobą widmo eksplozji rozrywającej wpierw kończynę, następnie ciało na drobne kawałki krwistej papki. Podczas każdego z tych nielicznych spotkań rozsądek ostrzegał wywieszając czarną flagę alarmując, tym samym o niebezpieczeństwie, o czającej się groźbie, która chwiejnie wisiała, niczym topór nad szyją skazańca. Agresja oraz pogarda, jaka tliła się w bursztynowych oczach uświadamiała, że człowiek kryjący się w środku jest zdolny posunąć się do najgorszych z czynów. Nieskrępowany kajdanami moralności, był w tym znaczeniu wolny. Paradoks Mortensena polegał na całkowitym i absolutnym ignorowaniu, tych oczywistości, kierowany niejasną sympatią do tego człowieka, był w stanie nadstawić drugi policzek, byle tylko spróbować dotrzeć do ślepca.
    Żartobliwość wypływająca z półmroku zaułka kontrastowała z bursztynem ślepi i grymasem twarzy. Uczucie jakie większość ludzi w tym momencie mogłoby towarzyszyć, to jest – strach, nie uderzyło w fundament pewności siebie przemytnika, wręcz przeciwnie ten spłynął po nim, jak morska fala obmywająca skałę. Nigdy nie należał do ludzi lękliwych zawsze zaglądał tam, gdzie inni się bali, jednak bynajmniej nie był znieczulony i wyzbyty ludzkich odruchów, reagował inaczej, na inne rzeczy. Egon chociaż dysponujący niewątpliwie możliwościami do zademonstrowania bólu, o jakim marynarz nawet nie śnił, nie wywoływał w nim lęku. Ta pewność nie wypływała ze złudnego, jakże mylącego aktu wdzięczności, który mógłby stanowić gwarancję nietykalności, zbyt wiele widział w swym życiu, by na tym opierać swą postawę w rozmowie z nim.
    Zastanawiające było to, ile ich łączyło, a ostatnie kruche dni oraz markotność Starego, doprowadzała Arthura do ściany, jakiej bez pomocy nie da rady przeskoczyć. Co tak naprawdę ich wszystkich łączyło, co za dziwne zrządzenie losu sprawiło, że osoby, które pozornie i faktycznie skaczą sobie do gardeł nagle znalazły się w jednym pomieszczeniu w pełni ze sobą zgodne, bo nawet majaczący i będący na skraju przytomności Egon, dawał za wygraną, chociaż język mu się plątał. Mortensenem kierowała ciekawość, ale i chęć zrozumienia relacji. Chciał również wyjaśnić ślepcowi swoją rolę w tym wszystkim, być może poznać go lepiej, zrozumieć? – te jak i inne myśli nawiedzały marynarza, przez ostatnie dni. I być może, nawet oczekiwał podświadomie spotkania z Munchem. Nie wiedział jednak do czego ich ono zaprowadzi.
    Błękit spojrzenia uderzał nienachalnie w swego towarzysza zajmującego miejsce na przeciwko, nie ponaglał go do zaczęcia samemu też milczał po początkowej fali szczerych intencji. Szmer nienastawionego radia stawał się powoli jedynym dźwiękiem w lokalu zupełnie dominując nad pozostałymi, które zlewały się z tym tłem. Oddech, puls, a nawet staromodny ekspres do kawy przestały wyróżniać się. Pozorna obojętność rysowała się na twarzy przemytnika, chciał wystawić Egona na ciężar zaczęcia, by to on zainicjował pierwsze rozdanie. Nie należało go do niczego przymuszać wiedział z góry, jakie mogą być tego konsekwencje. Kiedy otworzył usta Arthur już wiedział. Nieprzyjemny ton głosu, przywodząca na myśl otwierany sarkofag owiał go chłodem. Patrzył jednak niezmiennie na rozmówcę, jakby wiedział, co ten powie, nim to zrobi i nie przejmował się tym, ani konsekwencjami.
    Pamiętam, co cię zatem powstrzymuje? – Zapytał, patrząc mu w oczy i oczekując szczerości. Chciał wiedzieć na czym stoi.
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Życie nauczyło go trzymać serce zaciśnięte w pięść, przewiązane własną aortą jak jutową liną, której szorstkie wiechcie zabarwiały się czerwienią uciemiężonego osierdzia – w ten sposób nic nie mogło wedrzeć się do środka, pozostawić sinych śladów na włóknach rozluźnionego mięśnia, zadrapać starych blizn i ucisnąć palcem w miejscu, gdzie ból wciąż pozostawał świeży, rozmiękczający nieprzyjemnie wrażliwą tkankę presją cudzej obecności. Był na świecie całkiem sam już w dniu, w którym opuścił ciemne łono Arabelli i rozkleił płuca krzykiem, sprawiającym, że nawet własna matka odsunęła go z odrazą od swojej piersi, a wszelkie ostre, kanciaste odłamki zależności, które od tamtego czasu utknęły w jego trzewiach jak drzazgi, pozostawiły po sobie jedynie rozjątrzoną infekcję i białe zbliznowacenia – łatwiej było o nikogo nie dbać, nikim się nie interesować, ku niczyjej twarzy nie oglądać się przez ramię, ludzie wchodzili jednak niekiedy w jego życie jak nóż w wąską szczelinę zbroi, przeciskali się do świadomości ziarnem zgrzytającego między myślami piasku, którego nie potrafił w zupełności zignorować, niezależnie od tego jak uparcie nie cofał się w głąb ciasnego karceru własnej niezależności. Był jednak zależny – od Fárbautiego, którego ciepłe dłonie drażniły jego skórę obcą sensacją miłosierdzia, od Görana, stąpającego za nim cieniem nawarstwiającej się w ciele grozy, od własnej ciekawości, niekiedy wciąż przewiązującej cienkie żyłki zawisłości na cudzych nadgarstkach, w tym przypadku prawie zbyt chętnych, by dobrowolnie wyciągnąć dłonie w jego stronę, odsłonić topografię swych dermatoglifów pod czujnym spojrzeniem, które wydawało się pochłaniać i zatrzymywać w sobie fragmenty rzeczywistości jak lepka kalafonia.
    Nie zależało mu na Arthurze – nie w sposób, w który być może zależeć mu powinno, bo trzymał pod skórą zapisany niechciany dotyk jego rąk, a pod sumieniem świadomość słabości, jaką przed nim odsłonił, odwracając miękką tkankę podbrzusza na podobieństwo zwierzęcia, które wie, że w życiu nie mogłoby spotkać je już nic gorszego. Nie żywił do niego wdzięczności, zwykłej przeobrażać się w jego żyłach w gęste skrzepy ani nie próbował ułożyć ust w brzmienie ugrzęzłego w krtani dziękczynienia, było jednak w mężczyźnie coś, co po tak długim czasie po raz kolejny skutecznie przyciągnęło jako uwagę, owijając ją sobie stopniowo wokół knykci jak cienką włóczkę – chciał spojrzeć przez niego na wszystkie tajemnice, pozostające dotąd ukryte pilnie pod językiem, sekret, którego próbował dociec w dniu, w którym Bergman podniósł go z mokrego bruku i otoczył ciepłym kocem niewyjaśnionej troskliwości, pozbawionej wiechcia podstępu czy oczekiwań. Nie był przyzwyczajony do dobroci, która nie wymagała niczego w zamian, a przy tym wprawdzie również do takiej, która nie nosiła pod paznokciami pazurów, gotowych w każdej chwili rozerwać płótno wcześniej głaskanej skóry; nie z rąk kogoś, czyje oczy zachodziły tym samym odcieniem mętnej bieli, a żyły śpiewały prośbą rozlewu krwi, nie z rąk kogoś takiego jak on.
    Nic. – zakasał przekornie kącik ust, choć ten ledwie drgnął na zapadłej, morowej tkaninie jego policzka, jakby nawet stelaż wyćwiczonej fizjonomii nie miał siły, by podtrzymać go ku górze dłużej i bardziej przekonująco. – Może po prostu lubię się z tobą droczyć. – uniósł powoli głowę, zatapiając stateczny ciężar bursztynowego spojrzenia w błękitnych oczach marynarza, tak drażniąco spokojnych za każdym razem, gdy przecinał z nim linię wzroku, niepoprawnie pozbawionych atawistycznego lęku, który cętkował jego własne, stroszące się groźbą zagrzebanego na mieliźnie gniewu. – Oboje jesteście naiwni – odparł w końcu, przeczyszczając gardło cichym chrząknięciem. – Ty i Bergman. Tacy ludzie rzadko cieszą się posłuchem norn, tymczasem wydajesz się być tutaj… – powiódł wzrokiem od czubka głowy Mortensena po jego splecione na stole dłonie z opieszałą teatralnością. – W jednym kawałku. Dlaczego mi pomogłeś?
    Widzący
    Arthur Mortensen
    Arthur Mortensen
    https://midgard.forumpolish.com/t914-arthur-mortensenhttps://midgard.forumpolish.com/t956-arthur-nisse-mortensen#5269https://midgard.forumpolish.com/t957-ravihttps://midgard.forumpolish.com/f89-dom-panstwa-nilsen


    Nocna melancholia okrywała całunem żałobnej ciszy miasto, te tonęło w morzu ciemności otaczającej z każdej ze stron, niewielkie punkciki światła widziane z lotu ptaka mogły nieść skojarzenie bezchmurnego nocnego nieba odbitego w tafli spokojnego jeziora. Jedną z tych migoczących gwiazd byli oni – dwoje dzieciaków przygarniętych i w jakiś sposób uratowanych przez jednego człowieka, stanowiący osobliwie zaprzeczenie siebie wzajem złączeni nicią burzliwej przeszłości, niejasnej przyszłości i chwiejnej teraźniejszości utrzymywali balans – swoistą równowagę między stanem, w którym krzesła, klątwy i zaklęcia przeszyją przestrzeń nad ich głowami, a dziwnym i niejasnym w swych zamiarach zawieszeniem porównywalnym z wywieszeniem białego skrawka materiału na trzonku miotły. Mieli sposobność, jedną z niewielu w ich życiu do zadecydowania, o własnym losie, by nakreślić linię planu, według którego mogłaby przemierzać w miarę naturalnie ta relacja. Nastawiony przyjacielsko przemytnik przejawiał wyraz dobrej woli, wyzbyty wszelkiej agresji w kierunku towarzysza rozmowy, chciał ugrać jak najwięcej, niemal wynegocjować zawieszenie broni i rozejm, nie sięgając po argumenty z niedawnej przeszłości, gdyż wiedział, że jego kompan poczułby się tym zgorszony i zaistniała reakcja na to mogła być, tylko jedna, to musiał zostawić, jako kartę awaryjną, w chwili całkowitej porażki uderzyć, tym gramem rozsądku obrazując swoją pozycję względem ślepca.
    Odpowiedź Egona, a także idący za nią w parze cień uśmiechu na bladym licu sprawiły, że marynarz prychnął radośnie uśmiechając się, przy tym od ucha do ucha, odsłaniając garnitur białych równych zębów, które szły w kontraście z uzębieniem ponuraka po drugiej stronie stołu. Wszystko, niemal kontrastowało w tej parce, każdy ruch, gest i myśl, były inne, kierowane innymi podszeptami, a jednocześnie Mortensen, czuł się przy ślepcu, zaskakująco swobodnie. – A już się bałem, że jesteś pozbawiony poczucia humoru – niesiony falą pozytywnej energii odwzajemnił wzrok wytrzymując ciężar bursztynowego wejrzenia.
    Splótł dłonie na stole w zamyśle, bynajmniej nie nad słowami Muncha, a tym, co zrobić jutro na obiad. Chociaż oczywiście pozostając obojętnym na jego słodkie docinki wykazałby się ignorancją, a tego przecież nie chciał, mimo wszystko zależało mu na nim. To było bardzo dziwne, ale ten przykład niepohamowanej chęci przygarnięcia, każdej zbłąkanej duszy i próba jej uratowania, była zbyt trudna do odrzucenia, jakby natura przemytnika utwierdzała się w słuszności tych czynów, tym bardziej im bagno, w jakim żył wciągało go głębiej. Czasem próbował zrozumieć motyw przewodni swoich decyzji, lecz wymykały się one z ram jakiegokolwiek rozsądku.
    Padające pytanie z ust Muncha, było jednym z tych, na które nie miał racjonalnego wyjaśnienia, a to jakie miał wystawiało go na śmieszność w jego rozumowaniu, lecz chcąc być szczerym względem niego, jak i siebie samego musiał mu to wyjaśnić. – Nim to powiem, chciałbym byśmy zamówili coś z karty, nie będziemy przecież, tak o suchych gębach siedzieć. – W błękicie spojrzenia iskierki entuzjazmu rozbłysły, a palce rozplecione z węzłów powędrowały na krawędzie stolika. – Przyznaje wybór, jest bardzo skromny, ale jedzenie jest całkiem akceptowalne – uśmiechnął się lekko, całkowicie ignorując ciężar bursztynowego spojrzenia.
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Nigdy nie błagał o zbawienie – nie doszukiwał się w cudzych oczach przebłysków pogrzebanego za źrenicami miłosierdzia, nie wyciągał rozpaczliwie dłoni, próbując schwycić się rzuconej mu na huragan tratwy, nie uniżał się na kolanach, rozrywając gardło zmierzłą prośbą o ratunek; było coś perfidnie odczłowieczającego w pokorze, która sprowadzała do zależności od drugiego człowieka, wiszeniu na stryczku cieńszym niż wyrwany ze skalpu włos i uniżania się przed cudzą wolą. Nie był przyzwyczajony do dłoni, które zatrzymywały się na skórze w dobrych intencjach ani do uśmiechów, pod którymi nie skrywały się zwierzęce kły – wiara w dobroć wydawała mu się błędem swego dzieciństwa, supłem na nitce przeszłości, blizną uwypuklającą skórę zbrzydłym piętnem bólu, niekiedy wciąż prześwitującym fantomowym swędzeniem na powierzchnię; nienawidził sposobu, w jaki własne błędy formowały się topografią na jego ciele, więc rozcinał je wciąż na nowo, rzezał ostrzem noża kształty, które pozostawiły na nim cudze dłonie, dopóki nie wyrugował spod naskórka ich obecności, nie uczynił szwów swoimi, zaczerwienionymi brzydkimi smugami na przedramionach, gdzie zniszczone płótno nie pamiętało już swej pierwotnej aparycji. Nie pragnął pomocy od Bergmana, a tym bardziej nie pragnął jej od Arthura – koraliki nanizane na jego sumienie rozsypywały się po ziemi, stukocząc mu pod nogami, łamiąc złożone obietnice i nie odwzajemniając otrzymanych przysług; oboje powinni byli wiedzieć, że nie było takiego słowa, które zdołałby dotrzymać pod językiem, którego w końcu nieuchronnie nie rozgryzłby pomiędzy zębami, spluwając nim na ziemię.
    Odchylił się nieśpiesznie, wciąż gromiąc mężczyznę czujnym spojrzeniem, do złudzenia przypominającym wzrok drapieżnika, który dopiero napina mięśnie, by wynurzyć się spomiędzy zarośli – nawet uśmiech, podkasujący przewrotnie kąciki ust, nie zdradzał cienia sympatii, jak gdyby nie wiedział, czym był i jedynie imitował ten grymas zniszczałym odzwierciedleniem, zdradzonym przez intencje, które wybrzmiewały na jego licu ponurą groźnością, całkiem odległą od rzeczywistego rozbawienia. Swoboda i entuzjazm, które prześwitywały spod fizjonomii marynarza wzbudzały w nim tymczasem cierpkie rozdrażnienie, bo chociaż wciąż był przekonany, że miał nad nim przewagę, przylepionym do podniebienia zaklęciem nieomal trzymając postronek zawinięty wokół jego szyi, odnosił wrażenie, że Arthur umyślnie się z nim droczył, wsuwał dłonie pomiędzy pręty krat w ten sam sposób, w jaki on robił to jako dziecko, zbłądzone pośród metalowych klatek cyrkowej menażerii – w przeciwieństwie do zaszczutego kojcu zwierzęcia, nic nie wstrzymywało go jednak, by odsłonić kły i odgryźć sięgające ku niemu palce. Ściągnął brwi, nie rewanżując się podobnym wigorem, chociaż żołądek ścisnął się nagłą świadomością głodu, napierając bolesnym przykurczem na miękkie głębienie pod mostkiem.
    W porządku – odparł bez przekonania, choć kiedy rachityczny kelner postawił przed nimi dwa talerze, dłoń mu drżała, ilekroć podnosił widelec do ust. – Marnujesz czas, jeżeli czekasz na moją wdzięczność – głos wciąż miał schrypły i nieprzyjemny, kiedy ponownie uniósł wzrok, zatrzymując ciężar zeschniętego wewnątrz bursztynu na twarzy Arthura. – Mogę sięgnąć po wyjaśnienia sam – zapewnił, a jego ton wyraźnie stężał, zdradzając posmak zbierającego się w gardle rozdrażnienia, nieufności, która stroszyła się na karku i okazywała kły. – Zapewniam, że będzie bolało. – tym razem już się nie uśmiechał; Mortensen mógł wzmocnić się na morzu, ale siła mięśni pozostawała ledwie muśnięciem w obliczu precyzji zmyślnej inkantacji, tej samej, która barwiła oczy bielą i karmiła żyły smołą jadowitego triumfu.
    Widzący
    Arthur Mortensen
    Arthur Mortensen
    https://midgard.forumpolish.com/t914-arthur-mortensenhttps://midgard.forumpolish.com/t956-arthur-nisse-mortensen#5269https://midgard.forumpolish.com/t957-ravihttps://midgard.forumpolish.com/f89-dom-panstwa-nilsen


    Obraz grozy, jaki niewątpliwie pragnął roztaczać, ta nagromadzona przez lata żółć napuchła do niewyobrażalnych rozmiarów, człowiek siedzący przed nim przedstawiał sobą wszystko, co najgorsze, jego zepsucie sięgało głębiej niżeli tylko zewnętrznej maski, jaką nosił dla świata, wpiło się w szpik – przesiąknięty tą agresją stanowił element, jaki należało usunąć ze społeczeństwa, niczym robaka, co zalęgł się w mieszkaniu, a i tak Mortensen w działaniu tego dostrzeże więcej sensu, niżeli w przypadku Egona, który miotał się, jakby miał wszy. Groźne miny i rzucane spojrzenia, nie robiły na nim wrażenia trudno tu mówić, że je zupełnie ignorował. Robił coś, co mogło dekoncentrować, mianowicie cały czas zachowywał spokój, niewzruszony burzowymi chmurami, które kotłowały się nad zmierzwioną czupryną ślepca.
    Urokliwy obraz, tego jak ten się posilał zachowa w pamięci, by jeśli przeżyje tę noc spróbować go odnaleźć następnego dnia i podrzucić mu trochę jedzenia, coby z głodu gdzieś nie zasłabł. I prawda to, że ich pierwsze spotkanie było nieprzyjemne, ba doszło nawet do rękoczynów, tak świadomość, iż był kimś istotnym dla Fárbautiego sprawiała sprawy w zupełnie innym świetle wiedział, że stary bywał uparty i nieprzejednany, ale nie pomagałby komuś, do kogo nie czuje, chociaż cienia sympatii, czy czegokolwiek, co mogłoby wywołać ten ludzki odruch, dlatego też w Arthurze narodziło się z dnia na dzień pragnienie, aby spróbować pomóc temu człowiekowi nie myśląc tu o żadnym długu wdzięczności i wypływających z tego tytułu korzyściach, także nie zamierzał zmazywać tym dobrym czynem dawnych swych wyroków i niecnych postępków. Życie nauczyło go, że z każdego szamba można wyjść motywowany tym prostym przesłaniem, chciał poznać historię Muncha zrozumieć go, zyskać jego zaufanie, o ile potrafił wykazać takowe. Wierzył, że tak, tylko trzeba mu przypomnieć o tym. Wchodzić mu na siłę w dupę nie zamierzał również, w końcu umówmy się, nawet marynarz miał jakiś szacunek do siebie, ale tanio skóry nie sprzeda.
    Ciepło czarnej kawy pozbawionej dodatków, było zbawienne, jej aromat pozostawiał wiele do życzenia, jednak miał świadomość, iż mógł trafić gorzej. Napar miał swą zbawienną moc, a dzisiejsza noc raczej nie prędko się skończy zresztą i tak nie zależało mu na szybkim powrocie do domu, to też musiał odrobinę pobudzić szare komórki, by nie przysnąć nad stołem podczas gdy Egon będzie w pobliżu, żal mu było tych paru talarów w portfelu i znoszonego płaszcza, by mogły zostać przywłaszczone, bez wiedzy. Wprawdzie, mógłby mu te rzeczy oddać,  jednak musiałby o to poprosić, a prędzej ten się krwią zaleje, niż to wyduka.
    Bynajmniej. Powiem nawet więcej, nie śmiałbym oczekiwać takiego odruchu człowieczeństwa po tobie – odparł swobodnie, sącząc gorącą kawę i z nieskrywaną ciekawością patrząc na jedzącego ślepca, który w tym momencie przypominał głodzonego skazańca, któremu udało się zbiec z niewoli. W pewnym momencie odwrócił wzrok, czując w głębi ducha, że nawet taki drań potrzebuje odrobiny spokoju. – Oczywiście, że możesz, nikt cię nie powstrzyma. Ale najpierw dokończ jedzenie, bo ci wystygnie. – Smutek dopiero teraz odmalował się wyraźnej na twarzy przemytnika, było mu przykro, że młodzieniec nie miał w swym życiu tyle szczęścia, co on. – Chciałbym częściej cię widywać, trochę cię poznać. Zabić mnie i tak zdarzysz, a rozmowa, przecież nic nie kosztuje, chyba że ci gdzieś pilno? – Uśmiechnął się życzliwie, kontrastując tym mocno z gównianą sytuacją, w jakiej się znalazł.
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Podejrzliwości nauczono go tak, jak niepokorne zwierzęta uczy się posłuszeństwa – smagnięciami bólu na odsłoniętym karku, łańcuchem oplecionym ciasno wokół szyi i butem wymierzonym w miękkie podżebrze, dopóki skamlenie nie stawało się głośniejsze niż warkot, żłobiący rany w nadwyrężonym gardle, jakby sam ciężar rozeźlonego dźwięku ocierał się o przełyk czymś szorstkim i niewygodnym, z trudem przeciskającym się spod wypukłości grdyki. Czujność, niekiedy prześwitująca spod skóry wybroczynami swej chorobliwej intensywności, wydawała się ułożyć na stałe pośród napiętych włókien jego mięśni, nakazując im tkwić w spazmie nieustannej gotowości, którą wymusiło na nim życie w Przesmyku – był jeszcze dzieckiem, kiedy zerwał się ze smyczy Görana, uciekł z obrożą wciąż przewiązaną wokół szyi, nieświadomy, o ile łatwiej było przez nią schwycić go cudzym dłoniom i przytrzymać kark siłą pod ścianą, podczas gdy szarpał się i krzyczał, próbując naciągnąć własną skórę z powrotem na przetrącony stelaż kręgosłupa; rozciął ją w końcu nożycami, żłobiąc jednocześnie bliznę przewiązaną czerwoną pętlą wokół gardła. W towarzystwie Arthura przezorność ta stygła jednak w ciasne grudy pogardy – nie dlatego, że mu ufał, ale ponieważ nie potrafił dostrzec w nim zagrożenia, przeżuwając w ustach ledwie mdłą ciekawość, która w miarę posunięcia rozmowy topniała i rozlewała się pod skronią drażliwym wyrazem poirytowania.
    Próbował wygryźć z własnej pamięci wspomnienia nocy, która wypchnęła go na brzeg przypływem fal, pozostawiając biały osad soli na przemoczonych ubraniach i zalewając płuca, z których nie mógł później odkrztusić brudnego posmaku wody; wspomnienia rąk ściągających z jego ciała warstwy mokrego materiału i przesuwających się wzdłuż nagiej, pokrytej dropiatością skóry migotały pod powiekami jak klisze na starym projektorze, nieustannie przestawiając ich kolejność, zakrzywiając obraz i naciekając winietą zbierającego się wokół obiektywu kurzu. Dłoń Fárbautiego wydawała mu się w tych reminiscencjach nienaturalnie czuła, wkradająca się opiekuńczym ciepłem na rozgrzany gorączką kark – być może dlatego nie zdołał uwierzyć w którykolwiek z nerwowych przebłysków jaźni, zgrzytając zębami, gdy sylwetka Arthura po raz kolejny majaczyła na ich horyzoncie, pozbawiona właściwego celu i przyczyny.
    Parsknął krótkim, gorzkim śmiechem, który w jego ustach brzmiał bardziej jak zwierzęcy skowyt, po czym przechylił lekko głowę, upuszczając widelec tak, by uderzył ze stukotem o brzeg talerza – jego oczy wyostrzyły się nagle, tężejąc plamami brązu na jasnej powierzchni złocistych tęczówek, usta drgnęły natomuast w nieprzyjemnym grymasie, pozbawionym podszewki oferowanej mu wesołości.
    Myślisz, że jesteś bystry? – spytał w końcu, a głos zachrobotał mu o podniebienie, wciąż szorstkie, choć rozgrzane ciepłem krzepiącego posiłku. – Nie przyszedłem tutaj, żebyś mógł pysznić się swoim miłosierdziem. Jeżeli masz kompleks zbawcy, to adoptuj psa, ja nie potrzebuję twojej litości. Nie jesteśmy przyjaciółmi. – uniósł lekko brodę i chociaż brzmienie jego głosu oscylowało w tonacji zdystansowanego spokoju, tkwiła w nim groźba ukrytych pod wargami kłów. – Nie boisz się. Wiesz dlaczego? – kącik jego ust drgnął w wyrazie kpiny, której pozwolił przesiąknąć przez płótno fizjonomii i wylegnąć pomiędzy rysy ociężałej zmęczeniem twarzy. – Wydaje ci się, że jesteś nietykalny, ale jesteś tylko dyletantem, Mortensen. Ludzie, którzy nigdy nie stracili wzroku, nie mogą długo poruszać się wśród ślepców. Nie porywaj się na zbyt wiele. – wstał od stołu, odsuwając krzesło z przenikliwym, dziurawiącym bębenki skrzypnięciem. – Na twoim miejscu znalazłabym sobie lepsze towarzystwo. Bergman w końcu przekona się, jak łatwo gniesz kark pod naciskiem jego dłoni.
    Widzący
    Arthur Mortensen
    Arthur Mortensen
    https://midgard.forumpolish.com/t914-arthur-mortensenhttps://midgard.forumpolish.com/t956-arthur-nisse-mortensen#5269https://midgard.forumpolish.com/t957-ravihttps://midgard.forumpolish.com/f89-dom-panstwa-nilsen


    Agresja rodzi agresję, to powiedzenie utarte w społeczeństwie, znane było każdemu nieprzyjemność prowadzenia rozmowy z Egonem polegała na jego ignorancji – ślepym zacietrzewieniu, że to świat i ludzie są źli i każdy, tylko czyha, aby przejaw dobroci w jego rozumieniu, będącej odbiciem słabości – wykorzystać. Ta taktyka wiecznego gniewu może sprawdzała się u dzikich psów, bo nawet wilki nosiły w sobie pewne wartości stadne. Ten człowiek pozostawał ślepy, na przejaw niezobowiązującej troski, jakby w jego gamie emocji, takie pojęcie, w ogóle nie występowało. Cień irytacji padł na twarz marynarza, zmęczenie mu dzielnie wtórowało, a poczucie bezsilności przygniatało z każdą kolejną wymianą zdań. Patrząc na Muncha, miał cichą nadzieję zawarcia porozumienia, być może nawiązania pozytywnej relacji, chciał tego kierowany własnymi niezrozumiałymi podszeptami.
    Nawet jego śmiech przypominał swą barwą i tonem podirytowane zwierzę, a nie istotę ludzką. Upijając ostanie łyki kawy spoglądał na niego, bez wyrazu, jakiejkolwiek emocji, świadom jak bliski był prowokacji. Zależało mu na rozmowie na złapaniu balansu, jaki chwiał się nieustannie i wymykał spod kontroli. Próba załagodzenia sytuacji, mogłaby zostać potraktowana jako słabość, nie mógł na to pozwolić. Jak nieposłusznemu woli pana brytanowi wymierzana zostaje kara, tak i Egon musiał zrozumieć, że życie zawdzięcza jemu. I jadowity rechot, ani rzucane w słowach groźby nie odmienią, tego stanu rzeczy, być może to drażniło ślepca, ta wizja, że komuś coś zawdzięcza, pomimo tak przyciągającego stylu bycia. Odstawił naczynie z głuchym brzękiem, który utonął zduszony, pod batem wypowiedzianych słów. Milczał. Obserwując.
    Już adoptowałem – uśmiechnął się cierpko. Błysk w błękicie oczu ostrzegł o zalążku irytacji, był spokojny, czerpiąc wzór z najbliższej mu osoby, zawsze w takich rozmowach starał się trzymać nerwy na wodzy, pomimo iż wewnętrznie się gotował. – Jak już wspomniałem, nie zamierzam się dopraszać o wyrazy podzięki. – Byłoby to w dobrym tonie, prawda, ale Arthurowi daleko było do człowieka, który za przysłowiowy „odruch człowieczeństwa,” domagałby się rekompensaty, ba zabiegał o takową, absolutnie taki obraz rzeczy, był daleko poza zachciankami przemytnika. Nie rozumiał, tedy dlaczego, w jego towarzyszu wspólnej kolacji powtarzała się nagminnie ta myśl, jakby ten nie dostrzegał, iż w ten sposób, tylko nakręca, tę spiralę nienawiści jeszcze bardziej.
    Przyjaciele? No proszę cię, w twoim słowniku występuje, takie słowo? Przecież, przyjaźń, to słabość, w twoim rozumowaniu. A może się mylę, może w tej przeżartej na wskroś zgniłej duszy, czai się jednak jakaś cząstka człowieczeństwa? – Podniósł nieznacznie głos, lecz nie grzmiał w nim szyderczy ton, wypowiedź raczej płynęła swoim spokojnym nurtem, kontrastując na tle słów złodzieja.
    Kolejne słowa, jak kwas wylewały się z jego paszczy na wskroś pochłoniętej próchnicą. Bursztyn oczu przeszywał, dźgał i rozrywał, a jednak dopiero w momencie, wyczulony na pewne słowa dotykające dumy przemytnik zareagował w sposób, być może oczekiwany przez ślepca. Wstał gwałtownie, mierząc go spojrzeniem surowym, pozbawionym tej mgiełki sympatii jeszcze sprzed momentu. – Gówno o mnie wiesz Munch, jesteś tylko żałosnym wrakiem człowieka, który jak pchła żeruje na innych. Widziałem to w oczach Fárbautiego, wówczas tego nie rozumiałem, lecz teraz wiem, że nigdy nie chciał, by nasze drogi się przecięły, ciekawe dlaczego, jak myślisz? – Błysnął bielą zębów w uśmiechu, dał się sprowokować, czuł to, ale i samemu prowokował. – Ratuje ci dupę. Chronię i daję schronienie, wraz ze Starym troszczymy się o ciebie, a ty ciągle plujesz we mnie jadem. Jesteś… – nie dokończył, bo opadł bezradny na tandetną niskobudżetową kanapę i westchnął głęboko. – Chcesz to mnie zabij, nie chcesz to nie zabijaj, ale powiem ci, tylko jedno. – Spojrzał na mężczyznę stojącego nad nim, z lekkim smutkiem w oczach. – W tym smutnym, jak dupa trolla mieście trudno. o prawdziwe przyjaźnie. – Nie wiedział, czy zrozumie przekaz, czy potrafi zaakceptować, kogoś takiego. Było mu przykro, bo chciał czegoś więcej, a dostał jedynie krople stygnącej śliny na policzku.
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Styczeń przyszedł wraz z mdłym, niewygodnym uczuciem wątpliwości, pustym, choć drażniącym przeświadczeniem, że być może się mylił – próbował zapomnieć o nocy, gdy morskie fale wyrzuciły go na brzeg plaży, o tym, jak woda, która zalała mu usta, następnego dnia wciąż smakowała na języku brudem i solą, cofając się w torsjach pod próg podniebienia, o tym, jak łatwo pogodził się z myślą, że życie nareszcie rozpięło kajdany, które zacieśniały się dotąd mocno wokół jego nadgarstków, nie pozwalając ciału osunąć się w troskliwe ramiona śmierci, o tym, że był w cudzych dłoniach zupełnie bezwolny, nagi w sposób, jakiego już nie pamiętał, podobnie jak nie pamiętał czułości, która nie byłaby w swej podszewce uwarunkowana czymś złym i drapieżnym. Odczuwał dławiącą uciążliwość na myśl, że Bergman oglądał go takiego – odartego ze zmierzwionego na barkach futra, z kłami wydartymi miękkiej wilgoci podniebienia i pazurami stępionymi do uwłaczającej bezsilności; wyjęte z żelaznego okucia narzucanej sobie zuchwałości, jego ciało było brzydkie i rachityczne, zbyt chude, by wciąż opinać się na stelażu kości, z echem siniaków w miejscu, gdzie połamane żebra przebiły się przez skórę i labiryntem blizn, spośród których najgłębsze, wyblakłe i stare, rysowały pręgi na przygarbionych plecach, a świeższe, znaczące wyraźne nacięcia noża, wiły się obficie wzdłuż przedramion, aż po wnętrza dłoni, rysując na nich nowe linie papilarnego wzoru.
    Nigdy nie sądził, że znał Fárbautiego dość dobrze, by wnikać w poboczne ścieżki jego życia – przez lata wymijali się ze świadomością tajemnic, które podążały za nimi cieniem, lecz nigdy nie nakładały się na siebie, nie krzyżowały, gdy wpadali nawzajem do swojej rzeczywistości, za każdym razem świadomi, że trzymało ich przy sobie pojedyncze ogniwo, które wraz z upływem lat nachodziło rdzą i skrzypiało nieznośnie, gdy ciągnęli za nie zbyt mocno; mimo wszystko ważył się myśleć, że sposób postępowania Bergmana, jeżeli nie bliski, to był mu przynajmniej zrozumiały – z Arthurem było inaczej, bo jego usposobienie wydawało mu się obce, całkiem niepasujące do obskurnego krajobrazu biednych dzielnic miasta, gdzie każdy, komu udało się przeżyć, napinał mięśnie w baczności nieustannego oczekiwania. Instynkt ten, znajomy ludziom, których życie wystawione zostało na szafot, był przejawem nie tyle tchórzliwego nieobycia, co zdrowego rozsądku, odruchu wyrzeźbionego w ciele siłą, intuicji, której Arthur nie posiadał i być może przez to wydawał mu się najbardziej drażniący; przez ten wesoły, przyjacielski uśmiech, mięśnie rozluźnione ufnie pod okrywą skóry i pozbawioną strachu zuchwałość, która ujmowała mu wiarygodności – jak ktoś taki mógł przeżyć w tym środowisku nienaruszony?
    Parsknął gniewnie, nie tyle poruszony, co zażenowany jego słowami, tym w jaki sposób sugerowały, że znał go dość dobrze, by podawać w wątpliwość zawartość jego sumienia, że miał prawo siadać naprzeciwko niego, uśmiechać się litościwie i wymagać prawdy, która zatonęła w nim zbyt głęboko, by znów wyciągać ją na mieliznę. Wciąż oparty dłonią o brzeg drewnianego blatu roześmiał się w końcu głośno i bezczelnie, wciąż jeszcze utrzymując kąciki warg podkasane ku górze w szyderczym przejawie wyrzuconych z krtani emocji, gdy zwrócił wzrok w kierunku Arthura, rozbawiony jego przemową lub zdezorientowany samym sobą, tkwiącym w rozmowie, która oddalała się coraz bardziej od informacji, jakie pragnął uzyskać.
    Bał się o ciebie. Miał najwyraźniej w głowie więcej rozsądku – prychnął, dociskając śródręcze do brzegu stołu i nachylając się ku mężczyźnie z krzywym uśmiechem, który łyskał na jego ustach wyrazem drapieżnej przestrogi. – Wiedział, że jesteś dla mnie nikim.wiedział, co potrafię uczynić z ludźmi, na których mi nie zależy. – W jaki sposób tyty wypowiedziane jak grzęznąca między zębami obelga. – Miałbyś mnie chronić? – warknął kpiąco, jakby niezdolny uwierzyć w jego arogancję. – Prawie się nie znamy. Nie przypisuj sobie zasług, które do ciebie nie należą. – odchylił się powoli, sztywniejąc, lecz w przeciwieństwie do Mortensena wciąż osadzając mimikę w chłodnym przejawie wzgardy. – Istnieją krzywdy znacznie gorsze niż śmierć.
    Widzący
    Arthur Mortensen
    Arthur Mortensen
    https://midgard.forumpolish.com/t914-arthur-mortensenhttps://midgard.forumpolish.com/t956-arthur-nisse-mortensen#5269https://midgard.forumpolish.com/t957-ravihttps://midgard.forumpolish.com/f89-dom-panstwa-nilsen


    Mortensen, był rozchwiany, jak łupina rybackiej krypy na sztormowej fali, bliski poniesienia porażki, tak daleko od brzegu, że linia horyzontu pozostawała jedynie marzeniem głupca. Bo tak w istocie było, kierowany tylko sobie znanym powodem do próby zjednania Egona, był głupio-naiwny myśląc, że z tym człowiekiem, cokolwiek mogłoby się udać. Wiara w ludzi, ta niezachwiana pozycja prezentowana przez przemytnika w takich chwilach głucho jęczała wygięta do przesady, niby ostrze klingi groziła złamaniem – pogruchotaniem na drobne cząsteczki. Upór w dążeniu do celu przejawiany przez mężczyznę, mógł wywoływać serię wszelkich krytycznych reakcji, taką opinią ten się nie przejmował. Usiłując walczyć z targającym poły płaszcza wichrem parł, można powiedzieć, że bezmyślnie na przód.
    Jego śmiech, gra kąśliwych zaprawionych szyderą uśmiechów, przenikliwość spojrzenia i kryjąca się w nim wrogość oraz niechęć uwidocznione, tak nagle przybierały obraz zniewagi, ot policzka wymierzonego w jego szczere intencje. Tak poruszony, jak jednocześnie zagubiony patrzył na Egona szeroko otwartymi oczami. Wcześniejszy poryw emocji zgasł, zbyt nagle, aby pociągnąć sprawy dalej, by rozwiać wszelkie niejasności. On – Munch, próbował opowiadać swoją bajkę, wersję, która nie poddawała pod wątpliwość jego słabości, która wreszcie uderzała z każdym razem w osobę przemytnika, a ten powoli miał tego dość. Żyjąc od pewnego czasu na granicy emocjonalnego wyczerpania; zmartwiony o Fárbautiego, którego stan z każdym dniem pogarszał się, tym samym w domu aura, była niezwykle przygnębiająca, po wspomnienia przeszłości, jakie nieoczekiwanie zaplątały się w jego teraźniejszości wybijając go z rytmu obrazem twarzy dawnej miłości. Chciał tylko rozmowy, a dostawał serwis pełen goryczy, ot żółci wylanej z winy słabości jednostki ludzkiej przygniecionej widmem przeszłości.
    Bo jestem dla niego jak rodzina. – Odpowiada szczerze, mierząc ślepca wzrokiem, w jakim tliła się pewność siebie. Nie pozwoli zdominować się, komuś takiemu jak Munch. Wątpił ponadto, by wiedział, czym są wartości rodzinne dla niego niewątpliwie, była to słabość charakteru, ot litość zakrapiana kroplą sentymentu. Marynarz nie wiedział, czego złodziej doświadczył w swym życiu, że te go tak skrzywdziło, nie próbował nawet odgadywać wiedząc, że zapewne i tak się pomyli, nie chciał jednak dać wiary, że ten, był taki jaki jest od samego początku, że taki się po prostu urodził, to nigdy nie była wina dziecka, te wszak mogło objawiać predyspozycje do destrukcyjnej egzystencji, lecz można było z tym walczyć – wierzył w to.
    Jestem nikim, to prawda. I nie dysponuje straszną, jak ty mocą, to również prawda, a jednak to ty się złościsz, ty obnażasz kły, dlaczego? – Uśmiechnął się wyzywająco, błękit oczu zapłonął pewnością siebie, nie miał nic do stracenia, mógł robić, co tylko chciał, nie zależało mu na niczym. Wsłuchany w ociekający złością ton głosu, nie wiedział kiedy wstał z miejsca – ponownie, czyniąc to tym razem znacznie łagodniej, niż poprzednio nie ulegając impulsowi, a kierując się rozwagą, o ile jakkolwiek można nazwać, takowe posuniecie w rozmowie ze ślepcem. – To ja cię dotaszczyłem do domu Fárbautiego, to ja cię myłem i się tobą opiekowałem, już zapomniałeś, ach racja ty szybko zapominasz. – Zakpił, mierząc go z góry spojrzeniem walory fizyczne były niewątpliwie po stronie Mortensena, ale nie chciał ich wykorzystywać do demonstracji siły. – Istnieją i owszem. Jak widzisz jestem zobojętniały na nie i na twoje groźby, tylko tyle potrafisz? Rzucać słowem przesiąkniętym wyrazem agresji, bo co rodzice cię nie kochali? – Zbliżył się, prowokująco do Muncha wiedział, że gdyby do czegoś doszło, musiałby liczyć na uśmiech losu wyprzedzając reakcję przeciwnika i pacyfikując go.
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Cierpliwość przerzedzała się na jego świadomości jak cienka błona, naskórek rozciągnięty na pękającą ranę, pajęczyna naprężona pomiędzy kruchymi gałęziami rozsądku, które, ugięte do ryzyka przełamania, chrobotały mu w skroniach, rozcierając supły na poskramianym dotąd rozdrażnieniu, niezdolnym trwać zbyt długo pod skoblem względnego opanowania – wydawało mu się, że wyłowił na powierzchnię swych dotychczasowych oporów uwierającą drzazgę wewnętrznego sprzeciwu, która przewiązywała język w ciasny węzeł i ściągała zaklęcia wraz ze zgęstniałą śliną w dół żołądka, gdzie podrażniały jego zaczerwienioną tkankę, domagając się wypuszczenia; podświadomie musiał wiedzieć, że Arthur był dla Bergmana kimś ważnym, że nie znalazł się w tym miejscu przypadkiem i nie przypadkiem zwracał się do niego w ten sposób, jakby przytępiona szelmowskim uśmiechem beztroska była czymś więcej niż tylko przejawem szczeniackiej głupoty, szczęścia, które wyrzuciło go na brzeg życia jak morze wyrzuca niekiedy zagubionych rozbitków, z płucami przepełnionymi wodą. Jakaś jego część – ta, wobec której upierał się, że nie znała wdzięczności – napotykała trudność w miejscu dotychczasowego okrucieństwa, rozwijając je w elastyczne wstęgi intrygi, które czyniły słabość ze wszystkiego, co Mortensen uważał za swoją tarczę: ułudnego przeświadczenia o swej integralności, kpiny, przygrywającej mu pod zwierzchnictwem cudzej opieki i wartości, jaką stanowił dla Fárbautiego. Jestem dla niego jak rodzina powinno zaboleć, zamiast tego rozsunęło jednak usta w drwiącym uśmiechu, bo rozkurczając dłonie, wiedział już za co chwycić, by zabolało – trzymał Arthura jak obrożę wokół szyi Bergmana i nie zamierzał dłużej wahać się przed gwałtownym szarpnięciem.
    Nie miałem okazji praktykować dobrych manier – odparł kąśliwie, rozciągając wargi do nieprzyjemnego grymasu, który wydawał się pociągnąć za sobą cienkie nitki fizjonomii, jakby te uwierały go pod zapadniętą skórą, przesuwając się płytko po powierzchni kości – tracił względne opanowanie dla struganej usilnie buńczuczności, fałszywych przebłysków rezonu, który wydawał mu się przede wszystkim śmieszny, bo trzymał na swoim ciele ślady po znacznie ostrzejszych pazurach i kłach zdolnych zanurzyć się głębiej niż pod samą powierzchnię naskórka, Arthur, zamiast ugiąć kark pod jego przewagą, pysznił się tymczasem nieokiełznaną wizją swego zwycięstwa, przeświadczeniem, że trzymał nad nim topór, tę krótką chwilę słabości, jaką ściągnął z niego jak ciężki, przemoczony solą kaftan męczeństwa. Nie potrafił ofiarować mu wdzięczności, zwłaszcza teraz, kiedy widział, jak usilnie jej pragnął, jak litościwie był przekonany, że na nią zasługiwał – Przesmyk nie rządził się transakcjami dobrego serca, a jego pozostawało ciemne i pomarszczone jak przegniły owoc, zbyt posiniaczone, by pamiętać, jaki miało kolor, zanim po raz pierwszy dotknęły go cudze dłonie. Mortensen go prowokował – z frustracji lub z głupoty, nie potrafił stwierdzić, czuł jednak jak sierść jeży mu się na karku, dłonie ostrożnie przykurczają się w pieści, a język układa się do czaru, jeszcze przed rozchyleniem ust, świadom napastliwie wąskiej odległości, jaka ich dzieliła.
    Bergman nie nauczył cię żadnych komend, zanim odpiął cię ze smyczy? – nie cofnął się, nie spiął mięśni, chociaż instynkt przegryzł się przez rozciągnięte wzdłuż ramion włókna, próbując sięgnąć po ofensywę. Poczuł przyjemne mrowienie pod grdyką na chwilę przed tym, jak zdecydował się na ciężar opuszczającego wargi czaru, a kiedy ten nareszcie sięgnął języka, z trudem opanował się, by zdusić morowy oddech prawdziwego gniewu. – Hrinda – bursztyn spojrzenia ochłonął gęstą bielą, a węże czarnych żył przegryzły się jadem przez odsłoniętą skórę; potrzebował się go pozbyć, przynajmniej chwilowo – pod płaszczem nocy nie liczyły się konsekwencje.

    atak: 96 + 15 = 111 > 45
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Egon Munch' has done the following action : kości


    'k100' : 96
    Widzący
    Arthur Mortensen
    Arthur Mortensen
    https://midgard.forumpolish.com/t914-arthur-mortensenhttps://midgard.forumpolish.com/t956-arthur-nisse-mortensen#5269https://midgard.forumpolish.com/t957-ravihttps://midgard.forumpolish.com/f89-dom-panstwa-nilsen


    W agresji zacietrzewieniu trwali, tak splątani żeliwnym łańcuchem upartości, która chociaż mogła odejść precz i przegonić nadciągającą nawałnice trwała w bezruchu. Brak odpowiedzi na zadane pytania przejawiał się niechęcią do spowiedzi, przed ślepcem, który grama wdzięczności nie okazywał za bezinteresowną pomoc, ot kultura nic więcej, nie oczekiwał. Zwyczajny wyraz podzięki lub skruszona postawa w swej bucie i arogancji, tak na moment przed oczami przemytnika, nikt nigdy by nie poznał tego oblicza, lecz w swej pysze Munch stawiał się, ponad takie drobiazgowe, błahe i w jego oczach okazujące słabość – zachowania.
    Arthur nie mógł go znieść w kipiącym zrywie irytacji wypowiadając słowa, jakich po chwili pożałował, bo jeśli faktycznie ten był sierotą lub innym podrzutkiem, to czyż nie powinien okazać zrozumienia i nie wypominać mu podobnych kwestii? Mierząc go swoją miarą popełnił błąd i był tego świadom. Nie potrafił jednak patrzeć na niego ze wzrokiem pełnym współczucia, tym bardziej czując podświadomie i namacalnie, iż natura tego człowieka pogardzała takimi wartościami, jakim przemytnik kieruje się. Wręcz szydzi z nich na każdym bez mała kroku, to go drażniło, był cierpliwy ponad miarę, jednak każdy kiedyś pęka, tak nie mówiąc nic, ponad oczywistości uciekał od tematu, jaki tak bardzo interesował złodzieja. Chciał go sprawdzić, ot wypróbować dał jednak w pewnym momencie za wygraną odpowiadając mu w jakimś stopniu na bolączki myśli kotłujących się w umyśle. Uznając, że to było wystarczająco wiele jak na ten jeden raz.
    W przeciwieństwie do ciebie, mnie nigdy żadne kajdany nie więził – grał na jego nerwach ze świadomością, tego, jakim był człowiekiem podejrzewając, co mógłby zrobić, być może oddech Starego wyczuwalny na karku, był przestrogą, ot biczem, który przeszyje ciszę nocy, lecz nie chciał się nim zasłaniać, nie przed kimś pokroju Egona, ten był słaby i zniszczony, ale mimo to Arthur dalej nie ugasił pragnienia pomocy mu. Jakby kierowany niezdrowym pragnieniem obcowania, przy ludziach z marginesu stojąc na krawędzi ryzyka, czuł siłę z kształtowania relacji międzyludzkich.
    Gdy czerń żył wypłynęła na blade ciało, a bielą zaszły oczy marynarz spiął się w sobie oczekując najgorszego. Nie siląc się na kontr-zaklęcie w geście zupełnie nieoczekiwanym wyciągnął dłonie ku Egonowi powoli zaciskając palce na jego barkach, jakby chciał go objąć, lecz nim ciało zdołało się nachylić siła czaru szarpnęła nim brutalnie rzucając na ścianę. Tynk ubarwił śnieżną bielą odzienie marynarza, ten trwał moment w zawieszeniu między światami. Czując ból w dłoni, która nacięta szkłem z rozbitej ramki zdjęcia, powoli barwiła posadzkę. W głowie pulsowało nieprzyjemnie, a żołądek ścisnęły kleszcze mdłości. Z wyraźnym trudem odetchnął łapiąc powietrze i spojrzał raz ostatni na umykającego w mrok Egona.          

    obrona nieudana

    Arthur i Egon z tematu
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Arthur Mortensen' has done the following action : kości


    'k100' : 21


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.