Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    14.03.2001 – Serce Älvy – B. Holstein & F. Baantjer

    2 posters
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    14.03.2001

    Wciąż przecierali swoje dawne ścieżki – dogasła przeszłość zdawała się nieustannie ścielić pod ich krokami, rozkwitała pod spojrzeniem, kiedy słońce wpadało przez okno pod właściwym kątem, rozciągała się między słowami, kiedy w rozmowie wpadali w zbadane już kiedyś zaułki myśli – jakby nigdy się nie zmienili – rozbudzała się poruszonym wspomnieniem w ciemniach źrenic, nakładając na spojrzenie nikol poszczerbionej pamięci i odbitkę dawnej, odkształconej młodzieńczą niepewnością, czułości. Nigdy wcześniej nie szli razem tym szlakiem, ale las szemrał jak kiedyś, wilgotna ziemia pachniała przedwiosenną odwilżą, a jemu wydawało się, że musiał wtedy czuć się tak samo – zadowolony, że zostawili wszystko inne za sobą; zadowolony, że mógł pokazać mu znalezione niedawno porzucone nory drążeńców i zobaczyć jego uśmiech; zadowolony, że przez chwilę poza nimi nie było nikogo innego, w tym spokojnym urywku czasu i otwierającej się przed nimi przestrzeni. Nigdy nie powiedział mu, jak wiele to dla niego znaczyło; że chciał dzielić z nim ten ułamek świata, kiedy nikt nie patrzył i nikt nie słuchał, nawet jeśli patrzyli jedynie w błękitne niebo i nie mówili nic. Nigdy nie sądził, że będą jeszcze razem szukać tych ułamków, tym razem intencjonalnie; że będą poszukiwać czasu i przestrzeni, żeby być razem gdzieś, gdzie nikt nie widział i nikt nie słyszał, by znów mówić niewiele lub mówić dla odmiany wszystko, wciąż szeptem. Patrzeć na siebie w sposób, w jaki nie mogli na siebie patrzeć między ludźmi, choć wtedy szczególnie nie chciał spuszczać go z oczu; między ludźmi szczególnie pragnął położyć mu dłoń na kolanie, przysunąć się bliżej, zwrócić się do niego pieszczotą poufałości, głośnej i ostentacyjej, jak gdyby mógł go w ten sposób wyrwać spod wszystkich pozostałych spojrzeń wyłącznie dla siebie, na przekór obawom i rozsądkowi; jak gdyby mógł przestrzec przyczajone nieszczęście, że Baantjer nie był dłużej sam i że musiałoby przełknąć ich dwoje; miał wrażenie, że nie potrafi tego ukryć, kiedy krzyżowali spojrzenia, spojone drinkiem na spokojniejszy sen, a potem, kiedy zostawali sami, obejmował go ramieniem i po prostu, rzeczywiście, zasypiali, czasem wciąż w ubraniach lub wpół rozebrani, przewleczeni przez siebie ciasno, jakby przez sen mogli się zgubić.
    Poczekaj, zachrobotał w którymś momencie między chrzęstem kamyków trzeszczących pod podeszwami, zatrzymując się na szlaku z łagodnym uśmiechem; rozpoznał pochyloną sylwetkę rosnącego po lewej stronie ścieżki pnia: polana älv była niedaleko, wystarczyło jeszcze parę kroków, by dostrzec jasną plamę otwartej przestrzeni przez ciasne prześwity między drzewami. Niebo zaczynało płonąć na zachodzie, przez gęstość lasu przezierała rozpłomieniona jaskrawość poszatkowana jak gładka skórka młodej pomarańczy; jej albedo, odarte z owocu dnia, wkrótce miało zacząć ciemnieć, przybrać odcień spokojnej, bezchmurnej nocy; zaczynało robić się chłodno. Palce miał trochę niezdarne, kiedy zawiązywał mu ciemnogranatową, jedwabną poszetkę na włosach (dłuższych; pozwalał im odrosnąć, poruszyło go to chyba bardziej niż powinno), nakrywając mu spojrzenie prowizoryczną kurtyną, będziesz musiał mi zaufać.
    Wciąż myślał o tym, co mu powiedział, wtedy, przed progiem mieszkania, na szarej, chłodnej posadzce piętra, nie chcę bać się całe życie, myślał o tym teraz, kiedy łapał go za dłoń, by przeprowadzić go przez ostatnie odcinek łagodnej ścieżki, drugą ręką podtrzymując go asekuracyjnie w talii, myślał o tym, że kończył dzisiaj trzydzieści lat, że mimo to wciąż wydawał się tak samo delikatny, jak dziesięć lat wcześniej, rękaw płaszcza zsuwał się z uniesionego nadgarstka, kremowobiałego jak alabaster, wąskiego jak odsłonięta kość, z półprzezroczystym naciekiem błękitnych linii. Nocami, czasem, dotykał jego ciała, jakby mogło potłuc się o jego oddech. Nie znał się na życiu wcale – dużo lepiej poznał krew, rozerwane tępym nożem tkanki i odruch źreniczny pod ostrym światłem; wiedział jednak tyle, że życia nie trzymało się w ciemności. Że rośliny zniesione do piwnicy nie wypuszczały kwiatów, liście traciły kolor i kruszały, łodygi stawały się cienkie i długie, próbując dosięgnąć słońca przesączającego się przez wąski świetlik, całą zdolność wytrwania pokładając w tej rozpaczliwej próbie posmakowania ciepła. Że zwierzęta trzymane przez nielegalnych hodowców w ciemnych klatkach dla wątpliwej jakości surowca miały wypłowiałą sierść i zaćmę w przestraszonych oczach, kręgosłup trwale wygięty w bolesny łuk niezrozumiałej winy, paraliżujący strach przed dotykiem. Zastanawiał się, czy to chciał mu też powiedzieć: nie chcę się dłużej bać, już nie, nie tylko nigdy, ale nigdy więcej.
    To krzesło, wyjaśnił mu miękko, trzymaną dłoń naprowadzając na drewniane oparcie okryte kocem. Pomógł mu osunąć się na siedzenie, nakryte poduszką dla wygody i obserwował, jak znajduje palcami drewniany stolik; trochę się denerwował, trochę obawiał się, że przesadził albo że czegoś nie przemyślał, że coś umknęło mu w tym wszystkim, choć przebieg dzisiejszego dnia znał od rodzaju chmur na niebie (cały dzień głównie postrzępione altocumulusy, niedające opadów) do precyzyjnej minuty zachodu. Pożyczył przestrzenny samochód od znajomego, by przywieźć krzesła i stół, magiczne światełka unoszące się nad nimi jak małe księżyce. Otwarta przestrzeń polany pozwalała wylądować, przygotował wino i opuścił tylne siedzenia zawczasu, by nie musieli wracać ani pieszo przez noc, ani samochodem czy teleportacją pijani. Nigdy nie był człowiekiem udanym w organizacji ani zaplanowanym, obawiał się, że czegoś nie przewidział, że spadnie deszcz albo że pojawią się älvy, choć nikt ich tutaj od dawna nie widział; ale Folke kończył dzisiaj trzydzieści lat i zaczynał kolejny rok swojego życia, pierwszy w całości ich, pierwszy w całości wspólny.
    Jeszcze chwila, poprosił; ściągnął nakrywkę z owocowego tortu małego na dwoje, trzasnął metalicznie zapalniczką, by odpalić świecę postawioną na ceramicznej podstawce. Wino było już otwarte, odwrócił kieliszki pozostawione nóżką do góry i zalał je ciemnym burgundem. Na stole, obok kwiatów, stał słoik nakryty materiałem, przez którego ściegi przezierała złotawa jasność zamkniętego w szkle ognika, oraz dwa srebrzone klosze po obu skrajach odmalowanego niedawno blatu. Potarł wnętrzami dłoni o spodnie dyskretnie, siadając wreszcie na drugim krześle.
    Ściągnij – własny głos wydawał mu się trochę zmieniony, jakby nerwowy. – Nie przygotowałem świeczek, nie zmieściłyby się wszystkie – usprawiedliwił się z ciepłym rozbawieniem, po krótkim pierwiastku ciszy, w której przez chwilę ugrzązł w odsłoniętej zieleni jaśniejących oczu. Sięgnął do materiału, odsłaniając słoik, blask zamkniętego w nim ognika rozlał się na stole, mieszając się z ciemniejącym powoli zachodem. – Pomyślałem, że bardziej ci się spodoba. Nie złapałem go, nigdy się nie nauczyłem. Mieliśmy go w ośrodku, ledwo świecił, kiedy przyniesiono go nam w opakowaniu po landrynkach. Podejrzewam, że trzepnęła go oślepiona sowa, ludzie czasami znajdują je w lasach, czasami je do nas przynoszą. Właściwie nie możemy zrobić dużo, niektóre po prostu gasną. Ten miał szczęście – wyjaśnił, odkładając materiał na bok, przechylając lekko palcami szkło, w którym ognik zakołysał się nerwowo; jak jego serce. – Nie zapomnij pomyśleć życzenia.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Nie chciał otwierać oczu, choć promienie słońca rozlewały mu się po twarzy, wydobywając piegi na mieliznę bladej cery i sprawiając, że ciemność, którą skrywał pod powiekami, nabierała jasnego, czerwonego odcienia; pod skronią wciąż kołysał się jeszcze sen, a on czuł, jak rzęsy lepiły mu się od zaschniętych łez, mimo że pąs strachu dawno zniknął już z policzków, pozwalając mu odpocząć ostatnie kilka godzin, jakie dzieliły noc od pierwszego, wiosennego poranka, gdy śreżoga przedarła się odważniej pomiędzy chmurami, rumieniąc ceglaste fasady kamienic i osuwając się po szybach złocistym połyskiem. Trzymał oczy zamknięte, więc kiedy usłyszał swoje imię, sądził, że to wciąż sen – głos, który je wypowiadał, był miękki i ciepły, a on pomyślał o Dagný, jej kobiecej łagodności, majaczącej na granicy zamglonej jawy; powiedziała mu kiedyś, że nawet gdy siedzieli naprzeciwko siebie, miała wrażenie, jakby nie znajdował się w tej samej rzeczywistości – żyjesz wewnątrz siebie, zwracała się do niego ze smutną wyrozumiałością, choć nie potrafił nawet spojrzeć jej w oczy, nie możesz ciągle się tam chować. Coraz częściej powtarzał w myślach jej słowa – nie ukrywał już swojego strachu za zamkniętymi drzwiami, nie trzymał łez pod bolesnym skurczem krtani i zaciskał dłonie kurczowo na własnej świadomości, powstrzymując ją przed oddaleniem się w głąb czaszki; prosił wtedy Bertrama, żeby potrzymał go za rękę, jakby obawiał się, że zapadnie się w grząski rojst własnego ciała i nie zdoła wydostać się na powierzchnię, poza ciężką oparzeliznę przeszłości – czasem wciąż podtapiał się we własnych myślach, gubił fragmenty rzeczywistości, wycięte spod skroni ostrym skalpelem, za każdym razem, kiedy haczył źrenicami ponownie o taflę jawy, przyjaciel przemawiał do niego jednak tym samym, spokojnym głosem, gładząc palcami wierzch odrętwiałych dłoni. Nigdy nie pamiętał, o czym opowiadał, kiedy świadomość rozmazywała mu się w oczodołach i za każdym razem przepraszał, choć nie potrafił nad tym panować, nie wiedział, jak przekonać do życia ciało, które tak wiele razy składało bogom modlitwy o wytchnienie. Folke wybrzmiało ponownie, tym razem czułym, męskim barytonem, a on rozchylił powieki, odwzajemniając uśmiech, który rozciągnął się senną czułością na twarzy Bertrama. Nigdy nie sądził, że dożyje trzydziestu lat.
    Dzień skłaniał się ku wieczorowi powolnym, leniwym rytmem, aż słońce nabrało odcieni spiżu i złota, przypominając dojrzały owoc moreli, rumieniący się w przeddzień pierwszych, lipcowych zbiorów; ból odszedł głębiej pomiędzy kości, a jemu wydawało się, że zwierzę, które nosił w piersi, w końcu ułożyło głowę pomiędzy splotem żył, wypełniając płuca głębokim oddechem. Nigdy nie powiedział mu, jak wiele razy odtwarzał pod powiekami dzień, w którym zabrał go na leśną polanę, gdzie wczesną jesienią przebiegał szlak migracji reniferów – z drzew pozostały tylko skarlałe modrzewie, które przy najlżejszym dotyku osypywały się deszczem złotych igieł, roślinność lśniła patyną w barwach bursztynu i szkarłatu, skupiska drobnych, czerwonych owoców zwieszały się z pędów, a w kępach grząskich, brunatnozielonych porostów rozwijały się kędzierzawe plechy leśnej roślinności; dopiero kiedy spomiędzy drzew wyłoniły się zwierzęta o białych piersiach i rozgałęzionych girlandach poroży, poczuł jednak, jak serce pęcznieje mu w ucisku żeber – odruchowo chwycił Bertrama za rękę, a on nie cofnął dłoni, więc przez chwilę stali razem na skraju błonia, przyglądając się stadu dzikiego karibu; wyobrażał sobie, że mogliby uciec stąd razem z nimi, biec przed siebie, dopóki, zmęczeni wędrówką, nie padliby na śnieg, śmiejąc się pomiędzy haustami nabieranego powietrza. Wielokrotnie myślał później o tym dniu – w drodze powrotnej bolała go noga i musiał usiąść pod drzewem, a Bertram odłamał rękami grubą gałąź, by wspierał się na niej jak na struganej lasce; wyglądasz jak strażnik lasu, zażartował i za chwilę oboje uśmiechali się do siebie z rozbawieniem – był jedyną osobą, przy której pozwalał sobie na taką swobodę.
    Pierwszy raz szedł lasem z przewiązaną wokół oczu chustą – zieleń ginęła pod przesłoną ciemnego materiału, wokół wciąż rozlegał się jednak świergot ptaków i szum łagodnego wiatru, który wypełniał okolicę świeżym zapachem wiosny; czuł, jak mech ugina się pod jego butami, rosochate gałęzie krzewów ocierają się o poły płaszcza, a dłoń Bertrama wsuwa się ostrożnie na jego talię, chwytając go mocniej, gdy przechodzili ponad leżącym na ścieżce konarem. Nie wiedział, dokąd szli, przyjaciel kręcił tymczasem głową za każdym razem, gdy pytał, więc w końcu rozluźnił się i odetchnął, podążając ufnie przed siebie, aż przysiadł na krześle, wyczuwając dłońmi brzeg drewnianego blatu. Zanim zdążył sięgnąć palcami do przewiązanej na skroni opasce, Bertram musnął łagodnie jego nadgarstek, sprawiając, że zwiesił ramiona wzdłuż ciała, gładząc puszysty brzeg koca; jeszcze chwila. Nigdy nie potrafił w pełni cieszyć się ze swoich urodzin, choć Helene zawsze kupowała ciasto i uśmiechała się tak życzliwie, że przez chwilę naprawdę wierzył, że go kochała i nie potrafił powstrzymać łez, które gromadziły mu się pod powiekami, bo nie zasługiwał na tę miłość, a oddech drżał mu wyraźnie, kiedy nachylał się nad płonącą świeczką – dzisiaj wciąż miał serce pełne gruzłów i zbliznowaceń, drżące w chwiejnej kołysce żeber, sine od strachu, który sprawiał, że dudniło zbyt mocno o jej kostne pręty, coraz częściej czuł jednak, że wypełnia je nowa, ciepła emocja, rozlana pod osierdziem jak kojący wywar, który matka kazała przełykać mu w dół gardła, gdy był jeszcze dzieckiem; miłość nabrała obłych kształtów i nie próbowała nieustannie chować się w cieniu przedsionka w obawie, że czyjaś dłoń sięgnie po nią w głąb piersi i zgniecie pomiędzy palcami – nie zastanawiał się już, co by się stało, gdyby udało mu się wykroić ją z własnego ciała. Zsunął opaskę przez głowę, przyglądając się rozstawionej na stole zastawie, wzdłuż której rozlewała się bladoczerwona poświata łyskającego zza szkła owada.
    Przygotowałeś to wszystko? – ledwo wydobył głos z uciśniętego wzruszeniem gardła – oczy przeszkliły mu się wilgocią i teraz błyszczały jasno, gdy podniósł wzrok na twarz Bertrama. – Dla mnie? – więzione pod grdyką napięcie przesunęło się uciskiem wzdłuż żuchwy, a on podciągnął rękaw swetra, ocierając lśniącą w kącikach wilgoć, jakby wstydził się łez, które zebrały się w jego spojrzeniu, wrażliwości przewleczonej płaczem przez tkliwe ciało. – Ja... nie musiałeś… – słoik przechylił się lekko, a schwycony pod nim ognik zamigotał figlarnie, jakby puszczał im oczko przez przezroczyste szkło; przez całe dzieciństwo prosił jedynie o to, by stać się normalnym – wykroić z siebie słabość, która spoczywała głęboko na dnie serca i ciągnęła go na dół jak kamień wsunięty do kieszeni kamień, przestać pragnąć tego, czego żaden chłopiec nie powinien pragnąć, nie wyobrażać sobie szczęścia, na które nie zasługiwał; budził się w środku nocy z sercem wyrwanym poza błonę osierdzia i napięciem rozciągniętym w dole tkliwego podbrzusza, ale nie wolno mu było o tym myśleć, więc obracał się na lewy bok i obejmował ramionami poduszkę, dopóki łopatki nie rozbolały go od ucisku – chciał jedynie nie bać się sięgnąć ustami do jego warg i móc kochać go w sposób, w jaki skrycie kochał go już od lat. – Nie wiem, czego sobie życzyć – przyznał, choć było wiele rzeczy, o które mógłby poprosić, pozwalając sobie przez chwilę sądzić, że mogłyby zostać spełnione – o złagodzenie bólu, jaki coraz częściej rwał go wzdłuż lędźwi tak mocno, że kładł się na podłodze, z trudem regulując własny oddech, o akceptację, która pozwoliłaby im trzymać się za ręce nawet wtedy, kiedy czuli na barkach ciężar cudzego wzroku, o spokój, który odleciał w zeszłą zimę i dotąd nie wrócił z powrotem do miasta. – Nigdy nie myślałem, że będę tutaj tak długo.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    14.03.2001 – Serce Älvy – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 14.03.2001 – Serce Älvy – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Nie pamiętał pierwszej wiosny po ukończeniu szkoły; tak samo jak nie pamiętał pierwszej jesieni i pierwszej zimy – we wspomnieniach znajdował jedynie gorzkawy posmak wywaru uspokajającego i kwaśny zapach własnego potu wsiąkłego w pościel, dni rozcieńczone przemęczoną sennością i cichymi prośbami Selmy, które szeptała mu nieustannie wieczorami, chociaż równie nieustannie nie miał dla niej żadnych odpowiedzi, jedynie to zmęczone milczenie, w którym czekał, aż wreszcie wyjdzie. Chciał jedynie odpocząć; i – jeśli miał szczęście – nie śnić o niczym, bo kiedy śnił, znów było lato, znów otaczał go las, znów ciemniało niebo i światła najbliższej wioski łyskały spomiędzy przerzedzających się drzew, ale nigdy do nich nie docierał. Ojciec zatrzymywał się przed nim, a one rozsypywały się jak iskry, kiedy nagły ciężar popełnionej winy przewracał go na grunt, krusząc mu żebra i miażdżąc w zębach bark; syczały na horyzoncie jak płomień przegryzający papier, rozmyte przez strach, pełne wyrzutu. Przez jesień i przez zimę śniła mu się ściółka pojona krwią, drapanie wilczych pazurów, nienadchodzący nigdy świt albo nie śniło mu się nic – pierwszej wiosny, w połowie marca, śniły mu się migracyjne stada karibu, racice rozbijające iskrzący śnieg i kłęby ciepłych oddechów w jasnym poranku.
    Nie odliczał dni od dawna, pełnie wyczuwał bezbłędnie w łamiących się kościach; kalendarz stojący na jego biurku wciąż jeszcze wskazywał przeddzień Jul, w którym pozostawiła go Selma, mając płonną nadzieję, że przyłączy się do rodzinnych obchodów. Kiedy późnym wieczorem przyniosła mu świąteczne ciasto i nierozpakowane prezenty, udawała, że nie widzi roztopionego śniegu w jego włosach, zadrapań na wnętrzu dłoni ani rześkości szklistego spojrzenia. Po latach dopiero powiedział jej, że w domu było głośno, wciąż nie potrafił zagłuszyć ostrości zmysłów, brzęk talerzy rozbijał mu się o czaszkę i słyszał każde słowo, więc zabrał Bono, najstarszego wyżła dziadka, na spacer. Nie powiedział jej nigdy, że czuł, razem z nim, każdy zapach. Bono był doświadczonym psem myśliwskim i starsze tropy obchodził obojętnie, nawet jeśli odciskały się jeszcze wyraźnie w śniegu, a młodsze psy szarpały w podnieceniu za krótkie smycze; świeższe tymczasem zamykały mu uszy i przesłaniały oczy, darł za nim przez las jak oślepiony, a on, tamtej nocy, nie miał siły go utrzymać. Dziadek wściekłby się, gdyby go zgubił, ale pierwszy raz od dawna, zamiast strachu, czuł podekscytowaną fascynację; znalazł go, nie patrząc na śnieg.
    Tego ranka, kiedy śniły mu się karibu, Orakel pozostawiony na stoliku w pustym salonie mówił o połowie marca. Nie pamiętał, gdzie był do tej pory i żałował, że nie może do niego napisać, do życzeń dołączając proste wróciłem – choć właściwie było to kłamstwo, nigdy nie wrócił zupełnie – i chciałbym ci coś pokazać.
    Czternasty marca przychodził co roku, a on brał go w dłonie jak długo wyczekiwany list, przez chwilę ciężki na śródręczu, odkładany w końcu na skraj biurka z nienaruszonym woskiem, w nadziei, że o nim zapomni; co roku nie zapominał i co roku stwierdzał, że stawał się lżejszy – oboje musieli w końcu dorosnąć, znaleźć cięższe rzeczy, od których należało przymusem odwracać wzrok, popełnić cięższe błędy niepozwalające sypiać spokojnie, wrzucane do kieliszka, zamiast kostek lodu. Którejś wiosny poszedł do teatru, by zobaczyć jak na zakończenie występu wręczają mu kwiaty, a ludzie podnoszą się z miękkich krzeseł, wypełniając budynek głośnymi brawami, od których drżało powietrze; wyszedł, zanim zdążyły ucichnąć – lżejszy przynajmniej o ten niepokój, w którym zastanawiał się, czy wszystko mu się ułożyło, uspokojony na chwilę, do następnej wiosny. Przez lata nieustannie gubił niezliczoną ilość dni, tracił je pomiędzy pełniami, pomiędzy studiami, ośrodkiem i płytkim snem, każdy kalendarz w domu wskazywał inną datę, więc czasami łapał gazetę w drodze do pracy, by się wśród nich odnaleźć. Czternasty marca znajdował go zawsze. Nie sądził nigdy, że któregoś razu w końcu przestanie tchórzyć i przełamie wosk.
    Uśmiechnął się w odpowiedzi cieniem czułego grymasu, obserwując wzruszenie łagodzące mu rysy i szklące taflę podnoszonego w zaskoczeniu spojrzenia; Folke starł z kącików oczu mimowiedne łzy, a on pomyślał, że kochał go takiego – chyba zawsze kochał go właśnie takiego, tkliwego, jak gdyby wrażliwość tkwiła mu płytko pod cienką skórą, wdzięczna i ciepła (i tak łatwo odbarwiająca się bólem), nieśmiało chowana pod warstwami ubrania i w odwróconej źrenicy; przetrwała, pomimo wszystko. Pomyślał, że był w tym od niego zawsze odważniejszy. Pomyślał o nocy, w której pozwolił mu ściągnąć z ciała ubranie, dotknąć jej, poczuć ją, bliżej niż kiedykolwiek wcześniej; i pomyślał, że miał szczęście – mogąc kochać w nim wszystko, czego nie pozwolono mu kochać w sobie.
    To nie teatr pękający w szwach od owacji, ale... – mruknął, przegryzając wzruszenie żartobliwością, miękką na podniebieniu, jakby chciał powiedzieć coś innego; – nie chciałem się tobą z nikim dzielić – nie dzisiaj, nie jutro, choć nie miał prawa oczekiwać od niego podobnej wyłączności; mówił o wyobrażonej w żarcie publiczności, jednocześnie ocierając drażliwie zaborczy mięsień własnej miłości, nieuważnie. Poniekąd obawiał się, że Folke będzie chciał kiedyś do tego jeszcze wrócić, do tego poprzedniego życia, hucznego i jasnego, pełnego zaproszeń i uścisków dłoni, dni spędzanych na planie filmowym, improwizowanych pocałunków, medialnej uwagi i miejsc, do których nie mógłby wejść razem z nim. Poniekąd obawiał się, że musiałby mu pozwolić; nie dlatego, że nie ufał jemu, ale dlatego, że nie ufał nikomu i nie ufał sobie. Dzisiaj jednak było ich: ten wieczór, najbliższy czas, obecny odcinek życia, w którym próbowali odwrócić wszystko, co przegryzło się przez nich przez długie lata błędów. – Powinniśmy wybrać się któregoś dnia. Nie tęsknisz za tym?
    Ognik zakołysał się w szkle nerwowo, miękkie promienie ciepłego światła przedzierały się przez drobne punkty przebić w złotawej pokrywce; denko w końcu łagodnie opadło na stół. Słowa Folke były trudne – trudne jak nieprzesypiane noce, jak wieczory spędzone na podtrzymywaniu mu głowy ponad muszlą, ściąganie z niego ubrania po to, by rozcieńczyć zaciśnięty na cele ból ciepłą wodą, jak rozmowy rozlewające się na poduszce zaciekiem strachu, niepozwalający zasnąć niepokój, że to wszystko okaże się niewystarczające; świadomość, że przez większość życia wierzył, że dzisiaj nigdy się dla niego nie wydarzy, przez chorobę, przez zmęczenie, przez dłonie zaciśnięte za mocno. Nie mógł go za to winić – za sposób, w jaki o tym wspominał, mimowolnie i bez rozmysłu, jakby świadomość bliskiego końca była mu zwyczajnie bliska, oswojona, pozbawiona strachu jak zębów; jak gdyby była czymś nie tylko zrozumiałym, ale łagodniejszym niż życie.
    Nie musimy wypuszczać go teraz – odparł, dotykając jeszcze opuszkami palców ciepłego szkła, po którym prześlizgiwały się ostatnie, ciemniejące refleksy zachodu. – Mamy całą noc, żeby je wymyślić – uśmiech zagłębił się w kącikach jego ust wyraźniej – i dużo wina dla inspiracji – dodał, sięgając zgodnie ze słowem po kieliszek, bez ceremonii toastu podnosząc go do ust. Wskazał mu, zaraz potem, jeden z kloszy stojących z boku; i kiedy Folke podniósł go, znajdując pod pokrywką małą, drewnianą figurkę psowatej sylwetki, wysunął spod kołnierza rzemyk, na którym – obok gwizdka – zawisł podobnej wielkości totem zająca. – Nie trzymałbym go przy sobie, grając w karty, podobno nie przynosi szczęścia – zauważył z cierpkim rozbawieniem, nachylając się lekko. – Ale chciałem, żebyś go miał.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Kiedy był młodszy, oklaski huczały mu pod skronią jeszcze na długo po tym, jak opuszczał teatralną scenę – aplauz niósł się echem po czaszce, lecz zamiast głuchnąć, wzmagał się narastającym crescendo, aż oczy szkliły mu się od łez. Nigdy nie zdołał pogodzić się z własną sławą – stał obok niej z nieśmiałością dziecka, które chwytało się dłońmi matczynej spódnicy, odwracał wzrok od plakatów, na których jego twarz uśmiechała się zuchwale do przechodniów, chował pochwały do kieszeni płaszcza, a potem zapominał je z nich wyciągnąć, pozwalając, by murszały w drewnianej szafie, dopóki następnej zimy nie odnajdywał ich przypadkiem pod palcami, zaplątanych w wiechcie grubej wełny; na debiucie, podczas którego pierwszy raz stanął na scenie Nationaltheatret, ledwie obejmował wzrokiem widownię i nie potrafił zrozumieć, że wszyscy przyszli tu dla niego – pamiętał, że przez chwilę wydawało mu się, że dostrzegł Bertrama w tłumie, lecz mężczyzna zaraz odwrócił głowę, spoglądając na niego jasnymi oczami, które leżały po środku nazbyt zaokrąglonej twarzy. Tego samego wieczoru wypił całą butelkę drogiego wina, śmiejąc się z naiwności, która pozwoliła mu w to wierzyć, aż śmiech ten w końcu przeobraził się w szloch, a on zasnął powiekami lepkimi od łez i głową wspartą o brzeg emaliowanej wanny – nie widział Bertrama od lat, mimo to wiele razy wyobrażał go sobie jeszcze na widowni; pomieszczenie zalewały oklaski, a on sięgał wzrokiem między purpurowe siedzenia, aż do znajdującej się na tyłach galerii i czuł się, jakby znów siedzieli razem w sali teatralnej, jeszcze zanim rzeczywistość nie zaskrzypiała mu pod nogami pękniętą deską rozsądku. Oboje dawno byli dorośli, a on wciąż hołubił w sercu uczucie, które musiało wbić mu się głębiej pomiędzy trzewia, kiedy upadł na podłogę – od tamtej nikt nie wiedział, jak je stamtąd wyciągnąć; którejś nocy prosił Helene, żeby mu pomogła, ale ona nie rozumiała w czym i nie wiedziała jak, więc przyłożyła tylko dłoń do jego rozgrzanej szyi; płakał, gdy podsuwała mu do ust wywar z wierzbowej kory, który przecierał z czoła pąsowe rumieńce gorączki, lecz nie potrafił wypocić z serca infekcji, bo miłość nigdy nie była chorobą, którą dało się uleczyć. Latami wstydził się rytmu, w jakim biło jego serce – kiedy Malte pierwszy raz objął go wokół piersi, myślał, że mógłby wyobrazić sobie Bertrama w rysach jego twarzy; nie wiedział jeszcze, jak mocno potrafił zaciskać pięści, nie znał złośliwych grymasów jego ust, nie rozpoznawał, że oczy ciemniały mu w gniewie, ale wystarczyło, że przyciągnął go bliżej i wsunął dłoń pod materiał spodni, by stało się jasne, że nigdy nie mógł go przypominać, bo jego palce nie znały łagodności, a wzrok nigdy nie sięgał głębiej niż do odbicia własnej twarzy w cudzych źrenicach. Tym razem nie musiał sobie wyobrażać – Bertram siedział naprzeciwko niego i uśmiechał się czule, jakby nigdy w rzeczywistości nie spędzili dnia w odosobnieniu. Czternasty marca przychodził co roku, a on dopiero teraz pozwolił sobie na radość z jego obecności, zwieszenie wzroku na kalendarzu o chwilę zbyt długo i uśmiechnięcie się w lustrze do samego siebie – powoli przypominał sobie, jak wyglądała jego twarz, kiedy był szczęśliwy.
    Prawdę mówiąc, nigdy nie chciałem takiego życia – odparł, a kącik ust drgnął mu lekko, jakby sądził, że powinien przeprosić za to wyznanie – zawsze stał w cieniu swojej sławy, przekonany, że na nią nie zasługiwał, a teraz, kiedy przeminęła, obawiał się, że uwłaczał nornom w zamian za szansę, jaką mu ofiarowały. – Chciałem tylko grać, wszystko inne przyszło... niespodziewanie – uśmiechnął się lekko, a na jego policzkach pojawiły się delikatne zmarszczki, przysłonięte pąsem nagłego zawstydzenia, kiedy odchylił głowę, przyglądając się, jak złociste światło błękitniało pomiędzy drzewami. – Za każdym razem, kiedy stałem na scenie, miałem nadzieję, że przyjdziesz mnie zobaczyć. – głos przycichł mu wyraźnie, choć wzrok wciąż miał spokojny i rozmarzony, rozkołysany na skraju zmętniałej nostalgii. – Zawsze mówiłeś, że nie lubisz teatru, ale ja byłem gotowy oddać każdy występ na scenie Nedergaarda, żebyś znów mógł oglądać mnie tylko ty, w tamtej małej, zapomnianej sali na drugim piętrze akademii. Wtedy byłem najszczęśliwszy – przez chwilę błądził jeszcze po polanie, w końcu spojrzał jednak z powrotem na twarz Bertrama, wyciągając do niego rękę przez szerokość stołu. – Aż do teraz.
    Ognik zamrugał do niego przez szkło, migocąc niecierpliwie swym jasnym, czerwonym światłem, które, układając się refleksem na twarzy, przypominało zawstydzony rumieniec. Nie chciał go dzisiaj martwić, lecz słowa wymknęły mu się z ust mimowiednie, zupełnie jakby od dawna leżały na języku; nigdy nie miał odwagi planować życia dalej niż za swoje osiemnaste urodziny, Helene nieustannie mówiła natomiast o jego przyszłości – nie potrafił jej zaprzeczyć, kiedy snuła marzenia o jego narzeczeństwie, kiedy wspominała o żonie i dzieciach, kiedy żartowała, że dożyje nie tylko jej starości, ale także swojej własnej, mimo że od początku wiedział, że było niemożliwe. Bał się śmierci już wcześniej – w sposób, w jaki ludzie zazwyczaj boją się przyszłości, wiedząc, że nie są w stanie odroczyć jej nadejścia – tym razem nie chciał jednak, żeby nadchodziła; potrzebował więcej czasu – żeby patrzeć mu w oczy i trzymać się za ręce, żeby leżeć obok siebie na niezaścielonym łóżku, z piersią wciąż drżącą od cudzego oddechu, ustami tkliwymi od pocałunku; potrzebował więcej czasu na szczęście, które po raz pierwszy należało jednocześnie do nich obu.
    Ciemniejące refleksy zachodu prześlizgnęły się po kieliszku, kiedy uniósł go do ust – wino smakowało konfiturą i pierwszym dniem wiosny, spływając w dół gardła znajomą, wydeptaną ścieżką; alkohol zazwyczaj rozplątywał mu zmysły, przeciskając się przez splecione pod sercem gruzły, lecz tym razem wzrok znów zeszklił mu się wzruszeniem – mała, psowata sylwetka, przeciągnięta na ciemnym rzemyku, leżała w jego dłoni tak, jakby mieszkała w niej od zawsze. Przetarł oczy brzegiem palca, pojedyncza łza spłynęła mu jednak po twarzy, wsiąkając w jasne drewno – roztarł wilgoć opuszką, a wilcza głowa pociemniała, przyjmując jego pieszczotę.
    Bertram... – szepnął niewyraźnie, wciąż przyglądając się niewielkiej figurce, spoczywającej na miękkim posłaniu jego śródręcza. – Zawsze... zawsze będziesz przynosić mi tylko szczęście. – uniósł głowę, chcąc spojrzeć mu w oczy, jego wzrok zatrzymał się tymczasem na bliźniaczej zawieszce zająca. – Pamiętałeś. – głos drgnął mu wyraźnie, kiedy nachylił się bliżej, muskając dłonią wąskie, drewniane ucho. Zawsze wstydził się płochliwego zająca, który żył w jego sercu, nieustannie kopiąc nory coraz dalej w głąb arterii – wyczarował go tylko raz, bo zawsze czuł się, jakby w ten sposób go krzywdził: zwierzę miało wątłe, rachityczne ciało i duże, przeszklone oczy, które sprawiały wrażenie, jakby nie mieściły się w stelażu odstających kości; nie potrafił patrzeć, jak utykało na tylną łapę, włócząc ją za sobą tak, jak włóczy się ofiarę – jak on przez lata włóczył swoją przeszłość, aż oblepiła się kurzem i piachem, ciągnąc go do ziemi. – Nie zawsze wyglądała w ten sposób. – uśmiechnął się przepraszająco, jego twarz wciąż była jednak jasna i wdzięczna, dłoń sięgała czule przez krawędź obrusa, oczy nie zdradzały przygnębienia. – Dziękuję.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    14.03.2001 – Serce Älvy – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 14.03.2001 – Serce Älvy – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Wydawało mu się wtedy, że w szumnym życiu Folke nie było dłużej dla niego miejsca – nawet gdyby zdobył się na odwagę, by podejść i złożyć mu na rękach nieporęczną wiązankę życzeń osobiście. Obawiał się, że gdyby poszedł na jedno z przyjęć, na których mogliby się przypadkiem spotkać, nie wiedziałby, jak się przy nim właściwie zachować: czy traktować go jeszcze jak swojego dawnego przyjaciela czy już jak kogoś prawie obcego, kogo mógłby ledwie przeprosić skinieniem głowy i wyminąć, nie podejmując nawet uprzejmej rozmowy? Czy w tym życiu poprzednia przyjaźń miała jeszcze znaczenie, czy byłaby tylko kłopotliwym przypomnieniem niewygodnej przeszłości, podgryzającej kark jak zbyt sztywny kołnierz; czy wypadało rozmowę rozpocząć od przepraszam? Czy wypadało zacząć ją inaczej? Widywał go jedynie w ten sposób: w blasku fleszy, w dopasowanym do wysmukłej sylwetki garniturze, wśród ludzi z rodzaju tych, przy których nigdy nie czuł się na miejscu  – wyobrażał sobie, że mówili do niego głosami gładkimi jak aksamit, zabierali go w niedziele do opery na najlepsze spektakle, rozpoznawali utwory muzyki klasycznej po pierwszych nutach i używali takich słów jak fioritura i sekwens, nie popełniali nigdy błędów; i może jeden z tych gładkich, porządnych mężczyzn mówił mu sub secreto, nachylając się ku niemu po tym, jak próba generalna dobiegła końca, a w sercu wzbierała szukająca ujścia trema. Wyobrażał sobie, że był wśród nich – w końcu – szczęśliwy, choć myśl ta sprawiała mu cierpką bolesność gdzieś pod zgrubiałą skórką osierdzia; nigdy nie potrafił długo wytrzymać pod dobrze zawiązanym krawatem, a jedyna łacina, jaka nie brzmiała w jego ustach głupio, nie miała w sobie nic romantycznego ani gładkiego – mówiła prosto o biologii życia; albo mówiła o nim prostacko. Wyobrażał sobie, że Folke musiałby się go wstydzić, gdyby podszedł do niego wtedy – wyobrażał sobie jego zmieszanie, kiedy próbowałby wyjaśnić im, skąd się znają; a on tkwiłby spocony między zbyt ciasno zawiązanym krawatem i przenikliwością spojrzeń próbujących wyłuskać z niego duszę, żeby rozpruć jej membranę i skosztować ze wstrętem jej treści.
    Okazywało się tymczasem, że Folke trzymał plastikowe pudełeczko z samodzielnie przyrządzoną mieszanką ziaren dla miejskiego ptactwa, rozpoznawał ich gatunki po świergocie, nie otwierając jeszcze oczu i każdy sweter przenizany miał kocim futrem; mieszkał w niedużym mieszkaniu, trzymał alkohol pod łóżkiem, wzdrygał się pod dotykiem w zaskoczeniu i miękł pod nim powoli, dopiero po tym, jak spojrzał mu w oczy, nieprzyzwyczajony do czułości ani prośby. Okazywało się, że wciąż był do siebie podobny – choć plakaty przekonywały inaczej, a sępie źrenice otaczających go ludzi próbowały dobrać się do miękkiej tkanki jego duszy, by wyrwać sobie jej najsłodszą część, zostawić resztę.
    Oglądałem cię, parę razy – przyznał, uśmiechając się prawie ze skruchą; pozwolił, by palce ich dłoni spotkały się ze sobą, jakby nieuważnie, z przyzwyczajoną, subtelną czułością; przesunął opuszką palca po łagodnych nierównościach jego kłykci, w końcu ujął ją lekko. Bliźniacze oczka pierścionków płoniły się odblaskiem błędnego ognia, a on pozwolił sobie podążyć za nim w łagodną nostalgię; w marzenie, w którym wszystko wydarzyło się trochę inaczej. – Nie pamiętam nawet, co wystawialiście. Chciałem cię zobaczyć, raz na twoje urodziny. Zamierzałem podejść do ciebie po wszystkim, powiedzieć ci przynajmniej, że cieszę się, że ci się udało, nic więcej. Że jestem z ciebie dumny – głos przetarł mu się ciepłą barwą, czulszą. – Czasami czułem się, jakbyśmy znowu tam byli – mruknął, pozwalając kącikom ust unieść się w lekkim, melancholijnym uśmiech, w krótkiej pauzie, w której wspomnienia zgęstniały, słodko-gorzkie. – Wychodziłem zawsze przed końcem. Oklaski w tej akustyce doprowadzały mnie do gorączki – przełamał słowa żartobliwością, znajdując jego wzrok; spojrzenie miał ciemniejsze niż ton, skruszone; jak zawsze uciekał do marnych wymówek i nie mówił tego, co powiedzieć powinien. Wychodził, bo nie chciał mu przypominać. Wychodził, bo nie chciał pamiętać. Wychodził, bo bał się, że to spojrzenie, które odwzajemniał dzisiaj, znajdzie go wśród publiczności i odwróci się zaraz obojętnie; albo – gorzej – nie zrobi tego. – Bałem się, że zrobię coś głupiego – pamiętał, że czuł się wtedy, jakby ją zdradzał, zaledwie przez tę myśl i nieopanowane uczucie; jakby zdradzał siebie, wszystkie te kłamstwa, które tak dobrze powtarzał, które popełniał bez namysłu, byle przypomnieć sobie, jak być powinno. – Obawiam się, że spróbuję dzisiaj – mruknął, jakby chciał go przestrzec, uśmiechając się jednak zupełnie kornie i bez groźby, zupełnie bez ciężaru.
    Zwierzęce sylwetki totemów były odrobinę toporne; w drewnie wyraźnie rysowały się linie rzezane wprawnym dłutem, nadając im pewnej surowości, akcentując ostrość niewygładzonych krawędzi. Wydawało mu się, że pasowały im lepiej niż te wygładzone papierem ściernym  i nabłyszczone, leżące w dłoni układnie i bez skazy, wytarte ze wszelkiej nierówności. Słowa Folke sprawiły, że odruchem opuścił spojrzenie, chowając ciemnie źrenic i schowane w nich zakłopotanie, podobne do tego, które odczuwał zawsze, kiedy wspominano gdzieś wilcze nieszczęście i wściekłość Fenrira, jego powinowactwo z Lokim, kiedy w fusach na dnie filiżanki znajdowano katastrofę zapisaną w nastroszonym grzbiecie. Zawsze obawiał się, że wszystkie te małe przepowiednie miały rację – że nie mógł przed tym uciec; że nosił na sobie nieszczęście jak zakaźną chorobę.
    Nachylił się lekko naprzód, pozwalając mu ująć w palce drobnego zająca, z płytkim wzorem futra zaznaczonym na grzbiecie, wyczuwalnym pod palcem. Łagodny pomruk wydobył się z jego gardła w cichym potwierdzeniu – pamiętał; pamiętał jego zawstydzenie, kiedy wypowiedziane zaklęcie przyoblekło się w kształt chromego zwierzęcia, w zająca niezdolnego do biegu. Skazanego na mocne szczęki i rwące skórę zęby, gdyby posiadało własny puls; pamiętał, że nie mógł odwrócić od niego spojrzenia. Nie słyszał dotąd nigdy, by czyjaś dusza zmieniła kształt – nie wiedział, czy powinien o to pytać; mówienie o niej wydawało się bardziej intymne niż pocałunek zostawiony w dolinie między łopatkami, bardziej święte niż imiona bogów wymawiane w modlitwie. Nie musiał pytać kiedy się zmieniła ani dlaczego – znał krawędzie tej odpowiedzi na pamięć, czuł je pod opuszkami palców.
    Kiedy pokazała mi się po raz pierwszy – odezwał się ciepło, pozwalając figurce zająca opaść na pierś, ujął tymczasem jego wyciągniętą dłoń w nadgarstku – byłem przerażony. Uciekałem przed nią w snach, budziłem się jak z koszmarów. Wydawała mi się potworna. Bałem się, jakie przeznaczenie może mi zapowiadać, ten najgorszy omen, nieszczęście pełne zębów – odwrócił jego rękę, odsłaniając błękitny szlak przezierający spod jasnej skóry. Przyłożył do niego usta, układając brodę we wnęce śródręcza na krótki moment, nim go nie puścił, podnosząc spojrzenie. – Nigdy nie podchodziła w snach bliżej, nawet kiedy przestałem się bać. Nie podchodzi do mnie nadal, ale czasem kładzie głowę na twoich kolanach. Zasypia, kiedy ją głaszczesz, a ja budzę się i kocham cię tak bardzo, że mógłbym oszaleć – miłość czasem naciskała na żebra jak strach, tłoczyła się pod gardłem, nie dawała zasnąć jak niepokój; poznawał ją, bo łaskotała pod mostkiem inaczej, uciskała pod żołądkiem przyjemnie, zatrzymywała w bezruchu, by go nie zbudzić. – Podoba mi się tak przyszłość. Podoba mi się, jaka jest przy tobie.
    Zachód dogasał. W którymś momencie musiał dolać wina do osuszonych kieliszków. W którymś – otworzyć drugą butelkę i w którymś – podnieść drugą nakrywkę, pod którą leżało małe urządzenie, z wpiętymi słuchawkami i włożoną płytą kupioną w jednym z tych sklepów pełnych plastikowych opakowań poukładanych w skrzynkach jak książki. Pomógł mu włożyć słuchawkę, wziął drugą – i w którymś momencie podniósł się, pociągając go ze sobą z rozcieńczonym niepowagą uśmiechem. W którymś momencie część gwiazd zakryły chmury; nie zauważył, potykając się z rozbawieniem o kępę trawy; w którymś momencie jedyną konstelacją były światła odbite w czerni rozmiękczonych źrenic i jasna wesołość, kiedy łapał mocniej wąskość talii, amortyzując chwiejność ruchu.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Bał się, że przeszłość dosięgnie go nawet na scenie – za każdym razem, kiedy słyszał echo posuwającego się przez widownie szmeru, skóra na karku cierpła mu wspomnieniem krążących po akademii plotek; pamiętał obelżywości, które szeptano mu do ucha, wyzwiska skrywane pod grubym swetrem i ciężar osiadły na piaszczystym dnie serca – czasem budził go hałas własnego tętna, bo w snach owacja nabrzmiewała i grzęzła pomiędzy zmysłami, przeobrażała się w krzyk dziecięcych poniżeń, aż jego imię samo w sobie zaczynało brzmieć jak oskarżenie, wulgaryzm, którym upokarzano go na korytarzach. Tymczasem wyobrażał sobie, że znów jaśniało kredą na tablicy, nie przed grupą chłopców, którzy tłumili śmiech w kołyskach dłoni, ale przed światem, który spoglądał mu głęboko w oczy; widział w snach opuchniętą twarz Helene i rozliczał w myślach wszystkie sytuacje, kiedy doprowadzał ją do łez, jednocześnie wiedząc, że ta była najgorsza, bo choć nie mógł pozbyć się uczucia, że jego serce pochłonęła ciemna zgorzel choroby, świadomość, że rozjątrzał ją, karmiąc się ochłapami ze stołu cudzej miłości, była pośledniejsza – budził się z płaczem, od którego rwał mu się oddech i przyspieszał puls, a Malte chwytał go mocniej, nie z czułością, ale jakby spodziewał się, że ucieknie, po czym zaciskał dłoń na pachwinie, zostawiając po sobie pąs zapłonionej skruchy. Czuł się winny za każdym razem, gdy patrzył matce w oczy i kiwał spolegliwie głową, ilekroć próbowała zachęcić go do małżeństwa; żałował, że nie potrafił kochać nikogo w sposób, jakiego po nim oczekiwano i choć czasem wypominał sobie, że nie próbował, nigdy nie mógł nawet nachylić się do dziewczęcego policzka czułym pocałunkiem – wiedział, że jego miłość była pozaginana i amorficzna, leżała ciężko pomiędzy żebrami i nie pozwalała brać się na ręce; w czwartej klasie Åsa zaprosiła go na bal, a on stał przed nią w milczeniu, nie mogąc wydobyć z krtani żadnego słowa, aż podsłuchujący na korytarzu chłopcy zaczęli się śmiać i szeptać między sobą kpiące wyzwiska – nie musiał ich słyszeć, żeby wiedzieć, co mówili. Lata później stał na scenie i próbował odnaleźć w widowni życzliwą twarz, znajomy uśmiech, który potrafiłby uspokoić nerwowe drżenie jego serca, Bertrama nigdy jednak nie było, a pamięć oplatała mu się jak pętla wokół szyi – czasem zaciskała się tak mocno, że tracił oddech.
    J-ja... – słowa stanęły mu w gardle, powstrzymane zaskoczeniem, które nabrało konsystencji wilgotnej pecyny – ile razy Bertram spoglądał na niego z widowni, a on nie odwrócił głowy w jego stronę? Jak często, kiedy myślał, że zauważył go w tłumie, stał tam naprawdę? Oczy przeszkliły mu się wyraźnie, więc odchylił głowę, dłuższą chwilę wpatrując się w migocące ciało ognika, jakby jego wzrok również ugrzązł pod szklanym słojem i nie wiedział, jak wydostać się z powrotem na zewnątrz – wyobrażał sobie, że spotkali się wtedy, lata temu, Bertram został chwilę dłużej, a on sięgnął uwagą pomiędzy rzędy krzeseł; czy potrafiliby kochać się w ten sam sposób? Czy potrafiliby w ogóle spojrzeć sobie w oczy? – Żałuję, że nie mogłem cię zobaczyć – odparł tylko, zaciskając palce mocniej na jego dłoni i uśmiechając się słabo – były dni, kiedy miał pewność, że gdyby zobaczył go w drzwiach swego mieszkania, zacząłby płakać, były dni, kiedy zgniatał kopertę w połowie pisania listu do niego i siedział nocą w przedpokoju, marząc o tym, by wydostać się ze swojego mieszkania w ramiona kogoś kto był ciepły, życzliwy i bezpieczny. – Próbowałem do ciebie napisać… wiele razy. Nie wiedziałem, co powiedzieć albo... może... może wiedziałem, ale bałem się, że nie umiem tego wyrazić. – nigdy nie powiedział mu, że Malte przyłapał go kiedyś w trakcie pisania listu i zacisnął palce tak mocno wokół nadgarstka, że pióro wypadło mu z ręki na podłogę, a Mój Drogi Przyjacielu naderwał płomień rozeźlonego zaklęcia – uniósł zgniecioną kartkę tak blisko do jego twarzy, że do samego rana czuł w nosie swąd palonego papieru. – Najwyraźniej baliśmy się oboje. – rozciągnął usta do cieplejszego uśmiechu – dzisiaj nie miało to już znaczenia; odnaleźli się, a on nigdy nie czuł się światu tak wdzięczny, co kiedy Bertram obejmował go silnymi ramionami, otaczał go codziennością, chronił przed okrucieństwem niezawodnej pamięci.  
    Przyglądał się niewielkim, drewnianym figurkom – fylgie wydawały się bezpieczniejsze we fragmentach szorstkiego dębu, miały ciemne, wgłębione dłutem oczy, w których zastygły krople żywicy i kryzę sierści zaznaczonej na grzbiecie, w miejscu, gdzie przesuwał palcem po wilczej szyi. Nie bał się, kiedy zobaczył jego duszę po raz pierwszy – smukły pysk i gęste futro, łapy, które stąpały leniwie w powietrzu, okrążając ich szerokim kołem; czuł się bezpieczny.
    Nigdy nie podobało mi się, co o nich mówiono – zaczął powoli, przyglądając się zwierzęciu, które leżało łagodnie w jego dłoni. – Na wyspach wierzy się, że tylko dusze najdzielniejszych wojowników mają możliwość wcielenia się w wilka... moja matka nazywała je duchami lasu, być może dlatego na wyspach nie było żadnych. – uśmiechnął się szerzej, a jego oczy pojaśniały krótkim, nieśmiałym rozbawieniem. – Byłeś pierwszym, którego widziałem. – wciąż nie mógł przyzwyczaić się, że to samo uczucie, przez które w dzieciństwie płakał, aż oczy zalepiały mu się łzami, mogło rozlewać się pod osierdziem z taką czułością – Bertram go kochał, a on wciąż się uśmiechał i czuł, jak twarz pąsowieje mu onieśmielonym rumieńcem. – Mówiła też, że kiedy byłem bardzo mały, moja fylgia miała skrzydła i wciąż wznosiła się pod sufit, wypełniając dom ptasim śpiewem – zaśmiał się cicho, choć wspomnienie pozostawiło po sobie bolesny ucisk nostalgii. – Potem dowiedziałem się, że nie potrafią zmieniać kształtu, więc zawsze miała płoche serce i nie wydawała z siebie żadnego głosu. – kniazienie zająca dało się słyszeć tylko wtedy, kiedy uciekał, ale on nawet wtedy potrafił tylko uparcie milczeć. – Chyba po prostu chciałem jej wierzyć.  
    Dojrzałość zachodu powoli nasiąkała błękitem, wraz z którym przyszło łagodne ochłodzenie – czuł się, jakby noc położyła mu się na ramionach cienkim szlame i nie zauważył, kiedy wino powoli wysączyło się z krągłych kieliszków, pierwszy, drugi, trzeci raz. Większy fragment owocowego tortu wciąż leżał na brzegu talerza, a on zdał sobie sprawę, że świat zaczynał szumieć mu w skroniach, razem z muzyką, która płynęła przez cienką kapilarę słuchawki, razem z tętnem, wygrywającym beztroski rytm z głębi rozetlonego serca.
    Ja też cię kocham – szept zastygł w debrze ciepłej szyi; kręciło mu się w głowie, więc przymknął oczy, pozwalając, by Bertram chwycił go mocniej w talii, poprowadził kolejny ruch pomiędzy miękkimi kępami trawy. – Czasem to uczucie jest tak ogromne, że nie wiem, jak mieści się w mojej piersi. – zaśmiał się cicho, nachylając się bliżej, by pocałować go w żuchwę i sięgnąć dłońmi głębiej na przygarbiony kark. – Eg elski teg – głos rozcieńczył się w zgęstniałym mrokiem powietrzu – pod czaszką drgała mu łagodna melodia, drgały myśli, drgała świadomość, że rzeczywistość usuwała mu się spod stóp; cienie krajobrazu kołysały się przed oczami, na źrenice naciekały pojedyncze mroczki nietrzeźwej radości – nie zauważył nawet, kiedy struny krtani napięły mu się farerskim brzmieniem, ani kiedy oparł się o pierś Bertrama, wciąż szepcząc niewyraźnie słowa w obcym języku, uśmiechając się do niego z rozczuloną wesołością.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    14.03.2001 – Serce Älvy – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 14.03.2001 – Serce Älvy – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Zakłopotanie przybierało na tęczówce barwę złotego poblasku; zastygało w kącikach ust i w sposobie, w jaki przechylał subtelnie głowę w zdradliwym tiku, opuszczając spojrzenie – dziwnie było przyznawać się teraz do tego przed nim otwarcie: że przychodził go zobaczyć, że myślał o nim czasem, nigdy nie zapomniał; że kochał go na długo przed tym, zanim potrafił to zrozumieć i że było to tak ewidentne. Słowa, wypowiedziane głośno, brzmiały trochę nieporadnie i niezręcznie, choć mówił mu przecież wcześniej rzeczy znacznie intymniejsze; przełykał ich posmak – noc, w której przyznawał się do snów o jego uśmiechu – wraz z wyuczoną obawą przed tym, co Folke mógłby o nim pomyśleć, zresztą zupełnie zasadnie: jego przywiązanie było niezdrowe, mówiła mu, mówiła wiecznie dyszysz mi nad karkiem, z ciężką pretensją i prawie pustym kieliszkiem, niepierwszym i niedrugim, pozory topiła zazwyczaj w połowie butelki. Wreszcie nie wiedział dłużej, gdzie leżała granica, za którą uczucie stawało się niezdrowe, nie wiedział, kiedy było przyjemne albo kiedy stawało się inwazyjne, w końcu wydawało się niewłaściwe zawsze, w końcu nawet to – chciałem cię zobaczyć – przystawało mu w gardle pewnym zakłopotaniem, jakby mogło być w tym coś złego, odpowiedź nie unosiła się jednak znajomą pretensją, a on nie wiedział, jak mógł znosić jej krzyk i myśleć, że to zrozumiałe i zwyczajne w bliższym związaniu, czasem zatrzymywać się z zębami zaciśniętymi na świerzbiącym przekleństwie i czasem nienawidząc siebie nawzajem do cna; nie wyobrażał sobie tymczasem, że mógłby się na niego wściec i nigdy jeszcze nie słyszał jego podniesionego głosu. Wydawało mu się, że to miłość, kiedy łapał ją za ramiona za zamkniętymi drzwiami mieszkania, wydawało mu się, że to miłość, kiedy szczuła go, by zacisnął je mocniej i to – okrutna i mdląca – miłość, bo nie potrafił tego zrobić. Folke ściskał łagodnie jego dłoń, a on obawiał się, że mógłby kiedyś się o tym dowiedzieć – o ciemnym korytarzu, szumnym wieczorze, w którym wypiła za dużo, palcach zostawiających ślad na jasnych ramionach; o tym, że wydawało mu się wtedy, że taka musiała stać się w jego rękach i o tym, że nie wiedział, że może wyglądać w ten sposób. Czasami miał nadzieję, że się na niego zezłości. Czasami niepokoiło go, że była tak cicha.
    Nie wiedział, co zrobiłby wtedy z jego listem – chciał myśleć, że udałoby im się wreszcie porozmawiać, ale nie miał pewności: równie dobrze mógłby nigdy go nie otworzyć, przekonując się, że tak jest lepiej, bo nigdy nie umiałby dopasować się do jego życia, bo nie chciał wnosić do niego swojej pokracznej sylwetki, prostackiego języka i nieporęczności; za każdym razem, kiedy przychodził do teatru, czuł się tam nieswojo i niewłaściwe, wydawało mu się, że wszyscy widzą, jak bardzo nie pasuje do tego otoczenia, choć było to absurdalne. Wstydził się siebie, wstydził się tego, jak Folke mógłby go wtedy widzieć – co, jeśli też o wszystkim wiedział? Czasami miał wrażenie, że wiedzieli wszyscy, więc był szorstki i nieprzyjemny, więc przestano go zapraszać i pozdrawiać, przestano podawać mu ręce – to nigdy nie było miejsce dla niego, wtedy wydawało się tymczasem zastawionymi wnykami, zaciskającymi się klaustrofobicznie na nerwach, podczas gdy musiał powściągać potrzebę ucieczki; przełykać ostrzący się ton głosu i chować zdenerwowane dłonie w kieszeniach.
    Co chciałeś mi powiedzieć? – spytał, zduszając swoje wątpliwości; cały ten wstyd, który wtedy naciskał mu nieustannie na grdykę na myśl, że mógłby wiedzieć, jak było z nim źle; jak nigdy nie udało mu się wrosnąć w to wszystko, stać się lepszym albo przynajmniej bardziej udanym człowiekiem, o gładszych krawędziach, grzecznym uśmiechu, strawniejszym usposobieniu. Może byłoby to od niego silniejsze: może rozerwałby kopertę i może pozwoliłby mu przemówić sobie do rozsądku; może nigdy nie zrobionoby tamtego zdjęcia, na którym z ust ciekła mu stróżka ciepłej jeszcze krwi – może tym razem nie pozwoliłby na to wszystko, z odwróconym przyzwalająco spojrzeniem; i stając przed sądem, wiedziałby przynajmniej, że było warto.
    Czasami miał wrażenie, że Folke kochał innego człowieka – szczególnie wtedy, kiedy mówił o nim w ten sposób, w którym ledwo siebie rozpoznawał, choć dostrzegał rys własnej sylwetki odbity w lustrze unoszonych źrenic; ujmował spsiałą duszę, kanciastą i szorstką, jakby nie posiadała ciężaru, chociaż tkwiła mu w piersi ołowianym zakrzepem, wyżęta z komór serca na dno osierdzia; patrzył na nią, jakby nie była niczym odrażającym i niczym brzydkim, niczym strasznym, choć przez połowę życia uciekał przed nią w koszmarach, by w końcu dopadła go na jawie – na skraju lasu, kiedy miał ledwie osiemnaście lat i skroń rozkrwawioną przez ojca. Nigdy nie podchodziła do niego w snach, nigdy więcej nie próbowała – nie pozwalał jej, bo przypominała mu sobą tamten późny wieczór, zapach krwi mieszającej się z wilgotnym gruntem, odgłos kości trzeszczącej między sobaczymi szczękami. Nie sądził, by było w niej więcej niż ta brutalna dosadność koszmaru przegryzającego się w rzeczywistość (i przez jego bark), uśmiechnął się tymczasem z bladą wdzięcznością, myśląc, że mógłby dla niego przynajmniej spróbować – być tym człowiekiem, którego w nim widział.
    Nie jestem dzielny – odparł tymczasem cicho, grymas zmiękł mu na ustach do delikatnej melancholijności, jednak bez żalu, kiedy skrzyżowali spojrzenia na krótką chwilę; było wiele rzeczy, do których nie potrafił mu się przyznać, nie miał odwagi – nie był dzielny, bo nie mógł go stracić; i nie mógł znieść myśli, że mógłby patrzeć na niego inaczej niż teraz. Pomyślał, samolubnie, że wolał jego zajęczą duszę, bo znajdowała się bliżej: wznosiła wprawdzie oczy ku niebu często i z tęsknotą, której nie potrafił w pełni zrozumieć, ale pozostawała zawsze blisko; nisko, gdzie mógł przy niej przynajmniej czuwać, klucząc powolne ścieżki choćby w pokornym oddaleniu (może powinien; może tak byłoby bezpieczniej; może nie powinien przysuwać zębatego pyska do zajęczej tuszki; co jeśli w tym też tkwiła przepowiednia, której powinni posłuchać?).
    Wino było dobre; uderzało do głowy łagodnie, ale skutecznie – szumiało przyjemnie na skraju świadomości, rozbijając się spienieniem o ciężkie kamienie opadających na dno skroni myśli, kiedy kołysali się coraz mniej ograniczeni odruchową sztywnością ciał, przyciągał go bliżej siebie i potykał się nieporadnie o kępy nieudeptanej trawy, wspierał łagodnie bark o jedno z drzew, z płytszym przez uśmiech oddechem, przyglądając się, jak porusza się przez chwilę sam, jakby wyswobodzony z fantomowych restrykcji swojej postaci, z jedną słuchawką zwisającą mu na ramieniu – słyszał przesączającą się przez nią muzykę wyraźnie, choć zmienioną w tonie. Odbił się od pnia, kiedy kolano ugięło się pod Folke mocniej i wsunął mu dłoń na dołek pleców ponownie, przysuwając się bliżej, znajdując z nim podobny rytm przerywanego nietrzeźwym rozbawieniem tańca, zupełnie niewprawnego, nikt jednak nie patrzył – nikt nie odliczał kroków, nie poprawiał zsuwających się dłoni, nikt nie wykradał im szczęścia; Folke tymczasem przysuwał oddech do jego szyi, a jemu było gorąco i przyjemnie – ciało miał rozprężone, uległe, czułe przez rozgrzanie; zwolnił, uśmiechając się do osiadłego mu na skórze szeptu, łapiąc go mocniej, bo przyjaciel zdawał się nagle mniej pewny w objęciu, uległy w prowadzących go rękach. Pocałunek wspiął się, z dalszymi słowami, do jego żuchwy, Folke musiał unieść się na palcach, więc pochylił się bliżej, chcąc znaleźć jego usta – ciepło obcego języka otarło mu policzek, dźwięk rozleniwiony i miękki, znaczenia mógł domyślić się jedynie z czułości tonu, ale nie odważył się go powtórzyć, uśmiechnął się tylko w jego usta, nim Folke nie pochylił głowy, szepcząc jeszcze więcej melodyjnych, obcych rzeczy, rozpływających się mu w ustach w barwie nieznacznie różnej od tej, którą zwracał się do niego na co dzień; rozbawiony, okradziony z pocałunku, zajęty dziwacznym śpiewem nieznanych mu słów. Wiedział wprawdzie, że pochodził z Wysp Owczych, nigdy dotąd nie słyszał jednak, by używał ojczystego języka – nigdy o tym nie pomyślał.
    Nic nie rozumiem – odpowiedział mu w końcu cicho, jednocześnie wcale nie chcąc mu przerywać; ognik zamknięty w słoiku drżał, rzucając ruchliwe cienie na pnie drzew. – Powinieneś mówić tak do mnie częściej, to nic. Może się nauczę, mógłbyś mnie nauczyć – mruknął rozbawiony, choć wiedział, że język miał zbyt sztywny i głos zbyt szorstki; – Co mówisz? – nachylił pytanie niżej, chcąc na niego spojrzeć; upewnić się, że nie usnął i że go jeszcze słucha. Nie poczuł prawie pierwszych kropli leniwego deszczu.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Kiedy otwierał oczy, wspomnienia zawsze wydawały mu się zbyt bliskie, jakby przez całą noc zbierały się na mieliźnie pod powiekami; podczas gdy przeszłość innych ludzi rozmywała się w czasie, jego pozostawała równie wyrazista co w dniu, gdy nie wiedział jeszcze, że nie będzie potrafił wyprzeć jej z pamięci – powracała do niego w snach, zarysowana grubym konturem i tak wiarygodna, że czasem budził się z poczuciem, że skóra wciąż płonęła mu wokół łopatek, a Malte trzymał go za nadgarstki, jakby próbował zdusić puls pod bolesnym naciskiem palców; czasem wspomnienia powracały jednak również na jawie, wypłoszone spod skroni hukiem zamykanych drzwi lub szorstkim chrobotem, gdy któregoś wieczoru nie mógł trafić kluczem do zamka – Bertram objął wtedy jego dłonie, a on zacisnął palce na kluczach tak mocno, że karbowany rant metalu rozciął mu brzeg opuszki, nie wiem, co się stało, mówił, choć serce biło mu tak mocno, że spojrzenie miał szklane od łez. Wstydził się tego, że przeszłość wciąż była w nim tak żywa, jakby nieświadomie dokarmiał ją pomiędzy żebrami i głaskał po głowie za każdym razem, gdy wychylała łeb nad gładką taflę osierdzia – bał się, że tkwiła w niej uporczywa, psia wierność, a on w wieku czterdziestu pięciu lat wciąż będzie budził się z koszmarem wszystkiego, co przydarzyło mu się, gdy był jeszcze dzieckiem; starał się tłumić strach pod ciężkim okryciem kołdry, podciągać kolana pod mostek i ocierać łzy brzegiem poduszki, ale Bertram zawsze słyszał przez sen przyspieszone bicie jego serca i obejmował go ramieniem, dopóki ze skóry nie zeszła płochliwa dropiatość, a oddech stał się powolny i miarowy. Przed zamknięciem oczu powtarzał w myślach zaklęcie – endurminnig brzmiało jak imię zwierzęcia o bursztynowych oczach i silnej żuchwie, zębach ostrych jak u kota; przystosowanych do rozdzierania – lecz nie miał odwagi wypowiedzieć go na głos ani prosić Bertrama, by włożył je pomiędzy wargi. Dawniej, kiedy było źle, przełykał alkohol haustem eliksiru nasennego, choć nie lubił sposobu, w jaki zachowywały się po nim jego myśli, zasupłane i przeciągnięte przez czaszkę jak moherowa włóczka, serce uciskało go jednak pomiędzy żebrami, a on pragnął przynajmniej przez chwilę nie czuć zupełnie niczego – ciężkiego oddechu Malte, który kładł się na łóżku zbyt blisko niego, bólu rwącego w kościach, jakby jego kręgosłup wgniatał się nagim kręgiem w dno miednicy, własnej skóry, zazielenionej cudzym okrucieństwem i napiętej wzdłuż linii pleców; teraz nie musiał już uciekać, lecz czasem czytał książkę przez kilka godzin, zanim zdał sobie sprawę, że ani razu nie przerzucił strony.
    Co chciałeś mi powiedzieć? brzmiało jak kolejne wspomnienie, którego nie powinien był zapraszać pod czułą miękkość śródręcza – przymknął oczy, przypominając sobie list o zwęglonych krawędziach, kartkę papieru, którą Malte przysunął mu do twarzy, grożąc, że upuści ją na ziemię, jeśli nie powie mu, do kogo pisał, dywan szybko zajmie się ogniem, mówił, a on drżał, bo choć mężczyzna nie znał jego przeszłości, musiał domyślić się przez dygot, który ogarniał go na widok płomieni i pąsową bliznę po oparzeniu, ciągnącą się przez łopatki; oczywiście nie mówił prawdy – on był jednak bardzo dobry w byciu okłamywanym. Nigdy nie spróbował napisać listu po raz drugi – dłoń trzęsła mu się, gdy zanurzał pióro w ciemnym atramencie; być może bał się, że ktoś mógłby przyłapać go po raz kolejny, być może bał się, że Bertram również był tylko wspomnieniem – jednym z tych, do których nie wolno wracać.
    Nie wiem – odparł w końcu, unosząc wzrok, a oczy miał lśniące i szczere, wciąż przechowujące ciepły odcień zachodu, choć las wokół zdążył pogrążyć się już w błękicie. – Chyba chciałem po prostu z tobą porozmawiać, upewnić się, że wciąż tam jesteś, że o mnie nie zapomniałeś. – uśmiechnął się słabo, wyraźnie zawstydzony. – Rodzice próbowali mi pomóc, ale ja prawie zawsze czułem się, jakbym miał na świecie tylko ciebie. Chyba bałem się… bałem się, że kochasz kogoś innego, że nie będziesz chciał się ze mną zobaczyć. – w jego głosie nie było żalu, jedynie przygnębiona niepewność. – Nie wyglądałem wtedy najlepiej – silił się na żart, lecz słowa wybrzmiały ciężko i głucho – kiedy Malte uderzył go w twarz tak mocno, że brzeg srebrnego pierścionka rozciął mu brew, wyobrażał sobie, że mógłby wymknąć się przez uchylone drzwi i stanąć przed mieszkaniem Bertrama, kiedy zakręcał kran, a myśli pozostawały same, bez towarzyszącego im szumu wody, zdawał sobie jednak sprawę, jak nieuczciwe było to pragnienie; nie mógł całe życie polegać na tym, że Bertram obroni go przed światem – nie był pewien, czy potrafiłby sobie wybaczyć, gdyby zmącił wtedy jego życie po raz kolejny.
    Alkohol rozrzedzał niepokój, podtapiając wspomnienia na samym dnie skroni, a on ledwie zauważył, kiedy wstał z krzesła, choć kręciło mu się lekko w głowie, kiedy kołysali się do rytmu uwięzionej w słuchawkach muzyki; przyjaciel sięgnął dłonią w debrę lędźwi, a on poczuł się nieważki w objęciu, które potrafiło podtrzymać ciężar jego ciała, jakby unosiło się na wodzie – z pustym żołądkiem powinien był wypić mniej, ale dawno nie czuł już niczego po jednym kieliszku, a kiedy w głowie wznosił się szum, było za późno, by zdać sobie sprawę z lekkości własnej głowy. Bertram przysunął się bliżej, więc wsparł skroń o ciepło jego piersi i przez chwilę wydawało mu się, że rytm bijącego serca harmonizował się z dźwiękiem muzyki – wspiął się na palce, by pocałować go w żuchwę, po czym sięgnął ustami do rozchylonych warg; kiedy przymknął oczy, nie widział pod powiekami niczego, poza pulsującymi plamami barw i musiał odetchnąć cicho, zanim zdołał się odezwać – w obcym języku jego głos brzmiał jeszcze łagodniej, jakby słowa miękły w dole krtani, jakby nie były słowami, ale farerską melodią. Kiedy pierwszy raz przybył do Midgardu, pamiętał tylko jeden wyraz: eldur – pożar, lecz teraz czuł się, jakby wszystkie naparły mu na grdykę delikatnym muśnięciem.
    Mówię o tym... jak bardzo cię kocham – dawno nie posługiwał się rodzimym językiem, nigdy nie zapomniał jednak jego brzmienia – matka zawsze powtarzała, że farerski nie wyraża skrajnie złych emocji, nie pozwala kląć ani się gniewać, a większość ludzi podczas kłótni mówiła do siebie po duńsku; Føroyar był surowy i chłodny, być może dlatego język zawsze brzmiał tak ciepło – ziemia rodziła niewiele prócz trawy, sztormy zabierały rybaków i niszczyły domy, samotność pogrążała ludzi w smutku ciemniejszym niż żałoba. – Mówię… – odchylił się lekko, z jego twarz pojaśniała rozweselonym uśmiechem. – Wiem już, jak brzmi moje życzenie – cofnął się o krok, a dłoń przyjaciela ześlizgnęła się z jego pleców, w tej samej chwili świat wywrócił się jednak gwałtownie, a on przez chwilę pomyślał, że ziemia zamieniła się miejscem z niebem; ruchy miał niezgrabne i opieszałe, więc kiedy kolano ugięło się lekko, przewrócił się na wilgotną trawę. – Tak mítt hjarta... legg í tað – głos miał pijany, ale uśmiechnął się, kiedy pierwsza kropla deszczu opadła mu na czoło, osuwając się wzdłuż linii nosa. – Byłem pewien, że zapomniałem – kręciło mu się w głowie; powinien był coś zjeść, powinien był pamiętać. – Kiedyś opowiem... kiedyś opowiem ci o wszystkim. Teraz nie mam siły. – zanim skończył osiem lat, był pewien, że Føroyar był najpiękniejszym z istniejących światów – jak mógł tak łatwo o tym zapomnieć?



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    14.03.2001 – Serce Älvy – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 14.03.2001 – Serce Älvy – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Popełnił w swoim życiu wiele złych rzeczy – i tylko niektóre z właściwych powodów. Niektóre nie z własnej woli, większość przez złość. Niektóre dlatego, że wydawało mu się, że tak jest lepiej. Niektóre, bo był pijany; niektóre, bo wydawało mu się, że należy je uczynić. Niektóre przyrastały do sumienia zgorzelą wspomnienia, które bolało pomimo upływu lat, choć czasem w inny sposób niż wtedy, kiedy je popełniał. Pamiętał płową sierść starszawej suki o posiwiałym pysku i oczkach wielkości końca papierosa na karku i czole; pozwalał jej sypiać w sianie w starej szopie za psiarnią, między bezdomnymi kotami, ukradł dla niej starą skórzaną obrożę po jednym z ogarów dziadka i prowadzał ją na długim sznurku, choć nigdy nie próbowała uciekać, jakby nie posiadała domu, do którego powinna wrócić – pamiętał też, jak przyciskała brzuch do ziemi, kiedy przyszedł po nią właściciel i wołał ją starym imieniem, jak nieruchomiała wobec dłoni wyciąganej, by szarpnąć ją za obrożę tak mocno, że zaczęła skomleć. Pamiętał, że nie protestował, bo dłoń matki ułożona na jego ramieniu wydawała się ciężka i wymagająca, jak przypomnienie, by zachowywał się właściwie – więc milczał, kiedy skamlała i milczał, kiedy próbowała się wyrwać, i nie płakał, ani wtedy, ani później, nie należy do ciebie, to nie twoja sprawa. Była jedną z tych złych rzeczy, które wciąż do niego wracały – w zwierzęcych ślepiach uciekających w głąb czaszki, gdy sięgała po nie niewidzialna ręka, której nie potrafił zatrzymać i z którą nie mógł negocjować im życia. I ten dzień, w którym w pustym korytarzu akademii zobaczył Folke leżącego na posadzce i szydercze uśmiechy nachylających się nad nim sępów; ten dzień, kiedy odwrócił się i odszedł, bo to też nie była jego sprawa – Folke nie był jego, żeby się nim opiekować i żeby próbować mu pomóc, nie był jego, bo takie przywiązanie było czymś zdrożnym, a on taki nie był – nie mógł taki być.
    Kiedy opuszczał spojrzenie, ciepły palisander pokrywał się zdradliwym połyskiem. Nie zapomniał o nim nigdy, ale nie myślał wtedy o tym – nie myślał o tym, czy miał kogoś innego, kto się nim zajmie; nie myślał, jak samego go wtedy zostawiał; nie myślał, że postępował źle – jedynie, że wydawało mu się, że postępował tak jak powinien, podczas gdy Folke widział w nim aż tyle: wszystko, co miał. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego zawsze, nawet teraz, mówił do niego tak, jakby niczego nigdy nie miał mu za złe; jak mógł mu to wybaczyć tak po prostu i bezwarunkowo.
    Ty nie kochałeś? – spytał, pozwalając sobie na krótką pauzę, zanim podniósł na niego znów wzrok, wdzięczny i spokojniejszy. Nie chciał dzisiaj rozdrapywać w ten sposób przeszłości, choć rozumiał, że będą rozdrapywali ją jeszcze długo i że nie będzie to łatwe; i że być może nigdy nie zdoła zrozumieć, dlaczego Folke wszystko mu wybaczał, może nie mógł zrozumieć, bo nigdy nie był do niego podobny – miał wiele złych rzeczy na sumieniu, wiele z niewłaściwych powodów. – Kogoś innego – uściślił nieuważnie, jakby w przecinku. – Myślę, że trudno byłoby powtórzyć… to, co jest między nami. Kochałem, parę razy, nie wiem, czy mniej. Nie wiem, czy można to porównać. Na pewno inaczej. To nie znaczy, że nie kochałem wtedy ciebie – mówił z powolnym namysłem, wypowiadając słowa miękko, jak gdyby mógł w ten sposób uczynić je nieszkodliwymi i pozbawionymi krawędzi. Uśmiechnął się słabo na cierpki żart, z równie kwaśnym rozbawieniem. – Nie wyglądałeś najlepiej, kiedy do mnie przyszedłeś, tamtej nocy. Tak wyszło, że sypiamy ze sobą od paru miesięcy – język pośliznął mu łagodnie na tych słowach, chyba się zarumienił, może po prostu było ciepło, kąciki ust drgnęły mu lekko i zwalczył chęć, by oczyścić pomrukiem gardło lub dodać więcej: w jednym łóżku, to chciałem powiedzieć. – To słaba wymówka.
    Nauczył się nie zauważać smaku alkoholu w jego ustach albo próbował go nie zauważać, próbował rozumieć, że czasem potrzebował go, żeby uśpić ból odzywający się w kontuzji lub ukoić myśli, czasem podawał mu go sam bez słowa, kiedy widział, że jest źle, choć martwiły go butelki chowane za łóżkiem i puste szkło, które znikało, kiedy wracał z pracy, wynoszone do kosza na zewnątrz, jakby nie chciał, żeby je widział; teraz jednak w winnym pocałunku nie było nic niepokojącego – przyjmował go z ciepłych ust z wdzięcznością, czując, jak serce ożywia się pod podbrzuszem mostka i krew szumi łagodnie w skroniach, jak przyjemny dreszcz spływa po rozluźnionym pałąku pleców wraz z łagodnie drażniącym uczuciem cichej tęsknoty: za chwilami podobnymi tej, tą słodką lekkością wszystkiego, za tym, jak szczęśliwy Folke się wydawał i jak odciążony, jak nieważki, jakby odwiązał od zagiętych kości żeber niewidzialny ciężar zawieszony na szorstkich sznurkach przeciągniętych pod cienką skórą i wreszcie mógł odetchnąć pełniej. Przeszłość, która wymykała mu się z pamięci, nie była straszna: brzmiała jak melodia, miękka i łagodna, brzmiała jak coś dobrego – jakby nie mogła zawierać w sobie nic okrutnego. Pasował mu jej dźwięk, głoski brzmiące jakby nie znały szorstkości rzeczy złych, umiały mówić jedynie o miłości i tym pięknie, które potrafił zauważać wszędzie.
    To znaczy tylko trochę – odparł przekornie, pijany głos przenizał się przez struny tak łagodnie, że nie był pewien, czy mówił; kołysali się jeszcze albo polana kołysała się pod ich stopami, Folke wydawał się zapadać pod jego objęciem, a kiedy otwierał oczy, odchylając się lekko, w jego źrenicach błyszczało drugie, ciemniejsze niebo, może to samo, pod którym mówiono do siebie w ten sposób; to samo, pod którym był jeszcze szczęśliwy w sposób, w jaki można być szczęśliwym tylko w dzieciństwie, kiedy świat nie posiadał jeszcze zębów, jedynie drobne zawiązki małych zmartwień schowane w igłach pokrzywy albo żądle osy. – Tak? – spytał, Folke tymczasem cofnął się i wysunął mu się z ramion, rozluźnionych przez nietrzeźwość; nie zdążył go złapać, chwytając ledwie jego ramię poczuł jak kępy trawy miękną pod ich stopami w mdłą grząskość, a potem zanurzył w niej kolano, pociągnięty grawitacją w dół. Pod rękami była jak sierść, leżeli na grzbiecie świata, Folke mówił do niego w tym dziwnym języku pozbawionym krawędzi i brzmiał, jakby znał mowę zajęcy i słowików, miał ochotę się zaśmiać, szczęściem.
    Musimy je wypuścić – zauważył, nachylając się nad nim; starł mokrą łzę z jego czoła niezdarnie, zaraz pojawiły się jednak kolejne, jeszcze powolne i ostrzegawcze, poczuł jak wpadają mu za kołnierz i spływają po pochylonym karku. – Powinniśmy wypuścić twoje życzenie – powtórzył, spoglądając na jego uśmiech, na winne usta, policzki, po których spływał deszcz. Powietrze wypełniło się cichym szumem i wodą, przypominał mu się czarny piach na Islandii, woda nie była jednak słona, a oni nie bali się jak wtedy. – Mhm, opowiesz mi wszystko – powtórzył za nim, deszcze wzbierał, Folke wydawał się senny i zmęczony, był bardziej pijany od niego, nie dotknął prawie przyniesionego mu tortu, rozmakającego na małym stole obok słoiczka z marteboljuset; powinni wstać, powinni wypuścić jego życzenie, powinni schować się przed wodą. Zwlekał przez krótką chwilę. – Chodź tutaj, mitt hjarta – głos rozmył mu się w ustach, dźwięki obcego języka nie przypominały tej samej melodii; podciągnął go łagodnie, by wsunąć ramię pod jego plecy i kolana i podnieść jego i siebie; był pijany i niezdarny, ale Folke wydawał się strasznie lekki i pomyślał, że po prostu nie czuł, pomyślał, że wypił za dużo i dlatego nie czuł jego ciężaru, kiedy niósł go do samochodu, by otworzyć nieporadnie drzwi i schować go na rozłożonym tylnym siedzeniu, po którym przemykały cienie spływających po szybie strug deszczu. – Co to znaczy? – spytał, zatrzymując się w otwartych drzwiach wpół ruchu, ognik migotał na stole jak oczko małej latarni. Zawahał się, przemoczony, a potem pochylił się jeszcze raz, wsuwając kark do środka, by ująć jego policzek i przycisnąć się do jego ust.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Kiedy upadł na deski szkolnego teatru, miłość wgniotła się głęboko pomiędzy jego żebra i utknęła w ciele jak kamień – próbował sięgnąć po nią dłońmi, lecz nieustannie zadrapywał tylko paznokciami pobliskie tkanki, a potem płakał z bólu, kiedy w miejsce kurczowego ucisku wdawało się zakażenie, bo wszystko znów do złudzenia przypominało chorobę; bał się, że gdyby powiedział matce, trafiłby do szpitala i bał się, że gdyby powiedział ojcu, nigdy już by z niego nie wyszedł. Uczucia broczyły mu na czoło wysoką gorączką, a on pragnął jedynie kogoś, komu mógłby powierzyć tajemnicę ich obecności, kto spojrzałby na niego ze zrozumieniem i odezwał się bez podnoszenia głosu, kto po wszystkim wciąż traktowałby go tak samo – nocami śniło mu się, że stał przed publicznością teatru narodowego i przyznawał się do skłonności swojego serca, a wśród tłumu zaczynały wybrzmiewać te same słowa, którymi uwłaczano mu na korytarzach akademii, na plakatach pojawiały się napisy, które Malte wyskrobał cyrklem na jego ławce i zapisał kredą na szkolnej tablicy, aż w końcu ktoś znowu chwytał go za nadgarstek, prowadził w gardło ciemnego korytarza, popychał na podłogę tak mocno, że budził się z bólem skoncentrowanym głęboko w lędźwiach i przez godzinę leżał jeszcze w łóżku, zanim choroba zelżała, wypuszczając mięśnie ze skurczowego uchwytu. Przypominał sobie słowa Dagny, że jeśli nikomu nie powie, strach będzie rósł większy, aż w końcu nie pomieści się w jego ciele, a wtedy podciągał nogi pod brodę i próbował szeptać wyznania przynajmniej do samego siebie, głos grzązł mu jednak w gardle, a serce przyspieszało w nerwowym pośpiechu – czuł się, jakby musiał uciekać nawet wtedy, kiedy nikt za nim nie gonił. Obawiał się powikłań swojej miłości, więc podchodził do niej dużo ostrożniej – nie patrzył nikomu zbyt długo w oczy i zawsze kładł się do łóżka sam, naciągając kołdrę tak wysoko, jakby zamierzał schować się w jej miękkim pierzu; kochał, oczywiście – nie siebie i nie Malte, który wkradł się do jego życia niepostrzeżenie i zaciskał mu sińce wokół przedramion, jakby w ten sposób próbował oduczyć go sprzeciwu, kochał jednak pierwsze, nieśmiałe dni wiosny, kiedy wszystko stawało się trochę lżejsze i nawet niebo nie wydawało się tak dalekie od domu, kochał, kiedy słońce padało na dywan i kocur układał się między frędzlami, a jego sierść sprawiała wrażenie jasnej jak bursztyn, kochał patrzeć, jak Helene uśmiechała się do siebie, parząc jaśminową herbatę i jak wąchała kwiaty, które zasadził na balkonie, kochał śpiew ptaków wpadających do mieszkania przez rozchylone okno, kochał grać na fortepianie, kiedy nie było nikogo w domu i słuchać jak korytarzem niosła się muzyka mieszkającej nad nim sąsiadki; zbyt często zastanawiał się jedynie, czy to wystarczyło.
    Nie wiem – nie pamiętał, czy kochał Malte na początku, czy był dla niego po prostu uprzejmy; być może nie chciał zostać sam i kiedy pierwszy raz spotkał kogoś, kto pragnął tego samego, wydawało mu się, że to było dostateczne – dzielenie strachu pomiędzy dwa serca. – Chyba nie, nie tak naprawdę. – nie miał odwagi nawet o tym marzyć – w przyszłości zawsze widział się samego lub, w gorsze dni, nie widział się w ogóle. – Mimo wszystko... nie rozmawialiśmy ze sobą od lat, a ty prowadziłeś już swoje życie, z daleka od tego, co oboje znaliśmy. Miałem nadzieję, że jesteś szczęśliwy – uśmiechnął się słabo, opierając głowę na jego ramieniu; często myślał, że przez całe życie kochał tylko jego – przecierał mu rdzę zaschniętą na brwi po chłopięcej bójce, trzymał go za ręce, kiedy te drżały pod strumieniem zimnej wody, obejmował go wokół piersi, gdy pierwszy skurcz ściągał ramiona wszerz łopatek, był obok niego zawsze i nigdy nie prosił o nic w zamian, jakby do życia wystarczała mu miłość do Bertrama. – Cieszę się, że zostałeś – dodał czule, choć wspomnienie tamtej nocy podchodziło mu do serca bolesnym uciskiem – utykał tak wyraźnie, że nie czuł prawie chromej nogi, jakby do niego nie należała, a krew mieszała się z łzami na jego twarzy, przepływając lepką pecyną po tylnej ścianie gardła; był przekonany, że na to zasłużył, bo myśli wciąż chybotały mu się w skroniach, rozcieńczone strachem i alkoholem, lecz płakał, kiedy Bertram przecierał mu czoło ciepłym ręcznikiem i nie potrafił powstrzymać szlochu, gdy podciągnął koszulkę i zobaczył swój miękki brzuch, purpurowy od cudzych pięści.
    Wtulił się głębiej w jego ramiona, przez chwilę pozwalając ich ciałom kołysać się do dźwięków muzyki, w końcu świat zaczął kolebać się jednak od alkoholu, a on coraz słabiej czuł swoje nogi, prawie nie zauważając, kiedy te ugięły się pod nim, osuwając całe ciało na miękki dywan trawy. Zaśmiał się, a jego śmiech wybrzmiał prawie odlegle, jakby nie docierał z jego ust, bo rzadko śmiał się z własnej niezdarności i nawet kiedy byli sami, starał się ukrywać, jak mocno utykał – kąciki ust wciąż miał tymczasem łagodnie wzniesione ku górze, podczas gdy deszcz spływał mu po włosach i wsiąkał za kołnierz swetra, szukając suchej skóry.
    Tak – odparł sennie, trochę niewyraźnie, lecz ze spojrzeniem wciąż lawirującym po przyjacielskiej twarzy, jakby była jedynym trzeźwym punktem w jego otoczeniu. – Chciałbym, żeby się spełniło. – wszystko wydawało się mętne, jakby deszcz rozpuścił otaczający go krajobraz, sprawiając, że spłynął po niebie jak akwarela; prawie nie zauważył, kiedy Bertram wziął go w ramiona, choć świat wydał mu się nagle pozbawiony grawitacji – był pijany i kręciło mu się w głowie, ale dłonie przyjaciela były szerokie i ciepłe, a jego oddech stygł mu przyjemnie na odsłoniętej szyi. W samochodzie było duszno, po szybach ociekały strugi deszczu, a on przyglądał się, jak krople powoli rozmazywały się pod wpływem bieli jego oddechu – oczy lśniły mu nietrzeźwym, szklanym połyskiem, choć wciąż uśmiechał się delikatnie, opierając głowę o tylne siedzenie, dopóki mdłości cofnęły się z powrotem w głąb piersi, a sufit nabrał jednolitego odcienia szarości. Rozchylił wargi, żeby odpowiedzieć na pytanie, zanim zdążył jednak ułożyć słowa na strunach krtani, Bertram nachylił się nad nim, ujmując w dłonie zarumieniony policzek i składając pocałunek na jego ustach – ciepły i miękki, jakby złożył na nich cały świat. – Właśnie to – szepnął krótko, czując jego oddech pomiędzy wargami; odwzajemnił czułość słodyczy, którą pozostawił na jego języku, oplatając mu ramiona wokół karku, jakby chciał znaleźć się jeszcze bliżej, nie tylko ustami, ale całym ciałem, pod materiałem wełnianego swetra, pod skórą, pod sercem.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    14.03.2001 – Serce Älvy – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 14.03.2001 – Serce Älvy – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Kochał wcześniej, parę razy – nie wiedział, czy mniej, ale na pewno inaczej. Chyba zawsze z przeświadczeniem, że miłości te nie miały przetrwać; nawet teraz, spoglądając wstecz, nie myślał o nich, jak o czymś, co mogło zakończyć się inaczej. Rozpalały się jak iskra na ciepłym jeszcze polanie serca, pożerały marne strzępy tego, co mógł jeszcze oddać, a potem dogasały szybko w sinym popiele, krztusząc się prochem – były przyjemne, łapczywe i nietrwałe. Przede wszystkim ostatecznie zamknięte, w przeciwieństwie do ich przyjaźni; zamykał za sobą drzwi i nigdy więcej pod nimi nie stawał, nigdy więcej nie próbował wyobrażać sobie, że mogłoby być inaczej, nie było w tych miłościach przyszłości, jedynie szybko kwaśniejące w ustach pocieszenie, które przełykał z niecierpliwością wieczorami, w których nie próbowali przed sobą udawać, że to coś więcej. Mimo wszystko, zdawało mu się, że to wciąż miłość; surowa i pozbawiona złudzeń, unikająca przezornie obietnic i dłuższych spojrzeń, smakująca alkoholem, pośpiechem i świadomością, że w końcu wygaśnie, w końcu ostygną ciała, przestaną sypać się iskry, uśmiechną się do siebie ostatni raz i uścisną sobie dłonie na pożegnanie, powodzenia. Był też te mniej dojrzałe, były te wcześniej, mniej odważne, niezręczne i pełne błędów, przede wszystkim tych, w których udawał, że zostanie na dłużej. I te, na które się nie odważył. Była też Felicia – o niej wciąż nie umiał myśleć. Nie umiał powiedzieć sobie, jakim rodzajem miłości była, nie umiał jej nazwać, nie umiał powiedzieć, czy była definitywnie zamknięta, czy gdyby się odwrócił, dostrzegłby szczelinę uchylonych jeszcze drzwi i własne palce przytrzaśnięte nimi do framugi, czubek własnego buta wsunięty w próg. Nie mieli okazji porozmawiać po raz ostatni, nie wiedziałby nawet, czy odważyłby się z nią rozmawiać; czy odważyłby się spojrzeć na nią i pamiętać, co mu zrobiła? Spojrzeć w jej ciemne oczy i pamiętać wszystko, co uświadomił sobie dopiero później? Że miłość nie powinna tak boleć?
    Nie był pewien, czy odczuwał ulgę, że Folke nie kochał nikogo innego – było to uczucie trochę cięższe, trochę smutne i trochę winne. Zawsze, kiedy o nim myślał, sądził, że musiał w końcu kogoś znaleźć; zdawało mu się w końcu, że świat artystyczny, w którym się obracał, był w tym względzie łaskawszy, że znalazł w nim na nią miejsce i kogoś, kto potrafił ją nie tylko zrozumieć, ale też odwzajemnić. Jego rzeczywistość miała być jasna, pełna kryształowych żyrandoli, szczęku wznoszonych toastów, głośnych przemów i ładnych uśmiechów, szczęścia chowanego po kątach, jednak nie tak desperacko i wstydliwie, jak musiałby je chować przy  nim, nie smakowała wyrzeczeniem ani poświęceniem, podnosiła wino do ust jedynie dla przyjemności, która wymykała się może z granic rozsądności, ale wciąż była przede wszystkim przyjemnością. Chciał go przez moment zapytać o tego człowieka, który wciąż trzymał w garściach postronki jego pamięci mięśniowej i tkliwych nerwów, na jego plecach, na ramieniu, na wnętrzu odchylanego uda. Chciał go zapytać, dlaczego z nim był – dlaczego do tego doszło, jeśli go nie kochał? Czy kochał miejsca, w które go zabierał? To, jak go dotykał, do momentu? To, że nie obawiał się go dotykać? Że nigdy go nie odepchnął? Nie zapytał. Nie chciał tego wiedzieć; jeszcze nie. Uśmiechnął się ciepło do jego słów – ja też – i wieczór potoczył się dalej, coraz bardziej chwiejny, coraz bardziej uśmiechnięty i rozkołysany, coraz cieplejszy.
    Deszcz na rozgrzanej skórze wydawał się palić chłodem; dotykał karku i zsuwał dreszcz wzdłuż barków i ramion, zaciekał pod kołnierz w rynnę pochylonego nad nim kręgosłupa i potem, kiedy niósł go do samochodu, lżejszego przynajmniej o część wspomnień, przynajmniej część strachu. Wydawało mu się, że się spieszył, ale kiedy udało mu się wreszcie otworzyć drzwi samochodu, oboje byli przemoczeni; jasne włosy Folke pociemniały, opadając mu na czoło i skręcając się łagodnie od wilgoci, ubranie przywierało mu do ciało, po szyi ściekały mu strącone z kosmyków i brody krople. W ciasnym wnętrzu powietrze było duszne, deszcz bębnił o dach, coraz silniej i gęściej; wydawało mu się, że przez szum nie słyszy nic więcej, kiedy nachylał się, by przyłożyć pocałunek do jego ciepłych ust, w pijanej czułości, impulsywnej i rozmiękłej, smakującej jak tęsknota, choć nie rozstawali się od tygodni. Kochał go, inaczej. Lubił smak tej miłości; lubił, jak rozrastała się w ciele, pnąc się po nerwach podobnie do błyskawicy, lubił, jak rozgrzewała się w nim od zaledwie pocałunku, czasem od muśnięcia ust, lubił to, że wydawał się nie mieć końca – wiedział, że będzie kochał go zawsze. Więc nie był łapczywy, choć często robił się jeszcze niespokojny; teraz alkohol sprawiał, że nie spieszył się nigdzie, wieczór wydawał się nieskończony, a on nie bał się niczego.
    Nie możesz marnować na mnie każdego życzenia – mruknął, czując jak ciepłe objęcie jego ramion ciągnie go przyjemnym ciężarem głębiej pod dach, głębiej w jego usta, głębiej w jego ciało. Nachylił się mocniej, pozwalając, by Folke osunął się po oparciu, uśmiechając się w jego usta nietrzeźwo, choć deszcz przesiąkający jego ubranie był lodowaty i nieprzyjemny. – Poczekaj... poczekaj – szepnął nerwowo, muskając szeptem jego usta, sięgając do jego ramion, by rozpleść je ze swojego karku. Odsunął się, wysuwając głowę z powrotem pod zimne bicze ulewy; ognik pozostawiony w słoiku migotał niespokojnie, obijając się o szklane ściany, jak rozedrgany płomień, szkło było rozgrzane, kiedy udało mu się je wreszcie dosięgnąć. Okolica wydawała się zamglona, jakby deszcz opadał na wszystko gęstą kurtyną; buty ślizgały mu się na mokrej trawie, prawie się przewrócił i kiedy wsunął się przez uchylone wciąż drzwi, miał roześmiane usta i roześmiane oczy. Słoik wrzucił na przednie siedzenie, złota łuna drgała na suficie, kiedy wracał do przerwanego pocałunku, na oślep odnajdując za sobą klamkę, żeby zatrzasnąć drzwi, był lekko zdyszany i czuł się zupełnie pijany, choć był pewien, że chłód przeniknął mu przez ubranie i skórę. Wsunął zimne dłonie na nagą skórę jego lędźwi.
    Pomyśl jeszcze – szepnął, znajdując jego spojrzenie; było rozświetlone i rozmyte, było szczęśliwe. – Jesteś pijany – musiał zauważyć, zabrzmiało to prawie jak usprawiedliwienie, prawie jak nie powinniśmy, zupełnie nieprzekonane, oboje byli pijani. – Jak bardzo? – za bardzo? Chciał, żeby to pamiętał. Chciał, żeby nie musiał się zastanawiać; chciał, żeby pamiętali o tym oboje. Przyłożył usta do zagłębienia pod jego szyją, smakował deszczem, smakował zimnem, rześkością. – Pomyśl. Możesz poprosić o cokolwiek. Złoty zegarek? Obraz Sjöholma? Prawdziwy, zdobyłbym dla ciebie prawdziwy – mówił, ocierając ustami jego skórę; podciągnął mu koszulkę, wyciągając ją ze spodni, by przesunąć dłoń po jego brzuchu, wyżej. – Wolierę z lussem na łańcuszku? Nowe mieszkanie? – był niżej, przykładał oddech do przemoczonego materiału ubrania na jego piersi, do nagiego brzucha. – Co tylko zechcesz.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Czasem, kiedy noce były długie i bezsenne, zastanawiał się, czy miłość pomiędzy mężczyznami mogła wyglądać inaczej – miał nadzieję, że była miękka i ciepła, że można było zanurzyć w niej dłonie i poczuć delikatne ściegi w miejscach, gdzie tkanina była najcieńsza, że w dotyku przypominała flausz i narzucona na barki w ten sam sposób osłaniała ciało przed zimnem; zamykał oczy i wyobrażał sobie, że ktoś obejmuje go wokół talii lub opierał palce na brzegu poduszki i poddawał się nieśmiałej fantazji, że cienkie wypukłości materiału stanowiły fastrygę linii papilarnych, a prześcieradło, rozgrzane pod jego brzuchem, przechowywało pamięć cudzego ciała – kiedy Malte kładł się obok niego, obecność drugiej osoby stawała się jednak trudna i przytłaczająca, mięśnie drętwiały mu za każdym razem, gdy materac po drugiej stronie uginał się z cichym skrzypnięciem, a sen był nierówny i płytki, choć zazwyczaj nie przychodził wcale, bo odkąd Malte sięgnął nocą pod jego bieliznę i zostawił na udzie ciepłą wilgoć swojej zaborczości, leżał w jego obecności jedynie na plecach i wpatrywał się w sufit, dopóki wzrok nie przyzwyczaił się do ciemności; źrenicami śledził labirynt krakelury w powierzchni tynku, próbując odnaleźć w nim drogę ucieczki. Nie pamiętał, dlaczego wpuścił go do swojego życia, czy serce, które tak długo ukrywał w piersi, również było pełne szczelin, przez które do środka wpadał chłodne podmuchy wiatru? Być może nie chciał zostać sam w świecie, który nieustannie przypominał mu o przeszłości, być może potrzebował uwierzyć, że nie był tak odstręczający, jak wydawał się sobie przed lustrem, być może pragnął usłyszeć, że jest piękny, nawet jeśli Malte zawsze kłamał, kiedy to mówił, zawsze oczekiwał czegoś w zamian – nie miało to znaczenia; długo przekonywał się, że mógłby oddać mu się w całości, miękkie podbrzusze i odchyloną szyję, każdy, tkliwy fragment skóry, każde, blade miejsce, którego nie dotykały nawet promienie słońca, mógłby ulegać jego oskomie tak długo, jak długo całowałby go w usta, nawet jeśli na pocałunkach nigdy się nie kończyło, mógłby znosić swoje upokorzenie tak długo, jak długo powtarzałby mu, że go pragnie, nawet jeśli pragnął tylko pewnej jego części, tylko na chwilę i nigdy tak, jak sobie tego życzył. Miłość bolała, a on nie wiedział, że nie powinna – próbował odejść, kiedy Malte uderzył go po raz pierwszy, ale mężczyzna złapał go tylko za przegub i spojrzał na niego tak, jakby wierzył w każde słowo, które opuściło jego usta, lecz żadne z tych, które zatrzymały się na języku, jeśli mnie zostawisz, groził, wszyscy się dowiedzą, nie musiał mówić o czym. Miłość była nieobyczajna i należało mówić o niej szeptem.
    W obecności Bertrama jego śmiech był tymczasem głośny i niósł się na kroplach deszczu, stygł w złocistej żywicy pocałunków i sprawiał, że skóra miękła łagodnie pod dotykiem, a koszmary sztywniały na granicy jawy, przytrzymywane w objęciu cudzych ramion, przyduszone w zgięciu łokcia, zanim zdążyłyby sięgnąć zębami do jego serca – czasem wciąż budził się z ciałem drżącym ze strachu i błagał go, żeby to wszystko się skończyło, choć zawsze nieświadomie, w spazmatycznym napięciu ciała, które było zbyt zmęczone, by zmusić tętno do opuszczenia ciasnej klatki żeber, nigdy nie musiał prosić go jednak, aby był obok, a Bertram nigdy nie kazał mu odejść i wrócić dopiero, kiedy się uspokoi. Kochał go i każda poprzednia miłość stawała się nagle poza zawiasem swej definicji – żadna nie była tak miękka, tak ciepła, tak delikatna, żadna nie zajmowała tak wiele miejsca w jego sercu; przyjaciel powtarzał mu, że nie mógł marnować na niego kolejnego życzenia, a on uśmiechał się i całował go w usta, oplatał mu dłonie wokół karku i dociskał zaczerwieniony policzek blisko do jego twarzy – deszcz dudnił o szyby, woda ściekała mu przemoczonych włosach, ubranie lepiło się do zmarzniętej skóry, a on wciąż pragnął tylko jego bliskości, przyszłości, w której wciąż byli razem i mogli trzymać się za ręce, powtarzać głośno kocham i przykładać usta do rozgrzanych warg. Był pijany i jego oczy miały barwę wody, a każdy ruch sprawiał wrażenie spowolnionego, bo świat wokół nich kołysał się i falował, jakby samochód był statkiem słaniającym się na otwartym morzu – rozplótł dłonie, które trzymał na rozgrzanym karku Bertrama, choć prawie nie czuł, jak palce osuwają się po jego ubraniu, ciało, w którym leżał, wydawało się do niego nie należeć, było zbyt lekkie, jakby unosiło się na wodzie. Gdzieś nad jego głową błysnął odwłok leśnego ognika i przez chwilę miał wrażenie, że to on znajdował się we wnętrzu szklanego słoja, nie owad, wirujący tanecznie pod granicą metalowej pokrywki.
    Przepraszam – szepnął niewyraźnie, odchylając głowę, gdy przyjaciel złożył ciepłe usta na jego szyi – wypił za dużo i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że było mu słabo, nie miał siły rozpiąć guzika w spodniach. – Nie dzisiaj – Bertram wsunął mu dłoń pod koszulkę i przyłożył usta do miękkiego brzucha, a on sięgnął do jego dłoni, przesuwając palcami wzdłuż nadgarstka i odchylając łagodnie głowę, żeby pocałować go we wrażliwe zgłębienie szczęki, w spąsowiały policzek, w wilgotną skroń, aż posmakował na ustach rześkiego smaku deszczu; czuł własne ciało tylko w miejscach, w których go dotykał, lecz tym razem nie bał się obcych pragnień, poruszających się zaborczym podstępem do jego wnętrza; uśmiechnął się, wspierając głowę o oparcie siedzenia, po czym osuwając ją tęsknie na jego pierś, dopóki świat nie ułożył się pod metrum głębokiego oddechu. – Chcę zapamiętać ten dzień takim jak teraz – przez chwilę obawiał się, że Bertram będzie rozczarowany, że się odsunie, ale pozostał blisko, a jego ciało bezpieczne i ciepłe, obejmujące go ramieniem wokół talii – wciąż czuł pocałunki, które rozgrzewały skórę na jego brzuchu i miał ochotę płakać tylko dlatego, że był szczęśliwy; przyjaciel wymieniał kolejne rzeczy, a on śmiał się, bo żadna z nich nie miała dla niego większej wartości niż kolejny pocałunek, dłoń czule ułożona na piersi. – Życzę sobie kolejnych trzydziestu lat – ręce miał zbyt ociężałe, aby otworzyć wieko słoika, więc Bertram uchylił dłońmi naczynie, aż ognik zamajaczył czerwonym światłem na tle ciemnego, atramentowego wieczoru. – Chciałbym spędzić je obok ciebie.

    Bertram i Folke z tematu



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    14.03.2001 – Serce Älvy – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 14.03.2001 – Serce Älvy – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.