:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
10.11.2000 – Park wschodni – F. Baantjer & A. Stjernen
2 posters
Folke Baantjer
Re: 10.11.2000 – Park wschodni – F. Baantjer & A. Stjernen Wto 20 Lip - 14:59
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
10.11.2000
Kilka ostatnich dni przypominało spektakl nawinięty na filmową taśmę i puszczany raz za razem na oczach niczego nieświadomej widowni – obolałe kości wciąż grzechotały w ciasnej klatce żeber, okno uchylało się o poranku z cichym zgrzytem, zmięta kołdra zalegała na łóżku jak wypatroszone zwierzę, stary kot podchodził, kulejąc na jedną łapę i nadstawiał głowę do głaskania, a jego mruczenie rozdzierało ciszę listopadowego wieczoru. Chociaż pozostawiony na kuchennym stole chleb twardniał, a siniak, który owinął się półksiężycem wokół prawego policzka zmieniał barwy, niby wysłużony, dziecięcy kalejdoskop, ręka zawsze trafiała bez trudu za miękkie ucho zwierzaka, drapiąc go po karku gestem wypracowanym przez dwanaście lat znajomości. Tym razem na przewijanej taśmie ustawicznej rutyny pojawił się jednak zgrzyt – palce natrafiły a pustkę, cierpki chłód wieczornego powietrza, który wdarł się do środka silnym podmuchem wiatru, osiadając zimową arabeską mrozu na drewnianych meblach, kładąc się cienkim welonem szronu na wrażliwych liściach roślin doniczkowych, docierając ku tkliwym komorom serca, narządu rozbudzonego nagłym niepokojem, dudniącego jak dzwon w kościelnej katedrze.
Kocur zniknął, choć rankiem przeciągał się jeszcze na pościeli łóżka, wylegiwał w złotej plamie słońca, która wpadła tygrysimi paskami przez uchylone żaluzje, leżał wśród miękkich frędzli dywanu, przymykając ślepia i wydając z siebie przeciągły, gardłowy pomruk zadowolenia. Popołudniami zazwyczaj wsiąkał, udając się na łów wzdłuż midgardzkich ulic, zawsze pojawiał się jednak z powrotem na parapecie jeszcze zanim zapadł zmrok, stukając łapą w okienną szybę, nachalną prośbą miauknięcia przypominając, aby wpuszczono go do środka – dzisiaj, przeszło od godziny, ulice rozmywały się jednak w mroku, niknąc w ciemności wczesnego, zimowego zachodu, który nakrywał miasto jak ogromna, wełniana czapka. Folke podszedł ostrożnie do okna, opierając łokcie o marmurowy chłód parapetu i wychylając głowę na zewnątrz, gdzie nocne opady śniegu przyprószyły mu włosy cukrem swych białych płatków, a tchnienie oziębłego powietrza, jak uderzenie, przywołało umysł do klarownej trzeźwości. Zawołał zwierzę po imieniu, stukając zachęcająco palcami w metalową rurę rynny, chociaż jego głos rozniósł się słabym echem po pogrążonej we śnie okolicy, zaraz na nowo stłumiła go cisza – groźna i przejmująca.
Z cichym westchnieniem zarzucił na barki długi, dzianinowy płaszcz, który okrył jego sylwetkę czernią jednolitego materiału, wtapiając go w półmrok wąskiej, bocznej ulicy, gdy zszedł na dół po schodach, powstrzymując wyrzynający się na usta paroksyzm kłującego bólu, który przywodził na myśl widmo niedawnego porozumienia, wciąż niespodziewanie żywego, uwierającego dyskomfortem w miejscach, gdzie na ciele wykwitły barwne kwiaty siniaków. Dopiero kiedy wyszedł zza brukowanej okolicy pobliskich kamienic, żółte, blade światło latarni oświetliło mu drogę wzdłuż północnej części parku, którego piękne, okraszone jesiennym kolorytem krajobrazy nabrały późną porą ponurej, grobowej atmosfery, zasiewając w sercu pierwsze ziarna obawy – ogromne, wykrzywione konary drzew, na tle ciemnej zieleni przypominały szkaradne kreatury o długich, haczykowatych szponach, z oddali migające do niego złowrogimi oczkami świetlików; mimowolnie poczuł, jak wzdłuż zakrzywionej szpulki kręgosłupa zsuwa się pojedynczy spazm dreszczu, podżeganego ostatnimi wydarzeniami niepokoju, który zdawał się zagnieździć w każdym calu jego wątłej sylwetki. Spoglądając głęboko w parkową gęstwinę, przez moment zdawało mu się, że dostrzegł pomiędzy pniami przyczajonego w mroku erklinga, elfa, którym w dzieciństwie straszyła go matka, choć w pierwszej chwili cofnął się o krok do tyłu, zaraz przywołał jednak swój umysł do porządku surowymi słowami trzeźwej nagany – nie był już dzieckiem, nie groziło mu niebezpieczeństwo. W każdym razie nie takie.
Ledwie przeszedł kolejną przecznicę, wytężając wzrok w pociętym strugami żółtego światła półmroku, przystanął ponownie, zwracając uwagę na niespodziewany szelest, dobiegający zza winkla niewysokiego, betonowego budynku, stojącego na samym skraju parkowej alei. Ktoś – lub coś – niewątpliwie szedł w jego stronę, lecz ponieważ na skrzyżowanie udeptanych piachem przecznic nie docierał blask pobliskich latarni, nie potrafił określić źródła dosłyszanych odgłosów.
– Tartuffe? – imię kota wymknęło się szeptem spomiędzy uchylonych warg, ledwie zawisło jednak z przestrzeni, przyzwyczajony do ciemności wzrok wyłowił z cienia słabo zarysowany kształt ludzkiej sylwetki. Nauczony doświadczeniem, Folke cofnął się o krok, przywierając ramieniem do chłodu kamiennej ściany budynku, odruchowo, bezmyślnie rozglądając się dookoła, jak gdyby ze zwierzęcą ufnością sądził, że odnajdzie w mroku czyjeś pocieszające spojrzenie, rękę opadającą z uspokajająco na skostniałe przestrachem ramię.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Amalia Stjernen
Re: 10.11.2000 – Park wschodni – F. Baantjer & A. Stjernen Sro 21 Lip - 12:46
Amalia StjernenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : prezenterka radiowa/cukiernik amator (po godzinach)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łabędź
Atuty : krytyk (I), złotousty (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Ostatnimi czasy z Amalią nie było najlepiej. Popołudnia i wieczory spędzała całkiem sama, siedząc w mieszkaniu, lub po prostu snując się po najbliższej okolicy. Listy, które wymieniła ostatnio sprawiły, że kobieta pogrążała się w zadumie jeszcze bardziej. Może trochę jej pomogło wygadanie się, ale mimo wszystko ciągle czuła się bardzo samotna. Tego dnia leżała na kanapie w salonie, wpatrując się w jeden punkt na ścianie naprzeciwko niej. Włosy miała w nieładzie, a sweter, który miała na sobie zaliczał kolejne dziury, które powstawały wskutek wyciągania przez nią nitek.
W końcu się podniosła i usiadła. Splotła dłonie na kolanach i zaczęła się rozglądać po mieszkaniu. W środku panował lekki chaos, bo nie wszystko było regularnie sprzątane. Oczywiście nie było mowy o brudzie, ale gazety leżały niepoukładane, znalazł się też kubek po kawie czy stosik książek.
Amalia wstała i przystanęła przy oknie. Wyjrzała na zewnątrz, było cicho i spokojnie. Chociaż nie wychodziła sama o tej porze, tym razem postanowiła się przełamać. Wyjście na krótki spacer odetchnięcie świeżym powietrzem, mogło jej przynieść ulgę.
Ubrała buty, ciepły płaszcz, narzuciła na szyję szalik i ogarnęła nieco swoje włosy, by nie sterczały na wszystkie strony. Później wyszła i zamknęła za sobą drzwi.
Ruszyła z wolna w stronę parku. Rozmyślała o tym, co się działo ostatnio – bo jakoś nie była w stanie skupić się na czymś innym i tylko uważała na to, by się o coś nie potknąć. Niewiele osób było o tej porze na zewnątrz, pewnie słusznie. Nie powinna wychodzić sama, ale cóż, nie mogła liczyć na towarzystwo, niestety. Brakowało jej drugiej osoby, poczucia bezpieczeństwa i opieki, jaką mogłaby ją otoczyć. Poczucie pustki było rozdzierające. I dokuczało jej coraz częściej. Znowu wydawało jej się, że jest tą samą cichą i zagubioną dziewczynką, którą była kilkanaście lat temu. Objęła się ramionami, chcąc dodać sobie otuchy.
Pewnie przeszłaby się kawałek i wróciła do siebie, ale usłyszała jakiś głos. Był cichy, ledwo słyszalny, a jednak wiedziała, że ktoś tam jest. Pomyślała, że może ktoś potrzebuje pomocy. Nie przyszło jej na myśl, że ktoś może próbować złapać ją w pułapkę. W Midgardzie nie było tak bezpiecznie jak kiedyś, ale to nie sprawiło, że się cofnęła.
- Halo? - powiedziała nieśmiało, a jej zawołanie nie zostało odebrane. Nikt się nie odezwał.
- Jest tu ktoś? - pytanie zawisło w powietrzu. Była pewna, że ktoś tam był. Podeszła bliżej, szukając źródła dźwięku, aż w końcu podeszła bliżej budynku, który znajdował się już blisko i znalazła to, czego szukała. A raczej kogoś.
Przyjrzała się postaci ciągle opartej o ścianę i z niedowierzaniem odkryła, że zna tego człowieka. Nie widzieli się od bardzo dawna, ale to nie zmieniało jej odczuć. Odetchnęła z ulgą i z ciepłem, które może jeszcze pamiętał, odezwała się do niego.
- Folke? - jego imię od dawna nie padało z jej ust, a jednak wciąż mógł usłyszeć w nim troskę. Kiedyś łączyła ich bliska relacja, wiele ze sobą rozmawiali, wspierali się. A jednak pewne wydarzenia sprawiły, że kontakt im się urwał. To nie zmieniło jednak nastawienia Amalii do jego osoby. - Wszystko w porządku? - zapytała. Chciała wyciągnąć do niego rękę, a jednak tego nie zrobiła. Może on nie ucieszył się z tego spotkania, kto wie?
W końcu się podniosła i usiadła. Splotła dłonie na kolanach i zaczęła się rozglądać po mieszkaniu. W środku panował lekki chaos, bo nie wszystko było regularnie sprzątane. Oczywiście nie było mowy o brudzie, ale gazety leżały niepoukładane, znalazł się też kubek po kawie czy stosik książek.
Amalia wstała i przystanęła przy oknie. Wyjrzała na zewnątrz, było cicho i spokojnie. Chociaż nie wychodziła sama o tej porze, tym razem postanowiła się przełamać. Wyjście na krótki spacer odetchnięcie świeżym powietrzem, mogło jej przynieść ulgę.
Ubrała buty, ciepły płaszcz, narzuciła na szyję szalik i ogarnęła nieco swoje włosy, by nie sterczały na wszystkie strony. Później wyszła i zamknęła za sobą drzwi.
Ruszyła z wolna w stronę parku. Rozmyślała o tym, co się działo ostatnio – bo jakoś nie była w stanie skupić się na czymś innym i tylko uważała na to, by się o coś nie potknąć. Niewiele osób było o tej porze na zewnątrz, pewnie słusznie. Nie powinna wychodzić sama, ale cóż, nie mogła liczyć na towarzystwo, niestety. Brakowało jej drugiej osoby, poczucia bezpieczeństwa i opieki, jaką mogłaby ją otoczyć. Poczucie pustki było rozdzierające. I dokuczało jej coraz częściej. Znowu wydawało jej się, że jest tą samą cichą i zagubioną dziewczynką, którą była kilkanaście lat temu. Objęła się ramionami, chcąc dodać sobie otuchy.
Pewnie przeszłaby się kawałek i wróciła do siebie, ale usłyszała jakiś głos. Był cichy, ledwo słyszalny, a jednak wiedziała, że ktoś tam jest. Pomyślała, że może ktoś potrzebuje pomocy. Nie przyszło jej na myśl, że ktoś może próbować złapać ją w pułapkę. W Midgardzie nie było tak bezpiecznie jak kiedyś, ale to nie sprawiło, że się cofnęła.
- Halo? - powiedziała nieśmiało, a jej zawołanie nie zostało odebrane. Nikt się nie odezwał.
- Jest tu ktoś? - pytanie zawisło w powietrzu. Była pewna, że ktoś tam był. Podeszła bliżej, szukając źródła dźwięku, aż w końcu podeszła bliżej budynku, który znajdował się już blisko i znalazła to, czego szukała. A raczej kogoś.
Przyjrzała się postaci ciągle opartej o ścianę i z niedowierzaniem odkryła, że zna tego człowieka. Nie widzieli się od bardzo dawna, ale to nie zmieniało jej odczuć. Odetchnęła z ulgą i z ciepłem, które może jeszcze pamiętał, odezwała się do niego.
- Folke? - jego imię od dawna nie padało z jej ust, a jednak wciąż mógł usłyszeć w nim troskę. Kiedyś łączyła ich bliska relacja, wiele ze sobą rozmawiali, wspierali się. A jednak pewne wydarzenia sprawiły, że kontakt im się urwał. To nie zmieniło jednak nastawienia Amalii do jego osoby. - Wszystko w porządku? - zapytała. Chciała wyciągnąć do niego rękę, a jednak tego nie zrobiła. Może on nie ucieszył się z tego spotkania, kto wie?
Folke Baantjer
Re: 10.11.2000 – Park wschodni – F. Baantjer & A. Stjernen Wto 27 Lip - 12:18
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nie powinien był sam wychodzić z domu, nie o tej porze, nie w okolicy, gdzie wąskie, udeptane drogi ginęły w mroku, a najbliższe kamienice, których rozświetlone okna odcinały się na tle atramentowego nieba, znajdowały się zbyt daleko, by móc zwinnie umknąć w bezpieczne objęcia ich ciepłych ramion, zamknąć drzwi i stać w bezruchu w ciemności klatki schodowej, będącej pozornym, wyjątkowo nietrwałym schronieniem przed mackami niebezpieczeństw, jakie czyhały wśród labiryntu midgardzkich ulic. Mimo to, rozsądek wciąż zawodził go z tą samą, dziecięcą determinacją, pozbawionym logiki przeświadczeniem, że nic, co mogłoby się wydarzyć nie będzie gorsze niż to, co już mu się przytrafiło – ten brak rozwagi w zatrważający, niekiedy kuriozalny sposób kontrastował z jego zwierzęcą ostrożnością, sposobem, w jaki wodził zawsze wzrokiem po okolicy lub w jaki jego kark sztywniał odruchowo, gdy ktoś gestykulował zbyt gwałtownie lub niespodziewanie podnosił głos. Nie był już tym samym, szesnastoletnim chłopcem, który zaglądał do opuszczonych piwnic, by karmić bezdomne koty, jego ciało, dotknięte piętnem choroby, brzydło i wiotczało, umysł tym częściej zaprzątały natomiast wspomnienia, których nie miał dłużej siły upychać w ciasną, stęchłą klitkę piwnicy swej wysłużonej pamięci, a jednak w chłodne, martwe wieczory takie jak ten wciąż zdawało mu się, że nic nie uległo zmianie.
Odgłosy cichego szemrania butów poruszających się po nierównej, piaszczystej nawierzchni, stały się głośniejsze i bardziej wyraziste, wyrzynając się w jego umysł, opleciony ciasną pajęczyną bolesnych doświadczeń, wątłym poczuciem niepokoju, chłodem, który nagle wdarł się pod poły płaszcza, owijając się wokół ciała i sprawiając, że po nierównej linii kręgosłupa zsunęła się kawalkada tchórzliwego dreszczu. Choć nie zamknął oczu, usilnie próbując wpatrywać się w nieprzejednany mrok parku, zamiast zarysów majaczących w oddali drzew i wątłego szkicu zbliżającej się ku niemu sylwetki, przed oczami stawały obrazy wszystkich poprzednich, fizycznych scysji, które pozostawiały go przerażonego i bezbronnego na zimnych, brukowanych płytkach chodnika – z odległym widmem starego bólu, które wciąż majaczyło na granicy świadomości tępym, kłującym pulsowaniem, był pewien, że gdyby uderzyć go po raz kolejny, nie podniósłby się z powrotem na nogi, stał zatem w ciszy, która przedłużała się i rozciągała jak guma, stał z uszami nastrojonymi do wysłuchania kilku zbyt dobrze przyswojonych przez umysł wyzwisk, kilku strasznych gróźb i kilku pogardliwych parsknięć, będących preludium dla koszmaru, który miał dopiero się wydarzyć. Wtedy jednak, całkiem niespodziewanie, z ciemności wychynął tembr znajomego, kobiecego głosu.
– Amalia. – szepnął prawie niesłyszalnie, patrząc jak jej przyjacielskie lico wyłania się ze smolistego płótna nocy – musiał wyglądać groteskowo, stojąc naprzeciwko niej w plecami wciąż rozpaczliwie przylegającymi do zimnej, murowanej ściany, twarzą tak pobladłą, że zanim wargi nareszcie rozciągnęły się w subtelnym, przyjaznym uśmiechu, przypominał ducha majaczącego pośród nawiedzonych sieni miasta. – Tak, tak, przepraszam, myślałem, że… myślałem, że jesteś kimś innym. – wydobył ze ściśniętego gardła spłachcie nerwowych wyjaśnień, teraz dopiero, ostudzony jej obecnością, zawieszając wzrok na zatartych w mroku rysach znajomego lica – Amalia nie zmieniła się prawie wcale, jej usta wciąż układały się w ten sam, łagodny wyraz, a włosy opadały miękką kaskadą na ramiona, być może tylko brąz spojrzenia zasnuł się mgłą niepokojącego smutku, tego nie mógł jednak stwierdzić na pewno, ciemne tęczówki niknęły wszak w zmroku, zlewając się z czarnymi monetami źrenic. – Szukam tylko mojego kota.
Odgłosy cichego szemrania butów poruszających się po nierównej, piaszczystej nawierzchni, stały się głośniejsze i bardziej wyraziste, wyrzynając się w jego umysł, opleciony ciasną pajęczyną bolesnych doświadczeń, wątłym poczuciem niepokoju, chłodem, który nagle wdarł się pod poły płaszcza, owijając się wokół ciała i sprawiając, że po nierównej linii kręgosłupa zsunęła się kawalkada tchórzliwego dreszczu. Choć nie zamknął oczu, usilnie próbując wpatrywać się w nieprzejednany mrok parku, zamiast zarysów majaczących w oddali drzew i wątłego szkicu zbliżającej się ku niemu sylwetki, przed oczami stawały obrazy wszystkich poprzednich, fizycznych scysji, które pozostawiały go przerażonego i bezbronnego na zimnych, brukowanych płytkach chodnika – z odległym widmem starego bólu, które wciąż majaczyło na granicy świadomości tępym, kłującym pulsowaniem, był pewien, że gdyby uderzyć go po raz kolejny, nie podniósłby się z powrotem na nogi, stał zatem w ciszy, która przedłużała się i rozciągała jak guma, stał z uszami nastrojonymi do wysłuchania kilku zbyt dobrze przyswojonych przez umysł wyzwisk, kilku strasznych gróźb i kilku pogardliwych parsknięć, będących preludium dla koszmaru, który miał dopiero się wydarzyć. Wtedy jednak, całkiem niespodziewanie, z ciemności wychynął tembr znajomego, kobiecego głosu.
– Amalia. – szepnął prawie niesłyszalnie, patrząc jak jej przyjacielskie lico wyłania się ze smolistego płótna nocy – musiał wyglądać groteskowo, stojąc naprzeciwko niej w plecami wciąż rozpaczliwie przylegającymi do zimnej, murowanej ściany, twarzą tak pobladłą, że zanim wargi nareszcie rozciągnęły się w subtelnym, przyjaznym uśmiechu, przypominał ducha majaczącego pośród nawiedzonych sieni miasta. – Tak, tak, przepraszam, myślałem, że… myślałem, że jesteś kimś innym. – wydobył ze ściśniętego gardła spłachcie nerwowych wyjaśnień, teraz dopiero, ostudzony jej obecnością, zawieszając wzrok na zatartych w mroku rysach znajomego lica – Amalia nie zmieniła się prawie wcale, jej usta wciąż układały się w ten sam, łagodny wyraz, a włosy opadały miękką kaskadą na ramiona, być może tylko brąz spojrzenia zasnuł się mgłą niepokojącego smutku, tego nie mógł jednak stwierdzić na pewno, ciemne tęczówki niknęły wszak w zmroku, zlewając się z czarnymi monetami źrenic. – Szukam tylko mojego kota.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Amalia Stjernen
Re: 10.11.2000 – Park wschodni – F. Baantjer & A. Stjernen Czw 29 Lip - 11:24
Amalia StjernenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : prezenterka radiowa/cukiernik amator (po godzinach)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łabędź
Atuty : krytyk (I), złotousty (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Amalia pamiętała do dnia dzisiejszego jak rozmawiali na różne tematy i starali się wspierać w różnych sprawach. Ich relacja była ciepła, bliska. Brakowało jej tego, ale to nie ona się odsunęła. Norweżka nigdy nie zapomniała o przyjacielu, na którym mogła polegać. Czasami życie obfitowało w niespodzianki, niekoniecznie te dobre i nawet ludzie, którzy byli sobie bliscy, w jakiś sposób się od siebie oddalali. Amalia nie naciskała, wierzyła, że może kiedyś coś się odmieni i znów na siebie wpadną, jak teraz.
Wyciągnęła dłoń w jego kierunku i powiedziała łagodnie, jak zawsze:
- Nic się nie stało – zapewniła. - Mam nadzieję, że to dobrze, że jednak to ja, a nie ktoś inny – uśmiechnęła się niepewnie. Chciała, by poczuł się pewniej, swobodniej. Może i marna była z niej ochrona, ale dzięki towarzystwie mógł poczuć się nieco lepiej.
- Wiem, że okoliczności nie są najlepsze, ale… - zanim dokończyła, dotknęła w końcu jego ramienia. Chciała mu dodać otuchy, bo widać było, jak niepewnie się czuje.
- Cieszę się, że cię widzę, naprawdę – Amalia była szczera. Nie lubiła kłamać i kręcić. Chociaż jej zawód był taki, a nie inny i czasem trzeba było być pewnym siebie i niekoniecznie uczciwym, ona robiła wszystko, by nie zatracić w tym wszystkim siebie.
Kiedy usłyszała jego odpowiedź, pokiwała głową.
- Może poszukamy go razem? - zaproponowała trochę niepewnie. - Nie wiem jak tobie, ale mnie przyda się dzisiaj towarzystwo – była smutna, co było nazbyt widoczne, a jednak widok dawno nie widzianego towarzysza rozmów sprawił, że nieco się ożywiła. Lgnęła do ludzi, chociaż oni nie robili tego w drugą stronę. Jej jedynym sukcesem było powodzenie w pracy. To było lekarstwo na smutki, które nie odpuszczały. Może w tej chwili także znajdzie nieco ulgi, trwając przy nim, pomagając mu i może rozmawiając, o ile nie wybrałby milczenia. Czasami cisza też była dobra.
- Gdzie już szukałeś? - zapytała, podtrzymując temat zwierzaka. - Spacer dobrze mi zrobi, a skoro mogę przy okazji zrobić coś dobrego… - znów umilkła. Nie do końca wiedziała jak rozmawiać. Chciała zapytać o tak wiele rzeczy, ale nie wiedziała, czy to właściwe. Może nie chciał z nią pomówić? Miała nadzieję, że nie było tak źle.
- Chodźmy, będzie nam cieplej – to był już jakiś argument. Listopad nie był najmilszą porą, dobrze było nie stać w jednym miejscu zbyt długo. - To ciekawe, że spotykamy się akurat w takim miejscu i o takiej porze – chciała go zagadnąć. Potrzebowała kontaktu.
Wyciągnęła dłoń w jego kierunku i powiedziała łagodnie, jak zawsze:
- Nic się nie stało – zapewniła. - Mam nadzieję, że to dobrze, że jednak to ja, a nie ktoś inny – uśmiechnęła się niepewnie. Chciała, by poczuł się pewniej, swobodniej. Może i marna była z niej ochrona, ale dzięki towarzystwie mógł poczuć się nieco lepiej.
- Wiem, że okoliczności nie są najlepsze, ale… - zanim dokończyła, dotknęła w końcu jego ramienia. Chciała mu dodać otuchy, bo widać było, jak niepewnie się czuje.
- Cieszę się, że cię widzę, naprawdę – Amalia była szczera. Nie lubiła kłamać i kręcić. Chociaż jej zawód był taki, a nie inny i czasem trzeba było być pewnym siebie i niekoniecznie uczciwym, ona robiła wszystko, by nie zatracić w tym wszystkim siebie.
Kiedy usłyszała jego odpowiedź, pokiwała głową.
- Może poszukamy go razem? - zaproponowała trochę niepewnie. - Nie wiem jak tobie, ale mnie przyda się dzisiaj towarzystwo – była smutna, co było nazbyt widoczne, a jednak widok dawno nie widzianego towarzysza rozmów sprawił, że nieco się ożywiła. Lgnęła do ludzi, chociaż oni nie robili tego w drugą stronę. Jej jedynym sukcesem było powodzenie w pracy. To było lekarstwo na smutki, które nie odpuszczały. Może w tej chwili także znajdzie nieco ulgi, trwając przy nim, pomagając mu i może rozmawiając, o ile nie wybrałby milczenia. Czasami cisza też była dobra.
- Gdzie już szukałeś? - zapytała, podtrzymując temat zwierzaka. - Spacer dobrze mi zrobi, a skoro mogę przy okazji zrobić coś dobrego… - znów umilkła. Nie do końca wiedziała jak rozmawiać. Chciała zapytać o tak wiele rzeczy, ale nie wiedziała, czy to właściwe. Może nie chciał z nią pomówić? Miała nadzieję, że nie było tak źle.
- Chodźmy, będzie nam cieplej – to był już jakiś argument. Listopad nie był najmilszą porą, dobrze było nie stać w jednym miejscu zbyt długo. - To ciekawe, że spotykamy się akurat w takim miejscu i o takiej porze – chciała go zagadnąć. Potrzebowała kontaktu.
Folke Baantjer
Re: 10.11.2000 – Park wschodni – F. Baantjer & A. Stjernen Wto 3 Sie - 19:19
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Czuł się winny, że o niej zapomniał, że wszystko, co w jakiś sposób związane z Gunnarem zepchnął ku ciemnej piwnicy swego umysłu, zaścielonego pajęczyną schowka wspomnień, które, wyżynając się w jałową fakturę świadomości, były w jakiś sposób bolesne, zaklinowane na pojedynczej myśli, trzymające ją zębami jak terier. Mimo że błąd ten szarpał nerwowo za rękaw sumienia, Folke odwzajemnił niepewny cień uśmiechu, gotowy zdobyć się na krótkie skinięcie głową, lecz niewiele ponad to – pod warstwą ubrań wciąż ukrywał ślady zielonkawych, pożółkłych siniaków, schodzących z wrażliwego płótna skóry jak wyjątkowo oporna farba, pigment wsiąkający w lniane, malarskie włókno; nie chciał pamiętać tego strachu, który chwilę temu odrodził się na nowo, z wdzięcznością przystał zatem na ofiarowane mu towarzystwo.
– Posłuchaj, Amalia… – zaczął, lecz zawahał się, drgnął odruchowo, gdy delikatna, kobieca dłoń zatrzymała się czule na jego ramieniu. – Przepraszam, że tak wyszło, nie sądziłem, że… że mój brat mógłby zniknąć w ten sposób, nie wiedziałem, że wyjedzie bez słowa. – niewyartykułowane myśli utknęły mu w krtani, zbyt gęste, by cofnąć je z powrotem. – Chyba po prostu nie byłem gotowy, żeby przyznać się do tego, że mógłby już nie wrócić… do mnie, do nas. Nie chciałem dopuszczać tej myśli do świadomości, nie chciałem wypowiadać jej na głos, bo to sprawiłoby... sprawiłoby, że niepodważalnie stałaby się prawdziwa. – nerwowe, kiepskie słowa wytłumaczenia wypełniły ciszę, która owinęła ich ciepłym kokonem reminiscencji – wspomnień mdłych w swej słodyczy, pozostawiających po sobie cierpkość i gorycz, jak pudrowane, lukrecjowe cukierki, z trudem rozgryzane pomiędzy zębami i przełykane w dół wyschniętego gardła. Westchnął, odrywając wzrok od własnych dłoni, przenosząc go na rachityczne sylwetki majaczących w parku drzew, po czym nareszcie, z lekkim opóźnieniem, zatrzymując zieleń tęczówek na twarzy Amalii, ze skruchą, lecz również z troską, zardzewiałym, nadwątlonym czasem faworem – teraz, kiedy stanęli naprzeciw siebie w zakrytej mrokiem uliczce, zdał sobie sprawę, jak bardzo brakowało mu jej życzliwej obecności, ciepłego ramienia podtrzymującego wsparciem jego toczone chorobą ciało.
– Nie pisał do ciebie? – spytał zaraz ściszonym głosem, a przez tembr jego głosu przedarła się nić nadziei, tak cienka i słaba, że zdawała się raptem zaginąć w ciemności, rozpłynąć się w powietrzu, niezdolna zszyć niedbałą fastrygą jego rozwichrzonych emocji. Dawno nie myślał o Gunnarze, akceptując jego odejście tak, jak w końcu akceptuje się ucieczkę ukochanego zwierzęcia – jego listy, niegdyś wysyłane regularnie, ginęły, gnane wichrami świata lub wracały z powrotem, zalegając na parapecie, skąd obawiał się ich ruszyć, jak gdyby sądził, że skruszą się w jego dłoniach. Niekiedy, późnymi wieczorami, wciąż plamił pożółkłe kartki atramentem, zamiast powierzyć je niecierpliwej, złocistorudej wiewiórce, chował je jednak do płytkiej szuflady biurka; wyznania zapomniane, skrzętnie zamknięte na klucz.
Na propozycję przyjaciółki, skinął głową, nareszcie odrywając przemarznięte plecy od murowanej fasady niewysokiej kamienicy, odwzajemniając się jej odważniejszym, szerszym uśmiechem, który chwilowo rozświetlił bladość jego twarzy iskrą skrywanej w sercu emocjonalności.
– Przeszedłem dookoła bloku, potem kawałek wzdłuż parku. – odpowiedział, oglądając się za siebie, ruchem głowy wskazując na krótką ścieżkę, która przy czwartej latarni zakręcała w lewo, gdzie piaszczysta, udeptana alejka przechodziła w brukowaną arterię miasta. – Zawsze zjawiał się przed zmrokiem, nie wiem co się stało, najwyraźniej nawet on nie wróci z własnej woli. – dodał, a lewy kącik ust drgnął smutno, przysłaniając lico płachtą ulotnej, zmartwionej konsternacji. Ośmielony zachętą, ruszył zaraz powoli do przodu, a drobne kamyczki nierównej drogi zaszemrały cicho pod podeszwami jego butów.
– Wszechświat najwyraźniej nie mógł znieść naszego niezdecydowania. – po chwili milczenia odpowiedział w końcu na jej spostrzeżenie, unosząc głowę i pozwalając, by w lineaturę fizjonomii wkradł się nieśmiały chochlik przyjacielskiej żartobliwości. – Opowiedz mi lepiej co u ciebie, nadal pracujesz w radiu?
– Posłuchaj, Amalia… – zaczął, lecz zawahał się, drgnął odruchowo, gdy delikatna, kobieca dłoń zatrzymała się czule na jego ramieniu. – Przepraszam, że tak wyszło, nie sądziłem, że… że mój brat mógłby zniknąć w ten sposób, nie wiedziałem, że wyjedzie bez słowa. – niewyartykułowane myśli utknęły mu w krtani, zbyt gęste, by cofnąć je z powrotem. – Chyba po prostu nie byłem gotowy, żeby przyznać się do tego, że mógłby już nie wrócić… do mnie, do nas. Nie chciałem dopuszczać tej myśli do świadomości, nie chciałem wypowiadać jej na głos, bo to sprawiłoby... sprawiłoby, że niepodważalnie stałaby się prawdziwa. – nerwowe, kiepskie słowa wytłumaczenia wypełniły ciszę, która owinęła ich ciepłym kokonem reminiscencji – wspomnień mdłych w swej słodyczy, pozostawiających po sobie cierpkość i gorycz, jak pudrowane, lukrecjowe cukierki, z trudem rozgryzane pomiędzy zębami i przełykane w dół wyschniętego gardła. Westchnął, odrywając wzrok od własnych dłoni, przenosząc go na rachityczne sylwetki majaczących w parku drzew, po czym nareszcie, z lekkim opóźnieniem, zatrzymując zieleń tęczówek na twarzy Amalii, ze skruchą, lecz również z troską, zardzewiałym, nadwątlonym czasem faworem – teraz, kiedy stanęli naprzeciw siebie w zakrytej mrokiem uliczce, zdał sobie sprawę, jak bardzo brakowało mu jej życzliwej obecności, ciepłego ramienia podtrzymującego wsparciem jego toczone chorobą ciało.
– Nie pisał do ciebie? – spytał zaraz ściszonym głosem, a przez tembr jego głosu przedarła się nić nadziei, tak cienka i słaba, że zdawała się raptem zaginąć w ciemności, rozpłynąć się w powietrzu, niezdolna zszyć niedbałą fastrygą jego rozwichrzonych emocji. Dawno nie myślał o Gunnarze, akceptując jego odejście tak, jak w końcu akceptuje się ucieczkę ukochanego zwierzęcia – jego listy, niegdyś wysyłane regularnie, ginęły, gnane wichrami świata lub wracały z powrotem, zalegając na parapecie, skąd obawiał się ich ruszyć, jak gdyby sądził, że skruszą się w jego dłoniach. Niekiedy, późnymi wieczorami, wciąż plamił pożółkłe kartki atramentem, zamiast powierzyć je niecierpliwej, złocistorudej wiewiórce, chował je jednak do płytkiej szuflady biurka; wyznania zapomniane, skrzętnie zamknięte na klucz.
Na propozycję przyjaciółki, skinął głową, nareszcie odrywając przemarznięte plecy od murowanej fasady niewysokiej kamienicy, odwzajemniając się jej odważniejszym, szerszym uśmiechem, który chwilowo rozświetlił bladość jego twarzy iskrą skrywanej w sercu emocjonalności.
– Przeszedłem dookoła bloku, potem kawałek wzdłuż parku. – odpowiedział, oglądając się za siebie, ruchem głowy wskazując na krótką ścieżkę, która przy czwartej latarni zakręcała w lewo, gdzie piaszczysta, udeptana alejka przechodziła w brukowaną arterię miasta. – Zawsze zjawiał się przed zmrokiem, nie wiem co się stało, najwyraźniej nawet on nie wróci z własnej woli. – dodał, a lewy kącik ust drgnął smutno, przysłaniając lico płachtą ulotnej, zmartwionej konsternacji. Ośmielony zachętą, ruszył zaraz powoli do przodu, a drobne kamyczki nierównej drogi zaszemrały cicho pod podeszwami jego butów.
– Wszechświat najwyraźniej nie mógł znieść naszego niezdecydowania. – po chwili milczenia odpowiedział w końcu na jej spostrzeżenie, unosząc głowę i pozwalając, by w lineaturę fizjonomii wkradł się nieśmiały chochlik przyjacielskiej żartobliwości. – Opowiedz mi lepiej co u ciebie, nadal pracujesz w radiu?
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Amalia Stjernen
Re: 10.11.2000 – Park wschodni – F. Baantjer & A. Stjernen Sro 4 Sie - 12:24
Amalia StjernenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : prezenterka radiowa/cukiernik amator (po godzinach)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łabędź
Atuty : krytyk (I), złotousty (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Amalia wysłuchała słów dawnego towarzysza i z cierpliwością tak sobie właściwą nie przerywała, tylko szukała słów, które mogą paść w odpowiedzi. Czy było jej przykro, że ich znajomość urwała się tak nagle? Tak, ale ona nie potrafiła chować w sobie urazy. Po prostu. Losy każdego człowieka były różne, czasem się splatały z innymi, czasem rozłączały i przez jakiś czas biegły daleko od siebie. Takie było życie. Panna Stjernen nigdy nie miała nikomu za złe, że coś działo się inaczej, niż by chciała. Tak było i w tym przypadku. Bardzo ceniła sobie jego towarzystwo. Wyszło jak wyszło, ale mimo wszystko nie czuła złości, jedynie smutek.
- W porządku, naprawdę – powiedziała łagodnie. Cała Amalia. - Nie jesteśmy w stanie panować nad wszystkim. Życie już takie jest, że zaskakuje nas w najmniej oczekiwanym momencie. Jest dobrze i nagle coś się psuje. Ale zostaje mieć nadzieję, że będzie znowu dobrze. Chociaż trochę – ona zawsze trzymała się tego i pozwalało jej to jakoś żyć. Nie była silna, a jedynie powtarzała sobie, że naprawdę potrafi przeżyć kolejny dzień i następny i tak dalej. Trzymała się tego, co sprawiało, że dawała radę. I wierzyła, o tak. Zawsze.
Niestety ufność nie zawsze spotykała się z nagrodą. Kiedy padło krótkie, ale treściwe pytanie, na chwilę w jej twarzy odbił się smutek. Wspomnienie dawnych dni wróciło jak żywe, ale cisza, która nastąpiła po jakimś czasie i niestety trwała po dziś dzień, sprawiały, że kobieta odczuwała to boleśnie. Mocne więzy przyjaźni, która miała trwać na zawsze, okazały się nie tak silne. Jednak Amalia nigdy nie przekreśliła tego, co było. Patrzyła naprzód, nawet jeśli przyszłość nie wyglądała obiecująco. Zostały jej wspomnienia, które pielęgnowała w swoim umyśle.
- Nie – to słowo musiało w końcu paść na głos. Wolała go nie wymawiać, ale musiała. Chciała, żeby było inaczej. By było jak dawniej, ale nie było. Wiele z jej kontaktów po prostu się urwało. Nawet te, które pozornie były nie do ruszenia. Wiele razy zastanawiała się, co też działo się z przyjaciółmi, o niektórych nawet słyszała, ale wydawali się być tak odlegli od niej, jak gwiazdy na niebie.
Gdy Folke zdecydował się podjąć współpracę i przyjął propozycję wspólnych poszukiwań, Amalia wyraźnie się ożywiła. Można by pomyśleć, że nic się nie stało, że nie urwał im się kontakt i spotkali się po kilku dniach, jak gdyby nigdy nic. Ale według Norweżki lepiej było cieszyć się chwilą, a nie wypominać tego, co się działo wcześniej.
- Znajdziemy go – postanowiła nawet nie ruszyć się z miejsca, zanim kot się nie znajdzie. Wytrzyma chłód, bo teraz ogrzewał ją płomień przyjaźni, która kiedyś nawiązana, mogła znów się zatlić. Wciągnęła więc zimne powietrze w płuca i powiedziała:
- Pójdziemy tam – wskazała odpowiedni kierunek. I ruszyli przed siebie. W towarzystwie czuła się bezpieczniej, pewniej i nie obawiała się chodzić o tej porze po parku. Nie była sama. To było pocieszające.
- Cieszę się z tego spotkania. Może wolałabym milsze okoliczności, ale jestem rada z tego, co mam – jak zawsze. Jeśli ktoś mógł doceniać nawet najmniejsze dary od losu, to była to ona.
- Mam nadzieję, że… - powiedziała nieśmiało - … znowu będziemy mogli rozmawiać jak dawniej – co miała poradzić na to, że wspomnienia odżyły.
Kiedy zapytał o pracę, pozwoliła sobie na uśmiech.
- Tak, to chyba jedyne, co mi w życiu wychodzi – przyznała. - Przez jakiś czas czuję radość i siłę do życia. Pozytywna energia dosłownie przeze mnie przepływa. Jestem dość dziwną i skomplikowaną naturą, bo z jednej strony jestem chodzącym przykładem depresji, a z drugiej jakoś trzymam się życia poprzez pracę. Ona daje mi poczucie posiadania celu i sensu – był jeszcze Eitri, który zasiał w niej ziarno nadziei. Jakaś iskierka zapłonęła i starała się widzieć ją w każdej sytuacji. Nawet największa ciemność nie mogła jej pochłonąć. Trzymała się tego usilnie i nie pozwalała jej zgasnąć.
I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie i to, że wszystko miało jakiś sens? Nic nie działo się bez przyczyny.
- Nie spisuj nikogo na straty, cuda zdarzają się co dzień– wyrwało jej się jedno z ulubionych powiedzeń. - Chyba mogę znów powiedzieć, że prawdziwość tych słów jest porażająca. Ostatnio spotykają mnie cuda, jednego doświadczam dzisiaj. Bogowie są łaskawi, oby czuwali nad tymi, którzy je sprawiają.
- W porządku, naprawdę – powiedziała łagodnie. Cała Amalia. - Nie jesteśmy w stanie panować nad wszystkim. Życie już takie jest, że zaskakuje nas w najmniej oczekiwanym momencie. Jest dobrze i nagle coś się psuje. Ale zostaje mieć nadzieję, że będzie znowu dobrze. Chociaż trochę – ona zawsze trzymała się tego i pozwalało jej to jakoś żyć. Nie była silna, a jedynie powtarzała sobie, że naprawdę potrafi przeżyć kolejny dzień i następny i tak dalej. Trzymała się tego, co sprawiało, że dawała radę. I wierzyła, o tak. Zawsze.
Niestety ufność nie zawsze spotykała się z nagrodą. Kiedy padło krótkie, ale treściwe pytanie, na chwilę w jej twarzy odbił się smutek. Wspomnienie dawnych dni wróciło jak żywe, ale cisza, która nastąpiła po jakimś czasie i niestety trwała po dziś dzień, sprawiały, że kobieta odczuwała to boleśnie. Mocne więzy przyjaźni, która miała trwać na zawsze, okazały się nie tak silne. Jednak Amalia nigdy nie przekreśliła tego, co było. Patrzyła naprzód, nawet jeśli przyszłość nie wyglądała obiecująco. Zostały jej wspomnienia, które pielęgnowała w swoim umyśle.
- Nie – to słowo musiało w końcu paść na głos. Wolała go nie wymawiać, ale musiała. Chciała, żeby było inaczej. By było jak dawniej, ale nie było. Wiele z jej kontaktów po prostu się urwało. Nawet te, które pozornie były nie do ruszenia. Wiele razy zastanawiała się, co też działo się z przyjaciółmi, o niektórych nawet słyszała, ale wydawali się być tak odlegli od niej, jak gwiazdy na niebie.
Gdy Folke zdecydował się podjąć współpracę i przyjął propozycję wspólnych poszukiwań, Amalia wyraźnie się ożywiła. Można by pomyśleć, że nic się nie stało, że nie urwał im się kontakt i spotkali się po kilku dniach, jak gdyby nigdy nic. Ale według Norweżki lepiej było cieszyć się chwilą, a nie wypominać tego, co się działo wcześniej.
- Znajdziemy go – postanowiła nawet nie ruszyć się z miejsca, zanim kot się nie znajdzie. Wytrzyma chłód, bo teraz ogrzewał ją płomień przyjaźni, która kiedyś nawiązana, mogła znów się zatlić. Wciągnęła więc zimne powietrze w płuca i powiedziała:
- Pójdziemy tam – wskazała odpowiedni kierunek. I ruszyli przed siebie. W towarzystwie czuła się bezpieczniej, pewniej i nie obawiała się chodzić o tej porze po parku. Nie była sama. To było pocieszające.
- Cieszę się z tego spotkania. Może wolałabym milsze okoliczności, ale jestem rada z tego, co mam – jak zawsze. Jeśli ktoś mógł doceniać nawet najmniejsze dary od losu, to była to ona.
- Mam nadzieję, że… - powiedziała nieśmiało - … znowu będziemy mogli rozmawiać jak dawniej – co miała poradzić na to, że wspomnienia odżyły.
Kiedy zapytał o pracę, pozwoliła sobie na uśmiech.
- Tak, to chyba jedyne, co mi w życiu wychodzi – przyznała. - Przez jakiś czas czuję radość i siłę do życia. Pozytywna energia dosłownie przeze mnie przepływa. Jestem dość dziwną i skomplikowaną naturą, bo z jednej strony jestem chodzącym przykładem depresji, a z drugiej jakoś trzymam się życia poprzez pracę. Ona daje mi poczucie posiadania celu i sensu – był jeszcze Eitri, który zasiał w niej ziarno nadziei. Jakaś iskierka zapłonęła i starała się widzieć ją w każdej sytuacji. Nawet największa ciemność nie mogła jej pochłonąć. Trzymała się tego usilnie i nie pozwalała jej zgasnąć.
I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie i to, że wszystko miało jakiś sens? Nic nie działo się bez przyczyny.
- Nie spisuj nikogo na straty, cuda zdarzają się co dzień– wyrwało jej się jedno z ulubionych powiedzeń. - Chyba mogę znów powiedzieć, że prawdziwość tych słów jest porażająca. Ostatnio spotykają mnie cuda, jednego doświadczam dzisiaj. Bogowie są łaskawi, oby czuwali nad tymi, którzy je sprawiają.
Folke Baantjer
Re: 10.11.2000 – Park wschodni – F. Baantjer & A. Stjernen Pon 9 Sie - 14:11
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Pożałował zadanego pytania już w chwili, w której zabarwiona niepewnością artykulacja opuściła posiniałe chłodem usta, zastygając w dzielącej ich przestrzeni, wypełniając ją wątłym poczuciem obawy, która zsunęła się po uwypuklonych koralach kręgosłupa – znał odpowiedź jeszcze zanim Amalia zdecydowała się jej udzielić, przeczuwał ją z niezawodnym instynktem, z jakim prognozuje się niekiedy gorączkę jeszcze zanim ta rozpali pulsujące wnętrze skroni. Gunnar wyjechał, pozostawiając ich bez słowa, rozpływając się w powietrzu, niby przegnana wiatrem mgła, biała para oddechu opuszczająca przemarznięte płuca, papierosowy dym unoszący się wąską, szarą strugą z roziskrzonego, złotego oczka – siła wspomnień nakazujących sądzić, że wciąż żył, zdrowy i pozbawiony zmartwień, osładzała cierpkość podobnych presumpcji, mimo to, ilekroć spoglądał w stroskane, skostniałe niepokojem oczy Helene, odnosił wrażenie, że straciła nie tego syna, którego gotowa byłaby poświęcić i nie miał jej tego za złe; Gunnar był dobrym człowiekiem, znacznie lepszym od niego, a jego nagłe, niespodziewane zniknięcie musiało mieć jakąś istotną, możliwą do wytłumaczenia przyczynę, której w swym małodusznym karcerze myśli Folke nie był jednak w stanie zrozumieć.
Niezdolny do słownego pocieszenia ani jej, ani samego siebie, pokiwał tylko ostrożnie głową, przełykając ciężką, nieprzyjemną gulę, która stanęła mu w gardle, rozbudzając hibernujące w piersi zwierzę wrodzonej przezorności, uważnego rozmysłu, z jakim nakazywał sobie opanowanie zawsze wówczas, kiedy świat wokoło zdawał się nakrywać szarością pesymistycznych barw – bezlitośnie wyrywał z serca chwasty nadziei, ilekroć próbowały podstępnie się zagnieździć, wedrzeć swe złośliwe korzenie w grząski grunt ustawicznego spokoju, emocjonalnej inercji, do której coraz trudniej było mu się przymusić. Zima bez wspierającej obecności brata była chłodniejsza, dzień, nierozświetlony jasnymi promieniami uśmiechu, dłuższy i bardziej ponury, mimo to jego brak, wypchnięty na tyły myślowej piwnicy, stosunkowo szybko wpisał się w rutynę codzienności – napawającą strachem teraźniejszość, w karcerze której czuł się jak zapomniany list włożony między kartki oddanej na makulaturę książki, stary rachunek blaknący w kieszeni jesiennego płaszcza, przewodnik po nieistniejących miejscach duszy, ciasnych i narzuconych, jak szaniec, na wrażliwą fakturę umysłu. Nieśmiało, z nerwową dyskretnością odnajdywał swe kwiatki szczęśliwości gdzie indziej, choć nauczony doświadczeniem nakazywał sobie przeczuwać, że nawet one – przypadkowe spotkanie z Amalią, wspierające ramiona Bertrama, listy pisane dłonią Heddy – były cienkie i ulotne, gotowe rozkruszyć się jak stearyna, gdy tylko bogowie zdadzą sobie sprawę, że na nie nie zasługiwał.
Znajdziemy go, rozniecone bladym płomieniem wśród otaczającej ich ciemności wieczoru, znajdziemy go – kota, Gunnara, sens ponurych, melancholijnych spacerów, które kładły na karku jarzmo potencjalnego niebezpieczeństwa. Znów pokiwał głową, rozprostowując skostniałe chłodem palce, pocierając je dłonią i ruszając do przodu wolnym krokiem, ramię w ramię z przyjaciółką, z oczami zmrużonymi, by uważnym spojrzeniem przedrzeć się przez melasę nieprzerzedzonego mroku.
– Tak – odparł w końcu, czując, że niewypowiedziane słowa poczynały zasychać mu w gardle – ja też mam nadzieję, że będziemy jeszcze w stanie… to wszystko naprawić. – słaby, choć przyjacielski uśmiech przeciął jego pobladłe lico, na chwilę rozświetlając je szczerą życzliwością, uprzejmym zrozumieniem, nakazującym nie pytać, dlaczego Stjernen spacerowała tak późną porą, dlaczego nie bała się czyhających wśród meandrów miasta nieszczęść lub też – dlaczego postanowiła je ignorować. – To dobrze, że się spełniasz. Zawsze uważałam, że byłaś znakomita we wszystkim, co robiłaś, w przyjaźni z Gunnarem… w naszej przyjaźni. Helene kiedyś powiedziała mi, że być może nie powinienem ufać ci w ten sposób, wiesz… ze względu na twój zawód, media nie przepadały za mną w tym okresie. – odparł i skrzywił się lekko, jak gdyby wspomnienie to wywołało w nim rzeczywisty dreszcz niechęci. – Ale jak mógłbym? Jesteś najżyczliwszą osobą jaką znam. – uśmiechnął się ciepło, obdarzając ją krótkim spojrzeniem, po czym na ponów przenosząc wzrok na krętość grzechoczącej im pod stopami ścieżki, drobnych, żwirowych kamyczków szemrzących cicho pod naciskiem podeszw. Dopiero na kolejne słowa kobiety grymas jego radości posmutniał nieco, przesuwając się, jak szara chmura, bo błękitnym firmamencie twarzy.
– To ładne słowa – skwitował ostrożnie, poprawiając kołnierz płaszcza, gdy chłodny podmuch zimowego wiatru wdarł się pod jego rozpięte poły. – Ale obawiam się, że bogowie nie mają dla mnie zbyt wiele sympatii. – ledwie przeświadczenie to wydostało się z obłaskawionego instrumentu krtani, liście niewysokiego, przydrożnego krzaka zaszeleściły nagłym poruszeniem, wpierw przypominającym dzieło figlarnego wiatru, zaraz spomiędzy roślinności wydobyło się jednak nieśmiałe miauknięcie, znajomy, zwierzęcy pomruk.
– Tartuffe. – imię kocura wywołało jego bury łeb, który jako pierwszy wysunął się z zarośli, podążony zaraz przez resztę ciała, które, pomimo sędziwego wieku, wygięło się w młodzieńczej gotowości, zwinnym susem wskakując w otwarte ramiona, w ostatniej chwili zdolne pochwycić go w locie. – Cóż – odparł z uśmiechem, drapiąc kota czule za uszami i odwracając się w stronę Amalii – twoja dobra passa przeszła najwyraźniej również i na mnie.
Niezdolny do słownego pocieszenia ani jej, ani samego siebie, pokiwał tylko ostrożnie głową, przełykając ciężką, nieprzyjemną gulę, która stanęła mu w gardle, rozbudzając hibernujące w piersi zwierzę wrodzonej przezorności, uważnego rozmysłu, z jakim nakazywał sobie opanowanie zawsze wówczas, kiedy świat wokoło zdawał się nakrywać szarością pesymistycznych barw – bezlitośnie wyrywał z serca chwasty nadziei, ilekroć próbowały podstępnie się zagnieździć, wedrzeć swe złośliwe korzenie w grząski grunt ustawicznego spokoju, emocjonalnej inercji, do której coraz trudniej było mu się przymusić. Zima bez wspierającej obecności brata była chłodniejsza, dzień, nierozświetlony jasnymi promieniami uśmiechu, dłuższy i bardziej ponury, mimo to jego brak, wypchnięty na tyły myślowej piwnicy, stosunkowo szybko wpisał się w rutynę codzienności – napawającą strachem teraźniejszość, w karcerze której czuł się jak zapomniany list włożony między kartki oddanej na makulaturę książki, stary rachunek blaknący w kieszeni jesiennego płaszcza, przewodnik po nieistniejących miejscach duszy, ciasnych i narzuconych, jak szaniec, na wrażliwą fakturę umysłu. Nieśmiało, z nerwową dyskretnością odnajdywał swe kwiatki szczęśliwości gdzie indziej, choć nauczony doświadczeniem nakazywał sobie przeczuwać, że nawet one – przypadkowe spotkanie z Amalią, wspierające ramiona Bertrama, listy pisane dłonią Heddy – były cienkie i ulotne, gotowe rozkruszyć się jak stearyna, gdy tylko bogowie zdadzą sobie sprawę, że na nie nie zasługiwał.
Znajdziemy go, rozniecone bladym płomieniem wśród otaczającej ich ciemności wieczoru, znajdziemy go – kota, Gunnara, sens ponurych, melancholijnych spacerów, które kładły na karku jarzmo potencjalnego niebezpieczeństwa. Znów pokiwał głową, rozprostowując skostniałe chłodem palce, pocierając je dłonią i ruszając do przodu wolnym krokiem, ramię w ramię z przyjaciółką, z oczami zmrużonymi, by uważnym spojrzeniem przedrzeć się przez melasę nieprzerzedzonego mroku.
– Tak – odparł w końcu, czując, że niewypowiedziane słowa poczynały zasychać mu w gardle – ja też mam nadzieję, że będziemy jeszcze w stanie… to wszystko naprawić. – słaby, choć przyjacielski uśmiech przeciął jego pobladłe lico, na chwilę rozświetlając je szczerą życzliwością, uprzejmym zrozumieniem, nakazującym nie pytać, dlaczego Stjernen spacerowała tak późną porą, dlaczego nie bała się czyhających wśród meandrów miasta nieszczęść lub też – dlaczego postanowiła je ignorować. – To dobrze, że się spełniasz. Zawsze uważałam, że byłaś znakomita we wszystkim, co robiłaś, w przyjaźni z Gunnarem… w naszej przyjaźni. Helene kiedyś powiedziała mi, że być może nie powinienem ufać ci w ten sposób, wiesz… ze względu na twój zawód, media nie przepadały za mną w tym okresie. – odparł i skrzywił się lekko, jak gdyby wspomnienie to wywołało w nim rzeczywisty dreszcz niechęci. – Ale jak mógłbym? Jesteś najżyczliwszą osobą jaką znam. – uśmiechnął się ciepło, obdarzając ją krótkim spojrzeniem, po czym na ponów przenosząc wzrok na krętość grzechoczącej im pod stopami ścieżki, drobnych, żwirowych kamyczków szemrzących cicho pod naciskiem podeszw. Dopiero na kolejne słowa kobiety grymas jego radości posmutniał nieco, przesuwając się, jak szara chmura, bo błękitnym firmamencie twarzy.
– To ładne słowa – skwitował ostrożnie, poprawiając kołnierz płaszcza, gdy chłodny podmuch zimowego wiatru wdarł się pod jego rozpięte poły. – Ale obawiam się, że bogowie nie mają dla mnie zbyt wiele sympatii. – ledwie przeświadczenie to wydostało się z obłaskawionego instrumentu krtani, liście niewysokiego, przydrożnego krzaka zaszeleściły nagłym poruszeniem, wpierw przypominającym dzieło figlarnego wiatru, zaraz spomiędzy roślinności wydobyło się jednak nieśmiałe miauknięcie, znajomy, zwierzęcy pomruk.
– Tartuffe. – imię kocura wywołało jego bury łeb, który jako pierwszy wysunął się z zarośli, podążony zaraz przez resztę ciała, które, pomimo sędziwego wieku, wygięło się w młodzieńczej gotowości, zwinnym susem wskakując w otwarte ramiona, w ostatniej chwili zdolne pochwycić go w locie. – Cóż – odparł z uśmiechem, drapiąc kota czule za uszami i odwracając się w stronę Amalii – twoja dobra passa przeszła najwyraźniej również i na mnie.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Amalia Stjernen
Re: 10.11.2000 – Park wschodni – F. Baantjer & A. Stjernen Wto 10 Sie - 10:42
Amalia StjernenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : prezenterka radiowa/cukiernik amator (po godzinach)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łabędź
Atuty : krytyk (I), złotousty (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Amalia wróciła pamięcią do dawnych dni, kiedy przyjaźń tryumfowała. Tak łatwo było się zatracić we wspomnieniach, ale jak trudno było znów powrócić do rzeczywistości. Miała kogoś, na kim mogła polegać, ale to się zmieniło. Ona mimo to nigdy nie straciła nadziei. Nie przekreślała tego, co było i zawsze wierzyła, że coś może się zmienić. Potrzebowała wsparcia, to prawda. W jej życiu nigdy nic nie było tak proste, jakby się wydawało. Przepełniał ją ból i wieczna żałoba. Było naprawdę ciężko, ale nie mogła przestać patrzeć w przyszłość. Przecież zawsze działo się coś dobrego, nawet najmniejsze wydarzenia, takie naprawdę maleńkie składały się na piękny obraz, który cieszył oko i sprawiał, że świat nie był aż taki szary. Po prostu małe rzeczy ją radowały. Czasami od takich drobnych kroków przechodziło się do czegoś większego. Początki jak i powroty często były niepozorne.
- Na pewno – powiedziała z uśmiechem, który wyrażał więcej niż słowa. Widać było, że miała nadzieję i ufała temu całym sercem. Wierzyła w przyjaciela, bo nigdy nie spisała go na straty.
Kiedy usłyszała o zaufaniu i jej pracy, niezrażona odparła:
- Znasz mnie i wiesz, że nie łączę życia prywatnego z zawodowym. Dziennikarką jestem wyłącznie w pracy, kiedy zamykam drzwi i wychodzę z rozgłośni, po prostu staję się kimś innym. A zresztą, przecież prowadzę poranny program, w którym liczy się głównie rozrywka i dobry nastrój. Nie biegam za sensacjami, po prostu zbieram wiadomości i ciekawostki. Nie potrafię chyba już jak za czasów praktyki chodzić za kimś i robić wszystko, by dowiedzieć się czegoś ważnego. Tak naprawdę to się zastanawiam, czy aby na pewno pasuję do tej pracy. Jestem zbyt łagodna – Amalia miała wiele wątpliwości, szczególnie ostatnimi czasy. Może powinna zmienić zawód i postarać się o pracę w bibliotece lub księgarni? Książki zawsze były jej najlepszymi towarzyszami w samotności. Ale radio to było coś innego. Ciężko pracowała na to, by się do niego dostać. Miała powód do uśmiechu, gdy zapewniała rozrywkę od rana swoim słuchaczom. Chciała ponad wszystko dawać radość innym ludziom. Poza tym nie wiedziała, czy coś jeszcze mogłoby jej sprawić taką satysfakcję zawodową.
- Dziękuję za miłe słowa – powiedziała szczerze ucieszona. Tak rzadko słyszała coś takiego, a naprawdę potrzebowała wsparcia. - Zależy mi na drugim człowieku, to wszystko. Nigdy nie potrafiłam postawić siebie wyżej od innych – tak było od zawsze. - I ciągle słyszę, że powinnam pomyśleć o sobie, ale ja nie wiem, czy umiem to zrobić – może przyjaciele mieli rację, ale ona nie wiedziała nawet jak się do tego zabrać. To było sprzeczne z jej naturą. Łatwo było ją przez to wykorzystać i oszukać.
- Nie bądź tego taki pewny – odpowiedziała na jego uwagę. - Wszystko może się szybko zmienić – zauważyła.
- Nie myśl o sobie źle, naprawdę. Masz wsparcie, a ja zawsze będę obok, jeśli tylko tego zechcesz – zapewniła. - Nie pozwolę, by nasza przyjaźń znowu ucierpiała. Możesz do mnie pisać, odwiedzać, możemy gdzieś wyjść razem, po prostu na to pozwól – sięgnęła do jego ręki i uścisnęła ją.
- Będzie dobrze – powiedziała cicho, ale z przekonaniem. Potem cofnęła rękę i ukryła dłonie w kieszeni płaszcza.
Wtedy też stało się to, na co czekali. Odnalazł się zaginiony zwierzak. Amalia znów się uśmiechnęła.
- No widzisz? - powiedziała wesoło. - Trochę wiary i są efekty – ona wiedziała, że nie tylko kot się znalazł. Odnalazła się także dawna przyjaźń, którą wydawałoby się, że można spisać na straty. Amalia cieszyła się jak dziecko z tego, że się spotkali. Czasem przypadek okazywał się przeznaczeniem. A jeśli nawet on się nie odezwie, ona zrobi to pierwsza. Znajdzie go, zupełnie jak tego zwierzaka. Po prostu zaufa bogom.
- Wiesz, czuję, że dzisiaj nie będę już taka przybita jak wcześniej. Chociaż raz zasnę spokojnie, bo naprawdę się cieszę z tego spotkania – wydawałoby się, że dla niej nie minęło aż tyle czasu. Może i tak było? Przecież w przyjaźni czas nie miał znaczenia. Czasem to właśnie on – czas – miał najwięcej do „powiedzenia”. Wystawiał na próbę, ale nagradzał tych cierpliwych.
- Może wejdziesz do mnie na coś ciepłego? - zapytała. - Tartuffe też jest mile widziany - zapewniła. Nie spodziewała się twierdzącej odpowiedzi, ale może... Było zimno, może akurat.
- Na pewno – powiedziała z uśmiechem, który wyrażał więcej niż słowa. Widać było, że miała nadzieję i ufała temu całym sercem. Wierzyła w przyjaciela, bo nigdy nie spisała go na straty.
Kiedy usłyszała o zaufaniu i jej pracy, niezrażona odparła:
- Znasz mnie i wiesz, że nie łączę życia prywatnego z zawodowym. Dziennikarką jestem wyłącznie w pracy, kiedy zamykam drzwi i wychodzę z rozgłośni, po prostu staję się kimś innym. A zresztą, przecież prowadzę poranny program, w którym liczy się głównie rozrywka i dobry nastrój. Nie biegam za sensacjami, po prostu zbieram wiadomości i ciekawostki. Nie potrafię chyba już jak za czasów praktyki chodzić za kimś i robić wszystko, by dowiedzieć się czegoś ważnego. Tak naprawdę to się zastanawiam, czy aby na pewno pasuję do tej pracy. Jestem zbyt łagodna – Amalia miała wiele wątpliwości, szczególnie ostatnimi czasy. Może powinna zmienić zawód i postarać się o pracę w bibliotece lub księgarni? Książki zawsze były jej najlepszymi towarzyszami w samotności. Ale radio to było coś innego. Ciężko pracowała na to, by się do niego dostać. Miała powód do uśmiechu, gdy zapewniała rozrywkę od rana swoim słuchaczom. Chciała ponad wszystko dawać radość innym ludziom. Poza tym nie wiedziała, czy coś jeszcze mogłoby jej sprawić taką satysfakcję zawodową.
- Dziękuję za miłe słowa – powiedziała szczerze ucieszona. Tak rzadko słyszała coś takiego, a naprawdę potrzebowała wsparcia. - Zależy mi na drugim człowieku, to wszystko. Nigdy nie potrafiłam postawić siebie wyżej od innych – tak było od zawsze. - I ciągle słyszę, że powinnam pomyśleć o sobie, ale ja nie wiem, czy umiem to zrobić – może przyjaciele mieli rację, ale ona nie wiedziała nawet jak się do tego zabrać. To było sprzeczne z jej naturą. Łatwo było ją przez to wykorzystać i oszukać.
- Nie bądź tego taki pewny – odpowiedziała na jego uwagę. - Wszystko może się szybko zmienić – zauważyła.
- Nie myśl o sobie źle, naprawdę. Masz wsparcie, a ja zawsze będę obok, jeśli tylko tego zechcesz – zapewniła. - Nie pozwolę, by nasza przyjaźń znowu ucierpiała. Możesz do mnie pisać, odwiedzać, możemy gdzieś wyjść razem, po prostu na to pozwól – sięgnęła do jego ręki i uścisnęła ją.
- Będzie dobrze – powiedziała cicho, ale z przekonaniem. Potem cofnęła rękę i ukryła dłonie w kieszeni płaszcza.
Wtedy też stało się to, na co czekali. Odnalazł się zaginiony zwierzak. Amalia znów się uśmiechnęła.
- No widzisz? - powiedziała wesoło. - Trochę wiary i są efekty – ona wiedziała, że nie tylko kot się znalazł. Odnalazła się także dawna przyjaźń, którą wydawałoby się, że można spisać na straty. Amalia cieszyła się jak dziecko z tego, że się spotkali. Czasem przypadek okazywał się przeznaczeniem. A jeśli nawet on się nie odezwie, ona zrobi to pierwsza. Znajdzie go, zupełnie jak tego zwierzaka. Po prostu zaufa bogom.
- Wiesz, czuję, że dzisiaj nie będę już taka przybita jak wcześniej. Chociaż raz zasnę spokojnie, bo naprawdę się cieszę z tego spotkania – wydawałoby się, że dla niej nie minęło aż tyle czasu. Może i tak było? Przecież w przyjaźni czas nie miał znaczenia. Czasem to właśnie on – czas – miał najwięcej do „powiedzenia”. Wystawiał na próbę, ale nagradzał tych cierpliwych.
- Może wejdziesz do mnie na coś ciepłego? - zapytała. - Tartuffe też jest mile widziany - zapewniła. Nie spodziewała się twierdzącej odpowiedzi, ale może... Było zimno, może akurat.
Folke Baantjer
Re: 10.11.2000 – Park wschodni – F. Baantjer & A. Stjernen Pią 13 Sie - 15:09
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Kot wydał z siebie cichy pomruk zadowolenia, kiedy Folke przesunął dłonią po jego miękkim łbie, wichrząc dłuższe futro za uszami i wyciągając spomiędzy jego splątanych wiechci pojedyncze liście, które, dotknięte piętnem jesieni, rozkruszały się w palcach, opadając na chodnik ciemnym pyłkiem, rychło ginącym na tle śnieżnego obrusu. Wyginając nieznacznie łeb, Tartuffe przesunął miękkością ogona ku górze, smagając go włochatą końcówką po brodzie, przekornie, lecz jak gdyby z wdzięcznością, widocznie zadowolony z odnalezienia oparcia w kołysce znajomych ramion.
– Nie, nie wydaje mi się, by człowiek mógł być zbyt łagodny. To nie wada, być może tylko niefortunna komplikacja. – uśmiechnął się słabo, spoglądając na nią przelotnie – oczy zdążyły przyzwyczaić się do spowijającego okolicę mroku, zdolne wyłowić z ciemności wyrazistość kobiecych rysów, charakterystyczny, znajomy błysk w cynamonowych tęczówkach, delikatne grymasy fizjonomii, które przywoływały na myśl reminiscencje przeszłości, wspomnień, po raz pierwszy od dawna, tak słodko zalegających na podniebieniu, pomimo żalu, jaki je zwieńczył. Odkąd plan filmowy stał się odległą krainą zapomnienia, a występy teatralne sporadyczną rzadkością przemykającą mu przez palce jak ziarna sypkiego piasku, z domu wychodził dopiero popołudniu, kiedy powietrze było cięższe i zgęstniałe od zbiorowych oddechów miasta, rankiem natomiast, rozbudzony przed świtem przez brutalną dłoń sennych koszmarów, leżał zazwyczaj bezczynnie, licząc pęknięcia na otynkowanym bielą suficie lub podnosił się powoli, by spojrzeć na miasto i mieniącą się w oddali zatokę, jeszcze zanim wypełni je gwar kolejnego dnia – niekiedy milczenie poranków przerywał dopiero cichy jęk radia, chrząknięcie nadajników, z jakim przez ponury szum przedzierał się głos przyjaciółki, niezmienne tak samo pogodny i życzliwy, jak zawsze. Słuchał jej nawet, kiedy sądził, że ich ścieżki rozsunęły się diametralnie, niby długie, rachityczne nogi źrebaka, bardziej odległe i niezdolne do współpracy, niż kiedykolwiek.
– Wiem, Amalia. – odrzekł cicho, łagodnie, jak gdyby z wdzięcznością za słowa zapewnienia, lecz bez przekonania. – Wiem, dziękuję. – pokrzepiający ucisk jej dłoni rozlał się ciepłem wzdłuż barku, mimo to po kręgosłupie ześlizgnął się jęzor dreszczy, podskórnego zaniepokojenia, które ze zwierzęcym uporem wdzierało się w fakturę jego rzeczywistości – czy ufałaby mu w ten sam sposób, gdyby wiedziała o wszystkim, co tak skrzętnie ukrywał w piwnicy pamięci? Czy wciąż byłaby tak samo kochająca, wylewna i uprzejma, gdyby wiedziała o wszystkim, co zrobił, o wszystkim na co w swej naiwności pozwolił, do czego się przyczynił i czemu nie zapobiegł? Czy gdyby wiedziała o nim więcej, wciąż byłaby tak samo skora do tej przyjaźni? Czuł, że oszukiwał ją, ukrywając te rzeczy, zwodził cały świat, pozwalając mu sądzić, że jest wart ofiarowanych mu dobrodziejstw. Ale nie był, nie sądził, by kiedykolwiek wart był czegokolwiek pięknego.
Zmusił się do kolejnego uśmiechu, drapiąc kocura u nasady ogona, spoglądając na kobietę ze zrozumieniem, które, niedotknięte zębem czasu, zdawało się wciąż splatać ich życiorysy tą samą, wytrwałą wstęgą. Cieszył się, że ją widział, ośmielony wyznaniem pozwolił, by ich ramiona zetknęły się ze sobą, gdy wolnym krokiem szli do przodu po żwirowej ścieżce, w umyśle tymczasem rozpaliła się iskra niebezpiecznej myśli, by powiedzieć jej o wszystkim, co się działo – ta refleksja powracała do niego wiele razy, przed Heddą, przed Björnem, przed Bertramem, im silniej napierała na świadomość, tym boleśniej słowa grzęzły jednak w gardle, zlepiały się w ciężką gulę niemożliwej do przełknięcia pecyny, tratując serce galopem okutych metalem kopyt. Bał się, a upiór tego strachu napierał na jego barki rozżalonym, struchlałym poczuciem niemocy.
Na propozycję Amalii, zmieszał się wyraźnie, przeskakując ku jej twarzy zielonkawą niepewnością spojrzenia, jak gdyby próbował odczytać intencje kryjące się pod ciepłym płaszczem szczerego pytania, nieprzyzwyczajony, by ktoś zadawał je z powodu innego, jak zwykła uprzejmość.
– Nie chciałbym zajmować zbyt wiele twojego czasu, i tak… i tak przeciągnąłem cię już wokół parku w poszukiwaniu tego łachudry. – odparł, wplatając we własne zakłopotanie pozłacaną nić żartobliwości i przenosząc wzrok na kocura, który, najwyraźniej wyczuwając, że o nim mowa, uniósł nieznacznie łeb, oblizując posiwiałe futro wokół pyska z ostentacyjną teatralnością.
– Nie, nie wydaje mi się, by człowiek mógł być zbyt łagodny. To nie wada, być może tylko niefortunna komplikacja. – uśmiechnął się słabo, spoglądając na nią przelotnie – oczy zdążyły przyzwyczaić się do spowijającego okolicę mroku, zdolne wyłowić z ciemności wyrazistość kobiecych rysów, charakterystyczny, znajomy błysk w cynamonowych tęczówkach, delikatne grymasy fizjonomii, które przywoływały na myśl reminiscencje przeszłości, wspomnień, po raz pierwszy od dawna, tak słodko zalegających na podniebieniu, pomimo żalu, jaki je zwieńczył. Odkąd plan filmowy stał się odległą krainą zapomnienia, a występy teatralne sporadyczną rzadkością przemykającą mu przez palce jak ziarna sypkiego piasku, z domu wychodził dopiero popołudniu, kiedy powietrze było cięższe i zgęstniałe od zbiorowych oddechów miasta, rankiem natomiast, rozbudzony przed świtem przez brutalną dłoń sennych koszmarów, leżał zazwyczaj bezczynnie, licząc pęknięcia na otynkowanym bielą suficie lub podnosił się powoli, by spojrzeć na miasto i mieniącą się w oddali zatokę, jeszcze zanim wypełni je gwar kolejnego dnia – niekiedy milczenie poranków przerywał dopiero cichy jęk radia, chrząknięcie nadajników, z jakim przez ponury szum przedzierał się głos przyjaciółki, niezmienne tak samo pogodny i życzliwy, jak zawsze. Słuchał jej nawet, kiedy sądził, że ich ścieżki rozsunęły się diametralnie, niby długie, rachityczne nogi źrebaka, bardziej odległe i niezdolne do współpracy, niż kiedykolwiek.
– Wiem, Amalia. – odrzekł cicho, łagodnie, jak gdyby z wdzięcznością za słowa zapewnienia, lecz bez przekonania. – Wiem, dziękuję. – pokrzepiający ucisk jej dłoni rozlał się ciepłem wzdłuż barku, mimo to po kręgosłupie ześlizgnął się jęzor dreszczy, podskórnego zaniepokojenia, które ze zwierzęcym uporem wdzierało się w fakturę jego rzeczywistości – czy ufałaby mu w ten sam sposób, gdyby wiedziała o wszystkim, co tak skrzętnie ukrywał w piwnicy pamięci? Czy wciąż byłaby tak samo kochająca, wylewna i uprzejma, gdyby wiedziała o wszystkim, co zrobił, o wszystkim na co w swej naiwności pozwolił, do czego się przyczynił i czemu nie zapobiegł? Czy gdyby wiedziała o nim więcej, wciąż byłaby tak samo skora do tej przyjaźni? Czuł, że oszukiwał ją, ukrywając te rzeczy, zwodził cały świat, pozwalając mu sądzić, że jest wart ofiarowanych mu dobrodziejstw. Ale nie był, nie sądził, by kiedykolwiek wart był czegokolwiek pięknego.
Zmusił się do kolejnego uśmiechu, drapiąc kocura u nasady ogona, spoglądając na kobietę ze zrozumieniem, które, niedotknięte zębem czasu, zdawało się wciąż splatać ich życiorysy tą samą, wytrwałą wstęgą. Cieszył się, że ją widział, ośmielony wyznaniem pozwolił, by ich ramiona zetknęły się ze sobą, gdy wolnym krokiem szli do przodu po żwirowej ścieżce, w umyśle tymczasem rozpaliła się iskra niebezpiecznej myśli, by powiedzieć jej o wszystkim, co się działo – ta refleksja powracała do niego wiele razy, przed Heddą, przed Björnem, przed Bertramem, im silniej napierała na świadomość, tym boleśniej słowa grzęzły jednak w gardle, zlepiały się w ciężką gulę niemożliwej do przełknięcia pecyny, tratując serce galopem okutych metalem kopyt. Bał się, a upiór tego strachu napierał na jego barki rozżalonym, struchlałym poczuciem niemocy.
Na propozycję Amalii, zmieszał się wyraźnie, przeskakując ku jej twarzy zielonkawą niepewnością spojrzenia, jak gdyby próbował odczytać intencje kryjące się pod ciepłym płaszczem szczerego pytania, nieprzyzwyczajony, by ktoś zadawał je z powodu innego, jak zwykła uprzejmość.
– Nie chciałbym zajmować zbyt wiele twojego czasu, i tak… i tak przeciągnąłem cię już wokół parku w poszukiwaniu tego łachudry. – odparł, wplatając we własne zakłopotanie pozłacaną nić żartobliwości i przenosząc wzrok na kocura, który, najwyraźniej wyczuwając, że o nim mowa, uniósł nieznacznie łeb, oblizując posiwiałe futro wokół pyska z ostentacyjną teatralnością.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Amalia Stjernen
Re: 10.11.2000 – Park wschodni – F. Baantjer & A. Stjernen Sob 14 Sie - 11:34
Amalia StjernenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : prezenterka radiowa/cukiernik amator (po godzinach)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łabędź
Atuty : krytyk (I), złotousty (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Ona jednak mogła być zbyt łagodna, zdecydowanie. Sama nie wiedziała, czy to dobrze czy źle, w jej pracy może nie było to zbyt mile widziane, ale nie zmieni się tylko dlatego, że ktoś tego chciał. Nigdy nie postąpiłaby wbrew sobie i swoim przekonaniom. Wolała chyba odejść z pracy niż zrobić coś takiego.
- Mimo wszystko… no wiesz, staram się poprawiać nastrój innym, mimo iż mój własny jest… - zaczęła szukać odpowiednich słów, by jakoś to opisać. - No powiedzmy, że jest gorzej niż się wydaje. Ta praca to chyba jedna z niewielu rzeczy, które trzymają mnie jakoś przy zdrowych zmysłach. Mam cel i tego się trzymam. Jeśli to ostatnie, co mogę zrobić dla siebie i innych, będę kontynuować. No chyba, że tak naprawdę… - nie chciała mówić tego na głos, ale powiedziała.
- Chyba, że naprawdę się do tego nie nadaję – trudno było powiedzieć, czy miała się czego obawiać. Wszystko zależało od niej. Prowadziła program, który był wsparciem dla tych, którzy zaczynali dzień. Rozrywka, jakieś fakty i ciekawostki – żadnego większego drążenia w życiu innych. Nie to, co podczas praktyk. Amalia nie mogła się nazywać prawdziwą dziennikarką, mimo wykształcenia, bo nie zależało jej na tym, by kogoś oczerniać i szukać sensacji. Miała zmysł poszukiwacza prawdy, ale nie była tą osobą, która będzie podkopywać reputację innych. O nie.
Nieśmiało uśmiechnęła się do przyjaciela, nieświadoma jego rozmyślań. Nie miała pojęcia o wszystkim, przez co przechodził i co go męczyło. Mimo to zawsze wierzyła w drugiego człowieka. Poza tym przyjaźń rządziła się własnymi prawami – akceptowało się wszystko, wady i zalety, wzloty i upadki i czuwało nad tym, by ta osoba nie upadła. Amalia zdawała sobie sprawę z tego, że świat był brutalny, mimo to wierzyła w drugiego człowieka. Znała wiele osób, które miewały trudne momenty, a jednak się nie odwracała. Nie potrafiła odejść od innych, tak bardzo poszukując ludzkiego ciepła i zrozumienia.
Czuła się tak bardzo samotna, że nie potrafiła się odnaleźć w świecie. Nieustannie brakowało jej czegoś w życiu, ale nie wiedziała czego. Wyobcowanie i walka z własnymi problemami wyniszczały ją od środka, ale nigdy nie potrafiła się odwrócić plecami od innych. Tak bardzo zależało jej na ludziach.
Amalia zauważyła zmieszanie, kiedy zaproponowała pójście do niej na chwilę. Pokiwała głową, gdy odpowiedział.
- Nie nalegam, ale… - poczułabym się lepiej nie będąc sama? Nie bałabym się tak bardzo znów walczyć ze sobą? Tyle było różnych opcji i słów, które mogły paść, ale na głos powiedziała tylko:
- … jeśli nie chcesz, zrozumiem – starała się przy tym pokazać, że trzyma się dzielnie. Nie było tak niestety. Wcale nie była odważna.
Rozważała ciągle jego słowa. Miała nadzieję, że po prostu się zgodzi i będzie łatwiej. Nie było. Musiała wziąć głęboki oddech i po prostu cieszyć się z tego, co miała – ze spotkania po tak długim czasie.
- Mnie to naprawdę nie przeszkadza – powiedziała bardziej dziarskim tonem, starając się wziąć w garść. Miała mu wiele do opowiedzenia, ale wszystko mogło poczekać.
- Może odprowadzisz mnie jeszcze kawałek, co? - zaproponowała. Trochę obawiała się samotnego spaceru. Szczególnie o takiej porze. A było już naprawdę niedaleko do niej. Miała nadzieję, że Folke namyśli się po drodze, czy jednak wejść czy nie. Nie chciała naciskać, by go nie wystraszyć swoją namolnością. Ona potrzebowała kogoś, kto chociaż na chwilę będzie mógł jej towarzyszyć. Chociaż na chwilę.
- Cieszę się, że wystawiłam nos za drzwi – powiedziała po chwili ciszy. - Naprawdę, odzywaj się do mnie, proszę cię bardzo. Nawet jeśli nie będziesz mieć ochoty rozmawiać, przyjdź albo wyślij wiadomość. Czasem kilka słów lub wspólne milczenie będzie dobre. Po prostu nie zapomnij o tym, że masz tu przyjaciółkę – nieważne, co było. Ważne, co może być.
- Musimy się trzymać tego, co dobre. A ja zawsze uważałam, że nasza znajomość taka była. Niech będzie i teraz – smutek i prośba w jej oczach były bardzo widoczne. Można było łatwo jej nadzieję zgasić niczym płomień świecy. Albo można było ten ogień podtrzymać. Czy przyjaciele zawsze mogli pozostać przyjaciółmi?
- Mimo wszystko… no wiesz, staram się poprawiać nastrój innym, mimo iż mój własny jest… - zaczęła szukać odpowiednich słów, by jakoś to opisać. - No powiedzmy, że jest gorzej niż się wydaje. Ta praca to chyba jedna z niewielu rzeczy, które trzymają mnie jakoś przy zdrowych zmysłach. Mam cel i tego się trzymam. Jeśli to ostatnie, co mogę zrobić dla siebie i innych, będę kontynuować. No chyba, że tak naprawdę… - nie chciała mówić tego na głos, ale powiedziała.
- Chyba, że naprawdę się do tego nie nadaję – trudno było powiedzieć, czy miała się czego obawiać. Wszystko zależało od niej. Prowadziła program, który był wsparciem dla tych, którzy zaczynali dzień. Rozrywka, jakieś fakty i ciekawostki – żadnego większego drążenia w życiu innych. Nie to, co podczas praktyk. Amalia nie mogła się nazywać prawdziwą dziennikarką, mimo wykształcenia, bo nie zależało jej na tym, by kogoś oczerniać i szukać sensacji. Miała zmysł poszukiwacza prawdy, ale nie była tą osobą, która będzie podkopywać reputację innych. O nie.
Nieśmiało uśmiechnęła się do przyjaciela, nieświadoma jego rozmyślań. Nie miała pojęcia o wszystkim, przez co przechodził i co go męczyło. Mimo to zawsze wierzyła w drugiego człowieka. Poza tym przyjaźń rządziła się własnymi prawami – akceptowało się wszystko, wady i zalety, wzloty i upadki i czuwało nad tym, by ta osoba nie upadła. Amalia zdawała sobie sprawę z tego, że świat był brutalny, mimo to wierzyła w drugiego człowieka. Znała wiele osób, które miewały trudne momenty, a jednak się nie odwracała. Nie potrafiła odejść od innych, tak bardzo poszukując ludzkiego ciepła i zrozumienia.
Czuła się tak bardzo samotna, że nie potrafiła się odnaleźć w świecie. Nieustannie brakowało jej czegoś w życiu, ale nie wiedziała czego. Wyobcowanie i walka z własnymi problemami wyniszczały ją od środka, ale nigdy nie potrafiła się odwrócić plecami od innych. Tak bardzo zależało jej na ludziach.
Amalia zauważyła zmieszanie, kiedy zaproponowała pójście do niej na chwilę. Pokiwała głową, gdy odpowiedział.
- Nie nalegam, ale… - poczułabym się lepiej nie będąc sama? Nie bałabym się tak bardzo znów walczyć ze sobą? Tyle było różnych opcji i słów, które mogły paść, ale na głos powiedziała tylko:
- … jeśli nie chcesz, zrozumiem – starała się przy tym pokazać, że trzyma się dzielnie. Nie było tak niestety. Wcale nie była odważna.
Rozważała ciągle jego słowa. Miała nadzieję, że po prostu się zgodzi i będzie łatwiej. Nie było. Musiała wziąć głęboki oddech i po prostu cieszyć się z tego, co miała – ze spotkania po tak długim czasie.
- Mnie to naprawdę nie przeszkadza – powiedziała bardziej dziarskim tonem, starając się wziąć w garść. Miała mu wiele do opowiedzenia, ale wszystko mogło poczekać.
- Może odprowadzisz mnie jeszcze kawałek, co? - zaproponowała. Trochę obawiała się samotnego spaceru. Szczególnie o takiej porze. A było już naprawdę niedaleko do niej. Miała nadzieję, że Folke namyśli się po drodze, czy jednak wejść czy nie. Nie chciała naciskać, by go nie wystraszyć swoją namolnością. Ona potrzebowała kogoś, kto chociaż na chwilę będzie mógł jej towarzyszyć. Chociaż na chwilę.
- Cieszę się, że wystawiłam nos za drzwi – powiedziała po chwili ciszy. - Naprawdę, odzywaj się do mnie, proszę cię bardzo. Nawet jeśli nie będziesz mieć ochoty rozmawiać, przyjdź albo wyślij wiadomość. Czasem kilka słów lub wspólne milczenie będzie dobre. Po prostu nie zapomnij o tym, że masz tu przyjaciółkę – nieważne, co było. Ważne, co może być.
- Musimy się trzymać tego, co dobre. A ja zawsze uważałam, że nasza znajomość taka była. Niech będzie i teraz – smutek i prośba w jej oczach były bardzo widoczne. Można było łatwo jej nadzieję zgasić niczym płomień świecy. Albo można było ten ogień podtrzymać. Czy przyjaciele zawsze mogli pozostać przyjaciółmi?
Folke Baantjer
Re: 10.11.2000 – Park wschodni – F. Baantjer & A. Stjernen Pon 16 Sie - 19:42
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy rzeczywiście się nadawał – bo nadawał się przecież do bardzo niewielu rzeczy; niekiedy stojąc przed lustrem, z wątłym rozbawieniem przyznawał w myślach, że na scenie grał przeszło od zawsze, nawet jeśli jeszcze o tym nie wiedział, że odkąd pamiętał, było wiele spraw, które musiał ukrywać i wiele, o których należało mówić, aby nie wyróżniać się spośród rówieśników, aby nie patrzyli na niego jak na ekscentryka, aby nie wytknęli go palcami, dobywając z głębi gardła prześmiewczego dyszkantu, a ponieważ na samym początku tak bardzo zdumiała go uległość, z jaką przyjmowano jego wymijające odpowiedzi, w swej dziecinnej naiwności sądził, że do końca życia świat pozwoli mu trzymać się na uboczu. Mylił się, oczywiście – wraz z pierwszym potknięciem przyszły złośliwe pogłoski, przezwiska, do których wstydził się przyznać na głos i okrutne szykany, których sine, kwiatowe bukiety ukrywał na żebrach pod grubym materiałem swetra. Potem nadszedł początek kariery, gdzie plotki podążyły za nim z opóźnieniem, jak psy nerwowo podgryzające nogawki, mimo to przez jakiś czas pozwolił sobie sądzić, że od tej pory będzie lepiej; nie potrafił być wdzięczny za osiągnięty sukces, ale uśmiechał się zawsze ciepło, z uprzejmą życzliwością, przez ulotną chwilę czując, że był na swoim miejscu, że mógł nareszcie rozluźnić spięte w obawie barki, wziąć głęboki oddech, zaczerpnąć zbawienny haust powietrza. A potem było już jak zwykle.
– Nie nadajesz się? – powtórzył z niedowierzaniem, unosząc lekko brwi i uśmiechając się krzepiąco. – Słuchałem twoich audycji przynajmniej kilkaset razy i nigdy nie przyszło mi do głowy, że jesteś osobą na złym stanowisku. – odparł łagodnie, próbując odnaleźć ciepły brąz jej spojrzenia w półmroku chłodnego wieczoru. – Dziennikarze, którym znałem, szukali sensacji, a jeżeli jej nie znajdowali, wymyślali własną, tak podburzającą i szokującą, jak to możliwe. Przecież… przecież nie na tym to polega, prawdziwe dziennikarstwo stara się zmienić rzeczywistość na lepsze. Dobre dziennikarstwo może być tylko takie. – na lico wpełzł mu grymas bolesnego niezadowolenia, niemożliwy do wychwycenia w kałuży mroku, jaki nakrył ich pomiędzy dwoma, tlącymi się żółtym światłem latarniami.
Czuł się źle, że nie potrafił jej pomóc – nie posiadał słów, aby skutecznie ją pocieszyć, nie potrafił odnaleźć w sobie gestów, które owinęłyby ją krzepiącym kocem wsparcia, w obliczu tej porażki na karku przysiadł mu bies zażenowania, niechęci wobec tego, kim był, kim mógłby być, gdyby nie zmarnował szans ofiarowanych mu przez hojne boginie losu. Nienawidził tego, na jak niewiele było go stać; litował się nad sobą i nienawidził się również i za to.
– W porządku. – odrzekł w końcu, kiwając ostrożnie głową, rozchylając usta w uśmiechu, który, choć przypominający słabą, niewytrzymałą odbitkę, wciąż wydawał się szczery, życzliwy, niewymuszony. – Nie powinnaś wychodzić sama o takiej porze, wiesz… na pewno wiesz, że Midgard nie jest bezpieczny… szczególnie ze wszystkim, co się ostatnio wydarzyło. – odparł nerwowo, odruchowo rozglądając się dookoła, okolice parku spowijała jednak cisza przekładana jedynie szemraniem jesiennego wiatru i szwargotem skrytych w gęstwinie owadów, wygrywających swe intymne, nocne melodie. Nie chciał jej pouczać – sam się bał, krocząc w ciemności jedną z bocznych, niewyłożonych brukiem ulic, gdzie każda krzywizna drzewa, przewrócona kłoda czy przebiegająca po trawie wiewiórka wyczulała nadszarpnięte zmysły, odzywała się echem bólu w okolicy wciąż płowiejących siniaków, których zielonych, powoli przechodzących w żółć plam nie chciał wystawiać na jaskrawe światło żarówek, na jasność pokoju, w którego czterech ścianach nie potrafiłby znaleźć żadnego wytłumaczenia, żadnego tematu, na który można by zejść, byle odwrócić uwagę od tego, o czym mówić nie był jeszcze gotowy; być może nigdy nie będzie. Mimo to się zgodził, kiwając głową, pozwalając, by obleczone wełnianym płaszczem ramiona zetknęły się ze sobą, przylegając do siebie ustawicznym ciepłem przyjacielskiego wsparcia.
Na słowa Amalii odczuł piorun skruchy, który ugodził go w barki i zsunął się bolesną falą narastającego w piersi żalu po kolczystych wyrostkach kręgosłupa, rozlewając się w lędźwiach, wypełniając go nietypowym warkoczem niezasłużonej wdzięczności i porażającej niemocy, która wybrzmiała pomiędzy nimi chwilą wymownego milczenia – chciał ją zapewnić o swoim oddaniu, trwałości, jaka się pomiędzy nimi umocniła, chciał obiecać, że będzie pisał codziennie, co drugi dzień, że będą widywać się regularnie, że będą się wspierać, że będzie w stanie mówić jej o wszystkim, co szarpało za jego sumienie, pozostawiając na powierzchni świadomości przytłaczające poczucie bezsilności. Ale nie potrafił.
– Będę się starał. – zapewnił, wiedząc, że to niewiele i po raz kolejny przysłaniając swoje ułomności smutnym uśmiechem, skinięciem głowy na znak, że jej wierzył – że w duchu pragnął tego samego.
– Nie nadajesz się? – powtórzył z niedowierzaniem, unosząc lekko brwi i uśmiechając się krzepiąco. – Słuchałem twoich audycji przynajmniej kilkaset razy i nigdy nie przyszło mi do głowy, że jesteś osobą na złym stanowisku. – odparł łagodnie, próbując odnaleźć ciepły brąz jej spojrzenia w półmroku chłodnego wieczoru. – Dziennikarze, którym znałem, szukali sensacji, a jeżeli jej nie znajdowali, wymyślali własną, tak podburzającą i szokującą, jak to możliwe. Przecież… przecież nie na tym to polega, prawdziwe dziennikarstwo stara się zmienić rzeczywistość na lepsze. Dobre dziennikarstwo może być tylko takie. – na lico wpełzł mu grymas bolesnego niezadowolenia, niemożliwy do wychwycenia w kałuży mroku, jaki nakrył ich pomiędzy dwoma, tlącymi się żółtym światłem latarniami.
Czuł się źle, że nie potrafił jej pomóc – nie posiadał słów, aby skutecznie ją pocieszyć, nie potrafił odnaleźć w sobie gestów, które owinęłyby ją krzepiącym kocem wsparcia, w obliczu tej porażki na karku przysiadł mu bies zażenowania, niechęci wobec tego, kim był, kim mógłby być, gdyby nie zmarnował szans ofiarowanych mu przez hojne boginie losu. Nienawidził tego, na jak niewiele było go stać; litował się nad sobą i nienawidził się również i za to.
– W porządku. – odrzekł w końcu, kiwając ostrożnie głową, rozchylając usta w uśmiechu, który, choć przypominający słabą, niewytrzymałą odbitkę, wciąż wydawał się szczery, życzliwy, niewymuszony. – Nie powinnaś wychodzić sama o takiej porze, wiesz… na pewno wiesz, że Midgard nie jest bezpieczny… szczególnie ze wszystkim, co się ostatnio wydarzyło. – odparł nerwowo, odruchowo rozglądając się dookoła, okolice parku spowijała jednak cisza przekładana jedynie szemraniem jesiennego wiatru i szwargotem skrytych w gęstwinie owadów, wygrywających swe intymne, nocne melodie. Nie chciał jej pouczać – sam się bał, krocząc w ciemności jedną z bocznych, niewyłożonych brukiem ulic, gdzie każda krzywizna drzewa, przewrócona kłoda czy przebiegająca po trawie wiewiórka wyczulała nadszarpnięte zmysły, odzywała się echem bólu w okolicy wciąż płowiejących siniaków, których zielonych, powoli przechodzących w żółć plam nie chciał wystawiać na jaskrawe światło żarówek, na jasność pokoju, w którego czterech ścianach nie potrafiłby znaleźć żadnego wytłumaczenia, żadnego tematu, na który można by zejść, byle odwrócić uwagę od tego, o czym mówić nie był jeszcze gotowy; być może nigdy nie będzie. Mimo to się zgodził, kiwając głową, pozwalając, by obleczone wełnianym płaszczem ramiona zetknęły się ze sobą, przylegając do siebie ustawicznym ciepłem przyjacielskiego wsparcia.
Na słowa Amalii odczuł piorun skruchy, który ugodził go w barki i zsunął się bolesną falą narastającego w piersi żalu po kolczystych wyrostkach kręgosłupa, rozlewając się w lędźwiach, wypełniając go nietypowym warkoczem niezasłużonej wdzięczności i porażającej niemocy, która wybrzmiała pomiędzy nimi chwilą wymownego milczenia – chciał ją zapewnić o swoim oddaniu, trwałości, jaka się pomiędzy nimi umocniła, chciał obiecać, że będzie pisał codziennie, co drugi dzień, że będą widywać się regularnie, że będą się wspierać, że będzie w stanie mówić jej o wszystkim, co szarpało za jego sumienie, pozostawiając na powierzchni świadomości przytłaczające poczucie bezsilności. Ale nie potrafił.
– Będę się starał. – zapewnił, wiedząc, że to niewiele i po raz kolejny przysłaniając swoje ułomności smutnym uśmiechem, skinięciem głowy na znak, że jej wierzył – że w duchu pragnął tego samego.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Amalia Stjernen
Re: 10.11.2000 – Park wschodni – F. Baantjer & A. Stjernen Pon 30 Sie - 16:40
Amalia StjernenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : prezenterka radiowa/cukiernik amator (po godzinach)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łabędź
Atuty : krytyk (I), złotousty (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Amalia wysłuchała uważnie słów przyjaciela i poczuła, że na jej policzkach pojawiają się rumieńce. Ona wcale nie uważała się za dobrą dziennikarkę, po prostu robiła to, co podpowiadał jej instynkt.
- Nie wiem jak to ze mną jest tak naprawdę, ale póki mnie nie wywalili to chyba znak, że nie jest źle jak myślę – wzięła głęboki oddech. Robiła, co mogła, co czuła i jak widziała to wszystko. Chciała dzielić się radością z innymi i po prostu pomagać im widzieć świat w lepszych barwach, niż był naprawdę.
- Dzięki, że we mnie wierzysz – powiedziała z wdzięcznością.
- Ja sama nigdy w pełni nie będę z siebie zadowolona. Poza tym wiesz, że zawsze chciałam zajmować się czymś innym. Pomagać w leczeniu ran i chorób. Ale jeśli jest się samej zranioną osobą, którą trudno uleczyć, nie można pomagać w ten sposób innym. Mogę dać uśmiech ludziom w inny sposób, tego chcę. Taki mam cel i robię wszystko, by było to widoczne. Jeśli mogę w jakimś małym stopniu komuś pomóc, to będę to robić nadal. Do czasu aż mi nie powiedzą „żegnaj”.
Amalia miała nadzieję, że jej własne smutki i trudności nie przekreślą jej kariery. Radio było obecnie całym sensem jej życia, nie widziała się w innej roli i nie miała innego zaczepienia. To potrafiła i dawała z siebie wszystko, nawet jeśli jej serce było rozbite na milion kawałków, tak jak i dusza. Była daleko od rodziny, miała niewielu przyjaciół, a poza tym nie wiedziała jeszcze, komu tak naprawdę mogła ufać i w jakim stopniu. Chciała wierzyć, że inni nie są źli, ale zło otaczało ją z każdej ze stron. Było też trochę ciepła płynącego z dobra. I tego chciała doświadczać. Czuć się bezpieczną za granicą ciepłej kuli, mocy tej właściwej strony świata. Wierzyła, że dobro zwycięży i zło zostanie pokonane.
- Dziękuję – powiedziała cicho. - Tak, wiem, że nie jest bezpiecznie – zgodziła się. Co rusz słyszała o tym, co się działo, ale mimo wszystko jej wiara pozostawała niezachwiana. Ktoś musiał mieć ją w sercu i ufać, że sprawiedliwość zwycięży.
- I rzadko wychodzę sama o tej porze – zapewniła. To była prawda. Przecież nawet jeśli nie robiła czegoś ciekawego, bądź nie umiała spać, nie wychodziła późno w pojedynkę. Wolała skulić się w kłębek na kanapie i patrzeć w ścianę, niż wyjść po to, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Bała się, jak wiele innych osób. Każdy mógł stać się ofiarą napaści czy zostać porwanym.
Amalia nie naciskała na kolejne wyznania. Mówiła tylko o tym, co czuła. Nie chciała znów zostać sama. Trzymała się tych kilku osób, które okazało jej odpowiednio wiele zrozumienia i dobra, ale wierzyła, że nawet ich relacja nie jest na straconej pozycji. Bardzo chciała, by tak było. Miała tyle dobrych wspomnień, a nie chciała, by one pozostały wyłącznie tym – przeszłością. Jeszcze wiele różnych chwil można było wspólnie przeżyć. Przyjaciele, jeśli byli prawdziwi, nigdy nie przestawali nimi być i tak to czuła w tym przypadku. Nie skazywała go na straty.
- Wiem, że tak będzie – uśmiechnęła się, starając się dodać otuchy jemu i sobie.
- Damy radę – musieli. Jakoś.
Amalia nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć, by przekonać siebie i jego do tych słów. Bardzo chciała, by jej entuzjazm udzielił się przyjacielowi i uwierzył, że będzie dobrze. Nie miała pojęcia o tym, co czuł i jak wyglądało tak naprawdę jego życie. Mimo to rozpoznawała przyjaciel nie tylko z wyglądu, ale ze sposobu zachowania. To był ten sam człowiek, z którym tak wiele rozmawiała.
- Czuję, że dzisiaj będzie inaczej, zasnę spokojniejsza, bo stało się coś dobrego. Cuda – te małe i te duże – zdarzają się na każdym kroku. Dzisiaj udało mi się dostrzec kolejny. Dziękuję ci za to, bo tym cudem jesteś właśnie ty. Przypomniałeś mi o tym, że nawet gdy droga wydaje się być trudna, na niej spotyka się czasem kogoś, kto pomoże i dodaje sił do dalszego wysiłku. To spotkanie było dla mnie bardzo ważne. I wiem, że się nie poddasz i się odezwiesz. Może będziesz potrzebował nieco czasu, ale to zrobisz – skoro się już spotkali, to nie mogło być inaczej. Pokładała w nim ogromną wiarę. Ufała mu. Po prostu.
- Nie wiem jak to ze mną jest tak naprawdę, ale póki mnie nie wywalili to chyba znak, że nie jest źle jak myślę – wzięła głęboki oddech. Robiła, co mogła, co czuła i jak widziała to wszystko. Chciała dzielić się radością z innymi i po prostu pomagać im widzieć świat w lepszych barwach, niż był naprawdę.
- Dzięki, że we mnie wierzysz – powiedziała z wdzięcznością.
- Ja sama nigdy w pełni nie będę z siebie zadowolona. Poza tym wiesz, że zawsze chciałam zajmować się czymś innym. Pomagać w leczeniu ran i chorób. Ale jeśli jest się samej zranioną osobą, którą trudno uleczyć, nie można pomagać w ten sposób innym. Mogę dać uśmiech ludziom w inny sposób, tego chcę. Taki mam cel i robię wszystko, by było to widoczne. Jeśli mogę w jakimś małym stopniu komuś pomóc, to będę to robić nadal. Do czasu aż mi nie powiedzą „żegnaj”.
Amalia miała nadzieję, że jej własne smutki i trudności nie przekreślą jej kariery. Radio było obecnie całym sensem jej życia, nie widziała się w innej roli i nie miała innego zaczepienia. To potrafiła i dawała z siebie wszystko, nawet jeśli jej serce było rozbite na milion kawałków, tak jak i dusza. Była daleko od rodziny, miała niewielu przyjaciół, a poza tym nie wiedziała jeszcze, komu tak naprawdę mogła ufać i w jakim stopniu. Chciała wierzyć, że inni nie są źli, ale zło otaczało ją z każdej ze stron. Było też trochę ciepła płynącego z dobra. I tego chciała doświadczać. Czuć się bezpieczną za granicą ciepłej kuli, mocy tej właściwej strony świata. Wierzyła, że dobro zwycięży i zło zostanie pokonane.
- Dziękuję – powiedziała cicho. - Tak, wiem, że nie jest bezpiecznie – zgodziła się. Co rusz słyszała o tym, co się działo, ale mimo wszystko jej wiara pozostawała niezachwiana. Ktoś musiał mieć ją w sercu i ufać, że sprawiedliwość zwycięży.
- I rzadko wychodzę sama o tej porze – zapewniła. To była prawda. Przecież nawet jeśli nie robiła czegoś ciekawego, bądź nie umiała spać, nie wychodziła późno w pojedynkę. Wolała skulić się w kłębek na kanapie i patrzeć w ścianę, niż wyjść po to, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Bała się, jak wiele innych osób. Każdy mógł stać się ofiarą napaści czy zostać porwanym.
Amalia nie naciskała na kolejne wyznania. Mówiła tylko o tym, co czuła. Nie chciała znów zostać sama. Trzymała się tych kilku osób, które okazało jej odpowiednio wiele zrozumienia i dobra, ale wierzyła, że nawet ich relacja nie jest na straconej pozycji. Bardzo chciała, by tak było. Miała tyle dobrych wspomnień, a nie chciała, by one pozostały wyłącznie tym – przeszłością. Jeszcze wiele różnych chwil można było wspólnie przeżyć. Przyjaciele, jeśli byli prawdziwi, nigdy nie przestawali nimi być i tak to czuła w tym przypadku. Nie skazywała go na straty.
- Wiem, że tak będzie – uśmiechnęła się, starając się dodać otuchy jemu i sobie.
- Damy radę – musieli. Jakoś.
Amalia nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć, by przekonać siebie i jego do tych słów. Bardzo chciała, by jej entuzjazm udzielił się przyjacielowi i uwierzył, że będzie dobrze. Nie miała pojęcia o tym, co czuł i jak wyglądało tak naprawdę jego życie. Mimo to rozpoznawała przyjaciel nie tylko z wyglądu, ale ze sposobu zachowania. To był ten sam człowiek, z którym tak wiele rozmawiała.
- Czuję, że dzisiaj będzie inaczej, zasnę spokojniejsza, bo stało się coś dobrego. Cuda – te małe i te duże – zdarzają się na każdym kroku. Dzisiaj udało mi się dostrzec kolejny. Dziękuję ci za to, bo tym cudem jesteś właśnie ty. Przypomniałeś mi o tym, że nawet gdy droga wydaje się być trudna, na niej spotyka się czasem kogoś, kto pomoże i dodaje sił do dalszego wysiłku. To spotkanie było dla mnie bardzo ważne. I wiem, że się nie poddasz i się odezwiesz. Może będziesz potrzebował nieco czasu, ale to zrobisz – skoro się już spotkali, to nie mogło być inaczej. Pokładała w nim ogromną wiarę. Ufała mu. Po prostu.
Folke Baantjer
10.11.2000 – Park wschodni – F. Baantjer & A. Stjernen Pią 3 Wrz - 13:06
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Często dziwiono się, że wybrał aktorstwo – z całą swoją nieśmiałością, całą niechęcią do przykuwania uwagi, całą dobroduszną naiwnością, z jaką nie przystawał do drapieżnego świata sztuki, w szczególności sztuki tak zajadłej, gotowej gryźć i szarpać, byle wywalczyć sobie miejsce w szeregu. Zawsze wzruszał ramionami na nachalne pytania tych stawianych mu wątpliwości i uśmiechał się wymijająco, ale w gruncie rzeczy nie miał dobrej odpowiedzi na ich zatroskany sceptycyzm – scena teatralna, a następnie rozległy plan filmowy należały do miejsc, w których mógł oderwać się od życia, jakie wiódł, na krótką, z gruntu ulotną chwilę stać się kimś innym, kimś pozbawionym jego osobistych rozterek, kimś zdolnym wyrugować z umysłu obrazy przeszłości, kimś kto był ambitny, i dzielny, i stanowczy. Teraz, u schyłku kariery, musiał pożegnać się z paliatywną maską kamuflażu, jakim dotąd się obtaczał – kiedy spoglądał w lustro, nie widział już Ulrika, bohatera wielkiej sceny, ani Viktora, zbieracza magicznych ziół, ani nawet Hamleta dzierżącego w dłoni ludzką czaszkę, widział już tylko siebie, tę twarz, która wyrażała zmęczenie i klęskę, blizny stanowiące rozległą topografię bolesnej przeszłości. Nienawidził się temu przyglądać, a jednak jego wzrok niekiedy całkiem mimowolnie natrafiał na połyskującą taflę łazienkowego lustra, w której odbiciu dostrzegał własne ciało, słabe i rachityczne, bez ubrań sprawiające wrażenie jeszcze szczuplejszego, z wyraźnym zarysem żeber prześwitujących kostnymi łukami przez cienkie płótno skóry.
– Nie jest za późno na zmianę. – zauważył, chociaż sam chyba nie do końca w to wierzył – wbrew temu, co sobie wmawiał, był jeszcze młody, leniwie sięgający trzydziestki, nie wyobrażał sobie jednak, by mógł zacząć cokolwiek od nowa, ubrudzić ręce świeżą farbą niestygnącej pasji, wykonać skok ku ciemnym odmętom głębokiej wody, wszyć się fastrygą w kolejne życie, kolejne ambicje i zainteresowania. Był aktorem, który upadł, na pożegnanie przygnieciony do ziemi podeszwą brudnego buta, w oceanie własnych możliwości nie dostrzegał nawet brzytwy, za którą mógłby się chwycić, chociaż wiedział, że w końcu będzie musiał dopłynąć do brzegu – jeśli nie o własnych siłach, to choćby gnany nurtem kapryśnych fal.
Na słowa przyjaciółki uśmiechnął się ostrożnie, po czym skinął głową, naciągając mocniej poły płaszcza i pozwalając, by bury kocur schował łeb pod pazuchą w czczej próbie uchronienia się przed gwałtownymi podmuchami wiatru, który nagle urósł w siłę, wdzierając się swym zimnym jęzorem pod okrywę ubrań i pozostawiając na odsłoniętej skórze dropiatość gęsiej skórki. W końcu nawet żwir przestał jednak grzechotać pod nogami, upiorne cienie drzew zniknęły im za plecami, a w półmroku żółtych latarni rozpostarła się brukowana droga prowadząca z powrotem do miasta – zamiast od razu ruszyć do przodu, Folke zatrzymał się jednak, w odpowiedzi na słowa przyjaciółki spoglądając z powagą bezpośrednio na jej lico, twarz migoczącą blado w śreżodze syntetycznego światła.
– Och. – wydarło mu się spomiędzy ust w przejawie zaskoczenia, zakłopotany uniósł więc prawą dłoń, zatapiając zaczerwienione, skostniałe chłodem palce w miękkie ciepło kociego futra, wygięty pokornie grzbiet Tartuffe, który zamruczał cicho, ocierając pysk o wełniany materiał jego swetra – później będzie musiał wyciągać z niego pojedyncze włosy, przylepiające się jak rzep do ubrania, ale teraz nie zwracał na to szczególnej uwagi. – To za dużo, jesteś dla mnie zbyt miła. – odparł, wyraźnie speszony, uśmiechając się słabo i jak gdyby na wyrost – słowa Amalii były krzepiące, ale nie potrafił w pełni w nie uwierzyć, uparcie przeświadczony, że gdyby wiedziała o nim więcej, jej myśli nie artykułowałyby podobnych wyznań. – Ale cieszę się, że czujesz się lepiej. – tym razem mówił szczerze, a w odpowiedzi na jego wiarygodność kąciki ust poszybowały ku górze nieco odważniej. Kiedy znów ruszyli naprzód, pozwolił by ich ramiona zetknęły się ze sobą, złączone w ciepłocie ciała, co i raz smaganego przez impulsywną złośliwość nocnej zawieruchy, znów czując nieśmiałą iskrę wdzięcznej szczęśliwości, że przyjaciółka zaprosiła go do środka, że zgodził się jej towarzyszyć.
Folke i Amalia z tematu
– Nie jest za późno na zmianę. – zauważył, chociaż sam chyba nie do końca w to wierzył – wbrew temu, co sobie wmawiał, był jeszcze młody, leniwie sięgający trzydziestki, nie wyobrażał sobie jednak, by mógł zacząć cokolwiek od nowa, ubrudzić ręce świeżą farbą niestygnącej pasji, wykonać skok ku ciemnym odmętom głębokiej wody, wszyć się fastrygą w kolejne życie, kolejne ambicje i zainteresowania. Był aktorem, który upadł, na pożegnanie przygnieciony do ziemi podeszwą brudnego buta, w oceanie własnych możliwości nie dostrzegał nawet brzytwy, za którą mógłby się chwycić, chociaż wiedział, że w końcu będzie musiał dopłynąć do brzegu – jeśli nie o własnych siłach, to choćby gnany nurtem kapryśnych fal.
Na słowa przyjaciółki uśmiechnął się ostrożnie, po czym skinął głową, naciągając mocniej poły płaszcza i pozwalając, by bury kocur schował łeb pod pazuchą w czczej próbie uchronienia się przed gwałtownymi podmuchami wiatru, który nagle urósł w siłę, wdzierając się swym zimnym jęzorem pod okrywę ubrań i pozostawiając na odsłoniętej skórze dropiatość gęsiej skórki. W końcu nawet żwir przestał jednak grzechotać pod nogami, upiorne cienie drzew zniknęły im za plecami, a w półmroku żółtych latarni rozpostarła się brukowana droga prowadząca z powrotem do miasta – zamiast od razu ruszyć do przodu, Folke zatrzymał się jednak, w odpowiedzi na słowa przyjaciółki spoglądając z powagą bezpośrednio na jej lico, twarz migoczącą blado w śreżodze syntetycznego światła.
– Och. – wydarło mu się spomiędzy ust w przejawie zaskoczenia, zakłopotany uniósł więc prawą dłoń, zatapiając zaczerwienione, skostniałe chłodem palce w miękkie ciepło kociego futra, wygięty pokornie grzbiet Tartuffe, który zamruczał cicho, ocierając pysk o wełniany materiał jego swetra – później będzie musiał wyciągać z niego pojedyncze włosy, przylepiające się jak rzep do ubrania, ale teraz nie zwracał na to szczególnej uwagi. – To za dużo, jesteś dla mnie zbyt miła. – odparł, wyraźnie speszony, uśmiechając się słabo i jak gdyby na wyrost – słowa Amalii były krzepiące, ale nie potrafił w pełni w nie uwierzyć, uparcie przeświadczony, że gdyby wiedziała o nim więcej, jej myśli nie artykułowałyby podobnych wyznań. – Ale cieszę się, że czujesz się lepiej. – tym razem mówił szczerze, a w odpowiedzi na jego wiarygodność kąciki ust poszybowały ku górze nieco odważniej. Kiedy znów ruszyli naprzód, pozwolił by ich ramiona zetknęły się ze sobą, złączone w ciepłocie ciała, co i raz smaganego przez impulsywną złośliwość nocnej zawieruchy, znów czując nieśmiałą iskrę wdzięcznej szczęśliwości, że przyjaciółka zaprosiła go do środka, że zgodził się jej towarzyszyć.
Folke i Amalia z tematu
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended