Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    15.10.2000 – Ścieżka dydaktyczna – B. Holstein & Bezimienny: H. Nilsen

    2 posters
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    15.10.2000

    Minęła druga noc, odkąd księżyc wystąpił w pełni, jej srebrzyste echo wciąż tętniło tymczasem w całym jego ciele, drążyło mu kość zesztywniałego kręgosłupa niczym czerwie spragnione soczystości szpiku, pulsowało napadami głuchego bólu w skroniach i ciążyło szczególnie dotkliwie na nierównej linii barków, wymuszając na nim, bardziej niż zwykle, zgarbioną, pokracznie krzywą postawę. Wrażliwe jamy źrenic, jakby wciąż rozżarzone od poblasku łuny lunarnej, nie wpuszczały jeszcze w siebie uśmierzającego ciężaru snu – jedynego skutecznego remedium, jakie znał, przeciw fizycznym objawom poczynionej w nim przez pełnię dezolacji. Krótkie godziny odpoczynku, które udało mu się wydrzeć jaźni w przeciągu ostatniej doby, były bardziej jak unoszenie się w płytkiej toni mamideł tuż pod powierzchnią przytomności, spod której wynurzał się, ku własnemu rozdrażnieniu, wstrząsany naciskiem najlżejszego bodźca. Porozstawiane po mieszkaniu kubki niedokończonej kawy i papierosy wypalane jeden po drugim nie przynosiły przy tym żadnego uspokojenia dla wyczerpanego organizmu, ale sięgał po nie nadal, niemal mechanicznie, wmawiając sobie, że w obrzydliwej masie fusów na dnie następnej filiżanki lub w rozdartym obcasem truchle niedopałka odnajdzie wreszcie ulgę – na próżno. Przekleństwo, rozdzierające mu ciało co miesiąc, z okrutną regularnością, pozostawiało go niezmiennie oszołomioną perzyną człowieka, wyjałowionym pogorzeliskiem, potrzebującym przede wszystkim czasu, zanim pierwsze nieśmiałe pędy wcześniejszej energii przebiją się przez grubą warstwę opadłego popiołu.
    Wiedział już z przebytego doświadczenia, że popadanie w bezsilne oczekiwanie na czas regeneracji było metodą tylko pozornie rozsądną, w istocie zaś zupełnie zgubną dla jego nadwyrężonej i tak równowagi psychicznej, dlatego kiedy otrzymał niespodziewane zawiadomienie o potrzebie interwencji gdzieś w okolicy ścieżki dydaktycznej, nie zastanawiał się wcale nad jego podjęciem, nie zważając ani na to, że była niedziela – jego praca nigdy zresztą nie znała sztywnych ram grafiku czy pojęcia weekendu – ani, że zwierzęta niemagiczne teoretycznie nie podlegały jego orędownictwu. Niezależnie od tego, czy w żyłach tętniła im magia, czy zwyczajna gorąca jucha, czuł się zobowiązany zareagować, jeśli nie z pobudek zawodowych, to przynajmniej dla spokoju sumienia.
    Odnalezienie nieszczęsnej ofiary ludzkiej chciwości nie zajęło mu długo; raz, że zgłaszający mieli uprzejmość wskazać miejsce z zaskakującą precyzją, dwa – że świst powietrza z trudem przetłaczanego przez ściśnięte gardło do spragnionych oddechu płuc rzezało mu myśli, odkąd horyzont zaostrzonego genetyką słuchu objął niewidzialną granicą złapane w sidła, przestraszone i wymęczone zwierzę. Holstein zboczył z wyznaczonej ścieżki natychmiast, kiedy zdolny był określić właściwy kierunek, by przeciąć las prostą, pośpieszną linią swojego rosnącego zaniepokojenia. Przyłapał się na odliczaniu tych płytkich rzężących haustów, które towarzyszyły jego ciężko stawianym krokom; przyłapał się na tym, że sam zaciska usta i odmawia sobie rzeźwości tlenu, kiedy w rwanym, zdesperowanym rytmie zdławionej respiracji nastawał przejmujący dreszczem interwał. Pazur świstu wczepiał się w przestrzeń zaraz potem, drąc ją znowu, coraz bardziej desperacko, coraz bardziej lapidarnymi kurczami umęczonych walką mięśni klatki piersiowej i Bertram, też, jakby sprzężony z tą obcą istotą, łapał łapczywy oddech, nieświadom bezwiedności, z jaką podporządkował odruchy cierpiącemu w trzewiach lasu bytowi.
    Ostre skamlenie wpadło mu w myśli i pod nogi – potknął się o nie w rozgorączkowanym roztargnieniu, czując jak impet tej niezdarności roznosi się słabym bólem po zmęczonych kościach; potem brzytwa przenikliwego wizgu, poznaczonego rozpaczliwym strachem i w końcu cisza, paskudna cisza, zapadająca się czarną masą w tkankę świadomości, zaślepiająca instynktownym, własnym popłochem, który pchnął go w spazm szaleńczego wyścigu z ostatnimi skrawkami wyrokującego dystansu. W skracanej pośpiesznie oddali, na ziemi, między grubymi korzeniami drzew i gnijącą warstwą opadłych liści tkwił nieruchomy kształt, jak skudłaczone wybrzuszenie rdzawo-szarej darni, zastygłe i przejmująco milczące; rozwleczone w zrezygnowanym skurczu cielsko leżało opasane silnym splotem więzów, zaplątane w kuriozalnie misterny sposób w matnię kłusowniczej sieci – Bertram dopadł go, wyzuty ze wszelkiej trzeźwej myśli, owładnięty gwałtowną determinacją. W ręku ściskał już trzonek myśliwskiego noża, choć nie pamiętał sam, kiedy sięgnął po niego do kieszeni płaszcza; upadając kolanami w zwilgotniałą kompozycję ściółki, poruszył jej dojrzewającymi warstwami i przez ostry smród mokrej sierści przebił się zapach zatęchłych liści i woń nagiej, rozrytej ziemi.
    Drżącymi palcami odnalazł w poplątanej kryzie sierści sznur ciasno owinięty wokół szyi, naciskający na ciało tuż pod zawiniętym w konwulsji pyskiem – podważył go uściskiem palców, wsunął podeń lśniący szpic noża i szarpnął, jeden raz, drugi, dopóki strzępy włókna nie rozdarły się zupełnie. Przeszukał pośpiesznie sierść, dla pewności; oddech nie wracał, wilcze cielsko milczało, a jego, pochylone nad nim i wyczerpane, pulsowało szaleńczym nurtem życia zamkniętym w żyłach, nabrzmiałych na połaci dłoni i napiętych przedramionach. Działając w rozedrganym pośpiechu, natychmiast, prowadzony wyuczonym odruchem, sięgnął do bezwładnego pyska, rozwarł palcami osłabłe szczęki i odnalazł ciepły, różowy jeszcze spłacheć języka – zacisnąwszy na nim dłoń, szarpnął nim do przodu, z własnego zrzucając kwaśną siarczystość wściekłego przekleństwa.
    Wreszcie – ostry świst, rznący zaostrzony słuch, rzężące zakrztuszenie złapanym haustem powietrza, od którego rozdęło się spuchnięte światło gardła. Nagłe błyśnięcie białka rozwartego oka powinno go ostrzec, zmusić do odpowiedniej reakcji, ale był zbyt zesztywniały od napięcia, ręce wciąż mu drżały, ciało nie chciało się poruszyć, obarczone ciężarem nagłej, oszałamiającej ulgi i ołowiem osłabiającego wyczerpania. Wypuścił miękki język z ręki, chcąc wycofać się jak najszybciej, ale zanim intencja ewakuacji odnalazła drogę do osłabłych nagle kończyn, zniekształcone warczenie rozdarło przestrzeń, splątany kształt szargnął się i pożółkła smuga zębów zanurzyła się w miąższu zbyt opieszałego ciała.
    Zachłysnął się własnym jękiem, kolejne przekleństwo rozlało się na podniebieniu w dziwaczny, ochrypły bezkształtny dźwięk; zwierzę uwiesiło się jego przedramienia, jakby nie miało siły szarpać, podczas gdy jego cielsko, oplątane ściśle w sznury sieci, zmagało się z pętami jeszcze niemrawo, w osłabłych próbnych spazmach szamotaniny. Wilk był wyczerpany – jak on, odzyskiwał siły – jak on. Bertram zdawał sobie sprawę, że w jego przypadku mogła to być kwestia czasu dużo krótszego, niebezpiecznie krótkiego dla niego.
    Zamachnął się i uderzył w pysk trzonem ściskanego wciąż kurczowo noża. Zaciśnięte szczęki ustąpiły, rozluźnione chwilowym oszołomieniem i uwolnił rękę, czując jak zahaczone o tkankę zęby drą brzegi rany, jak kaleczą płytko skórę, nim zsunęły się wreszcie z ręki.
    Reip – wykrztusił, odsuwając się pospiesznie, z niezdarnością niepozwalającą mu nawet w tym celu wstać; obawiał się zresztą, że nogi nie utrzymują go teraz. Upewniwszy się, że dodatkowe, wyczarowane sznury spętały ze sobą kończyny wściekłego ze strachu wilka, wycofał się, wciąż bez wstawania, pod najbliższe drzewo i wsparł o nie obolałe plecy, zamykając oczy i łapiąc, wreszcie, głębszy, drżący oddech.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Ilekroć pobladła tarcza Księżyca wstępowała pomiędzy jaskrawość gwiazd a ciemność atłasowego płótna nieboskłonu, myślami odnajdywała mężczyznę pośród wspomnień — powracała doń niczym włóczęga poszukujący namiastki domu, niczym wypalona egzystencją kurwa spragniona odrobiny czułości, niczym artysta uparcie goniący za natchnieniem; tych porównań mogłaby utkać wiele więcej, sięgając naprzemiennie zarówno tych pięknych, jak i prozaicznych we wszystkich odcieniach oraz brzmieniach. Nigdy, mimo iż jakaś cząstka racjonalizmu nakazywała to uczynić, nie zadała własnym myślom poważnego pytania, kim dla niej właściwie był Bertram Holstein? i dlaczego wciąż decydowała się pomagać mężczyźnie, chociaż jego prośby o pomoc wiązały się niejednokrotnie z ryzykiem, dla którego każdy inny cofnąłby się o kilka kroków.
    Zwierzęcoustność.
    Zarazem dar, co i przekleństwo, jakie spadło na jej dziecięce ramiona.
    Za sprawą tego jednego przypadku, bowiem tak myślała o podarunku ze strony bogów, wielokrotnie umykała kłopotom bądź kolekcjonowała wiedzę, jakiej nie posiadali pozostali galdrowie. Prędzej czy później zrozumiała, iż towarzystwo zwierząt jest dla niej ukojeniem, którego nie potrafiła odnaleźć pośród ludzi, stąd uciekała coraz dalej, coraz głębiej, coraz dłużej pozwalała słowom wybrzmiewać językiem stworzeń — tych magicznych oraz całkiem zwyczajnych.
    Potrząsnęła gwałtownie głową, powracając do utkanej rzeczywistości.
    Pochwyciła zaciekawione spojrzenie norweskiego białozora, którego śnieżnobiałe upierzenie jaśniało w księżycowym świetle, lecz zanim zmusiła struny głosowe do poruszenia, zegar zawieszony na ścianie wybił właściwą godzinę. Już czas, pomyślała. Pomięte szczątki listu dostarczonego od Bertrama całkiem niedawno, wciąż tkwiły na starym biurku. Wsunęła krwinkowar do kieszeni wraz z kilkoma bandażami i gazami, zaś szyję ozdobiła kocim amuletem, którego oczy nieznacznie jarzyły się w ciemności.
    Cokolwiek czekało po drugiej stronie miasta, musiała pomóc mężczyźnie.
    m u s i a ł a
    Godzinę później pokonała barierę leśnego labiryntu, pozwalając własnym krokom naruszyć delikatną warstwę jesiennego runa, odciskając ciężar wychudzonego ciała przy gwałtownym zatopieniu butów w liściach oraz mchach, których zapach delikatnie drażnił kobiece nozdrza. Ciemność rozlewająca się dookoła nakładała na jej drżące ramiona atłasowy płaszcz utkany mlecznobiałą mgłą wraz z mrocznymi cieniami, jakie spadały nań spod milczących obliczy gęsto rosnących drzew. Chociaż bywała niejednokrotnie na ścieżce dydaktycznej, rzadko nawiedzała ją o takiej później porze — ilekroć potrzebowała spędzić czas ze swymi zwierzęcymi przyjaciółmi, wybierała miejsca o wiele bardziej zdziczałe czy mniej zachęcające do jakichkolwiek spacerów. Tym bardziej o tak niepokojącej godzinie.
    Noc jest matką potworów, jak zasłyszała dawno temu w cyrku.
    Poruszała się na tyle szybko, na ile pozwalało odrobinę rozmiękłe, nieco zdradliwe podłoże, na którym prędzej czy później dostrzegła odcisk męskich butów i gwałtownie przyspieszyła kroku, przeczuwając, co takiego mogło się wydarzyć, by potrzebna była osoba obdarzona darem zwierzęcoustności.
    Pierw usłyszała.
    Później zobaczyła.
    Długością oddechu mogłaby odmierzyć czas, jakiego potrzebowali oni — wilk spętany ciasnym, brutalnym sznurem oraz człowiek uwięziony każdą pełnią w wilczym ciele — do rozegrania spektaklu życia przeplatanego widmem śmierci. Podświadomie podążyła spojrzeniem ponad głowy, gdzie pomiędzy splecionymi gałęziami drzew zamajaczyła sylwetka księżycowego strażnika powolnie umierającego po minionej pełni; dwa dni zabębniły pośród rozbieganych myśli kobiety, która podświadomie zacisnęła dłonie w pięści, widząc spazmatycznie wijące się zwierzę, żywą i niczemu niewinną istotę potraktowaną ludzkim okrucieństwem.
    Obrysowała niezachwianym spojrzeniem ranę pozostawioną przez wilcze zęby w ludzkim ciele, dostrzegła naruszoną strukturę skóry, szkarłatne krople krwi plamiące tak ubranie, co i leśną ściółkę zmieniającą się pod ciężarem sytuacji w mozaikę bitewnego pola — brunatność rozmiękłej ziemi przemieszania jesiennymi barwami konającego października, opadających drzewiastym koronom liści czy poszarzałych mchów, na które trysnęła krwista posoka.
    — Bertram! — Uklękła przy mężczyźnie bez zawahania, wyciągając pospiesznie z kieszeni płaszcza medyczne gazy, które przyłożyła w miejsce krwawienia, chcąc przynajmniej na krótko zmniejszyć strumienie czerwonych łez, jakie roniła pokaleczona skóra. Przyjrzała się ranie na tyle dokładnie, na ile było to możliwe przy zastanych warunkach i rzuciła przyjacielowi niejednoznaczne spojrzenie; jednocześnie rozumiała chęć uratowania wilka, ale też czuła lekko palącą dezaprobatę piekącą pod językiem. Dreyri létta wyszeptała wreszcie zaklęcie pomiędzy oddechami.
    To powinno dać jej nieco czasu, pomyślała.
    Spojrzeniem sięgnęła umęczonego zwierzęcia łypiącego wściekle przez dzielący ich dystans. Podskórnie wyczuwała gwałtowność uczuć oraz emocji rozlewającą się wraz ze strachem w ciele drapieżnika, do którego wreszcie skierowała się niespiesznie, pozwalając mu dokładnie objąć kobiecą sylwetkę wzrokiem emanującym tak przerażeniem, co furią.
    — Nie masz się czego bać. Nie chcemy cię skrzywdzić — powiedziała cicho, przykuwając jego uwagę. Nie pierwszy raz przychodziła z pomocą, dlatego pozwalała sobie na śmiałość względem stworzenia. Basior warknął ku niej, jednak nie wykonał więcej żadnego ruchu. Obserwował. Czekał. — Leż spokojnie, pomogę ci uwolnić się z więzów — głos wciąż pobrzmiewał spokojem.
    Skąd… Jak… wilcze słowa wtargnęły do jej uszu, co wywołało nieznaczny uśmiech na twarzy. Nić porozumienia, jakiej potrzebowała, właśnie związała ich ze sobą.
    — Musisz nam zaufać — odparła po krótkiej chwili.
    Bursztynowe spojrzenie pochwyciło myśliwski nóż Bertrama, który był nader rozsądnym rozwiązaniem, a na pewno mniej stresogennym od ewentualnego rzucenia zaklęcia.
    — Pozwolisz, że ja dokończę? — spytała zoologa.
    Nie tyle prosiła o zgodę, co chciała mu nieznacznie zasugerować, by pod żadnym pozorem — jeszcze — nie ruszał się ze swojego miejsca. Wiedziała, że potrzebują odrobiny więcej czasu dla naprawienia tego, co niedawno się wydarzyło. Wilk wciąż pozostawał wilkiem, a te zawsze walczyły do samego końca.
    Nader zaciekle.
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Na końcu głębszego oddechu, na dnie zapadających się przy wydechu płuc, pośród niosących się ogłuszającym echem wśród misternych struktur ciała uderzeń tętna, rozgorzał z ospałym opóźnieniem ból, z początku mglisty, wgryzający się w świadomość z ostrożnością drapieżnika nastającego na życie ryzykownie większej zwierzyny, miarkującego pierwej swoje szanse i próbującego zmęczyć ofiarę przed przepuszczeniem właściwego ataku; rozpoznając właściwą chwilę, zdradliwe drżenie wyczerpanych mięśni, rozbłysnął wreszcie, parę rozwlekłych sekund później, z okrutną agresją w pokąsanym przedramieniu, rozlewając się spienioną falą przez drobne kości stłoczone w nadgarstku do końców paliczków i przez zgięty mechanizm łokcia ku opadłemu barkowi. Bertram przywitał go zaciśnięciem zębów i ust, łapiąc przez nos krótszy oddech z rozdymającym krtań ochrypłym podźwiękiem obolałego zniecierpliwienia. Potrzebował chwili jeszcze, zanim zmusił się do uniesienia powiek i poruszenia, wtedy dopiero, kiedy ból rozsiadł się już wygodnie w jego przytomności; kiedy jego nagłe szarpnięcie przeszło w stan ciągły, łatwiejszy do zniesienia przez konieczne, mimowiedne oswojenie się z nim. Uwolnił wreszcie nóż z kurczu palców, aby rozpiąć pośpiesznie płaszcz i wysunąć ostrożnie rękę z podartego rękawa; zsunął materiał z ramienia, odsłaniając poszarpane, nasiąknięte krwią włókno swetra przyklejone do brzegów rany i, czując jak żołądek przewraca mu się w trzewiach na widok pociemniałych od lepkiej czerwieni strzępów wełny, przykrył rozdarcie naciskiem dłoni.
    Kurwa – wypluł, przecedzając przekleństwo przez zęby i grymas bólu, wtłaczając je między żnące wciąż powietrze warczenie szamocącego się wilka, poznaczone nie tyle złością, co rozpaczliwą trwogą; ostre dźwięki, rodzące się w skrępowanym kadłubie ciała, spływały jej gęstą substancją, jak przyciśnięte do rany palce zaciekały mu krwią. Zwierzę wierzgało i wierzgał przenikliwy ból wpuszczony w ciało; dotkliwiej jeszcze smagał ten desperacki popłoch, jakiemu nie potrafił przynieść uspokojenia, podźwięk wściekłej bezsilności, którego ostry smak rozpoznawał na podniebieniu, smak wprawdzie znajomy, w okrutny sposób bliski, wyłuskujący z pamięci synonimiczne wzburzenia, których zwietrzałe kości wolał trzymać pod grubą warstwą represji.
    Porządek myśli rozbijał mu się w drobny mak o drążące rękę rwanie, trawiące go po pełni zmęczenie i kalwaryjski jazgot cierpiącego zwierzęcia – pojawienie się Heddy dostrzegł w głębokim roztargnieniu, odwracając ku niej przyćmione wejrzenie odruchowo, gdy poruszyła się na skraju jego widoczności, wychylając się spomiędzy stateczności pni ruchliwym kształtem znajomej sylwetki. Jej głos, układający się miękko pod ciężar jego imienia, podziałał jak otrzeźwiający kubeł zimnej wody, rozpraszający mgłę dekoncentracji, tę nieoczekiwaną mętność przytłoczenia, które dopadło go wbrew – wymaganej przez zawód i wyuczonej przez doświadczenie – odporności, a którego zawstydziłby się pewnie jak naiwny sztubak w spokojniejszych okolicznościach.
    Nie mogłem czekać – wykrztusił, jakby czuł się zobowiązany usprawiedliwić tę fatalną sytuację, w jakiej go zastała. Pozwolił jej smukłym, chłodnym palcom odwieść jego rękę od rany, dotąd spazmatycznie naprężoną, drżącą zauważalnie, gdy wreszcie rozluźnił ją pod troskliwym dotykiem, i zacisnął znów zęby, gdy podwijała mu rękaw swetra do łokcia, gdzie pojedyncze, wyzute ze splotu nici przylgnęły do skóry, malując na niej mozaikę szkarłatnych smug. Starając się utrzymać swoją uwagę na stanowczej wodzy opanowania, nie myśleć o szarpnięciach bólu, kiedy przyciskała mu gazy do rany, obserwował jak z czujną uważnością studiuje powagę obrażenia, jak w delikatne łuki brwi wkrada się napięcie, rysując na gładkiej skórze ponad nimi łagodny ślad dezaprobaty. Uniosła w końcu nieznacznie czoło, odkrywając bursztyn oczu spod zasłon rzęs i poczuł się, po prawdzie, jakby kładła mu na karku chłodną rękę powściąganej nagany, niewyrażonej jeszcze otwarcie, obiecanej jednak w lekkim nacisku palców na rozgrzaną pomieszaniem skórę.
    Nie patrz tak na mnie, Hedda, poczekałbym, gdybym mógł – powtórzył ze zniecierpliwieniem chłystka postawionego pod ścianą, nie mającego ucieczki przed reprymendą ani wymówki dla swojego przewinienia, ratującego się więc miarkowaną bojowością. Nie sądził, że udało mu się ją tym ułagodzić, odwróciła się jednak, by zająć się drugą ofiarą niefortunności wypadków, mógł więc odetchnąć, wypuszczony spod szkiełka jej uwagi, niewygodnej mu szczególnie w podobnie nieporęcznej dla niego sytuacji, kiedy potrzebował jej pomocy wykraczającej tym razem poza zakres, do jakiego oboje zdążyli się przyzwyczaić przy okazji przeszłych przysług.
    Praca w centrum dawała mu okazję do częstej obserwacji zwierzęcoustnych działających swoją magię na zwierzętach, niezmiennie jednak zdumiewało i fascynowało go to zjawisko, to pierwsze zaskoczone błyśnięcie rozszerzonych źrenic skupiających się w oszołomieniu na człowieku, paniczne skamlenie zagasające w zwierzęcej piersi, przechodzące najpierw w nieufne, niespokojne oczekiwanie, w którym badały nieznaną dotąd nić zawiązującego się porozumienia, czasami przyjmując ją z korną wdzięcznością, czasami z tym agresywniejszym wybuchem paniki, zagasającym stopniowo, pod czujnymi zabiegami uspokajających słów w ich języku, do momentu aż nie miały siły dłużej już walczyć – z własnym zmęczeniem czy z obietnicą błogiej ulgi, jaką mogło przynieść tylko zrozumienie, wykraczające poza ograniczenia wszelkich różnic, przepaści wyrosłych między gatunkami, między indywidualnościami, między swoistą odrębnością każdej z istot. Rozumiał doskonale, że nie było to miejsce dla niego, ta przestrzeń łamiącego bariery synergizmu, że nie miał prawa ingerować w rozgrywający się w tym momencie dialog, choć chciałby, jakąś nigdy niedorośniętą cząstką siebie, zanurzyć opuszek palca w rodzącej się między tym dwojgiem ufności, spróbować się w nią włączyć, mimo świadomości, że nie mógł nigdy poznać w pełni tak osobliwie wyjątkowego zrozumienia, tym bardziej obezwładniającego nagłością pociechy, że dotąd pozostawała zamknięta w kategorii rzeczy nieosiągalnych.
    Kiedy Hedda zwróciła się do niego, poczuł niemal uczucie jakiejś zazdrości, że nie potrafi poddać się jej słowom z takim samym zaufaniem i kornością, że nie mogła uspokoić go w podobny sposób, pokrzepieniem płynącym z komfortu porozumienia, że nie mogła przemówić do niego w intymnej osobliwości tylko im znanego języka i ukoić jego nerwów z równą łatwością. Podniósł najpierw nóż, potem siebie z ziemi z ostrożną powolnością; przesunąwszy uchwyt palców na ostrze, wyciągnął w jej kierunku trzon, którego ozdobny grawerunek starł już czas i zużycie.
    Uważaj z nim – mruknął, spoglądając na zwierzę wymownie, przełamując w końcu posępność oblicza bladym cieniem uśmiechu: – Albo on z tobą. Inaczej będę musiał się odgryźć, a wolałbym tego uniknąć. Jeszcze odbija mi się futrem po ostatniej pełni.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Jej zmysły wyostrzone gwałtownie do wszelkich granic.
    Jej ciało napięte brutalnie, niemalże boleśnie w oczekiwaniu na wszystko — na atak, na obronę, na niespodziewany cios, na gorzkie słowa posłane gdzieś w dzielącą nieznacznie przestrzeń, zarówno te ludzkie, jak i wilcze. Zza szumiących ciche melodie koron drzew noc wychylała na nich, obejmując łapczywym spojrzeniem spod zastygłych leniwym bezruchem powiek, których ciężar poczuła na własnych ramionach długo przed postawieniem pierwszego kroku ku mężczyźnie i niespodziewanie wszystkie, minione oddechy splotły się w majestatycznym uścisku, przebiegając niezauważenie przed enigmatycznymi oczami. Zareagowała instynktownie, przywołując we wspomnieniach odległe echo cyrkowych namiotów, okaleczonych dłoni czy rozwścieczonych nawoływań magicznych stworzeń, jakie tylko wychudzonej, kilkuletniej dziewczynce pozwalały się dotykać, bo tylko ona rozumiała ich mowę.
    Wyszeptane zaklęcie ofiarowało namiastkę sekund, które były potrzebne do naruszenia wzburzonej przestrzeni kilka kroków dalej, dokąd pierw powędrowało spojrzenie wciąż nasączone nieznacznie dezaprobatą podpartą skromnym milczeniem i chociaż nie winiła przyjaciela za nic, co doprowadziło do beznadziejnej dla niego sytuacji, nie potrafiła całkowicie odpuścić. Ciepłota bursztynu wgryzała się zachłannie pod powierzchnię każdego kształtu, jaki tylko napotkała, dopóki wilcze cielsko napiętnowane zmęczeniem i zarazem pierwotną wolą przetrwania nie wierzgnęło w spazmie.
    Był osłabiony.
    Zaszczuty.
    Zdezorientowany ciągłością zdarzeń.
    Jeszcze niedawno zaciekle kąsał miękkich powłok męskiego ramienia, nieświadomie odnajdując w nieznajomym ucieczkę własnego szaleństwa przeplatanego walką o życie, by niespodziewanie usłyszeć kobiecy głos przemawiający jego językiem. Płynne słowa wypływały spomiędzy spierzchniętych warg, wypalając pomiędzy iluzoryczny most, po którym podchodziła bliżej i bliżej, zapewniając o altruistycznych intencjach. Wciąż nie była bezpieczna — tylko głupiec pochwyciłby myślami takie ruchome pojęcia.
    >Poruszała się spokojnie po wydeptanych schematycznością własnych działań śladach, których kontury zarysowane pod sklepieniem czaszki prowadziły podświadomie przez zawiłości zwierzęcej natury, stawiając wreszcie centymetry od unoszącej się, to opadającej w załamaniach księżycowego blasku klatki piersiowej. Potrzebowała okruchów zaufania, jakie niespiesznie wyrastało zza kurtyny wilczych ślepi. Pociemniałych oraz niepewnych, jednak mniej wrogich niż na samym początku.
    Ostrze noża błysnęło i ze spokojem pochwyciła trzon, oplatając palcami zdecydowanym, silnym uściskiem, kiedy ciepłym bursztynem zaglądała pod powierzchnię męskiego spojrzenia. Subtelnie mglista sylwetka uśmiechu zamajaczyła na twarzy, będąc odpowiedzią na jego ostrzeżenie wymruczane w próżnię leśnych ostępów.
    — Myślę… — zaczęła powoli, ważąc każde ze słów. — Że walkę o przywództwo macie za sobą i to on jest alfą. — Żartobliwa figlarność błysnęła na załamaniu źrenic. Dostrzegała zmęczenie wypalone na twarzy przyjaciela, świadoma bolesnych przemian nawiedzających w comiesięcznym przekleństwie likantropii, jaka więziła jego ciało wilczą skórą, jednak zmuszona była odwrócić twarz ku zwierzęciu, którego oddech spowalniał.
    Uspokajał się niezauważalnie, co większość pochopnie opieczętowałaby zmęczeniem, lecz jej doświadczenie podpowiadało coś zupełnie odwrotnego, pozwalając kobiecie uwierzyć we własne zdolności odrobinę bardziej za każdym razem.
    — Nie ruszaj się, to nie zajmie długo — wyszeptała.
    Co zamierzasz?, wilcze ślepia rozbłysły ciekawością.
    — Leż spokojnie, to sam się dowiesz.
    Opuszkami palców zanurkowała w skołtunionej sierści, szarpiąc chropowate łodygi sznura krępującego ruchy i bez niepotrzebnych słów zaczęła uwalniać zwierzę ze zniewolenia. Kawałek po kawałku rozdzierała okowy, wyczuwając własnymi dłońmi przyjemne rozluźnienie twardych mięśni przez basiora obserwującego każde cięcie ostrza noża. Kątem oka zauważyła zaintrygowanie na twarzy Bertrama, jednak pochłonięta pracą, nie odzywała się więcej niżli to było konieczne.
    Wreszcie przecięła ostatni sznur, wyswobadzając wilka.
    — Tak powinno być ci wygodniej, ale jeszcze się nie podnoś. Za wcześnie na to. Jesteś zmęczony, obolały, nawet ranny — wyliczała cierpliwie. Jedna z jej dłoni wciąż tkwiła zaplątana w zatęchłe futro, pod którym serce wybijało miarowy rytm. — Nie musisz się obawiać żadnego z nas. Pomożemy ci na tyle, na ile pozwolą nam umiejętności oraz… ty sam. — Wreszcie umilkła.
    Dlaczego w ogóle to robisz?, spytał. Spróbował podnieść pysk, jednak osłabienie przywiodło go ponownie ku ziemi. O mało nie odgryzłem jego ręki…
    — Bałeś się, to naturalne, że walczyłeś — odparła. Nie dała mu za to odpowiedzi, sięgając po enigmatyczny uśmiech wpełzający na twarz i wreszcie powróciła do Bertrama. Krwista posoka naznaczyła skórę, ubrania, nawet leśną ściółkę. — Zabrałam krwinkowar, chociaż nie wygląda to na tyle poważnie. — Podniosła się z kolan, by wycofać o kilka kroków.
    Wygrzebała z dna kieszeni niewielką fiolkę wypełnioną eliksirem, który przelewał się pomiędzy szklanymi ściankami swego więzienia, a zarazem schronienia, i wyciągnęła ku mężczyźnie, przekazując mu przedmiot. Wątpiła, by skorzystał z medykamentu właśnie teraz, jego okaleczona skóra wyglądała co prawda nędznie, chłonąc kalkę ostrych, wilczych zębów w ciele, jednak rana była stosunkowo łagodna, jak na te okoliczności.
    Innymi słowy — mógł skończyć gorzej.
    — Pozwól, że to obejrzę, zanim zajmiesz się naszym towarzyszem. Musi dojść do siebie, więc lepiej zostańmy tu, gdzie jesteśmy. — Podwinęła rękawy do samych łokci, rzucając przyjacielowi przesycone zrozumieniem spojrzenie. — Domyślam się tylko, jak nieprzyjemne muszą być pełnie. Wyglądasz naprawdę okropnie. Czujesz się…
    w porządku?
    wykończony?
    paskudnie?

    Wątpiła, czy jakiekolwiek słowo mogło oddać to, czym właśnie targany był Bertram.
    — Potrzebujesz czegoś? — spytała cicho, bynajmniej nie mówiąc o przedramieniu.
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Ostrze łysnęło pośród cienia wieczoru w bladym świetle przesypującym się spomiędzy rozczapierzonych rozłogów gałęzi rysujących splątane kształty nad ich głowami, wysunęło się spomiędzy jego palców ostrożnie, chłodną fakturą prześlizgując się po opuszkach, kiedy kobieca dłoń zamknęła się na przeciwległym końcu noża w pewnym uścisku, na inicjałach wyciosanych w zdobionym drewnie rączki. Z roku na rok zacierały się coraz bardziej, rozmazywały jak atrament skropiony przejrzystą kroplą deszczu wnikający w gramaturę papieru, przeciwnie do wspomnień tkwiących w pamięci trwale jak szpula drzazgi, rozpalających się podczas każdej pełni w sumieniu piekącą goryczą, kadrami tak nienaturalnie wyrazistymi, jakby widział ojca zaledwie wczoraj, jakby rozcięcie na skroni, bolesny dowód istniejącego między nimi zarzewia konfliktu, nie zdążyło się jeszcze wygoić, tak samo jak wyżłobienia słów, jakie wtedy padły, spuszczone ze smyczy rozwścieczone wyrzuty i obrzydliwie głupie usprawiedliwienia, których nie chciał słuchać. Nie mógł ich znieść, więc rzucił się na niego z pięściami, ku twarzy, której posępne rysy odziedziczył, zapominając, że tkwi w nich jeden temperament, że było to bezmyślne zwalczanie ognia ogniem na stercie wyschłych bierwion trzymanych w sobie frustracji.
    Żal, rozpalony w noc przedwczorajszą, dzisiaj już w nim tylko dogasał, jakby niezdolny kąsać poza comiesięcznym przesileniem. W pozostałe dni wierzył usilnie, że nie może za nim tęsknić i że go wcale nie żałuje – ostatecznie był dla niego człowiekiem właściwie obcym – i przekonywał siebie, że to, co się wydarzyło, nie obciążało go wcale, choć w głębi siebie musiał wiedzieć, że nie była to prawda. Pozwalał, by czerw winy wniknął głęboko pod skórę, w zaułki nieuczęszczane codzienną myślą, dopóki srebro kolejnej pełni nie wydobędzie go znów na zewnątrz, malując iluzoryczne plamy czerwieni na dłoniach kurczących się w drżące pięści z bólu, jaki towarzyszył przemianom.
    Koślawy uśmiech uniósł kąciki jego ust, sięgając rozbawieniem oczu, w których rozsiadł się dziwacznym kontrastem obok zmęczonego udręczenia. Na pobladłej skórze odcinały się półksiężyce sinawych cieni; kosmyki włosów opadające niedbale na skronie i niepilnowana w ostatnim czasie broda pogarszała przydługawymi, zmierzwionymi wiechciami wrażenie, że został przez lunarną katorgę dotkliwie zwyciężony. Zaskoczyła go – mimo że zakreślona czerwonym długopisem w kalendarzu – w złym czasie, kumulując się z rozstrajającymi wypadkami okolicznych dni w ciężar, spod którego nie potrafił wyjść z podniesionym czołem czy strzępem godności; nie zamierzał, tym bardziej, bronić jej teraz przed złośliwym dowcipem.
    Racja – przyznał układnie, poprawiając płaszcz luźno zwisający z ramienia, zza którego poły wychylał pokąsaną rękę, trzymając ją sztywno wspartą w poprzek ciała. W cierpliwym milczeniu przyglądał się uważnie jej poczynaniom, obserwując z zaostrzoną uważnością zachowanie skrępowanego basiora, z niepewności, którą siłą rzeczy musiał wobec dzikiego zwierzęcia odczuwać, pomimo że ufał zdolnościom i wyczuciu Heddy, ale też ze zwykłą ciekawością, której nie potrafił sobie nigdy odmówić. Ściśnięte wściekłym strachem źrenice rozwarły się nieznacznie, jakby otwierając się przed uspokajającym wpływem przemawiającej do niego kobiety, choć jego serce wciąż trzepotało ciężkimi, pośpiesznymi tonami pod mostkiem; Bertram słyszał je tak, jak słyszał swoje bijące pośród zwolnionego w skupieniu oddechu i tak, jak słyszał serce przyjaciółki, szemrzące w obcym mu języku, nieuchwytnym między rytmem słyszalnych dla niego tonów. Więzy puszczały, sznur za sznurem, ustępując pod brzytwą noża dzierżonego z zaskakującą wprawą, wilk natomiast leżał nieruchomo, ufny w sposób, jaki zawsze go zachwycał i niepokoił, bo była to ufność łamiąca wszelkie znane mu schematy zachowań i zasady postępowania.
    Wróciła do niego chwilę później; basior za jej plecami podniósł łeb, ale nie ruszył się z miejsca, pomimo odzyskanej swobody ruchów, przytrzymany, jak się domyślał, danym jej słowem. Odebrał od kobiety nóż, wpuszczając go zaraz w kieszeń płaszcza, z zaskoczeniem spoglądając na krwinkowar, czując się tym zwyczajnie zakłopotany, jednocześnie szczerze, choć kwaśno, rozbawiony.
    Pokłady twojej wiary we mnie, jak się okazuje, nie znają granic – wyrzucił jej z dowcipną swobodą, wahając się przez krótką chwilę, nim nie przyjął w końcu fiolki, podsuwając dłoń pod jej dno. – Zresztą, jak widać, zupełnie słusznie – dodał zaraz pojednawczo, przewracając szkło między palcami w srebrnej łacie światła przepuszczonej przez listowie; ciecz przelewała się na ścianki, łudząco podobna do krwi. – Ile? – spytał lakonicznie, mając na myśli talary, jakie zamierzał jej oczywiście zwrócić.
    Na jej dalsze słowo schował fiolkę, posłusznie wyciągając w jej stronę poranioną rękę, odciągając ją z wygodnej pozycji przy ciele z lekkim grymasem, ale bez dziecinnych oporów. Przytomniejszy niż parę chwil wcześniej, nachylił się nieznacznie również, by przyjrzeć się konsekwencjom swojej zmęczonej opieszałości – gdy więc Hedda odezwała się znów i machinalnie odwzajemnił podniesione ku niemu spojrzenie, zaskoczyła go nagła bliskość, popełniona nieświadomie. Wprawiło go to w pierwszej chwili w odruchowy dyskomfort, pogłębiony tylko przez brzmienie wyszeptanego niemal pytania, które prawdopodobnie w innym tonie i odmiennej sytuacji nie przejęłoby go wcale, teraz tymczasem czuł się, jakby sięgało dalej niż był gotowy je dopuścić. Drinka, mocnego drinka, może kilku, czegokolwiek co zwaliłoby go z nóg i pozwoliłoby przespać więcej niż jedna godzina, może całą noc, może cały nieszczęśliwy czas, jaki rozpościerał się jeszcze przed nim, jak zdawało mu się, bez końca, potrzebował ciszy i osobności, choć obu tych rzeczy miał jednocześnie dość, rozmowy, którą bał się podjąć, wyjaśnień, pewności gruntu, na którym stał, przejrzystych odpowiedzi, skutecznej dystrakcji od niewygodnych problemów i od własnych rozpędzonych myśli, pocałunku, jak zdawało mu się przez ułamek sekundy, zanim nie powściągnęła go świadomość, że byłoby to niesprawiedliwie i krzywdzące dla ich obojga, że musiało się skończyć rozczarowaniem, bo nie myślał wcale o jej ustach.
    Co im mówisz? – odpowiedział po chwili naprężonego milczenia, prostując się przezornie, przenosząc spojrzenie ponad jej ramieniem na leżącego za jej plecami basiora. – Kiedy się ciebie boją, co im mówisz? – powtórzył zachrypniętym echem własnego głosu; kiedy skrzyżował wzrok ze ślepiami wilka, zdawało mu się, że wychyliła się z nich znów nieufność i ostrzeżenie, nieme i niewystarczające, przeklęte nie skrzywdzę cię, pod warunkiem. – Gdybyś nie mogła zapewnić, że nic złego się nie stanie?


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Las nucił niewesołe melodie.
    Szeptał złowrogo ponure historie.
    Samozwańczo tytułował jednych królami mrocznych puszczy, innych intruzami, na których zsyłał mniej lub bardziej okrutne klątwy, jakie dręczyły dożywotnio, nie pozwalając czarodziejom zaznać spokoju, dopóki nie pochwycą ich lodowate ramiona samej śmierci — wiele lat temu, kiedy była przerażonym, wyzyskiwanym dzieckiem gnębionym przez cyrkowe małżeństwo, takie opowieści snuł jej przyjaciel zaklęty w niedźwiedzim ciele. Nazywając samego siebie odmieńcem, cierpiał nieustannie, jakby zawieszony pomiędzy dwoma światami rozrywającymi jego serce wraz z duszą; niekiedy szeptał w pustkę pytania, czy jest jeszcze bardziej człowiekiem, czy już bestią, jednak nikt nie odpowiadał. Nawet wychudzona dziewczynka, której język tkał misterne rozmowy ze zwierzętami. I chociaż obrazy te przyprószone zostały przez spopielone wspomnienia, jakie nieustannie paliła za sobą, odgradzając się coraz wyższym murem, wystarczyło jedne gwałtowne zdarzenie, boleśnie znajome spojrzenie, spierzchnięte wargi mówiące słowa, których nie chciała usłyszeć.
    Chwila, która okrutnie zachwiała jej wszechświatem, pobrzmiewała w uszach.
    Chciwie wydarła ostatnią osobą, jaką pragnęłaby utracić.
    Czy równie podle każda pełna zabierała cząstkę Bertrama?, powędrowała do mężczyzny myślami, mimo iż dzieliło ich tak niewiele; ledwie dystans dwóch metrów przygaszonych przez cienie wysoko pnących się drzew oraz słowa szeptane spokojnie językiem wilków.
    Nigdy wcześniej nie pytała go o przemiany ani o ciężar własnego przekleństwa — tak o tym myślał, prawda? — wystarczyły ślady znaczące jego ciało, zasinienia pod zmęczonymi oczami czy wymięte ubrania dobitnie świadczące o nieprzespanych nocach, których nikt ani nic nie zdołałby mężczyźnie zwrócić. Niekiedy dostrzegała pojedyncze skaleczenia, zasuszone blizny na skórze, częściej widziała bezsilność wstępującą pod powierzchnię jego spojrzenia po pełni; niechęć pieczętującą własny brak kontroli.
    Nie mogła zrobić nic, by mu ulżyć, bowiem żadne słowo czy gest nie okazałyby się wystarczające, dlatego cierpliwie milczała za każdym razem, nie zagłębiając się w bolesność wymalowaną na twarzy lub pod brązem tęczówek. Wiedzieli obydwoje, iż zawsze była gotowa wysłuchać, jeśli tylko czułby potrzebę.
    Paradoksalnie należeli do tych, którzy odnajdywali ukojenie w ciszy.
    Przynajmniej dopóki dotyczyła ich wygłodniałych, zalegających pod sklepieniem myśli demonów.
    Cień uśmiechu przemknął jednak po twarzy na wypowiedziane słowa. Subtelna figlarność zatańczyła w kącikach ust szarpniętych ku górze nieznacznie, choć zauważalnie i ze śmiechem wybrzmiewającym w milczeniu, przekrzywiła głowę.
    — Na swoją obronę dodam, iż nigdy nie zwątpiłam w twe umiejętności — powiedziała po chwili zastanowienia. Bursztynowe spojrzenie nabrało koloru, skrząc delikatnie w ciemnościach nocy. — Po prostu znam metody twojego działania. Właściwie to jedną, która nakazuje ci pierw działać, dopiero później myśleć. — Pomagała mu zbyt często, by móc to wytknąć. Nie mówiła potępieńczo ani nie kreśliła słowami jakiejkolwiek dezaprobaty dla takich działań, jednocześnie była skrajnie odległa od porywczej natury własnego umysłu; zdążyła nauczyć się chłodnego kalkulowania, odcinania jakiejś wiązki emocjonalności czy uczuciowości, ponieważ ilekroć angażowała serce, ktoś wówczas cierpiał.
    Parszywie często ona sama.
    Prychnięcie pod nosem było odpowiedzią na jego pytanie i definitywnie kończyło tę rozmowę, i może w odwecie na to pospieszne zbycie tematu, on sam pominął odpowiedź na niekompletne pytanie, które pozwoliła mu zinterpretować po swojemu. Pytanie skrywające we własnym brzmieniu wszystko i nic — takie, któremu nie zdołałby posłać na spotkanie żadnych właściwych słów, jakby one kiedykolwiek istniały. Podniesienie na niego spojrzenia było tym, czego potrzebowała.
    Zetknięcie płynnego bursztynu ze ścianą ciepłego, zmęczonego brązu i jednocześnie napotkanie tego, czego zazwyczaj nikomu nie okazywał, co ona rozumiała doskonale. Ulotne oddechy rozciągnęły się niespodziewanie do nieskończoności, zamykając ich dwójkę w więzieniu niewypowiedzianych słów, głośno skomlących próśb oraz niezdefiniowanych pragnień falujących ponad głowami, ponieważ obydwoje zawzięcie czegoś pragnęli i dostać tego nie mogli. W każdym razie, nie od siebie. Hedda obdarzyła przyjaciela przydymionym uśmiechem, smutniejąc lekko na twarzy, zawieszona we własnych myślach i podświadomie ujęła jego policzek subtelnością własnej dłoni, wyznaczając swoistą granicę, jakiej żadne nie zamierzało przekraczać. Coś w jej oczach zdawało się mówić, iż rozumie — nawet nie wiedząc, czego dotyczą obrazy wymalowane w męskiej czaszce.
    Ułamek sekundy później zniknęła i dłoń, i spojrzenie, które pomknęło pierw ku pokiereszowanej skórze, później ku skołtunionej sierści basiora oddychającego coraz spokojniej, mimo iż uderzenia serca wciąż brzmiały na tyle głośno, by słyszeli je na przekór odległości.
    Zaskoczył jednak ochrypły głos Bertrama, do którego powróciła lekko zaciekawiona, zamyślając się nad odpowiedzią. Nikt bowiem wcześniej nie zadał takiego pytania, ponieważ mało kto wiedział o jej darze i o przeszłości.
    Co właściwie mówiła zwierzętom, prawdę?
    — Rzecz nie polega na tym, co im mówię, ale w jaki sposób to czynię — zaczęła powoli. Wzrokiem powiodła spokojnie do wilka, który nieznacznie odzyskiwał siły, coraz śmielej unosząc pysk i niespiesznie prostując przednie łapy, i uśmiechnęła się delikatnie. — To nie jest tak, że nigdy się nie boję, wręcz przeciwnie. Strach towarzyszy mi zawsze i pozwala zachować kontrolę, ale one, zwierzęta, są równie przerażone. Nawet bardziej. Mogę jedynie zapewnić o swoich czystych intencjach bądź zaoferować pomoc, jednak czy uwierzą słowom, czy dopiero czynom… — nie dokończyła.
    Pauza zakradła się świadomie, pozwalając mężczyźnie na dokończenie we własny sposób, nim podjęła wątek o kilka kroków dalej.
    — Jeśli zaś jest za późno, nic nie można zrobić… — na oddech zawiesiła głos. Opiłki bezradności zrosili powietrze. — Po prostu jestem z nimi do końca. Chociaż tyle mogę zrobić, ale one naprawdę to doceniają. Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo, bo chyba nikt nie lubi być sam, kiedy nadchodzi koniec. — Powróciła spojrzeniem do mężczyzny, zaintrygowana co takiego chodziło mu wówczas po głowie.
    Wszystko skurczyło się gwałtowne do niewielkiego dystansu, jaki dzielili słowem oraz myślami. Każde we własnym wszechświecie, które niespodziewanie musnęły się ciepłem iluzorycznych ramion skrzących w ciemności, wyciągających ku sobie dłonie, przybliżających we własnej ciekawości ogromne indywidualności i wreszcie, dość niepewnie, Hedda odważyła się wpuścić go przez uchylone drzwi do rzeczywistości, o jakiej nie wiedział prawie nikt.
    — W cyrku, gdzie się wychowałam — zaczęła ostrożnie, ważąc każde ze słów. — Mieliśmy mnóstwo zwierząt i tych magicznych, i tych zwyczajnych — równie pięknych, co niebezpiecznych. Za każdym razem proszono mnie, bym była głosem rozsądku dla obu stron.
    Roześmiała się przy ostatniej sylabie, ponownie zwracając spojrzeniem ku przyjacielowi.
    — Widziałam nawet storsjöodjureta, wiesz? Był ogromny!
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Bliskość, której próg przekroczyli nieostrożnym przypadkiem, zgęstniała w skrzyżowaniu spojrzeń niespodziewanie, w zgodnym milczeniu wybrzmiewając głośniej niż cokolwiek, co mogliby sobie powiedzieć. Huczała między nimi w powolności oddechów, kondensowała się w smole źrenic, w której grzęznął z mimowolną obawą, nieomal wbrew sobie czy raczej – wbrew instynktownej potrzebie ucieczki przed nią, tężejącej dokuczliwym napięciem lęgnącym się w piersi i chłodnym dreszczem na karku. Uwierała go cierniem dyskomfortu, bo chociaż jej potrzebował, nie spodziewał się jej i nie był na nią gotowy, nie obecnie, szczególnie nie teraz, stojąc wciąż jedną nogą we mgle przeklętej nocy, na skraju emocjonalnego rozbicia, które sięgało go regularnie w łakomych przypływach udręki, piasek dni, zagrabiany spienioną falą melancholii,  przemieniając w mętną błotnistość, przez którą przedzierał się z wysiłkiem. Czasami, zdjęty bezsilnością, nie walczył z nią wcale, czekając aż przypływ minie samoistnie, skąpany w swojej zgubnej samotności, łapiąc się przyswojonych przyzwyczajeń jak boj ratunkowych: machinalny nawyk dźwigający ciało z łóżka, praca do ścinającego z nóg wyczerpania, alkohol do omdlenia niespokojnych myśli, gdzieś między tym wszystkim krótki list do matki zapewniający ją, że czuje się doskonale, coraz lepiej, że wychodzi już z tego, niezmiennie od dwóch lat.
    Nie był na nią gotowy szczególnie teraz, bo bał się własnej desperacji, która wzbierała w nim tą zdradliwą myślą o bliskości mającej więcej wspólnego ze skuteczną dystrakcją niż poufnością przyjaźni, nawet jeśli wiedział, że nie ośmieliłby się jej w ten sposób wykorzystać. Nie potrafił się jednocześnie przed tym zasłonić, uciec od kłopotliwości zawiązującej się nici głębszego porozumienia, bezsilny wobec bursztynowej obietnicy pocieszenia – jak to zrozpaczone zwierzę ulegające jej uspokajającym słowom. W jakiś sposób oferowała mu, pod osłoną wyrozumiałego milczenia, strzęp podobnej ulgi, siostrzanej do tej, której chwilę wcześniej irracjonalnie zazdrościł kiełznanemu przez nią wilkowi, a po jaką obawiał się teraz sięgnąć, wpuścić ją – kogokolwiek – między zawikłane sploty antynomicznych uczuć, krępujące w nim jakąkolwiek pewność słuszności swoich działań i pragnień. Jakąś częścią siebie wiedział, czego chciał, prymarny głos zabierały jednak ciągłe wątpliwości, niekończąca się litania powodów usypywanych w kurhan ku pamięci szczęścia nigdy niedostąpionego, przez własne zagubienie, niezdecydowanie i obustronne przeświadczenie, że tak będzie lepiej. Najłatwiej było nie przyznawać przed samym sobą prawdy, mimo że trwała w klatkach wspomnień sprzed pełni tragicznie ewidentna.
    Mógłby przekonać się, z wygodną łatwością, że pokrzepiający dotyk jej dłoni na pobladłym policzku to wszystko, czego potrzebuje – mógłby nawet ją pokochać, jak zdawał sobie nagle sprawę, z wdzięcznością ulegając zrozumieniu, jakim uśmierzała jego niepewność przed tym nieoczekiwanym zbliżeniem. Mógłby szczerze pokochać bursztyn jej oczu, słodką łagodność, za którą kryła niestrudzoną odwagę, charakter wzniesiony na podwalinach wytrzymalszych niż mogło się ludziom wydawać, silniejszych na pewno, jak podejrzewał, niż rdzeń jego własnego serca, toczonego wstydliwymi słabościami odkąd pamiętał. Mógłby ją pokochać – może w innych okolicznościach i w innym czasie. Może, gdyby wypadki sprzed paru nocy nie rozjątrzyły w nim dawnego afektu, podrywając do życia bezmyślną nadzieję, którą starał się usilnie trzymać na dystans wygodnego wyparcia, ale wciąż nie potrafił myśleć o ustach Heddy bez poczucia, że próbuje tym uciec od wspomnienia ciepła skóry pod wargami, od zagłębienia obojczyka, w którym gubił oddech i od spłoszonego pulsu, którego miarową spokojność wzburzył przez pijacką pomyłkę. Obawiał się, że gdyby ją teraz pocałował, zrobiłby to nie dla niej, ale przez Folke – i że nieuniknione rozczarowanie nie pozwoliłoby mu dłużej wymawiać się nieopatrzną chwilą słabości, pochopną głupotą poczynioną w pijanej gorączce.
    Chciał jej szczerze zapragnąć, próbował przez ten ułamek chwili, ale bezskutecznie, bo potykał się o poczucie winy, dedykowane jej, bo zasługiwała na coś lepszego niż jego desperacja, i jemu, absurdalnie, bo przecież nic ich nie wiązało, nic prócz nieustannej zbolałej myśli o tym, co się nigdy nie wydarzyło. W końcu, cofnąwszy dłoń, odwróciła się i było już za późno, na szczęście lub niestety; czuł ulgę, ale też okrutny żal do siebie, udręczony wstyd, bo przecież mógłby ją pokochać, wiedział, że mógł i że tak byłoby łatwiej, nie oczekiwałby nawet wzajemności. To już znał, wiedziałby, co z tym zrobić, był z tym oswojony; wyobrażał sobie, że w pewien pokrzepiający sposób nie czułby się tak zagubiony, jak czuł się obecnie – i to by wystarczyło.
    Wysłuchując jej odpowiedzi, przyglądał się zwierzęciu przez krótką chwilę razem z nią, zanim przebłysk łagodnego uśmiechu na jej odwróconej twarzy nie przykuł jego uwagi. Rozumiał, że spontanicznym pytaniem chwytał za rąbek powierzchowności i że tym uśmiechem, łagodnym tonem głosu oblekającego się w znaczącą dla ich relacji, otwartą szczerość, zgadzała się wpuścić go dalej, odsłonić więcej niż dostrzegał dotychczas. Byli sobie bliscy, w pewien swobodny, niezobowiązujący sposób zżyci, w tych powtarzających się wymianach pomocnych gestów, przyjaznych życzliwościach i kąśliwych żartach, które nadeszły naturalnie z głębszą familiarnością, ale nie rozmawiali ze sobą dotąd tak, jak ostrożnie próbowali robić to teraz. Dawno z nikim tak wprawdzie nie rozmawiał. Nie miała dla niego wprawdzie odpowiedzi, której potrzebował – przynajmniej nie tak oczywistej, jakby chciał – ostatecznie cieszył się jednak, że ją zapytał, w zasłuchanej ciszy porzucając swoje egocentryczne zgnębienie, by podążyć za jej słowami w uważną, bezkrytyczną sympatię, ciche uznanie dla jej troskliwego, altruistycznego usposobienia, jakie okrywała praktyczną śmiałością.
    Wyznanie, które nastąpiło parę oddechów później, w pierwszej chwili zawiązało mu supeł w krtani, zaskoczeniem, ale również niepewnością, jak powinien się z tym obejść. Było dla niego jasne, że dla Heddy nie mogło to być wspomnienie dobre – w każdym razie z pewnością niezupełnie; nie mogło być dla kogoś noszącego w sobie tak obfite naręcze empatii. Może właśnie przez podobne warunki, w których nieszczęśliwie wyrastała, rozkwitła w niej tak wspaniale, jak polne maki zraszające połać łąki gęstą czerwienią, spijające z wilgocią ziemi wlaną weń krew. Zaśmiała się, strząsając zwierzenie z ramion z niespokojną lekkością, Bertram tymczasem miał dla niej tylko uśmiech, ostrożny, próbujący zrozumieć, kiedy zwróciła ku niemu rozbłyśnięty złotem bursztyn spojrzenia. Wizja storsjöodjureta w cyrku przejmowała go szczególnie dojmująco, bo znał i rozumiał ich usposobienie zbyt dobrze, naturę stanowczo wycofaną, potrzebującą prywatności i spokoju, mimo okazałych rozmiarów i przeraźliwej siły wybierających konfrontację tylko, kiedy zdawała się im koniecznością, w innym wypadku bezpieczną osobność. Cyrk musiał być dla takiego zwierzęcia piekłem.
    Wyobrażam sobie, że byłaś dla nich nieocenionym oparciem, w takim miejscu, na tyle, na ile mogłaś – powiedział wreszcie, przyglądając jej się uważnie, w nowej, zaskakującej perspektywie. Nie ośmielił się sugerować, że zwierzęta były również oparciem dla niej, jego spojrzenie łagodniało jednak w zdradliwej, ciepłej troskliwości. Z zauważalnym wahaniem podniósł zdrową rękę, by dotknąć jej ramienia, wsunąć dłoń na jej plecy, przysunąć się w końcu, by zamknąć ją w ostrożnym objęciu, odruchowo opiekuńczym, być może trochę niezręcznym, ale nie miało to w tej chwili znaczenia.
    Prawda, storsjöodjurety to potężne bydlaki – mruknął, opierając lekko brodę o jej włosy, przesuwając dłonią po kobiecej łopatce w swobodnym odruchu. – Trochę niezdarne na lądzie, a przypadkowym szturchnięciem potrafią człowieka połamać. Wiem, niestety, z doświadczenia – jak zawsze, żartobliwość przykładał do kłopotliwości, niczym plaster w dziecięce obrazki naklejany na skrwawione niemal do kości kolano, wiedząc doskonale, że to żałośnie za mało. Chciałby mieć dla niej więcej, skuteczne pocieszenie, może jakiekolwiek lepsze słowa, których zawsze mu brakowało; ale to było wszystko, co w sobie znajdował, ku własnemu rozczarowaniu.
    Pozwoli mi się dotknąć? – spytał, wypuszczając ją zaraz niespiesznie, kierując ich uwagę z powrotem na leżącego cierpliwie wilka.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Zdążyła zapomnieć, jak to jest mieć obok drugiego człowieka — obecność zawsze rozwarstwiała się na wielorakie powody, jedni pragnęli jedynie ciała, drudzy usiłowali zagłuszyć okrutne brzmienie samotności, jeszcze inni potrzebowali kogoś dla samego faktu posiadania, bez zagłębiania się w szczegóły; poszukiwali własnego bezpieczeństwa, swoistej ostoi, portu majaczącego ponad konturem wzburzonego oceanu, jednak Hedda nie pamiętała własnych powodów. Zapominała coraz częściej, iż zamknięcie we własnym indywiduum nie rozwiązuje żadnych problemów, ale czyniła to mimowolnie. Niekiedy przypominała zaszczute zwierzę, zagonione gdzieś w ślepy zaułek i zmuszone odsłonić ostre, skrzące bielą zęby drapieżnika, dla którego codzienność była zawsze walką.
    Nierówną oraz bolesną.
    Ilekroć przekraczała własne granice, coś gorzko płakało we wnętrzu małoletniej dziewczynki, jaką wciąż była. Stłamszona przeszłością rysującą się wyraźnie we wspomnieniach, nikogo nie dopuszczała blisko, wybierając za każdym razem ucieczkę do nowego miejsca, gdzie wszystko pozostawało nienaruszone. Siedząc tuż obok Bertrama, obserwując wilcze cielsko rozłożone w milczeniu na leśnym runie, pozwalała myślom milknąć, blaknąć, zamierać. Pozwalała ciszy wedrzeć się pod sklepienie czaszki, gdzie tkwiła osamotniona, obleczona jedynie ulotnością przemijającej właśnie chwili, w której obydwoje tonęli coraz gwałtowniej, nieświadomi siebie nawzajem; chociaż byli tuż obok, na wyciągnięcie ręki, odgradzało ich paradoksalnie bardzo wiele. Słowa, którym nigdy nie pozwoliliby wybrzmieć. Gesty, które krzyczałyby desperacją. Spojrzenia, jakie pragnęliby posyłać komuś innemu, kogo widmowe imiona powiewały chybotliwie pośród wspomnień, dlatego kobieta milczała swobodnie. Bursztynowe spojrzenie prześlizgiwało się przez otaczającą nicość leśnych pejzaży, kiedy opuszki palców mięły chłód wilgotnych mchów, na których opierała się dłonią.
    Czego naprawdę pragnęła, nie potrafiła powiedzieć.
    Czuła jedynie bezsilność.
    Czuła chłód wątpliwości.
    Czuła bezmiar wielobarwnych pytań.
    Podniosła spojrzenie niespodziewanie, zaintrygowana milczeniem wybrzmiewającym dookoła i przez długość jednego oddechu zastanowiła się, co takiego spowija myśli Bertrama, którego nigdy nie potrafiła odgadnąć. Nie tak naprawdę. Nie potrafiłaby odpowiedzieć na pytanie, co właściwie jest pomiędzy nimi — przez ostatnie miesiące była mu pomocą, niosła wsparcie własnym darem ofiarowanym przez bogów, przemawiała językiem zwierząt i odpowiadała na jego pytania, jednak nic ponad to. Nilsen pozostawała uwięziona we własnych przewinieniach oraz uczuciach, jakie dedykowane były komuś innemu, do kogo należała jej połówka serca pozbawiona zadrapań czy paskudnych blizn szpecących bruzdami okaleczony umysł i chociaż mogłaby, nie zamierzała chwytać wolności między palce. Nie była jeszcze gotowa na wybaczenie samej sobie, na zapomnienie, na próbę wyswobodzenia z czeluści bezdennej otchłani, której ciemność oplatała śmiertelnie bladą skórę szyi i odbierała swobodę oddechów, ilekroć próbowała biec.
    Gdyby tylko słyszała jego myśli, spytałaby samą siebie.
    Czy mogłaby pokochać Jego?
    Czy kogokolwiek potrafiłaby jeszcze kochać? — a może wręcz przeciwnie, czy ktokolwiek potrafiłby pokochać ją wraz ze wszystkim, co skrywała. Każdy posiadał tajemnice, do których nie odważył się dopuścić drugiego człowieka, każdy posiadał własne powody dla przydługiego milczenia bądź enigmatycznego uśmiechu niesięgającego jednak oczu; reminiscencje zapiekły pod powiekami nader złowrogo, dlatego zamrugała kilkukrotnie, obróciwszy głowę na ułamki sekund mijających bezpowrotnie. Może obydwoje poszukiwali w sobie iluzorycznych sylwetek ludzi zatrzymanych we wspomnieniach, do których tęsknili namacalnie najdrobniejszą cząstką jestestwa duszonego bolesnym dotykiem wstydu bądź zawahania, aż wreszcie przekroczona została pewna granica.
    Hedda postawiła krok dalej niż dotychczas.
    Słowa po prostu wypływały spomiędzy spierzchniętych warg, naruszały subtelnym drgnięciem połacie nieruchomego powietrza skondensowanego dookoła, gdzie wszystkie dźwięki zlewały się nagle w jeden akord milczenia — cisza ta zdawała się wyczekiwać jej wyznania do samego końca. Sięgnięcie przeszłości nadeszło nader niespodziewanie i nawet kobieta poczuła zaskoczenie, kiedy było po wszystkim; prawda rozlewała się mglistym całunem przez mijające sekundy, oplatając delikatnie jej wychudzone ciało napięte boleśnie w dziwnym, dwojakim zawieszeniu pomiędzy tym, co minione a teraźniejsze.
    Cyrk powracał nieprzerwanie.
    Na samym początku noc za nocą, miesiące dalej tydzień za tygodniem, później coraz rzadziej, jednak zawsze wbity głęboko niczym bolesna, nieprzyjemna drzazga, której nijak mogłaby się pozbyć, wypalony niechcianym znamieniem czarnego tatuażu wkomponowanego przed dwudziestoma laty w skórę prawej pięty, zatrzymany wspomnieniami dzieciństwa. Okaleczonego na wieczność jej strachem, bezradnością czy iluzorycznym jarzmem pętającym drobne, chude nadgarstki niczym kajdany zacieśniające się wraz z każdym rokiem. Nawet nie była pewna, czy wzdrygnęła się pod męskim dotykiem — początkowo tkwiła nieobecnym wzrokiem gdzieś, gdzie nikogo poza nią nie było, gdzie tkwiła osamotniona we własnych bitwach, gdzie powoli pożerały ją wygłodniałe demony, jednak wreszcie poruszyła się nieznacznie. Przyjemne ciepło, całkiem naturalnie podążyło pierwotnie śladem wypowiedzianych słów, które dotarły wraz z opuszkami palców sięgających jej pleców skrytych pod płaszczem w dwojakim napięciu; przeszłość zlewała się właśnie z teraźniejszością, wytyczała nowe szlaki na zgliszczach tych poprzednich, minionych i dopiero głęboki oddech wyrwał szponom skonstruowanych wspomnieniami.
    — Byłam — odparła wpół szeptem.
    Byłam, powtórzyła myślami, dla nas wszystkich. Tego jednak nie zamierzała wypowiadać na głos, pozwalając myślom rozlać się dookoła ukrytych prawd, których tak wiele chowała przed światem i podświadomie smutny uśmiech ozdobił jej porcelanową twarz. Pomyślała o ukochanej, bliźniaczej siostrze posyłającej jej stęsknione spojrzenie; o Neptunusie zerkającym ukradkiem zza kulisowych kotar, gdzie nieustannie rywalizowali o głośniejsze wiwaty publiczności; o rudowłosej huldrze rozpalającej zmysły każdego mężczyzny zarówno zmysłowym tańcem, jak i ognistością własnego temperamentu; myślała o wszystkich innych, którzy wraz z nimi tworzyli cyrk Munchów rozpierzchnięty od dawna po świecie, chociaż dwadzieścia lat wcześniej to właśnie wędrowna trupa była nazywana domem.
    Delikatnym dotykiem musnęła pleców Bertrama, nienachalnym gestem będącym bardziej podziękowaniem za tę ulotną zażyłość, niżeli próbą wciągnięcia do własnego wszechświata, którego rąbek uchyliła i tyle powinno wystarczyć. Opuszki palców na krótko zacisnęły się na materiale jego ubrania, uwalniając z uścisku wraz z chwilą, kiedy przestrzeń wybrzmiała pytaniem, na które Hedda odpowiedziała lekkim skinieniem głowy.
    — Jestem tego pewna, zdążył się uspokoić — ty również, dodała w myślach. Bursztynowa tafla spojrzenia zafalowała subtelnie pewnością wypowiadanych słów, ale też ludzką, kobiecą wdzięcznością. Trwało to niedługo, może pięć sekund, po których podniosła się i przeniosła bliżej zwierzęcia, jednak obydwoje zrozumieli spokojny wydźwięk jej uśmiechu. — Postaraj się nie ruszać, pomożemy ci z tymi obrażeniami, ale musisz nam zaufać. Musisz zaufać mnie.
    Podkreśliła dobitnie ostatnie słowo.
    Basior oddychał lżej i lekko uniósłszy pysk posłał jej nieludzko mądre spojrzenie, w którym wyczytała odpowiedź, nim ta padła z jego gardzieli.
    Skoro wciąż żyję, to musi być wasza zasługa, dlatego postaram się też nie gryźć, wycharczał cicho, by ponownie opaść cielskiem na leśny mech.
    Hedda skinęła ku Bertramowi.
    — Jest cały twój.
    I przesunęła się nieznacznie w stronę pyska, pozwalając mężczyźnie działać. Jednocześnie smukłymi palcami kreśliła koliste ruchy na skołtunionej, wilczej sierści zapewniając zwierzę o własnej obecności.
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Chłodna ciemność nocy pozwalała upuścić z siebie krew trzymanych dotąd uporczywie uczuć, butelkowanych w spęczniałych od objętości osobistych doznań komorach serc; uczuć, których być może nie byliby w stanie dosięgnąć w okolicznościach jakkolwiek innych. Słońce raziłoby źrenice cisnących się na usta słów, zmuszając wargi do milczenia, rykoszetujące w skroniach dźwięki dnia przepłoszyłyby zawiązującą się między nimi śmiałość, nim zdołałaby przedzierzgnąć się w rzeczywisty gest, a kość błędnika trzeszczałaby alarmująco, przestrzegając przed naruszeniem tej koniecznej do przetrwania równowagi, opieranej na podwalinach wycofanego milczenia, unikania wszelkiego bliższego kontaktu, relacji zdolnych przepuścić wiązki empatii przez przeźrocze wznoszonej uporczywie fasady. W gruncie rzeczy żadne z nich nie chciało wpuszczać drugiego za ich zatrzaśnięte wrota, to pozostawało niezmiennie poza impetem ich znajomości; ale w tej zamroczonej wieczorem rześkiej ciszy, świadomości bezpiecznego odosobnienia od reszty świata otumanionego snem lub delirycznymi rozrywkami późnej pory, uchylali przed sobą ostrożną szczelinę, odsłaniającą więcej – więcej niż dotąd, więcej niż przed innymi i wciąż zaledwie strzęp prawdy. Jedynym świadkiem efemerycznej więzi nadzwyczajnego porozumienia, która mogła zawiązać się tylko teraz – w bezpiecznej otulinie oślepionej i ogłuszonej nocą gęstwiny, w ciszy potęgującej echo oddechów, skracającej zwyczajny między nimi dystans do bliskości prowokującej szczerość, w przypadkowym skrzyżowaniu spojrzeń, z którego nie potrafili się zawczasu cofnąć – było dzikie zwierzę, cierpliwie przyzwalające rzeczom mu niezrozumiałym na rozegranie się w odbiciu jego czujnych, obserwujących wszystko oczu. Ważkość zaistniałej chwili zamknięta w kręgu zwróconej ku nim źrenicy nie trwała długo, nie mogła trwać; nie mogli wynieść tego poza jej rozszerzoną krótkotrwałym oswojeniem granicę i oboje zdawali się to doskonale rozumieć, choć dyskretne echo incydentu trwale zmieniało subtelnie ton ich znajomości.
    Swobodny węzeł głębszego porozumienia rozplótł się naturalnie, wybrzmiał w ostatnim słowie mocno i klarownie dla obojga, dojrzał w geście uścisku, ciepłej świadomości bliskości drugiego ciała, przynoszącego – w każdym razie próbującego przynieść – paliatyw pocieszenia, wątłą iskrę pokrzepienia, którą zgodnie nakrywali szklaną kopułą rozsądnej powściągliwości, nim zdołałaby przedzierzgnąć się pochopnym słowem lub gestem w coś więcej. Coś, co z powodu niewłaściwych pobudek mogło prowadzić wyłączne do bolesnego oparzenia tkliwych nerwów uczuć – rozczarowaniem sprzężonym nieodzownie z dotykiem niewłaściwych dłoni, nawet jeśli potrafiliby sobie na krótki impulsywny moment wmówić, że są w stanie unieść naręcza wzajemnych pragnień, choć przewiązywały je wstążki noszące ciężar liter obcych inicjałów. Chciał być lepszym przyjacielem, ale nie ufał dzisiaj sobie, nie ufał rwącej się w nim desperacji – nie ufał, że gdyby spróbował zbliżyć się bardziej, nie zabarwiłby bursztynu jej oczu cętkowaną złotem zielenią, przekonując się, że to nie ma znaczenia, że to tylko konieczny nikol nakładany na światło uczuć, nim złapane w kaganiec przymusu nie przeorientują ogniska we właściwym, dopuszczalnym kierunku. Kobieca dłoń zacisnęła się na chwilę na materiale okrywającym obolały pałąk jego pleców i zrozumiał, że na tym należało poprzestać; należało spuścić kurtynę, zamknąć szczelnie powstałą szczelinę i cofnąć się na komfortowy dla obojga dystans.  
    Pytanie przywracające resztę świata na swoje właściwe miejsce padło jak zrozumiały sygnał, jej dotyk cofnął się wyrozumiale i Bertram wypuścił ją ze swojego objęcia, pozwalając, by wtargnęła między nich rzeczowa teraźniejszość – szum lasu, wilgotna, ziemista woń runa i gryząca metaliczność krwi, przenikający warstwy ubrań chłód, trzecia obecność, dochodząca powoli do siebie, choć w każdym oddechu słyszał jeszcze podźwięk rozpaczliwego świstu. Uśmiech Heddy zdawał się nadawać jej słowom innego znaczenia i miała w tym rację; choć nie łudził się, że miało to być wrażenie długotrwałe, przynajmniej na chwilę czuł się w jakiś sposób spokojniejszy, przyznawał to z wdzięcznością w słabym grymasie uśmiechu, łagodzącym posępność twarzy.
    Uzyskawszy klarowne przyzwolenie, zbliżył się nieśpiesznie do basiora, uważnie obserwując subtelne odruchy jego ciała, stawione na czujny sztorc uszy, białko wychylające się spod ciemnej linii oka w mimowolnej niechęci, miarowe falowanie klatki piersiowej, zauważalne naprężenie mięśni, nieuniknione, bo był wprawdzie niezmiennie zwierzęciem zdziczałym, nienawykłym do akceptowania intruzów w swojej przestrzeni, do spokojnego obserwowania wyciąganych ku niemu rąk. Nie ufali sobie nawzajem – Bertram wyczuwał to podskórnie tak samo jak leżące przed nim zwierzę, jakby oboje instynktownie oczekiwali zdradliwego ruchu popełnionego przez drugą stronę i nieuchronnego zrywu agresji. Zaufanie do Heddy łączyło ich jednak jak ryzykownie wątła nić powściągająca intuicyjne reakcje: ostrzegawcze odchylenie uszu, podwinięcie smolistych warg, ciężar ogłuszającego zaklęcia na języku, ręka wsparta w pierwszej kolejności na boku skłębionej kryzy szyi, by w razie potrzeby móc przycisnąć ją do ziemi, kolano wbić boleśnie pod kłapiący pysk, o ile udałoby mu się zareagować wystarczająco wcześnie. Oboje pozostawali jednak spokojni, opanowani w tym wyraźnym dla obojga naprężeniu; jak człowiek siedzący w przedłużającym się oczekiwaniu na  samym skraju krzesła, gotowy zerwać się z niego na najlżejszy szelest poprzedzający pukanie do drzwi i zupełnie jak on zaglądali sobie ukradkiem w okna oczu, wrażliwi na każdy refleks odbijającego się w nich światła, jakby przemoc miała się w nim przedwcześnie objawić.
    Korzystając z subtelnego światła magicznego, Bertram przeczesywał skołtunioną sierść, rozgarniając ją w miejscach, w którym trawiły ją ciemne plamy szkarłatu, zastygłego i świeżego, należącego do nich obojga. Przysłuchując się niepokojącemu świstowi gdzieś na granicy oddechu, odnajdował na jego ciele w większości skaleczenia i otarcia od szorstkich lin, którym nie poświęcał więcej uwagi niż krótkie badawcze spojrzenie, większe traktował nieuważnym núningur. Na delikatnej skórze pod łokciem sznur rozdarł znaczniejszą ranę, którą odkaził przezornie zaklęciem; najpaskudniejsze rozdarcie znalazł w końcu na szyi pod żuchwą, gdzie na jaśniejszej sierści czerwień perliła się jeszcze świeżo, pośpieszne sárr i sótthreinsa zdawało się jednak ostatecznie wystarczające. Poszukując łagodnym uciskaniem bolesności na łapach, widział wyraźnie, że nadwyręża już jego cierpliwość, wycofał się więc chwilę później, nie próbując nawet uchwycić z tego niecodziennego spotkania jakiejkolwiek chwili prowizorycznego pojednania. Nie dało się wprawdzie zapomnieć, że wbrew posłusznemu spokojowi nie miał do czynienia z udomowionym kundlem.
    Jest trochę poobijany, ale da sobie radę – stwierdził, wracając do Heddy, nie spuszczając jeszcze z niego spojrzenia przez krótką chwilę. – Miał szczęście, że go ktoś zauważył, ale powinny trzymać się dalej od ścieżek, ludzie lubią tutaj z nich schodzić. Postaram się przejść po okolicy, żeby pozbyć się innych ewentualnie zastawionych niespodzianek, choć wydaje mi się, że to jakaś stara zapomniana zabawka, nie zdarzają się tak blisko miasta, to jednak dość głupio ryzykowne – zauważył, przenosząc spojrzenie z powrotem ku Hedzie, oświetloną teraz ciepłą łuną wyczarowanego światła, wydobywającą z bursztynu jej tęczówek złote przejaśnienia. – Odprowadzę cię do domu, jeśli nie masz nic przeciwko. Nie powinienem w ogóle wyciągać cię o tak późnej porze w takie miejsca, przepraszam, to też było z mojej strony kretyńskie, zważywszy na to, co się teraz dzieje.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Instynkty bywały zawodne.
    Zgubne we własnej gwałtowności, jednak nauczyła się nie ulegać — nie tak od razu, nie tak gwałtownie. Cokolwiek zderzało się w jej wnętrzu, kiełkowało powoli i rozrastało się do niebotycznych rozmiarów, czy to były uczucia dobre, czy te złe; sięgające definicji miłości bądź przeciwstawnej do niej nienawiści lub gniewu, chociaż Nilsen niekiedy zastanawiała się, czy jedno nie jest tożsame z drugim. Może było tak, że gorejące serce rozpalało to, co było odgórnie definiowane jako gorsze, trudniejsze, mroczniejsze, niezrozumiałe jak niezrozumiali pozostawali oni dla świata. Dwójka pozornie gruboskórnych indywidualności przechowujących w tajemnicy przed światem wachlarz sekretów oraz uczuć, którymi dawno przestali się dzielić.
    Dzisiaj wszystko było odwrócone.
    Działo się na wielu płaszczyznach; tutaj, tam, gdzieś. Gdziekolwiek by się tego wieczoru nie udali, jakichkolwiek granic by nie przekroczyli, wszystko posiadałoby drugie i niezwykle głębokie dno zalewane własną, ludzką hipokryzją, ponieważ obydwoje pragnęli kogoś innego, kto falował niewyraźną sylwetką przed powiekami. Skumulowane wspomnienia uderzały ciężkimi pięściami o wrota, które odgradzały przeszłość od teraźniejszości, jednak drzwi coraz bardziej drżały w zawiasach, dlatego powrócili do tego, co było znane. Bliskie.
    Potężne cielsko basiora poruszało się w rytm melodii oddechów, kiedy Bertram przystąpił do pracy. Opuszkami palców ciągnęła wzdłuż pyska, będąc kotwicą, mostem łączącym ową dwójkę w iluzorycznym porozumieniu, które wkrótce miało się skończyć. Wszystko zakrawające o delikatną groteskowość, jeśli przyjrzeć się im z dystansu, jednak teraz o tym nie myślała, pozwalała przyjacielowi lawirować dłonią w skołtunionym futrze przy akompaniamencie kilku rozciągniętych w czasie warknięć, które milkły błyskawicznie przy jej cięższym dotyku.
    Wreszcie męski głos wybrzmiał w eterze i delikatnie skinęła mu głową. — Postarajcie się omijać watahą miejskich krajobrazów, wasze miejsce jest wśród leśnych korytarzy, nawet jeśli musicie dzielić je z innymi wilkami — zwróciła się bezpośrednio do zwierzęcia. — Tym razem miałeś szczęście, ale kolejnym razem może go zabraknąć. Dobrze wiesz, co się wówczas wydarzy. — Bursztynowe tęczówki skrzyły w chłodnych promieniach księżycowego słońca zawieszonego ponad głowami na granatowym firmamencie. Wilcze ślepia zamrugały kilkukrotnie, co uznała za wystarczające potwierdzenie, że zrozumiał wszystko.
    Powoli przeniosła spojrzenie na mężczyznę, słuchając z cieniem uśmiechu jego słów.
    — O tak późnej porze, jak to powiedziałeś, wyprowadzam na spacer swego białozora. Obydwoje czujemy się lepiej po zmroku, wówczas możemy być najbardziej sobą. — Brew powędrowała delikatnie ku górze, jednoznacznie wskazując, że nie mówiła tylko o sobie. Powoli podniosła się z ziemi, pobieżnie strzepując pojedyncze liście, nim spojrzeniem powróciła do Bertrama. — Niemniej będzie mi miło. Chyba nie mamy tu nic więcej do roboty.
    Chłodny, październikowy wiatr zakołysał drzewami, kiedy Nilsen wpatrywała się w sylwetkę przyjaciela.
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Urywki krótkich warknięć, przeciekające przez asekurujące ich obojga palce Nilsen, rezonowały w nim znajomą wibracją. Niosły się dotkliwie w akustyce nadwrażliwej wciąż po przemianie jaźni, przywodziły w przytomność pamięć wydarzeń przedwczorajszej, wyjątkowo ciężkiej nocy. Pamiętał przetaczające się przez pierś niespokojne ostrzeżenie, zupełnie instynktowne dla tego drugiego ciała, w tamtej chwili jedynego, które potrafiło go w sobie pomieścić, które zdawało mu się wtedy znacznie bardziej swobodne i naturalne, odpowiednie dla krwi krążącej mu w żyłach. Resztki tego poczucia wciąż toczyły go zresztą wewnętrzną niespokojnością; kiedy przysypiał, w jego płytkich snach soczewka oka odzyskiwała krzywiznę, na której świat układał się w sposób zrozumiały dla zamkniętego w nim zwierzęcia, klisze przesuwające się pod powiekami tkwiły wciąż zawieszone na obrazach postrzeganych przez pryzmat lunarnego szkiełka nasuniętego na obiektyw perspektywy, a kiedy otwierał oczy, potrzebował momentu, by odnaleźć się świadomością w labiryncie nerwów chwilowo wydającym mu się zupełnie obcym. Był sobą, w obu ciałach był niezmiennie sobą – powtarzając sobie tę prawdę, uciszał dojmującą obawę, że nawet pomimo stosowania eliksirów przemianie ulegało nie tylko jego żałośnie uległe ciało, niekiedy jednak jej oczywistość zacierała się przed nim, oddając go nurtowi wewnętrznego, porywczego strachu. W gruncie rzeczy nie wiedział, czego bał się wtedy bardziej: tego, że mógłby zatracać siebie i nic nie zauważyć czy tego, że istotnie pozostawał sobą, więc wszystkie podłości, jakich się dopuszczał, należały tylko i wyłącznie do niego.
    Porywczość zamknięta w garściach jego dłoni była z nim wprawdzie od czasów wcześniejszych niż wrząca w nim klątwa. I gdyby stała się teraz gorsza, wyślizgnęła mu się i przedzierzgnęła w coś okropniejszego niż to, czym pozwalał jej być dotychczas, być może wciąż wywodziłoby się to z jego własnej krwi, zbrukanej atawistyczną skłonnością do popełniania błędów i wyrządzania krzywd. Delikatne nadgarstki Felicii, na których pozostawił siniejące ślady swojego uścisku, przytrzasnął spazm ciała ulegającego księżycowi, ale chwycił je sam, nieuważnie, bezmyślnie, błagalnie, kiedy nigdy nie powinien prosić ją o nic, nigdy o tak wiele. Ten błąd należał do niego; ta wina ciążyła wyłącznie na nim.
    No tak – mruknął, unosząc kąciki ust w bladym prześwicie rozbawienia wywołanego szczerością jej słów, porozumiewawczym uniesieniem brwi, w którym szyfrowała swoją wnikliwą dedukcję, prawdziwą, choć niezupełnie z powodu jego preferencji. Paradoksalnie nocami czuł się najbardziej na miejscu, bo były dla niego zbyt rzadko łaskawe; tych, którzy przesypiali je i odnajdywali siebie za dnia, nazwałby szczęśliwcami. – Powinienem chyba życzyć nie tobie bezpieczeństwa, ale wszelkim nocnym szaleńcom wystarczająco rozsądku, żeby cię omijać.
    Wypuścił powietrze przez nos w krótkiej, wyblakłej wesołości, gasnącej szybko i nieuchronnie. Mimo wszystko wolałby, żeby była ostrożniejsza – mimo wszystko przez chwilę chciał ją o to prosić, powściągnięty jednak odruchową myślą, że podobne sugestie wychodzące od niego byłyby niezręczną zuchwałością. Mimowiedny błysk troski zamajaczył mu na źrenicach, przez krótką chwilę porozumiewawczej ciszy zakotwiczonych na jej licu. Ociągał się przez te parę sekund, jak zawsze, jakąś zakorzenioną w nim sentymentalnością niechętny oddawać podobnych chwil w oddalające się  ręce przeszłości.
    Chodźmy – powiedział w końcu miękko, poprawiając połę płaszcza luźno zwieszającą mu się z ramienia, przyciskając zranione przedramię do ciała. Zrównując się z nią, zdrową ręką dotknął delikatnie jej ramienia tuż nad łokciem, zachęcając ją do podążenia obok niego przez zgęstniałą ciemność, rozpraszaną łagodną, przygaszoną poświatą szybującego przed nimi czaru. W jego świetle krople rosy perlące się na uginającym się pod ich stopami mchu lśniły jak rozsypane odłamki skruszonych kryształów.

    Bertram i Bezimienny z tematu


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat




    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.