:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
07.02.2001 – Pub „U Morleya” – C. Damgaard & B. Holstein
2 posters
Chaaya Damgaard
Re: 07.02.2001 – Pub „U Morleya” – C. Damgaard & B. Holstein Pon 19 Gru - 15:40
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
07.02.2001
Zażenowanie wygięło karmin ust w rozgoryczonym grymasie. Myśleli, że wobec kobiety będą mogli zastosować sztuczki równie stare co oni, przekonani o słuszności wpojonego im stereotypu, bazującego na określeniu płci przeciwnej jako głupiej, wyzutej z rozumu. Towar leżący na dębowym stole nijak pasował do opisu udzielonego listownie, przy czym byli na tyle bezczelni i przekonani o słuszności czynu, żeby zachować umówioną cenę. Za takie kamienie mogła uiścić opłatę wynoszącą zaledwie jedną czwartą omawianej kwoty, ponieważ oddanie im choćby monety więcej byłoby oszustwem i jawnym marnotrawstwem cennej waluty. Postawiła sprawę jasno, jeszcze raz przedstawiając swoje wymagania głośno i wyraźnie, z przyjemnością przypinając im łatkę rozkapryszonych pięciolatków. Była pewna, że Samuel potrafił zachować się porządniej i traktować galdrów z należnym im szacunkiem, nie wyróżniając poszczególnych jednostek przez pryzmat płci czy wieku. Niezadowolenie aż nazbyt widoczne na ich twarzach wynagrodziło trud poniesiony przy rozmowie, ale nie zrekompensowało pełnych kosztów poniesionych zarówno podczas spędzonego tu czasu, jak i starań poświęconych na znalezienie z nimi kontaktu. Uwaga, jaką skierowała na zdobycie nowego materiału do wyrobu biżuterii, pozwoliła jej na chwilowe zapomnienie o sercu rozrywanym przez bezlitosną bezużyteczność rozumu. Niewiele ponad cztery dni temu odkryła, że beztroska bezczynność nie jest niczym przyjemnym, zwłaszcza przy uniesieniu przeszywającym mięśnie raz za razem, w chwilach, w których najmniej się tego spodziewała. Szorstkie rozdrażnienia stopniowo nabierało coraz boleśniejszej faktury podczas starcia z siedzącymi naprzeciw mężczyznami. Pokazując się w takim miejscu jak to ryzykowała ożywienie plotek dotyczących ojca, zwłaszcza, że ponoć spędzał sporo czasu w poszukiwaniu znajomości do ożywienia mętnych interesów.
Była pewna, że wkrótce nie zdoła utrzymać języka na wodzy, a od nadmiernego przewracanie oczami spowoduje ich drastyczny upadek. Makabryczna wizja wraz z rozwojem sytuacji była coraz bardziej prawdopodobna, czemu akompaniowało głębokie, przesadnie dramatycznie westchnięcie.
— Marnujecie mój dzień, panowie. Naprawdę sądziliście, że zgodzę się na zakup czegoś tak... miernego? — nuta obrzydzenia w jej głosie była na przekór prawdziwa. Widywała już wiele materiałów o niskiej jakości, ale takie okazy po raz pierwszy i miała nadzieję, że ostatni. Zapowiadane przez nich turmaliny i jadeity były zaledwie bladym wspomnieniem tych, nad którymi zazwyczaj pracowała. — Nie dam wam za nie obiecanej sumy. W zasadzie nie dam wam nic, bo takie kamienie uwłaczają mojej pracy — rzekła niepocieszona, podejmując jedyną słuszną decyzję. Gdyby zgodziła się przyjąć je choćby za ułamek tego, co planowała, ośmieszyłaby swoje wyroby i naraziła salon na utratę reputacji. Chwytając szklankę whiskey między palce zwolniła zajmowane miejsce i przeszła do stołku przy barze, nie widząc potrzeby żegnania się z nimi w sposób wymagający wysiłku. Dopiero tu mogła wziąć głęboki wdech i przyswoić ryzyko, jakie oddaliła od siebie wraz z odrzuceniem propozycji. Zamiast jednak przysunąć ku sobie upragniony spokój, nieświadomie przyswoiła na nowo trudne do określenia poczucie niepokoju, choć być może tak naprawdę znała jego źródło, lecz rozsądek nakazywał o nich zapomnieć, mając na względzie kwestie zdrowia.
— Niech przemyśli pani swoją odmowę…
Nie sądziła, że będzie musiała się powtarzać.
Bertram Holstein
Re: 07.02.2001 – Pub „U Morleya” – C. Damgaard & B. Holstein Nie 8 Sty - 0:24
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Dostrzegł ją wśród ludzi niemal od razu – pomimo upływu lat niezmiennie wydawało mu się, że jej obecność naznaczona jest wspomnieniem nagrzanego piasku i morskiego posmaku na ustach, którym elektryzowała wokół siebie atmosferę, przyciągając spojrzenia obecnych, jak gdyby wyczuwali ją w ten sam sposób, zanim jeszcze odnajdowali uwagą nietutejszą smagłość karnacji ucałowanej innym, cieplejszym słońcem i oczy, które wykradły mu jasne odłamki, subtelność perfum o intrygującej, wyraźnej nucie i przyciągającą pewność, z jaką unosiła brodę (i z jaką opowiadała kłamstwa, jakby były jedyną prawdą). Musiał uśmiechnąć się pod nosem ledwo, kiedy wyłuskał ją we wnętrzu starego, rybackiego lokalu, rozbawiony faktem, że spotykał ją właśnie tutaj: w miejscu, do którego tak bardzo nie pasowała, wetknięta weń jak ziarno złotego piachu w mętną źrenicę nietrzeźwego poławiacza – i zarazem nie dziwiąc się wcale, bo ten kontrast zdawał się pasować doskonale jej niepokornemu temperamentowi, obecność tam, gdzie byłaby najmniej spodziewana, w towarzystwie, które nie wydawało się należeć do kręgów ludzi jej poziomu. Lśnienie drogiej biżuterii wyglądał wśród portowej gawiedzi jak coś niewłaściwego lub nawet nieprzyzwoitego, choć może zwracało to jego uwagę wyłącznie dlatego, że znał jej dbałość i szczere zamiłowanie do praktykowanego rzemiosła, inaczej błysk oprawionych kamieni nie przyciągałby oka szczególniej od lśnienia krawędzi trzymanej szklanki czy połysku pierścionka posrebrzanego zaledwie cienką warstwą wartości na palcu śmiejącej się niedaleko kobiety.
Wszedł do Morleya jedynie na chwilę, nie zamierzał zostawać tu dłużej niż jedna rozgrzewająca szklanka glöggu i krótka pogawędka ze znajomym barmanem, swobodna, choć niewylewna, za co go tym bardziej doceniał; kiedy jednak wygodnie nierozwlekła rozmowa dogasła, a znajomy pozostawił go z ostatnim łykiem na dnie szkła, dobrze pamiętany kobiecy głos pociągnął za struny zaostrzającego się mimowolnie słuchu i przytrzymał go jeszcze w miejscu, ze stygnącą resztką wina przelewającą się leniwie po obracanym w palcach denku. Nie lubił używać wyczulonych zdolności do pospolitego wścibstwa, drażniło go – zwłaszcza, kiedy był nietrzeźwy – kiedy nie mógł zagłuszyć raz wyłuskanej spomiędzy dźwięków nici cudzej rozmowy lub jednostajnego rytmu przypadkowego odgłosu (zegary doprowadzały go nieraz do szału, wdał się raz w bójkę z człowiekiem, który odsunął obok krzesło, zgrzytając nóżkami o podłogę, czasem, kiedy był pijany, dźwięki zalewały go jak nienamacalna powódź), jej wyraźne niezadowolenie i drwiąca dezaprobata tknęły go jednak wrażeniem, że powinien poczekać jeszcze chwilę, dla pewności, że wszystko było w porządku, z kontekstu rozumiejąc, że nie była to sytuacja prostego nieporozumienia, ale powszednia próba krętactwa i nadużycia nierówności sił (choć miał nadzieję, że nie przysłuchiwał się rozmowie jako jedyny; czy przyszła na podobne spotkanie sama? to również byłoby do niej podobne; na przeklętych bogów).
Kończyła rozmowę stanowczo, słyszał za nierówną pochyłością pleców poruszenie, kiedy się podniosła, a pozostawieni mężczyźni odczekali ledwo chwilę, nim zgodnie nie odsunęli również swoich krzeseł, podążając za nią do baru – dzieliły go od Chaayi dwa puste miejsca, nie zdążyła go zauważyć, a on nie zdążył zwrócić jej uwagi. Wymienił jedynie krótkie spojrzenie z barmanem (nie będę sprawiał kłopotów, choć nieufność, z jaką go traktowano była być może w tej sytuacji zupełnie fortunna), zanim podniósł się ze swojego miejsca, prostując zdrętwiały pałąk kręgosłupa i wsunął bezceremonialnie w zachowywany jeszcze ustępliwie dystans między nią a groźbą przebrzmiewającą w ich głosach. Nie próbował sprawiać wrażenia pojednawczego czy elegancko uprzejmego; nie był elegancki, nie umiał udawać ustępliwej uprzejmości, nie miał na to cierpliwości ani wystarczająco ułożonego charakteru – przecierał kłykcie na cudzych żebrach już w akademii i robił to wciąż w dorosłości, nauczony prostych rozwiązań.
– Pani już tę rozmowę skończyła – zachrzęścił ostro, krzywiąc się lekko na myśl, że miałby wrócić do mieszkania z rozkrwawionym nosem albo obitym żołądkiem, choć wbrew sobie wyczuwając też lekki dreszcz napiętej gorączkowości na karku, tak dobrze znany i drażniący; ostatecznie było ich przeciw niemu dwóch, choć wyczuwał, że barman przyglądał im się kontrolnie i zdawało się, że mężczyźni zauważyli to również, nie sądził zresztą też, by Chaaya pocieszyłaby się bierną obserwacją, gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli. – Tak? – słowo to, wyłagodzone na krawędziach tylko nieznacznie, kierował już do niej, wymieniając z nią krótkie, upewniające się spojrzenie; pociemniałe, jakby nie pytał o to, czy istotnie skończyła, a o to, czy powinien tę kropkę w dialogu postawić w jej imieniu wyraźniej.
Wszedł do Morleya jedynie na chwilę, nie zamierzał zostawać tu dłużej niż jedna rozgrzewająca szklanka glöggu i krótka pogawędka ze znajomym barmanem, swobodna, choć niewylewna, za co go tym bardziej doceniał; kiedy jednak wygodnie nierozwlekła rozmowa dogasła, a znajomy pozostawił go z ostatnim łykiem na dnie szkła, dobrze pamiętany kobiecy głos pociągnął za struny zaostrzającego się mimowolnie słuchu i przytrzymał go jeszcze w miejscu, ze stygnącą resztką wina przelewającą się leniwie po obracanym w palcach denku. Nie lubił używać wyczulonych zdolności do pospolitego wścibstwa, drażniło go – zwłaszcza, kiedy był nietrzeźwy – kiedy nie mógł zagłuszyć raz wyłuskanej spomiędzy dźwięków nici cudzej rozmowy lub jednostajnego rytmu przypadkowego odgłosu (zegary doprowadzały go nieraz do szału, wdał się raz w bójkę z człowiekiem, który odsunął obok krzesło, zgrzytając nóżkami o podłogę, czasem, kiedy był pijany, dźwięki zalewały go jak nienamacalna powódź), jej wyraźne niezadowolenie i drwiąca dezaprobata tknęły go jednak wrażeniem, że powinien poczekać jeszcze chwilę, dla pewności, że wszystko było w porządku, z kontekstu rozumiejąc, że nie była to sytuacja prostego nieporozumienia, ale powszednia próba krętactwa i nadużycia nierówności sił (choć miał nadzieję, że nie przysłuchiwał się rozmowie jako jedyny; czy przyszła na podobne spotkanie sama? to również byłoby do niej podobne; na przeklętych bogów).
Kończyła rozmowę stanowczo, słyszał za nierówną pochyłością pleców poruszenie, kiedy się podniosła, a pozostawieni mężczyźni odczekali ledwo chwilę, nim zgodnie nie odsunęli również swoich krzeseł, podążając za nią do baru – dzieliły go od Chaayi dwa puste miejsca, nie zdążyła go zauważyć, a on nie zdążył zwrócić jej uwagi. Wymienił jedynie krótkie spojrzenie z barmanem (nie będę sprawiał kłopotów, choć nieufność, z jaką go traktowano była być może w tej sytuacji zupełnie fortunna), zanim podniósł się ze swojego miejsca, prostując zdrętwiały pałąk kręgosłupa i wsunął bezceremonialnie w zachowywany jeszcze ustępliwie dystans między nią a groźbą przebrzmiewającą w ich głosach. Nie próbował sprawiać wrażenia pojednawczego czy elegancko uprzejmego; nie był elegancki, nie umiał udawać ustępliwej uprzejmości, nie miał na to cierpliwości ani wystarczająco ułożonego charakteru – przecierał kłykcie na cudzych żebrach już w akademii i robił to wciąż w dorosłości, nauczony prostych rozwiązań.
– Pani już tę rozmowę skończyła – zachrzęścił ostro, krzywiąc się lekko na myśl, że miałby wrócić do mieszkania z rozkrwawionym nosem albo obitym żołądkiem, choć wbrew sobie wyczuwając też lekki dreszcz napiętej gorączkowości na karku, tak dobrze znany i drażniący; ostatecznie było ich przeciw niemu dwóch, choć wyczuwał, że barman przyglądał im się kontrolnie i zdawało się, że mężczyźni zauważyli to również, nie sądził zresztą też, by Chaaya pocieszyłaby się bierną obserwacją, gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli. – Tak? – słowo to, wyłagodzone na krawędziach tylko nieznacznie, kierował już do niej, wymieniając z nią krótkie, upewniające się spojrzenie; pociemniałe, jakby nie pytał o to, czy istotnie skończyła, a o to, czy powinien tę kropkę w dialogu postawić w jej imieniu wyraźniej.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Chaaya Damgaard
Re: 07.02.2001 – Pub „U Morleya” – C. Damgaard & B. Holstein Pon 16 Sty - 23:28
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Dymny posmak alkoholu rozsunął szczep zainteresowania wzdłuż języka, niedostatecznie gwałtownie karmiąc zmysły skręcone brakiem stosownej uwagi, skoro musiała przesunąć ją ku pawiom, istotom o nieprzyzwoicie napuszonym ego i pokrytym warstwą delikatnej, łatwej do rozerwania materii. Zdolność godnego przyswojenia porażki nie leżała w przyznanym im repertuarze, nad czym dotkliwie ubolewała, znosząc miałką przyjemność trzewi targanych sennym wzburzeniem. Tchnienie gniewu pozbawiło ją kontroli nad grymasem obrzydzenia brutalnie wyginającym usta, nieprzestałym do soczystej czerwieni szminki, która nawykła do wzniosłych, opalizujących słodkim brzmieniem uczuć.
Mogła udawać ślepą. Była zdolna wyrwać bielmo z serca, przeciągnąć je przez miękki puch tkanek tworzących mozaikę płuc, z trzaskiem buntu owinąć wokół kostnych szczebli żeber, gładko przesunąć wzdłuż wibrujących strun głosowych i śmiało zarzucić na powierzchnię oczu, byle nie kusić losu kolejnym zobowiązaniem. Zmuszona bezradnością w obliczu napierającej stagnacji handlarzy chwyciła rękawicę wyrzuconą na brzeg, zbierając chropowaty materiał zaledwie koniuszkami palców, żeby skóra nie przesiąknęła zapachem piżma i wełny, przekonana o bolesnych konsekwencjach trzymania go dłużej niż należało. Zarzuceniu cugli na potwierdzenie porażki towarzyszyło ledwie widoczne, delikatnie skinięcie głową, diametralne przeciwne wściekłości emanującej na przygaszoną butę mężczyzn, których imiona okryła zapomnieniem zaledwie chwilę po zakończeniu rozmowy.
— Nie widzę potrzeby zmiany zdania i wierzę, że na tym zakończyliśmy rozmowę — pogarda sącząca się ze słów jawnie konkurowała z jadowitym pocałunkiem węży. Utopiła wątpliwości serca w gryzących oparach gniewu, mimo oporów zastępując je wdzięcznością, bo poddawała w zwątpienie altruistyczne pobudki obecnych klientów baru, zwłaszcza tych z głową wypełnioną plątaniną rozchwianych myśli po trzecim kuflu piwa. Handlarze tylko przez chwilę wyglądali na gotowych do starcia z jej obrońcą, odwaga bowiem była równie podatna na gorąco co śnieg, czemu towarzyszyła adekwatna prawidłowość prędkiego topnienia. Burcząc niegodne powtórzenia skierowane ku niej słowa pożegnania oraz obietnicy złożenia klątwy, odeszli od baru ze zgrzytem zębów ścierających się ze sobą i wkrótce drzwi pubu trzasnęły głośno, wprawiając ściany w głębokie drżenie. Bodźce przepuszczone przez barwne refleksje afektów rozpłynęły się w niebycie, pozostawiając za sobą nieskalane mgłą spojrzenie krystalicznie przejrzystych, soczyście zielonych tęczówek świdrujących lico Bertrama. W milczeniu poddawała jego zachowanie ocenie, miażdżyła zbyteczne okruchy żaru tlące się na granicy rozsądku, nie mogąc zakłócić wydania sprawiedliwego osądu. Bezsprzecznie musiała mu podziękować, choć owa konieczność wzniosła optymizm na dalece umiarkowany poziom. Nadając okolicznościom nagłego spotkania nadmiernej emocjonalności zapewne dramatyzowała - naciskała na guziki odpowiadające za wzmożoną obecność kłopotów.
Dłoń ściskająca szklankę nieznacznie wzmożyła uścisk.
— Przez cały wieczór zastanawiałam się, czego mi jeszcze brakuje. I tak pojawiasz się ty, mój osobisty rycerz w lśniącej zbroi, gotowy udzielić niewiaście ratunku — tembr głosu wzniósł się na kpinie lukrowanej słodyczą. Dla podkreślenia teatralnego charakteru paskudnego występku przyłożyła wierzch dłoni do czoła i westchnęła głośno, czerpiąc inspirację z zachowania księżniczek w barwnych, nadmiernie przerysowanych baśniach. Za nic mając prawdopodobne oburzenie znajomego parsknęła donośnym śmiechem, tuż po czym sięgnęła po solidny łyk whiskey, która smakowała zdecydowanie gorzej niż za pierwszym razem. Skrzywiła wargi w grymasie niezadowolenia, niepewna podjęcia decyzji o tym, czy aby na pewno powinna opróżnić całą zawartość na raz. Składając w ofierze swoją duszę poklepała wolne miejsce tuż obok siebie. Była ciekawa, na jak długo się zapomni i zdoła spoglądać w oczy Bertrama pozbawiona obaw. — Grzeczne dzieci nie powinny już spać o tak późnej porze? — zapytała żartobliwie, sięgając po wspomnienia z lat poprzednich, gdy trwała przy jego boku w błogosławionej nieświadomości, niezdolna przewidzieć konsekwencje boskiego daru. Chciała do tego wrócić tak mocno, że samo pragnienie, choć oferowało względną stałość, było niewiarygodnie bolesne. Dotykanie go przypominało rozdrapywanie zaognionej rany, proszenie się, żeby infekcja podarła żyły w strzępki i zdusiła kojące dudnienie serca. Zwłaszcza na przestrzeni ostatniego miesiąca nosiła w nim poczucie przepełnienia, gdy rwało się pomiędzy dwa istnienia, sypiąc przy tym iskry gotowe rozpalić dogasające węgle na nowo.
Mogła udawać ślepą. Była zdolna wyrwać bielmo z serca, przeciągnąć je przez miękki puch tkanek tworzących mozaikę płuc, z trzaskiem buntu owinąć wokół kostnych szczebli żeber, gładko przesunąć wzdłuż wibrujących strun głosowych i śmiało zarzucić na powierzchnię oczu, byle nie kusić losu kolejnym zobowiązaniem. Zmuszona bezradnością w obliczu napierającej stagnacji handlarzy chwyciła rękawicę wyrzuconą na brzeg, zbierając chropowaty materiał zaledwie koniuszkami palców, żeby skóra nie przesiąknęła zapachem piżma i wełny, przekonana o bolesnych konsekwencjach trzymania go dłużej niż należało. Zarzuceniu cugli na potwierdzenie porażki towarzyszyło ledwie widoczne, delikatnie skinięcie głową, diametralne przeciwne wściekłości emanującej na przygaszoną butę mężczyzn, których imiona okryła zapomnieniem zaledwie chwilę po zakończeniu rozmowy.
— Nie widzę potrzeby zmiany zdania i wierzę, że na tym zakończyliśmy rozmowę — pogarda sącząca się ze słów jawnie konkurowała z jadowitym pocałunkiem węży. Utopiła wątpliwości serca w gryzących oparach gniewu, mimo oporów zastępując je wdzięcznością, bo poddawała w zwątpienie altruistyczne pobudki obecnych klientów baru, zwłaszcza tych z głową wypełnioną plątaniną rozchwianych myśli po trzecim kuflu piwa. Handlarze tylko przez chwilę wyglądali na gotowych do starcia z jej obrońcą, odwaga bowiem była równie podatna na gorąco co śnieg, czemu towarzyszyła adekwatna prawidłowość prędkiego topnienia. Burcząc niegodne powtórzenia skierowane ku niej słowa pożegnania oraz obietnicy złożenia klątwy, odeszli od baru ze zgrzytem zębów ścierających się ze sobą i wkrótce drzwi pubu trzasnęły głośno, wprawiając ściany w głębokie drżenie. Bodźce przepuszczone przez barwne refleksje afektów rozpłynęły się w niebycie, pozostawiając za sobą nieskalane mgłą spojrzenie krystalicznie przejrzystych, soczyście zielonych tęczówek świdrujących lico Bertrama. W milczeniu poddawała jego zachowanie ocenie, miażdżyła zbyteczne okruchy żaru tlące się na granicy rozsądku, nie mogąc zakłócić wydania sprawiedliwego osądu. Bezsprzecznie musiała mu podziękować, choć owa konieczność wzniosła optymizm na dalece umiarkowany poziom. Nadając okolicznościom nagłego spotkania nadmiernej emocjonalności zapewne dramatyzowała - naciskała na guziki odpowiadające za wzmożoną obecność kłopotów.
Dłoń ściskająca szklankę nieznacznie wzmożyła uścisk.
— Przez cały wieczór zastanawiałam się, czego mi jeszcze brakuje. I tak pojawiasz się ty, mój osobisty rycerz w lśniącej zbroi, gotowy udzielić niewiaście ratunku — tembr głosu wzniósł się na kpinie lukrowanej słodyczą. Dla podkreślenia teatralnego charakteru paskudnego występku przyłożyła wierzch dłoni do czoła i westchnęła głośno, czerpiąc inspirację z zachowania księżniczek w barwnych, nadmiernie przerysowanych baśniach. Za nic mając prawdopodobne oburzenie znajomego parsknęła donośnym śmiechem, tuż po czym sięgnęła po solidny łyk whiskey, która smakowała zdecydowanie gorzej niż za pierwszym razem. Skrzywiła wargi w grymasie niezadowolenia, niepewna podjęcia decyzji o tym, czy aby na pewno powinna opróżnić całą zawartość na raz. Składając w ofierze swoją duszę poklepała wolne miejsce tuż obok siebie. Była ciekawa, na jak długo się zapomni i zdoła spoglądać w oczy Bertrama pozbawiona obaw. — Grzeczne dzieci nie powinny już spać o tak późnej porze? — zapytała żartobliwie, sięgając po wspomnienia z lat poprzednich, gdy trwała przy jego boku w błogosławionej nieświadomości, niezdolna przewidzieć konsekwencje boskiego daru. Chciała do tego wrócić tak mocno, że samo pragnienie, choć oferowało względną stałość, było niewiarygodnie bolesne. Dotykanie go przypominało rozdrapywanie zaognionej rany, proszenie się, żeby infekcja podarła żyły w strzępki i zdusiła kojące dudnienie serca. Zwłaszcza na przestrzeni ostatniego miesiąca nosiła w nim poczucie przepełnienia, gdy rwało się pomiędzy dwa istnienia, sypiąc przy tym iskry gotowe rozpalić dogasające węgle na nowo.
Bertram Holstein
Re: 07.02.2001 – Pub „U Morleya” – C. Damgaard & B. Holstein Wto 31 Sty - 0:06
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wbrew sobie, bezwolnym odruchem tkwiącym drzazgą pod zastawką serca od tak dawna, że zdążyła zapuścić w nim drażniące korzenie i zacisnąć się na naglonym pulsie, reagował nieprzyjemnym napięciem; nigdy nie chciał problemów – nie, kiedy miał lat dziewięć, dziewiętnaście i nie teraz, kolejną dekadę później – ale nie potrafił nigdy się od nich odwrócić, judzony ich ostrym, drażniącym swędem, nerwowym potem zmieszanym z ekscytacją lub strachem, prowokowany chrobotem mocniejszego słowa z nadmierną spolegliwością. Pozwalał im wdzierać się pod wrażliwą powłokę nerwów tak łatwo, zawsze tak chętnie, jakby nieustannie żył w oczekiwaniu na prosty sygnał komendy zwalniającej, po której to nieznośnie, sztywniejące w barkach napięcie wreszcie znajdowało upust, zniecierpliwione i nieposłuszne rozsądkowi. Przez całe dzieciństwo znosił do domu cedzone przez zęby przekleństwa, siniaki na żebrach i skaleczenia, w końcu również otarcia na własnych kostkach i wstyd gorzkich zwycięstw, nie pamiętając ich powodu ani znaczenia; pamiętał z tego wszystkiego jedynie brunatną wybroczynę krwiaka na ramieniu, którą dziadek docisnął któregoś dnia kciukiem, łapiąc go stanowczo w tylnych drzwiach, którymi próbował wkraść się niepostrzeżenie do domu z podbitym okiem, miał wtedy może dwanaście lat, może mniej i wciąż się go bał. Weź się wreszcie w garść, chłopcze – powiedział mu wtedy, cedząc słowa przez ujadanie psów w psiarni, a on rozumiał, że nie było w tym prośby o spokój, nie było w tym troskliwego zmartwienia, jedynie gorzkie nie przynoś wstydu, jedynie uderzaj mocniej, broń się lepiej, więc posłuchał, uderzał mocniej i gwałtowniej, uderzał bez namysłu, bo słowa te, choć niewypowiedziane nigdy głośno, nieustannie grzmiały mu pod ciemieniem i w miejscu gdzie dłoń naciskała na siniec, nie bądź ciemięgą, Holstein.
Chaaya nie miarkowała swojego tonu do ustępliwszych barw – syczała słowa z pogardą nieszczególnie powściąganą, nawet wobec groźby rysującej się we wściekłych spojrzeniach obcych mężczyzn i Bertram czuł, jak syk ten ociera się mu o nerwy łagodną irytacją i wyłącznie obecność dwóch klnących problemów powstrzymał szorstką przyganę zbierającą mu się w krtani. Surowość ciemnych oczy zwrócił więc ku nim, spodziewając się wprawdzie jeszcze oporu lub prowokacji, wystarczającego usprawiedliwienia, by powtórzyć im ostatni raz ten sam refren, nim rozmowa zakończy się innym sposobem, pozostawili im jednak jedynie siarczystość pustych pogróżek i zniknęli za trzaskiem zamykanych za sobą drzwi. Poczuł na sobie dopiero parę wścibskich spojrzeń i odwrócił się do baru, nie od razu spoglądając na Chaayę – twarz wciąż jeszcze miał stężałą w szorstkim rozdrażnieniu, kiedy skinieniem głowy prosił barmana o jeszcze jedną szklankę, musiał czymś spłukać tę złość i rozprężyć czymś kurcz napięcia; jakby w obawie, że przyjaciel mógłby posmakować ją na jego ustach, kiedy wróciłby do domu, rozpoznać ją bezbłędnie, skrzywić się od jej gorzkiego smaku, rozczarowany.
Kryształ zielonego spojrzenia ciążył tymczasem na nim wyraźnie; przypominał sobie, że był jej winien jeszcze przeprosiny – przez chwilę obawiał się, że kiedy na nią spojrzy, znajdzie w jej oczach urazę lub triumf, bo miała rację; od początku próbowała go ostrzec przed całym tym nieszczęściem i powinien był jej posłuchać. Jej głos nie brzmiał jednak nieprzyjemnie, była w dobrym humorze, drażniła się z nim, jak drażniła się zawsze – pamiętał, jak onieśmielało go to kiedyś, na początku, jak dawał się wodzić temu słodkiemu tembrowi, bo był młody i na długo jeszcze po ich poznaniu oszołomiony wspomnieniem ciepłego morza i lekkiej, przemoczonej sukienki. Uśmiechnął się słabo do jej słów, przełamując surowość oblicza kwaśnym rozbawieniem, choć z pewną powściągliwością.
– Nie nadaję się na rycerza, powinnaś już wiedzieć – odpowiedział, obejmując palcami stawianą przed nim szklankę, by wypić niedbały łyk, być może, by się rozprężyć, być może, by dodać sobie odwagi, zanim znalazł wreszcie puginał jej śmiałego spojrzenia. – Problemy skuteczniej przyciągam niż je odstraszam. Zwęszyły mnie nawet na drugim końcu świata, na jakiejś dzikiej, zapomnianej przez bogów plaży, wyobrażasz sobie? – mruknął z wzajemną zgryźliwością, uśmiech zalegał zaledwie cieniem w kącikach ust, tymczasem cynamon spojrzenia ciemniał uważną, zmęczoną spoważniałością. Nie zmieniła się bardzo od tamtego pierwszego spotkania. – Lekarze ciągle pytają mnie o podkowę na śledzionie. W mróz boli jak wściekła – zwrócił się ku niej ciałem, w końcu odwzajemniając jej uwagę z równym zdecydowaniem, obserwując teatralność jej ekspresji, ostre lśnienie w źrenicach i śmiałość w zachowaniu; nie dało się wyciągnąć z niej pochodzenia, tego kraju, który ogłuszał swoją wyrazistością.
Przysunął się, posłusznie wobec jej gestu, przysiadając na wskazanym mu wymownie miejscu; dno szklanki zachrobotało o blat, przesuwane przy tym niedbale. Zuchwałe pytanie przyłapywało go tak blisko, że nie było już odwrotu i choć przez chwilę zdawało się, że rozbawienie przymusi go wreszcie do pojednawczego uśmiechu, coś tkwiło mu cieniem w spojrzeniu, ułamek tej cichej, surowej przygany, ponurość niezdolna pierzchnąć pod jasnością jej wesołości i burzliwego temperamentu.
– Kto dopilnowałby wtedy, żeby niegrzeczne trafiły do swojego łóżka? – spytał, zgadzając się na tą przekorność, pozwalając się w nią zaprowadzić bez oporu, bo zdążył się przekonać, że opór nie dawał przy niej efektu, przełamywała go z zuchwałą łatwością; i jedynie wtedy, zupełnie złamany, przynosił czasem pewną przyjemność. Ton poważniał mu jednak stanowczo, kiedy urywał interwał chrzęszczącą w krtani naganą, ciepłą jedynie ukradkiem, w podbiciu głosu: – Powiedz mi, że nie przyszłaś na to spotkanie sama, Chaaya.
Chaaya nie miarkowała swojego tonu do ustępliwszych barw – syczała słowa z pogardą nieszczególnie powściąganą, nawet wobec groźby rysującej się we wściekłych spojrzeniach obcych mężczyzn i Bertram czuł, jak syk ten ociera się mu o nerwy łagodną irytacją i wyłącznie obecność dwóch klnących problemów powstrzymał szorstką przyganę zbierającą mu się w krtani. Surowość ciemnych oczy zwrócił więc ku nim, spodziewając się wprawdzie jeszcze oporu lub prowokacji, wystarczającego usprawiedliwienia, by powtórzyć im ostatni raz ten sam refren, nim rozmowa zakończy się innym sposobem, pozostawili im jednak jedynie siarczystość pustych pogróżek i zniknęli za trzaskiem zamykanych za sobą drzwi. Poczuł na sobie dopiero parę wścibskich spojrzeń i odwrócił się do baru, nie od razu spoglądając na Chaayę – twarz wciąż jeszcze miał stężałą w szorstkim rozdrażnieniu, kiedy skinieniem głowy prosił barmana o jeszcze jedną szklankę, musiał czymś spłukać tę złość i rozprężyć czymś kurcz napięcia; jakby w obawie, że przyjaciel mógłby posmakować ją na jego ustach, kiedy wróciłby do domu, rozpoznać ją bezbłędnie, skrzywić się od jej gorzkiego smaku, rozczarowany.
Kryształ zielonego spojrzenia ciążył tymczasem na nim wyraźnie; przypominał sobie, że był jej winien jeszcze przeprosiny – przez chwilę obawiał się, że kiedy na nią spojrzy, znajdzie w jej oczach urazę lub triumf, bo miała rację; od początku próbowała go ostrzec przed całym tym nieszczęściem i powinien był jej posłuchać. Jej głos nie brzmiał jednak nieprzyjemnie, była w dobrym humorze, drażniła się z nim, jak drażniła się zawsze – pamiętał, jak onieśmielało go to kiedyś, na początku, jak dawał się wodzić temu słodkiemu tembrowi, bo był młody i na długo jeszcze po ich poznaniu oszołomiony wspomnieniem ciepłego morza i lekkiej, przemoczonej sukienki. Uśmiechnął się słabo do jej słów, przełamując surowość oblicza kwaśnym rozbawieniem, choć z pewną powściągliwością.
– Nie nadaję się na rycerza, powinnaś już wiedzieć – odpowiedział, obejmując palcami stawianą przed nim szklankę, by wypić niedbały łyk, być może, by się rozprężyć, być może, by dodać sobie odwagi, zanim znalazł wreszcie puginał jej śmiałego spojrzenia. – Problemy skuteczniej przyciągam niż je odstraszam. Zwęszyły mnie nawet na drugim końcu świata, na jakiejś dzikiej, zapomnianej przez bogów plaży, wyobrażasz sobie? – mruknął z wzajemną zgryźliwością, uśmiech zalegał zaledwie cieniem w kącikach ust, tymczasem cynamon spojrzenia ciemniał uważną, zmęczoną spoważniałością. Nie zmieniła się bardzo od tamtego pierwszego spotkania. – Lekarze ciągle pytają mnie o podkowę na śledzionie. W mróz boli jak wściekła – zwrócił się ku niej ciałem, w końcu odwzajemniając jej uwagę z równym zdecydowaniem, obserwując teatralność jej ekspresji, ostre lśnienie w źrenicach i śmiałość w zachowaniu; nie dało się wyciągnąć z niej pochodzenia, tego kraju, który ogłuszał swoją wyrazistością.
Przysunął się, posłusznie wobec jej gestu, przysiadając na wskazanym mu wymownie miejscu; dno szklanki zachrobotało o blat, przesuwane przy tym niedbale. Zuchwałe pytanie przyłapywało go tak blisko, że nie było już odwrotu i choć przez chwilę zdawało się, że rozbawienie przymusi go wreszcie do pojednawczego uśmiechu, coś tkwiło mu cieniem w spojrzeniu, ułamek tej cichej, surowej przygany, ponurość niezdolna pierzchnąć pod jasnością jej wesołości i burzliwego temperamentu.
– Kto dopilnowałby wtedy, żeby niegrzeczne trafiły do swojego łóżka? – spytał, zgadzając się na tą przekorność, pozwalając się w nią zaprowadzić bez oporu, bo zdążył się przekonać, że opór nie dawał przy niej efektu, przełamywała go z zuchwałą łatwością; i jedynie wtedy, zupełnie złamany, przynosił czasem pewną przyjemność. Ton poważniał mu jednak stanowczo, kiedy urywał interwał chrzęszczącą w krtani naganą, ciepłą jedynie ukradkiem, w podbiciu głosu: – Powiedz mi, że nie przyszłaś na to spotkanie sama, Chaaya.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Chaaya Damgaard
Re: 07.02.2001 – Pub „U Morleya” – C. Damgaard & B. Holstein Sro 22 Lut - 22:14
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Wolała, żeby milczał, bo wtedy udawanie nie bolało aż tak bardzo i mogła się oszukiwać, że każdy kolejny dzień będzie łatwiejszy, przykryje ból śnieżnobiałą grzywą fali. Tamta dzika, niezapomniana plaża, jak nazwał ją Bertram, była powodem zbyt wielu rozterek i gdyby znała odpowiednie zaklęcie, mogłaby nadać jej życie pozbawione piętna. Okoliczności ostatnich tygodni, gdy po latach oczekiwania zaznała słodkiego smaku pasji, zdawały się zbyt piękne i przez to powątpiewała w ich materialność. Nadal pamiętała dotyk i słowa muśnięte nerwowym, niemal gorączkowym podekscytowaniem, choć wciąż musiała konfrontować je z bladym widmem rycerza, który pod sklepieniem gwiaździstego nieba zamiast złotej rybki złowił arabską piękność. Znów, skuszona wymownością gestu, przewróciła oczami i westchnęła donośnie, określając jednoznaczne nastawienie względem zaczepki.
— Powinieneś się cieszyć, że nie pytają Cię o ślady końskich zębów na szyi — zadrżała ze śmiechu wijącego się w gardle, przypominając sobie określony moment z pierwszego spotkania. Odskoczył w ostatniej chwili i oszczędził nie tylko kark, ale również delikatne narządy głosu schowane za powłoką miękkiej skóry. Tak jak teraz nie panowała nad emocjami, ale w przeciwieństwie do tamtych okoliczności nie groziła mu śmierć, prędzej spojrzenie ciskające pioruny.
Próbom zrozumienia decyzji podjętych przez Bertrama od zawsze towarzyszył ogłuszający ból, przypominający rozsuwające się po burzowym niebie wstęgi pioruna, który łapczywie zrywał warstwy empatii na rzecz dotarcia do istoty zauroczenia. Głupiego, frywolnego zauroczenia, dowodu obecności piętna piekącego przy każdym z głębszych wdechów, kiedy powietrze falujące w płucach napierało na delikatne ściany serca. Wolała przekazać ten przywilej młodości losowo wybranemu galdrowi, byle móc wydrzeć z pamięci każdy, nawet najdrobniejszy obraz odpowiedzialny za dokonanie zbrodni na niewinnej duszy. Powtarzała tę prośbę wielokrotnie, aż stworzyła z niej mantrę, wieczorną modlitwę odmawianą tuż przed zaśnięciem, choć upływ czasu wzmacniał wątpliwości o jej skuteczność. Drocząc się z nim rozsuwała napięcie zgromadzone w linii ramion i barków, uwalniała je na rzecz graniczenia ze złośliwością. Miała wtedy pewność, że nie zostanie zdemaskowana i wystawiona na łaskę kapryśnej woli, ponieważ unikała takich okoliczności jak ognia w obawie przez ujawnieniem słabości, zwłaszcza, gdy nadal nie potrafiła przejść obok niego obojętnie.
— Niegrzeczne potrafią znaleźć drogę do łóżka bez niczyjej pomocy — kąsała mocno, zawziętością dorównując drapieżnym kotom podążającym za ofiarą. Porównując Bertrama do zwierzęcia o niskiej pozycji w łańcuchu pokarmowym wykazałaby się głupotą, przy czym analogia pasowała idealnie do charakteru przepychanek, z różnicą w jednym aspekcie - dialog pozwalał na płynny przepływ roli lidera. Przekazała mu złocisty diadem ze znamienną dla braku pokory powściągliwością, przypadkowo zgrywając ten gest z dźwięczną melodią niezadowolenia, która przedarła się na powierzchnię mimo starań. Ułożyła usta w nutach pochmurnego nieba, zasnuła otwartą przestrzeń milczącym wyrzutem, wierząc, że pozwolenie oczywistości na życie urąga jej wzniosłej godności. Zielone obręcze lśniących tęczówek zanurzyły gniewne pożądanie w toni ognistego alkoholu. Zniecierpliwione dudnienie paznokci uderzyło o delikatną ścianę szkła, informując barmana o przymusie zaspokojenia pragnienia. — Nie przyszłam tu sama. Widzisz, jakie to proste? Powiedziałam dokładnie to, o co mnie poprosiłeś — przyozdobiła wierzchołki fraz trzaskiem szalejących płomieni oraz kontrastem dudniącego pomruku, w normalnych warunkach mogącemu ujść za mruczenie zadowolonego kota. Bohaterska postawa nie mogła mocniej odróżnić się od lekceważenia, z jakim miał zwyczaj podchodzić niemal do każdej materii związanej bezpośrednio z nią. — Nie musisz udawać, że się o mnie troszczysz. To nie w twoim stylu — rzuciła niedbale, dopiero teraz postrzegając swoją wypowiedź jako w pełni zgodną z prawdą. Pod grubą warstwą śnieżnego puchu obojętności skryła bolesne tchnienie i gniew czułego, delikatnego stworzenia o czystych intencjach, o skazie pozbawionej grzechu.
— Powinieneś się cieszyć, że nie pytają Cię o ślady końskich zębów na szyi — zadrżała ze śmiechu wijącego się w gardle, przypominając sobie określony moment z pierwszego spotkania. Odskoczył w ostatniej chwili i oszczędził nie tylko kark, ale również delikatne narządy głosu schowane za powłoką miękkiej skóry. Tak jak teraz nie panowała nad emocjami, ale w przeciwieństwie do tamtych okoliczności nie groziła mu śmierć, prędzej spojrzenie ciskające pioruny.
Próbom zrozumienia decyzji podjętych przez Bertrama od zawsze towarzyszył ogłuszający ból, przypominający rozsuwające się po burzowym niebie wstęgi pioruna, który łapczywie zrywał warstwy empatii na rzecz dotarcia do istoty zauroczenia. Głupiego, frywolnego zauroczenia, dowodu obecności piętna piekącego przy każdym z głębszych wdechów, kiedy powietrze falujące w płucach napierało na delikatne ściany serca. Wolała przekazać ten przywilej młodości losowo wybranemu galdrowi, byle móc wydrzeć z pamięci każdy, nawet najdrobniejszy obraz odpowiedzialny za dokonanie zbrodni na niewinnej duszy. Powtarzała tę prośbę wielokrotnie, aż stworzyła z niej mantrę, wieczorną modlitwę odmawianą tuż przed zaśnięciem, choć upływ czasu wzmacniał wątpliwości o jej skuteczność. Drocząc się z nim rozsuwała napięcie zgromadzone w linii ramion i barków, uwalniała je na rzecz graniczenia ze złośliwością. Miała wtedy pewność, że nie zostanie zdemaskowana i wystawiona na łaskę kapryśnej woli, ponieważ unikała takich okoliczności jak ognia w obawie przez ujawnieniem słabości, zwłaszcza, gdy nadal nie potrafiła przejść obok niego obojętnie.
— Niegrzeczne potrafią znaleźć drogę do łóżka bez niczyjej pomocy — kąsała mocno, zawziętością dorównując drapieżnym kotom podążającym za ofiarą. Porównując Bertrama do zwierzęcia o niskiej pozycji w łańcuchu pokarmowym wykazałaby się głupotą, przy czym analogia pasowała idealnie do charakteru przepychanek, z różnicą w jednym aspekcie - dialog pozwalał na płynny przepływ roli lidera. Przekazała mu złocisty diadem ze znamienną dla braku pokory powściągliwością, przypadkowo zgrywając ten gest z dźwięczną melodią niezadowolenia, która przedarła się na powierzchnię mimo starań. Ułożyła usta w nutach pochmurnego nieba, zasnuła otwartą przestrzeń milczącym wyrzutem, wierząc, że pozwolenie oczywistości na życie urąga jej wzniosłej godności. Zielone obręcze lśniących tęczówek zanurzyły gniewne pożądanie w toni ognistego alkoholu. Zniecierpliwione dudnienie paznokci uderzyło o delikatną ścianę szkła, informując barmana o przymusie zaspokojenia pragnienia. — Nie przyszłam tu sama. Widzisz, jakie to proste? Powiedziałam dokładnie to, o co mnie poprosiłeś — przyozdobiła wierzchołki fraz trzaskiem szalejących płomieni oraz kontrastem dudniącego pomruku, w normalnych warunkach mogącemu ujść za mruczenie zadowolonego kota. Bohaterska postawa nie mogła mocniej odróżnić się od lekceważenia, z jakim miał zwyczaj podchodzić niemal do każdej materii związanej bezpośrednio z nią. — Nie musisz udawać, że się o mnie troszczysz. To nie w twoim stylu — rzuciła niedbale, dopiero teraz postrzegając swoją wypowiedź jako w pełni zgodną z prawdą. Pod grubą warstwą śnieżnego puchu obojętności skryła bolesne tchnienie i gniew czułego, delikatnego stworzenia o czystych intencjach, o skazie pozbawionej grzechu.
Bertram Holstein
Re: 07.02.2001 – Pub „U Morleya” – C. Damgaard & B. Holstein Nie 5 Mar - 19:34
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Kącik ust podkasał mu blady, ale szczerze rozbawiony uśmiech; rozmyte obrazy letniej nocy wciąż wydawały się niespokojnym, niezupełnie trzeźwym snem, wydawały się nim następnego poranka, choć na przedramionach wciąż czerwieniły się otarcia od sznura, którym próbował kiełznać zwierzę, nim biała sierść nie rozpłynęła się w ciemnej wodzie okruchami srebra – dotykał ich przez mgłę zmęczenia i nadchodzącej migreny, pozwalając, by dociśnięty palcami pogłos bólu rozbudził zmętniałe wspomnienia do pewnej klarowności: a więc jej zielone spojrzenie, miękkość niepokornego głosu między szmerem wody, uśmiech oświetlony przyćmioną łuną ozdobnych lamp w lokalnej knajpie. Pamiętał, że był wtedy onieśmielony, że wymykał się ciągle spod jej uważnego spojrzenia, że zakłopotany mówił jej, że zabrałby ją w lepsze miejsce, bo speluna, do której trafili, nie należała do najprzyjemniejszych lokali, ale nie znał zupełnie miasta, a ona odpowiadała, że to nie szkodzi, że to nawet jej odpowiada, choć nazywała się imieniem królowej i wydawała się do tamtego miejsca nie pasować tak samo, jak nie pasowała do tutejszego. Choć dla niego chyba już zawsze miała pasować wyłącznie do czystego nocnego nieba na indyjskim wybrzeżu, daleko poza tym, co było mu znajome i przyzwyczajone; i może dlatego nigdy nie znalazł śmiałości, by pomyśleć nawet, że mógłby być w jej oczach kimś interesującym, mimo że ich spojrzenia często przystawały na przeciągłym skrzyżowaniu, w którym wtedy tak łatwo tracił rezon. Miał wrażenie, że był dla niej jak tamto przyćmione dymem światło taniego baru, jak zresztą dzisiaj: nie pasował do niej, ale odpowiadał jej, na chwilę, nie zdecydowałaby się poświęcić mu czasu sama, ale nie spierała się z absurdem losu. Był wyszczerbionym na krawędzi szkłem przy krysztale wstawionym w drogą biżuterię; Chaaya była zakrawającą o fantasmagorię nocą, odległą i wyśnioną – nawet później, kiedy poznał prawdę, znajdując ją przypadkiem w Midgardzie; nawet teraz.
– Myślę, że dodałyby mi uroku – mruknął swobodniejszym, rozbawionym tonem; niemrawo przypominając sobie jedynie, że był wtedy w przygnębiająco kiepskiej kondycji, choć skończył właśnie studia i życie dopiero otwierało się przed nim mnogością możliwości, całym swoim potencjałem, którego nie potrafił przyjąć z wdzięcznością, może nawet wcale go nie chciał, był już wtedy zmęczony i wszystko, co miało nadejść, wydawało się tylko jeszcze bardziej przytłaczające. Chciał jedynie zagrzebać się w pracy w ośrodku, chciał zająć się stworzeniami, odkupić jakoś własną niedostateczność; żyć przede wszystkim dlatego, że ktoś musiał je nakarmić, dopilnować w czasie rekonwalescencji, wypuścić na wolność. – Może powinienem się jeszcze o nie postarać – dodał, przełamując zaczepnością ponurość nieprzystępnej fizjonomii.
W innych okolicznościach być może potrafiłby przyznać jej rację i powściągnąć odruch karcącej troski; wierzył w końcu, że potrafiła o siebie zadbać, być może sama potrafiła zrobić to najlepiej, a on – nawet zmartwiony – nie próbowałby narzucać się jej daremnymi reprymendami, bo miała swój własny rozsądek i przede wszystkim temperament, z którym musiałby się zetrzeć. Obecne okoliczności nie pozwalały mu na taką ustępliwość: w obecnych czuł wbrew sobie łagodne zirytowanie, do którego nie miał prawa, w końcu nigdy nie zbliżyli się tak bardzo, jego własne decyzje oddaliły ich właściwie tylko bardziej, ale nie potrafił zagryźć na tym zębów i udawać zupełnie, że nic się nie wydarzyło. Nie odpowiedział więc już na jej przekorną odpowiedź, spoglądając na nią wciąż z rozbawieniem, ale jakby zbutwiałym i ścierpłym przez odprysk tej rozdrażnionej troski, tym wyraźniej rysującej się w źrenicach, kiedy z właściwą sobie butnością pogrywała sobie z nim dalej; miał ochotę złapać ją za nadgarstek i przytrzymać w miejscu, ściągnąć ją z powrotem na ziemię, między uliczki, w których ciągle ginęli ludzie i nie było miejsca na podejmowanie podobnego ryzyka. Zamiast tego poprawił jedynie uścisk palców na szkle, zdradzając w tym odruchu przedświt miarkowanego zniecierpliwienia, bo musiał sobie przypominać, że nie był za nią odpowiedzialny, nie był nikim, kto mógłby dyktować jej pouczenia i się o nią martwić. Przypominała mu o tym zresztą sama, wypominając mu to z tak właściwą jej bezpośredniością, której nie mógł zaprzeczyć; on pierwszy odtrącił jej troskę, nie chciał jej słuchać, oburzał się, że w ogóle próbowała przemawiać mu do rozsądku i się o niego martwić. Tak desperacko próbował chwytać się iluzji, że nie potrafił tego słuchać: żadnego słowa przeciwko Felicii, żadnego słowa prawdy. Pamiętał jeszcze tamten gniew: pamiętał bolesną szorstkość swojego głosu, kiedy zabraniał jej mówić o niej w ten sposób, choć Chaaya próbowała jedynie przywrócić mu jasność myślenia, ale był wtedy tak zagubiony, zamotany między słodkimi szeptami przeplatającymi się z wyrzutami i złością, wiecznie między kłótniami, z posmakiem pijanych pocałunków, które urywały się przekleństwami i wzajemnym gniewem. Mówią o mnie w ten sposób, a ty ich po prostu słuchasz. Wierzysz im? Oczywiście, że im wierzysz. Oczywiście, że tak. Więc wracał i przepraszał, tyle razy. Więc nie słuchał więcej. Więc łudził się, że to cokolwiek zmieni.
– Chaaya... – zaczął, czując jak głos mięknie mu w ustach; zawsze brakowało mu słów, kiedy ich potrzebował. Podniósł ledwo szklankę ponad blat, ostatecznie uderzając jedynie nerwowo denkiem o drewno, przez szczękę przepłynęło napięcie, kiedy odwracała od niego spojrzenie. Powinien ją przeprosić, ale to zawsze przychodziło mu z trudem; wina podgryzała nerwy, napinała ich struny, wiązała głos w krtani; to nie w twoim stylu zawisało w powietrzu drażniącą czerwoną płachtą przypominającą, kim zawsze był w cudzych oczach, nic się nie zmieniło. – To naprawdę takie nieprawdopodobne, że mógłbym? Tak źle o mnie myślisz? Ludzie giną codziennie, ale ja nie mógłbym się o ciebie martwić. To bardziej w moim stylu? – patrzył na nią jeszcze, dłużej niezakłopotany, rozdrażniony, ale zmęczony, jakby pod powłoką podrażnienia tkwiła drzazga winnej goryczy. Przecież wiedział, że powinien ją przeprosić; zamiast tego szorstko napominał: – To nie jest czas, żeby kusić los w ten sposób. Napisz do mnie następnym razem, jeśli zamierzasz iść sama. Chyba że skończenie na ostatniej stronie kolejnego Orakela wydaje się znośniejsze niż oglądanie mojej gęby.
– Myślę, że dodałyby mi uroku – mruknął swobodniejszym, rozbawionym tonem; niemrawo przypominając sobie jedynie, że był wtedy w przygnębiająco kiepskiej kondycji, choć skończył właśnie studia i życie dopiero otwierało się przed nim mnogością możliwości, całym swoim potencjałem, którego nie potrafił przyjąć z wdzięcznością, może nawet wcale go nie chciał, był już wtedy zmęczony i wszystko, co miało nadejść, wydawało się tylko jeszcze bardziej przytłaczające. Chciał jedynie zagrzebać się w pracy w ośrodku, chciał zająć się stworzeniami, odkupić jakoś własną niedostateczność; żyć przede wszystkim dlatego, że ktoś musiał je nakarmić, dopilnować w czasie rekonwalescencji, wypuścić na wolność. – Może powinienem się jeszcze o nie postarać – dodał, przełamując zaczepnością ponurość nieprzystępnej fizjonomii.
W innych okolicznościach być może potrafiłby przyznać jej rację i powściągnąć odruch karcącej troski; wierzył w końcu, że potrafiła o siebie zadbać, być może sama potrafiła zrobić to najlepiej, a on – nawet zmartwiony – nie próbowałby narzucać się jej daremnymi reprymendami, bo miała swój własny rozsądek i przede wszystkim temperament, z którym musiałby się zetrzeć. Obecne okoliczności nie pozwalały mu na taką ustępliwość: w obecnych czuł wbrew sobie łagodne zirytowanie, do którego nie miał prawa, w końcu nigdy nie zbliżyli się tak bardzo, jego własne decyzje oddaliły ich właściwie tylko bardziej, ale nie potrafił zagryźć na tym zębów i udawać zupełnie, że nic się nie wydarzyło. Nie odpowiedział więc już na jej przekorną odpowiedź, spoglądając na nią wciąż z rozbawieniem, ale jakby zbutwiałym i ścierpłym przez odprysk tej rozdrażnionej troski, tym wyraźniej rysującej się w źrenicach, kiedy z właściwą sobie butnością pogrywała sobie z nim dalej; miał ochotę złapać ją za nadgarstek i przytrzymać w miejscu, ściągnąć ją z powrotem na ziemię, między uliczki, w których ciągle ginęli ludzie i nie było miejsca na podejmowanie podobnego ryzyka. Zamiast tego poprawił jedynie uścisk palców na szkle, zdradzając w tym odruchu przedświt miarkowanego zniecierpliwienia, bo musiał sobie przypominać, że nie był za nią odpowiedzialny, nie był nikim, kto mógłby dyktować jej pouczenia i się o nią martwić. Przypominała mu o tym zresztą sama, wypominając mu to z tak właściwą jej bezpośredniością, której nie mógł zaprzeczyć; on pierwszy odtrącił jej troskę, nie chciał jej słuchać, oburzał się, że w ogóle próbowała przemawiać mu do rozsądku i się o niego martwić. Tak desperacko próbował chwytać się iluzji, że nie potrafił tego słuchać: żadnego słowa przeciwko Felicii, żadnego słowa prawdy. Pamiętał jeszcze tamten gniew: pamiętał bolesną szorstkość swojego głosu, kiedy zabraniał jej mówić o niej w ten sposób, choć Chaaya próbowała jedynie przywrócić mu jasność myślenia, ale był wtedy tak zagubiony, zamotany między słodkimi szeptami przeplatającymi się z wyrzutami i złością, wiecznie między kłótniami, z posmakiem pijanych pocałunków, które urywały się przekleństwami i wzajemnym gniewem. Mówią o mnie w ten sposób, a ty ich po prostu słuchasz. Wierzysz im? Oczywiście, że im wierzysz. Oczywiście, że tak. Więc wracał i przepraszał, tyle razy. Więc nie słuchał więcej. Więc łudził się, że to cokolwiek zmieni.
– Chaaya... – zaczął, czując jak głos mięknie mu w ustach; zawsze brakowało mu słów, kiedy ich potrzebował. Podniósł ledwo szklankę ponad blat, ostatecznie uderzając jedynie nerwowo denkiem o drewno, przez szczękę przepłynęło napięcie, kiedy odwracała od niego spojrzenie. Powinien ją przeprosić, ale to zawsze przychodziło mu z trudem; wina podgryzała nerwy, napinała ich struny, wiązała głos w krtani; to nie w twoim stylu zawisało w powietrzu drażniącą czerwoną płachtą przypominającą, kim zawsze był w cudzych oczach, nic się nie zmieniło. – To naprawdę takie nieprawdopodobne, że mógłbym? Tak źle o mnie myślisz? Ludzie giną codziennie, ale ja nie mógłbym się o ciebie martwić. To bardziej w moim stylu? – patrzył na nią jeszcze, dłużej niezakłopotany, rozdrażniony, ale zmęczony, jakby pod powłoką podrażnienia tkwiła drzazga winnej goryczy. Przecież wiedział, że powinien ją przeprosić; zamiast tego szorstko napominał: – To nie jest czas, żeby kusić los w ten sposób. Napisz do mnie następnym razem, jeśli zamierzasz iść sama. Chyba że skończenie na ostatniej stronie kolejnego Orakela wydaje się znośniejsze niż oglądanie mojej gęby.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Chaaya Damgaard
Re: 07.02.2001 – Pub „U Morleya” – C. Damgaard & B. Holstein Pią 10 Mar - 19:10
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Fylgia swoim podarunkiem nieświadomie uratowała Bertramowi życie, bo uosobienie arabskiego ducha nie miłowało gniewu i nienawiści, preferowało za to prostotę beztroskiej egzystencji i pociechę czerpaną wprost ze spokojnego tętna ziemi. Temu przekonaniu zaprzeczyło wspomnienie owinięte bezkresem gwieździstego nieba, szumem fal uderzających o brzeg śnieżnobiałą grzywą, kiedy pochopnie powzięła za cel pozbawienie go świadomego kontaktu ze światem oraz utrudnienie zdolności swobodnego poruszania, kierowana skrajnym egoizmem, poczuciem, że od tak chce przywłaszczyć dla siebie ocean. Pełna sprzeczności przepływała pomiędzy jedną formą a drugą, niepewna potrzeb struchlałego widma pomieszkującego jej czaszkę, odrzucające nawet te wysublimowane postaci troski, dopieszczone czułym spojrzeniem sarnich oczu. Zdeformowany korpus na przemian pękał i spajał się w karykaturę wynaturzonego stworzenia, w tchnieniu zwątpienia poniesiony siłą srebrnego zmierzchu. Współdzielenie rzeczywistości wewnątrz pubu z innymi było straszliwie gorzkim, miałkim żartem o chropowatej strukturze. Surrealizm głośnych rozmów, przekomarzań i donośnego śmiechu umocnił przekonanie, że została zaklęta w mrocznym kręgu pieśni o nieszczęśliwych kochankach, o wiecznej pogoni księżyca za słońcem. Ludzkie kształty przesuwające się przed oczami były rozmyte i wykrzywione pod nienaturalnym kątem, pozbawione znaczenia względem koszmaru rozdartej świadomości. Bezradnie korzyła głowę przed skutkami takiego stanu, niewiedzą, bezsilnością, emocjonalną apatią, bowiem toczenie wieloletnich walk o choćby skrawek zainteresowania przypłaciła bolesną porażką, mentalnym uderzeniem w policzek. Odwrócenie wzroku od źródła słodkiej melodii odniosło skutek zaledwie na początku, ponieważ stagnacja oczekiwania na kolejny wlew alkoholu pobudziła do ruchu rozczulające mrowienie, widoczne w różanym rumieńcu zdobiącym kości policzkowe, szyję i skrawek dekoltu, ukryte za woalem kruczych włosów. Była zmęczona szałem trawiącym trzewia i chciała, żeby koszmar dobiegł końca. Nie mogła dalej tak żyć.
Miał szczególną zdolność wzbudzania czegoś, co dla bezpieczeństwa ogółu powinno na zawsze pozostać uśpione. Nieświadomie skuł poczerniałą skorupę lawy, pozwolił wstęgom syczącej czerwieni rozlać się najpierw po zboczach sennego wulkanu, aż zanurzyła obfitą zieleń grubą warstwą dymu i popiołu. Naprężyła kręgosłup równie gwałtownie co bicz wyrzucony do uderzenia, aby jedno uderzenie serca później stanąć przy nim z płomienną furią, gotowa spalić wszystko i wszystkich, jeśli powiedziałby o jedno słowo za dużo. Nie błagała fylgii o spokój, lecz o siłę zdolną zetrzeć żywe uczucia na miałki proch, o wyrwanie mu głosu wraz gardłem i tchawicą w fontannie krwi.
— Myślę o tobie częściej niż chcę, Bertram, a tobie to i tak nie starcza. Nigdy nie wystarczało. Mam dość twoich żałosnych przykazań, bo kipią hipokryzją i nie wierzę, że po latach masz czelność mówić do mnie takim tonem. Jak śmiesz? — w sprzyjających okolicznościach uznałaby niewielki dystans dzielący ciała za dobry omen, niemniej warkot wydobywający się zza ust razem ze słowami sugerował natychmiastową ucieczkę. Zieleń tęczówek mieniła się kakofonią emocji, bo oprócz ognistego gniewu, wściekłości i smutku na wierzch wypłynęło upojenie. — Nigdy mnie nie słuchałeś. Nie zasługiwałeś na to, kim dla Ciebie byłam. Teraz mam uwierzyć, że nagle zmieniłeś nastawienie i czujesz się zobowiązany do okazywania troski? — wzburzenie stopniało, szkląc ciało grubą warstwą gorzkiego żalu. Zesztywniałe mięśnie zatrzymały dłoń unoszącą się do uderzenia, wymusiły bezwładne przyłożenie jej wzdłuż boku na tyle ciasno, by tego wieczoru nie wyrządziła nikomu krzywdy, o co na pewno obawiał się stojący nieopodal barman. Metodycznie zerkał to na nią, to na Bertrama, niepewny podjąć radykalne kroki mające zminimalizować szkody ewentualnej bójki. Nie była na tyle głupia, żeby rzucać się z pięściami na kogoś większego od siebie, a posługa boskim darem bogini nie wchodziła w grę przez wątpliwe otoczenie. Drżącymi dłońmi wysupłała monety należne za alkohol i niedbale rzuciła je na blat, nie chcąc pokazać przed kimkolwiek efektów doznania słabości pnącego się po łydkach. Zarzuciła na plecy skórzaną kurtkę wiszącą na oparciu krzesła i po raz ostatni wygrzebała odwagę spojrzenia Bertramowi prosto w oczy. — Następnym razem, zgodnie z życzeniem, zobaczysz mój portret na ostatniej stronie Orakela — rzuciła w złośliwym, dobrze znanym mu tonie, choć w jej uszach pozostał dźwięk wysokiego pisku, spowodowany obrożą rozpaczy zaciskającą się na gardle. Wypadła z lokalu jak burza, gnana nie tylko nienawiścią do siebie, lecz do każdego skrawka ziemi obleczonego wspomnieniem dzielonym z postacią Holsteina. Nie odeszła daleko - z punktu tuż przy barierkach dzielących ląd od czarnej toni zauważyła ceglany bok pubu. Zacisnęła dłonie na zardzewiałych prętach z całej siły, jaka pozostała po wybuchu gniewu, pozwoliła główkom gwoździ przeciąć delikatny wierzch skóry i zgięła się w pół, spod grzywki obserwując krople krwi spadające na bruk w uspokajającym rytmie.
Miał szczególną zdolność wzbudzania czegoś, co dla bezpieczeństwa ogółu powinno na zawsze pozostać uśpione. Nieświadomie skuł poczerniałą skorupę lawy, pozwolił wstęgom syczącej czerwieni rozlać się najpierw po zboczach sennego wulkanu, aż zanurzyła obfitą zieleń grubą warstwą dymu i popiołu. Naprężyła kręgosłup równie gwałtownie co bicz wyrzucony do uderzenia, aby jedno uderzenie serca później stanąć przy nim z płomienną furią, gotowa spalić wszystko i wszystkich, jeśli powiedziałby o jedno słowo za dużo. Nie błagała fylgii o spokój, lecz o siłę zdolną zetrzeć żywe uczucia na miałki proch, o wyrwanie mu głosu wraz gardłem i tchawicą w fontannie krwi.
— Myślę o tobie częściej niż chcę, Bertram, a tobie to i tak nie starcza. Nigdy nie wystarczało. Mam dość twoich żałosnych przykazań, bo kipią hipokryzją i nie wierzę, że po latach masz czelność mówić do mnie takim tonem. Jak śmiesz? — w sprzyjających okolicznościach uznałaby niewielki dystans dzielący ciała za dobry omen, niemniej warkot wydobywający się zza ust razem ze słowami sugerował natychmiastową ucieczkę. Zieleń tęczówek mieniła się kakofonią emocji, bo oprócz ognistego gniewu, wściekłości i smutku na wierzch wypłynęło upojenie. — Nigdy mnie nie słuchałeś. Nie zasługiwałeś na to, kim dla Ciebie byłam. Teraz mam uwierzyć, że nagle zmieniłeś nastawienie i czujesz się zobowiązany do okazywania troski? — wzburzenie stopniało, szkląc ciało grubą warstwą gorzkiego żalu. Zesztywniałe mięśnie zatrzymały dłoń unoszącą się do uderzenia, wymusiły bezwładne przyłożenie jej wzdłuż boku na tyle ciasno, by tego wieczoru nie wyrządziła nikomu krzywdy, o co na pewno obawiał się stojący nieopodal barman. Metodycznie zerkał to na nią, to na Bertrama, niepewny podjąć radykalne kroki mające zminimalizować szkody ewentualnej bójki. Nie była na tyle głupia, żeby rzucać się z pięściami na kogoś większego od siebie, a posługa boskim darem bogini nie wchodziła w grę przez wątpliwe otoczenie. Drżącymi dłońmi wysupłała monety należne za alkohol i niedbale rzuciła je na blat, nie chcąc pokazać przed kimkolwiek efektów doznania słabości pnącego się po łydkach. Zarzuciła na plecy skórzaną kurtkę wiszącą na oparciu krzesła i po raz ostatni wygrzebała odwagę spojrzenia Bertramowi prosto w oczy. — Następnym razem, zgodnie z życzeniem, zobaczysz mój portret na ostatniej stronie Orakela — rzuciła w złośliwym, dobrze znanym mu tonie, choć w jej uszach pozostał dźwięk wysokiego pisku, spowodowany obrożą rozpaczy zaciskającą się na gardle. Wypadła z lokalu jak burza, gnana nie tylko nienawiścią do siebie, lecz do każdego skrawka ziemi obleczonego wspomnieniem dzielonym z postacią Holsteina. Nie odeszła daleko - z punktu tuż przy barierkach dzielących ląd od czarnej toni zauważyła ceglany bok pubu. Zacisnęła dłonie na zardzewiałych prętach z całej siły, jaka pozostała po wybuchu gniewu, pozwoliła główkom gwoździ przeciąć delikatny wierzch skóry i zgięła się w pół, spod grzywki obserwując krople krwi spadające na bruk w uspokajającym rytmie.
Bertram Holstein
Re: 07.02.2001 – Pub „U Morleya” – C. Damgaard & B. Holstein Wto 21 Mar - 10:48
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
W stanowczym, niezachwianym bezruchu przyzwolił, by pociemniały gniewem abisal jej spojrzenia znalazł się bliżej, zamknął się na zarysie jego fizjonomii ostrzem zielonego lśnienia, zaskoczony wprawdzie nagłym, intensywnym odcieniem jej złości, ale mimo to uporczywy w swoim podrażnieniu, bo to wydawało mu się ważne – przemówienie jej do rozsądku, zanim tragedia złapie się wreszcie na przynętę jej dogodnej nieostrożności. Tylko żuchwa napięła mu się w odruchowym oczekiwaniu uderzenia i cynamon wejrzenia zakotwiczonego głęboko w studniach kobiecych źrenic wydawał się przygasnąć zmęczoną goryczą, bo przypominał sobie własną upokarzającą pasywność, kiedy Felicia wpadała w złość i lżyła mu siarczyście, w przypływie upojonego gniewu podnosząc za głosem również rękę, nie raz przypominając mu ciężar zaręczynowego pierścionka; nigdy nie próbował jej powstrzymać, nigdy nie próbował łapać ją za nadgarstek i negocjować z jej złością, bo zawsze znajdowała sposób, żeby wydrapać z niego gęstą surowicę winy, pozostawiała go z zadrapanym policzkiem i poczuciem, że wszystko to było zasłużone i sprawiedliwe; potrafiła, jak nikt wcześniej, przypomnieć mu, że nie powinien oczekiwać niczego więcej; i teraz, wbrew sobie, znów nie znajdował w sobie sprzeciwu, nieruchomiał w przyzwalającym oczekiwaniu, bierny. Chaaya nie musiała nawet niczego mu wmawiać – wiedzieli oboje, że miała słuszność w tym gniewie, choć tchórzliwie unikał przyznania własnego błędu, bo upokorzenie paliło go w gardle, wspinało się przez przełyk do ust i drażniło pod zębami; miałaś rację, wystarczyło powiedzieć tylko tyle, nigdy mnie nie kochała, wystarczyło powiedzieć pozwoliłem jej, bo myślałem, że może mogłaby, może kiedyś, wyobrażasz sobie coś żałośniejszego?, jedynie ostatecznie nie pamiętam nawet jej uśmiechu, tylko te przekleństwa, ten jeden raz, kiedy wypiła za dużo i zamiast pocałunku, nachylała do jego ust uśmiechniętą drwinę, której nie chciał wtedy pamiętać, a która wracała do niego po wszystkim tak wyraźnie; powinien zrozumieć już wtedy, że czuła do niego przede wszystkim pogardę i politowanie, i miała rację.
Ostry ton Chaayi wprawiał go tymczasem w zaskoczone zawahanie; jakby wciąż, nawet teraz, próbował znaleźć dla jej słów racjonalne wyjaśnienie, bardziej zrozumiałe niż to, co znajdował w jej upojonym spojrzeniu – wydawało mu się zawsze, że zwyczajnie się z niego naigrywa, teraz jednak żadne z nich się nie uśmiechało, żadne z nich nie było dłużej rozbawione, naprężony gniewem ton, w którym grzązł jej głos, nie brzmiał dłużej jak przekomarzanie, które iskrzyło się między nimi od indyjskiej, dusznej nocy. W skróconym dystansie nie pozostawiała mu dłużej miejsca na niezrozumienie; powietrze zgęstniało, ciężkie i łatwopalne, a on, wbrew sobie, poczuł w łyku oddechu ciepły, znajomy zapach jej skóry, słodycz kobiecych perfum przełamaną nietrzeźwością. Pomyślał z goryczą, że jeszcze parę miesięcy temu, postawiony w tej sytuacji, nie zawahałby się w ogóle, ale nie była to właściwie prawda – chciał myśleć, że nie mógłby być tak podły, ale w rzeczywistości nie mógłby zwyczajnie znieść szczerości jej spojrzenia.
– Jesteś pijana – powiedział w końcu, jakby chciał powiedzieć nie wiesz, co mówisz i oboje wiemy, że to nieprawda, jakby chciał wyjaśnić to sobie i jej, pozwolić jej wycofać się z tych słów, chociaż nie był pewien, czy jego głos uniósł się ponad gwar innych rozmów, chociaż stali tak blisko, że nie musiał wcale go unosić; i czy w ogóle go słuchała. Przez moment sądził, że mogli to w ten sposób zakończyć, zawiesić broń, zamknąć wszystko w tym wygodnym rozwiązaniu: jesteś pijana, więc możemy o tym zapomnieć. Lepiej byłoby o tym zapomnieć, ale mówiła dalej, a on zacisnął zęby, rozstrojony, próbując powściągnąć własną gwałtowność, pozwolić jej słowom rozpalić się między nimi i zgasnąć; próbując, chociaż raz, zachować się właściwie i przełknąć ten wstyd, przez który krew burzyła się w nim nieznośną niespokojnością – czuł na podniebieniu ochotę, by sprowokować ją jeszcze, powiedzieć jej, żeby nie cofała dłoni, przecież zasłużył, wiedzieli o tym oboje. Obserwował zamiast tego, jak drżącymi dłońmi wyłuskuje srebrne talary z portfela, jak odsuwa się, żeby okryć ramiona skórzaną kurtką, w końcu odwzajemnia jego spojrzenie, zostawiając mu na pożegnanie słowa, od których wolałby chyba ten powściągnięty, siarczysty policzek.
Mógłby pozwolić jej odejść; coś w nim szarpnęło się jednak boleśnie, podeszło do gardła podrażnieniem, którego nie mógł dłużej przełknąć i, rzuciwszy barmanowi krótkie spojrzenie, podążył za nią, wychodząc na rześkie, zimowe powietrze. Wisiał w nim jeszcze wyraźny trop jej perfum, zaprowadzający go z powrotem na grząski grunt nieskończonej rozmowy.
– Nie posłuchałem cię wtedy, jeden pieprzony raz, Chaaya – sprostował głucho, zatrzymując się u wylotu uliczki, nie precyzując na głos dokładniejszych okoliczności tamtej kłótni; wiedział, że nie musiał, bo oboje słyszeli teraz jej pogłos, widzieli jej ślad w odwzajemnianym niedawno spojrzeniu, ten bezdenny, drażniący żal. – Myślisz, że to było takie proste? Dowiadywać się, że pieprzy się właściwie z każdym? Ściskać komuś rękę i zastanawiać się za każdym razem, cały czas, czy też jej dotykał? – głos zachrzęścił mu szorstko o dno krtani, kiedy zniżył go do ostrej surowości, udręczony i zniecierpliwiony, czując jak nerwy naprężają mu się znów pod ciężarem nawracającego upokorzenia. – Patrzeć ci w oczy, wiedząc, że też o tym wiesz? – Że nie umiem jej nawet zatrzymać, że jej nie wystarczam, że musi znajdować sobie więcej u innych mężczyzn. Odtwarzał tamtą kłótnię w wspomnieniach wiele razy i w żadnym scenariuszu nie potrafił podziękować jej za to, że mu o tym mówiła.
Słowa zamarły mu w ustach, wyraźnie urwane – prześlizgujący się między murami przeciąg przyniósł mu żelazisty, drażliwy zapach i poczuł, dopiero teraz, wyraźniejsze obrzeże rzeczywistości wpijające się chłodem za kołnierz. Chaaya stała pochylona naprzód i w krótkim interwale ciszy zdał sobie sprawę, że wszystko skuwał mróz – cichy szmer skapującej kropli zsuwał się na śnieg spomiędzy jej palców, nie z obrzeża rynny. Podszedł bliżej, bez słowa, nie mając zuchwałości dotknąć jej teraz pierwszy, zamiast tego zatrzymał się przy niej i wyciągnął otwartą dłoń.
– Pokaż – ton zmienił mu się wyraźnie, jakby ostygł na chłodnym powietrzu, wygładzony u brzegów zatroskaniem, zmiękły, ale wciąż nerwowo stanowczy; nie był właściwie spokojny, ustępliwa cierpliwość przychodziła mu z wysiłkiem, powstrzymanie się przed złapaniem jej za rękę, by spojrzeć na skaleczenia, wymagało świadomego zagryzienia pierwszego, impulsywnego odruchu.
Ostry ton Chaayi wprawiał go tymczasem w zaskoczone zawahanie; jakby wciąż, nawet teraz, próbował znaleźć dla jej słów racjonalne wyjaśnienie, bardziej zrozumiałe niż to, co znajdował w jej upojonym spojrzeniu – wydawało mu się zawsze, że zwyczajnie się z niego naigrywa, teraz jednak żadne z nich się nie uśmiechało, żadne z nich nie było dłużej rozbawione, naprężony gniewem ton, w którym grzązł jej głos, nie brzmiał dłużej jak przekomarzanie, które iskrzyło się między nimi od indyjskiej, dusznej nocy. W skróconym dystansie nie pozostawiała mu dłużej miejsca na niezrozumienie; powietrze zgęstniało, ciężkie i łatwopalne, a on, wbrew sobie, poczuł w łyku oddechu ciepły, znajomy zapach jej skóry, słodycz kobiecych perfum przełamaną nietrzeźwością. Pomyślał z goryczą, że jeszcze parę miesięcy temu, postawiony w tej sytuacji, nie zawahałby się w ogóle, ale nie była to właściwie prawda – chciał myśleć, że nie mógłby być tak podły, ale w rzeczywistości nie mógłby zwyczajnie znieść szczerości jej spojrzenia.
– Jesteś pijana – powiedział w końcu, jakby chciał powiedzieć nie wiesz, co mówisz i oboje wiemy, że to nieprawda, jakby chciał wyjaśnić to sobie i jej, pozwolić jej wycofać się z tych słów, chociaż nie był pewien, czy jego głos uniósł się ponad gwar innych rozmów, chociaż stali tak blisko, że nie musiał wcale go unosić; i czy w ogóle go słuchała. Przez moment sądził, że mogli to w ten sposób zakończyć, zawiesić broń, zamknąć wszystko w tym wygodnym rozwiązaniu: jesteś pijana, więc możemy o tym zapomnieć. Lepiej byłoby o tym zapomnieć, ale mówiła dalej, a on zacisnął zęby, rozstrojony, próbując powściągnąć własną gwałtowność, pozwolić jej słowom rozpalić się między nimi i zgasnąć; próbując, chociaż raz, zachować się właściwie i przełknąć ten wstyd, przez który krew burzyła się w nim nieznośną niespokojnością – czuł na podniebieniu ochotę, by sprowokować ją jeszcze, powiedzieć jej, żeby nie cofała dłoni, przecież zasłużył, wiedzieli o tym oboje. Obserwował zamiast tego, jak drżącymi dłońmi wyłuskuje srebrne talary z portfela, jak odsuwa się, żeby okryć ramiona skórzaną kurtką, w końcu odwzajemnia jego spojrzenie, zostawiając mu na pożegnanie słowa, od których wolałby chyba ten powściągnięty, siarczysty policzek.
Mógłby pozwolić jej odejść; coś w nim szarpnęło się jednak boleśnie, podeszło do gardła podrażnieniem, którego nie mógł dłużej przełknąć i, rzuciwszy barmanowi krótkie spojrzenie, podążył za nią, wychodząc na rześkie, zimowe powietrze. Wisiał w nim jeszcze wyraźny trop jej perfum, zaprowadzający go z powrotem na grząski grunt nieskończonej rozmowy.
– Nie posłuchałem cię wtedy, jeden pieprzony raz, Chaaya – sprostował głucho, zatrzymując się u wylotu uliczki, nie precyzując na głos dokładniejszych okoliczności tamtej kłótni; wiedział, że nie musiał, bo oboje słyszeli teraz jej pogłos, widzieli jej ślad w odwzajemnianym niedawno spojrzeniu, ten bezdenny, drażniący żal. – Myślisz, że to było takie proste? Dowiadywać się, że pieprzy się właściwie z każdym? Ściskać komuś rękę i zastanawiać się za każdym razem, cały czas, czy też jej dotykał? – głos zachrzęścił mu szorstko o dno krtani, kiedy zniżył go do ostrej surowości, udręczony i zniecierpliwiony, czując jak nerwy naprężają mu się znów pod ciężarem nawracającego upokorzenia. – Patrzeć ci w oczy, wiedząc, że też o tym wiesz? – Że nie umiem jej nawet zatrzymać, że jej nie wystarczam, że musi znajdować sobie więcej u innych mężczyzn. Odtwarzał tamtą kłótnię w wspomnieniach wiele razy i w żadnym scenariuszu nie potrafił podziękować jej za to, że mu o tym mówiła.
Słowa zamarły mu w ustach, wyraźnie urwane – prześlizgujący się między murami przeciąg przyniósł mu żelazisty, drażliwy zapach i poczuł, dopiero teraz, wyraźniejsze obrzeże rzeczywistości wpijające się chłodem za kołnierz. Chaaya stała pochylona naprzód i w krótkim interwale ciszy zdał sobie sprawę, że wszystko skuwał mróz – cichy szmer skapującej kropli zsuwał się na śnieg spomiędzy jej palców, nie z obrzeża rynny. Podszedł bliżej, bez słowa, nie mając zuchwałości dotknąć jej teraz pierwszy, zamiast tego zatrzymał się przy niej i wyciągnął otwartą dłoń.
– Pokaż – ton zmienił mu się wyraźnie, jakby ostygł na chłodnym powietrzu, wygładzony u brzegów zatroskaniem, zmiękły, ale wciąż nerwowo stanowczy; nie był właściwie spokojny, ustępliwa cierpliwość przychodziła mu z wysiłkiem, powstrzymanie się przed złapaniem jej za rękę, by spojrzeć na skaleczenia, wymagało świadomego zagryzienia pierwszego, impulsywnego odruchu.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Chaaya Damgaard
Re: 07.02.2001 – Pub „U Morleya” – C. Damgaard & B. Holstein Pią 24 Mar - 12:48
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Przeszłość lepka od żalu przylgnęła do oblicza ściągniętego gniewem, wzbudziła ciemność drzemiącą w zacienionym zakątku spróchniałego serca, przeżartego chorobą goryczy o względy odbijane rykoszetem od niewzruszonej tafli spojrzenia. Obrazy bezradnych uczuć raz za razem uderzały w podstawę czaszki, aby po pojedynczym wdechu odpoczynku wrócić do epicentrum bólu rozsadzającego zdolność postrzegania. Świat tonął w odcieniach czerni, szarości i bieli, wymazał barwy wyciągnięte żywcem z hinduskich legend i opowieści snutych pod gołym niebem. Sklepienie nad Midgardem wypłowiało pod uciskiem koszmaru, który wymknął się spod jej zaciśniętych powiek i wygłodniale pożerał roje gwiazd jednym haustem, bo była zbyt osłabiona na utrzymanie go w ryzach naprężonej smyczy. Rozmyta sylwetka Bertrama majaczyła na skraju jej świadomości nawet wtedy, gdy naprężony bicz bólu trzaskał o mięśnie zastygłe w napięciu, o ręce drżące nad metalem rozcinającym aksamit skóry, zapamiętale wciskał się w pnącza naczyń krwionośnych i zakończeń nerwowych dla osadzenia triumfu nad upojoną słabością kobiecości. Miał czelność zarzucić, że melodia gniewnej pieśni spłynęła razem z rwącym strumieniem alkoholu, choć wściekłość wypaliła piętno ognistych wstęg. Nienawidziła siebie za naiwność, jego za samo istnienie, stonowany rytm oddechu oraz czerpanie szczęścia z bursztynowego blasku zachodzącego słońca. Mglista opoka innego mężczyzny osiadła na zziębniętym policzku tak lekko jak cień, niemal niewidzialna z racji jedwabnej delikatności, muskała skórę równie delikatnie co motyle skrzydła. Była tworem z pogranicza jawy i snu, wyłoniła się z czeluści, w którą poprzysięgła nie zaglądać za cenę życia, a do złamania obietnicy wystarczyło drżenie ogłupiałego serca. Nie obdarował jej obojętnością, wyrażał zgodę na wzajemne sprawdzanie granic przyzwoitości i niezależnie od formy dyskusji wychodził naprzeciw temu, co miała do zaoferowania, oferując śmiałe posunięcia w ekscytującej grze.
Gorączkowe uniesienie milkło wraz z cierpkim tembrem głosu Bertrama. Bała się, że znowu zostanie sama z swoimi uczuciami, że historia zje swój własny ogon i w finalnym akcie będzie osobą, która straci najwięcej. Niezliczoną ilość razy usprawiedliwiała jego zachowanie ludzką słabością, brakiem odwagi na oderwanie się od znajomej podpory, i choć w głębi duszy w istocie rozumiała strach przed wykonaniem gwałtownego ruchu, tak teraz nie miała w sobie cierpliwości gotowej do skonstruowania wytłumaczenia. Powinien odwrócić wzrok i zostać w pubie, bo żadne z nich nie mogło wyjść bez szwanku przy ponownym rozdrapaniu rany. Wystarczyło zaledwie jedno słowo na podejście żołądka pod gardło i wzburzenie obrzydzenia.
— Powiedziałam Ci wtedy prawdę, bo sądziłam, że nie zamkniesz się przed mną i przejdziemy przez to razem. Nigdy wcześniej nie pomyliłam się aż tak bardzo — wyzuty, przeżarty wewnętrznym zmęczeniem głos rozpruł rozpostartą przestrzeń gniewu. Nadal była na niego wściekła, ale widmo skrętu trzewi skutecznie odwiodło ją od tonu, jakim posłużyła się w lokalu. Niewygodne zgięcie wpół również nie pomagało w wyrażeniu choroby. — Wiem, że to nie było proste. Urzeczywistnienie prawdy rzadko kiedy bywa proste i przyjemne. Do dziś tkwiłbyś w klatce jak dzikie zwierzę, gdybym nie zdobyła się na odwagę i pozwoliła Ci żyć własnym życiem. Ja... Nie wiem, co jeszcze mogę dla Ciebie zrobić, Bertram. Skończyły mi się pomysły. Popełniłam błąd, bo dawno temu przeceniłam swoją rolę w naszej przyjaźni i do dziś płacę za to ogromną cenę. Może powinniśmy się pożegnać i już do siebie nie wracać — wypluwała z siebie słowa z przyjemnością równą cedzeniu rozżarzonych węgli na języku. To najlepszy pomysł, jaki przyszedł jej do głowy jako pierwszy, choć niezwykle bolesny i wymagający niezłomnej dyscypliny, ponieważ niezależnie od żywionych uczuć długo uważała go za swojego przyjaciela. Tragiczne okoliczności wymagały tragicznych decyzji niezależnie od groźby cierpienia. Do taktu zdań dołączyły krople krwi płynące przez palce, rozpryskujące się na topniejącym wzgórku śniegu. Biel przybrudzona brudem portu nabrała szkarłatnego koloru. Obserwowała trajektorię lotu czerwonych łez z niesłabnącym zaintrygowaniem, traktując je jako jeden z niewielu dowodów na to, że wciąż żyje i nie stała się czymś na kształt spróchniałego drwa, które zobojętniało względem potrzeby poszukiwania. Nie chciała, żeby jej dotykał, nie chciała, żeby zrobił cokolwiek związanego z tak kruchym ciałem, chciała tylko, żeby zniknął i zatarł po sobie wszystkie ślady, wymazał związane z nim wspomnienia.
— Wynoś się — warkot gwałtownie wzbił się w powietrze i szarpnął za trzewia, aż poczuła żółć napływającą do gardła. — Wynoś się stąd, Bertram!
Gorączkowe uniesienie milkło wraz z cierpkim tembrem głosu Bertrama. Bała się, że znowu zostanie sama z swoimi uczuciami, że historia zje swój własny ogon i w finalnym akcie będzie osobą, która straci najwięcej. Niezliczoną ilość razy usprawiedliwiała jego zachowanie ludzką słabością, brakiem odwagi na oderwanie się od znajomej podpory, i choć w głębi duszy w istocie rozumiała strach przed wykonaniem gwałtownego ruchu, tak teraz nie miała w sobie cierpliwości gotowej do skonstruowania wytłumaczenia. Powinien odwrócić wzrok i zostać w pubie, bo żadne z nich nie mogło wyjść bez szwanku przy ponownym rozdrapaniu rany. Wystarczyło zaledwie jedno słowo na podejście żołądka pod gardło i wzburzenie obrzydzenia.
— Powiedziałam Ci wtedy prawdę, bo sądziłam, że nie zamkniesz się przed mną i przejdziemy przez to razem. Nigdy wcześniej nie pomyliłam się aż tak bardzo — wyzuty, przeżarty wewnętrznym zmęczeniem głos rozpruł rozpostartą przestrzeń gniewu. Nadal była na niego wściekła, ale widmo skrętu trzewi skutecznie odwiodło ją od tonu, jakim posłużyła się w lokalu. Niewygodne zgięcie wpół również nie pomagało w wyrażeniu choroby. — Wiem, że to nie było proste. Urzeczywistnienie prawdy rzadko kiedy bywa proste i przyjemne. Do dziś tkwiłbyś w klatce jak dzikie zwierzę, gdybym nie zdobyła się na odwagę i pozwoliła Ci żyć własnym życiem. Ja... Nie wiem, co jeszcze mogę dla Ciebie zrobić, Bertram. Skończyły mi się pomysły. Popełniłam błąd, bo dawno temu przeceniłam swoją rolę w naszej przyjaźni i do dziś płacę za to ogromną cenę. Może powinniśmy się pożegnać i już do siebie nie wracać — wypluwała z siebie słowa z przyjemnością równą cedzeniu rozżarzonych węgli na języku. To najlepszy pomysł, jaki przyszedł jej do głowy jako pierwszy, choć niezwykle bolesny i wymagający niezłomnej dyscypliny, ponieważ niezależnie od żywionych uczuć długo uważała go za swojego przyjaciela. Tragiczne okoliczności wymagały tragicznych decyzji niezależnie od groźby cierpienia. Do taktu zdań dołączyły krople krwi płynące przez palce, rozpryskujące się na topniejącym wzgórku śniegu. Biel przybrudzona brudem portu nabrała szkarłatnego koloru. Obserwowała trajektorię lotu czerwonych łez z niesłabnącym zaintrygowaniem, traktując je jako jeden z niewielu dowodów na to, że wciąż żyje i nie stała się czymś na kształt spróchniałego drwa, które zobojętniało względem potrzeby poszukiwania. Nie chciała, żeby jej dotykał, nie chciała, żeby zrobił cokolwiek związanego z tak kruchym ciałem, chciała tylko, żeby zniknął i zatarł po sobie wszystkie ślady, wymazał związane z nim wspomnienia.
— Wynoś się — warkot gwałtownie wzbił się w powietrze i szarpnął za trzewia, aż poczuła żółć napływającą do gardła. — Wynoś się stąd, Bertram!
Bertram Holstein
Re: 07.02.2001 – Pub „U Morleya” – C. Damgaard & B. Holstein Wto 11 Kwi - 15:11
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
W tragicznej myśli wyobrażał sobie, że podobna kulminacja była im nieuchronna: to ciężkie, rozgoryczone rozczarowanie skraplające się na obrus pod ich stopami gęstym odgłosem spuszczonego z żył gniewu. Sądziła o nim, od początku, za dobrze; widziała w nim człowieka, który odsłaniał podszewkę serca przed wyrokiem bogów, podczas gdy nie potrafił nim być nigdy później i nigdy wcześniej, tylko w tych słowach poprzedzających mniemaną, niedoszłą śmierć, tylko przez chwilę, kiedy uświadamiał sobie, że nie pozwolił sobie skosztować szczęścia, bo zbyt dobrze nauczył się przed nim uciekać. Choćby na drugi koniec świata, w indyjską feerię, w której zatracał siebie, kieliszek po kieliszku. Jak najdalej od drugiego człowieka, bo w czułych spojrzeniach od zawsze tkwiło coś, czego nie umiał unieść – i może dlatego tak uporczywie lgnął do kobiety, której czułość była osobliwie lekka, jak falsyfikat, jak cienka warstwa złocenia na rdzewiejącym szkliwie taniego stopu.
Zapach krwi, ostrzony przeczulonym zmysłem, sprawiał, że czuł się nieswojo, złapany w impas rozdrażnienia i zatroskania, wstrzymany jedynie tym gęstym, nieuniknionym rozczarowaniem, które zdawało się zatapiać kamienie w jego trzewiach, ciągnąc sylwetkę do pokracznej pochyłości. Nawet teraz nie potrafił wykrzesać z siebie niczego poza tchórzliwym, szorstkim zagniewaniem – chociaż każde impulsywne słowo paliło w gardło; potrafił przecież jedynie uciekać, w ciszę i w kłamstwo, i w myśl, że to było nieuchronne. W jakimś fragmencie nieprzeminionej przeszłości wciąż stał pod zatrzaśniętymi drzwiami pokoju, w ten dzień, w którym zdał sobie wreszcie sprawę, że nikt nie przyjdzie, żeby pomóc mu uspokoić gorączkowy niepokój, jaki trawił czasem dziecięce sny irracjonalnym strachem przed czymś jeszcze nienadeszłym; w ten dzień, kiedy przestał czekać i pomyślał, że może tak było lepiej, nikt nie musi przecież wiedzieć. Czasami bał się, że zrobi to znowu – wyjdzie z mieszkania, kiedy przytłoczy go to wszystko, znajdzie powód na drugim końcu lądu, w liście obieca Folke, że niedługo wróci, a potem powtórzy tę obietnicę jeszcze parę razy, przekonany, że może tak jest lepiej, rozczarować go w ten bezpieczny, oczekiwany sposób, może tak byłoby łatwiej niż powiedzieć mu, że obudził go koszmar, w którym go stracił i nie może uspokoić swojego strachu.
– Nigdy nie prosiłem, byś robiła dla mnie cokolwiek. Nigdy o nic cię nie prosiłem – chłodna szorstkość własnego głosu przenikała go do kości; gdyby zamknął słowa za zębami, był pewien, że poczułby na języku topniejący lód zrywający warstwę z żywej tkanki. Obmierzła podłość osiadała w przełyku mdlącą cierpkością i nie mógł się zmusić, żeby ją przełknąć. Pomyliła się: nie był nigdy człowiekiem zasługującym na taką troskę, nie umiał jej przyjmować, wpadał w bezwolne torsje gniewu, kiedy podobną szczerością wypominano mu toczącą go bezradność. Żałował, że uniósł się wtedy tak łatwo i teraz robił to samo, choć powściągał złość do chłodnej rzeczowości, do drgającego w gardle, jak ostrzegawczy warkot, nie potrzebuję litości, te kości wydrążone przez czerwie dławionych lęków należały do niego, ten gnat zaklinowany między zębami żeber, wypełniony fermentującym wstydem, zamiast szpiku, należał do niego. Ten gniewny ból, kiedy pod cytrusowym zapachem perfum narzeczonej tkwił jeszcze inny mężczyzna; to upokorzenie należało do niego. Nigdy nie przestał żyć w ten sposób: w tej ciasnej klatce, z której chciała go wyciągnąć.
– Kochałem ją, mimo wszystko – w ponurym zmęczeniu próbował się chyba usprawiedliwiać; tłumaczyć tamtą niesprawiedliwą złość, kiedy próbowała otworzyć mu oczy. Ale widział przecież wszystko, na wszystko się zgadzał, choć czasem miał ochotę zedrzeć z Felicii ubranie i zapytać o każdy, wyobrażony w amoku, odcisk cudzej ręki, wszędzie tam, gdzie nie pozwalała mu się dotykać; choć czasem chciał złapać ją za żuchwę i przypomnieć jej, że do niego należała. Nienawidził siebie za te myśli tak samo, jak nienawidził siebie za bezczynność i nienawidził szczerego spojrzenia Chaayi, w tamtej chwili, za to, że też o tym wiedziała. – Chciałem ją kochać – poprawił drętwo. Opuścił spojrzenie na zabłocony śnieg i dalej, na ciemne plamy przepijające się przez białość przed czubkami jej butów. Nie był dłużej pewny, czy kochał Felicię naprawdę; ani dlaczego nie potrafił jej zostawić, ani dlaczego pozwalał uciszać się pocałunkami, kiedy wydawało mu się, że więcej nie zniesie. I nie był dłużej pewny, czym była jego przyjaźń z Chaayą, i czy nie widziała, jak niemożliwi byli? Jak łatwopalne, ich uczucia złapane między impulsywne, rozedrgane serca i bliźniaczą, stanowczą wściekłość? Pożeraliby się w nocy i pożeraliby się w dzień, do przepalenia. Pragnął tymczasem jedynie spokoju; znalazł, wreszcie, spokój i nie wiedział, jak jej o tym powiedzieć.
– Może powinniśmy – zgodził się, zanim zdążyłby przygryźć pochopność. Może tak byłoby, rzeczywiście, lepiej, chociaż myśl o tym wprawiała go w ciężką, gorzką ponurość. Podszedł tymczasem bliżej, wbrew tym słowom, wyciągając ku niej dłoń, ściągając brwi w grymasie rozdrażnionego zmartwienia. Wydawało mu się, że mógł przynajmniej nie zostawiać jej w ten sposób, w tę zimną noc, samą z tym rozczarowaniem spływającym jej po palcach – nie chciał jej tak zostawiać. Zdawał sobie sprawę, że nie chciał się z nią żegnać w ogóle, ale to nie była jego decyzja, to nie on krwawił, nie on oddał więcej. Rozumiał chociaż tyle, a mimo to dał się wciąż zaskoczyć ostremu głosowi, tnącemu zgęstniałe powietrze jak ostrzegawczy zgrzyt brzytwy. Nie poruszył się, wbrew rozsądkowi; wyciągnięta ku niej dłoń nie drgnęła w zawahaniu, choć wyraźnie zesztywniał.
– Nie wiedziałem – odezwał się w końcu głucho, po interwale krótkiego milczenia, choć chciał powiedzieć coś innego, chciał poprosić, żeby obiecała, że będzie ostrożna, ale kiedy rozchylił usta, drgnienie pulsu splątało mu myśl. – Nie sądziłem, że mogłabyś… nic nie mówiłaś. Przepraszam, że nie zauważyłem – mówił ciszej, spokojniej, jakby spokorniały wobec jej ostrzeżenia, jakby nie wiedział, jak obchodzić się z miękką materią cudzych uczuć, więc ujmował je z niewprawioną ostrożnością. – Pozwól mi zrobić chociaż tyle. Odprowadzę cię do domu, potem nie musimy widzieć się więcej. Tylko tyle – ostudzonym tonem próbował zyskać sobie choć moment; sięgnął po jej rękę, muskając palcami chłodnej skóry.
Zapach krwi, ostrzony przeczulonym zmysłem, sprawiał, że czuł się nieswojo, złapany w impas rozdrażnienia i zatroskania, wstrzymany jedynie tym gęstym, nieuniknionym rozczarowaniem, które zdawało się zatapiać kamienie w jego trzewiach, ciągnąc sylwetkę do pokracznej pochyłości. Nawet teraz nie potrafił wykrzesać z siebie niczego poza tchórzliwym, szorstkim zagniewaniem – chociaż każde impulsywne słowo paliło w gardło; potrafił przecież jedynie uciekać, w ciszę i w kłamstwo, i w myśl, że to było nieuchronne. W jakimś fragmencie nieprzeminionej przeszłości wciąż stał pod zatrzaśniętymi drzwiami pokoju, w ten dzień, w którym zdał sobie wreszcie sprawę, że nikt nie przyjdzie, żeby pomóc mu uspokoić gorączkowy niepokój, jaki trawił czasem dziecięce sny irracjonalnym strachem przed czymś jeszcze nienadeszłym; w ten dzień, kiedy przestał czekać i pomyślał, że może tak było lepiej, nikt nie musi przecież wiedzieć. Czasami bał się, że zrobi to znowu – wyjdzie z mieszkania, kiedy przytłoczy go to wszystko, znajdzie powód na drugim końcu lądu, w liście obieca Folke, że niedługo wróci, a potem powtórzy tę obietnicę jeszcze parę razy, przekonany, że może tak jest lepiej, rozczarować go w ten bezpieczny, oczekiwany sposób, może tak byłoby łatwiej niż powiedzieć mu, że obudził go koszmar, w którym go stracił i nie może uspokoić swojego strachu.
– Nigdy nie prosiłem, byś robiła dla mnie cokolwiek. Nigdy o nic cię nie prosiłem – chłodna szorstkość własnego głosu przenikała go do kości; gdyby zamknął słowa za zębami, był pewien, że poczułby na języku topniejący lód zrywający warstwę z żywej tkanki. Obmierzła podłość osiadała w przełyku mdlącą cierpkością i nie mógł się zmusić, żeby ją przełknąć. Pomyliła się: nie był nigdy człowiekiem zasługującym na taką troskę, nie umiał jej przyjmować, wpadał w bezwolne torsje gniewu, kiedy podobną szczerością wypominano mu toczącą go bezradność. Żałował, że uniósł się wtedy tak łatwo i teraz robił to samo, choć powściągał złość do chłodnej rzeczowości, do drgającego w gardle, jak ostrzegawczy warkot, nie potrzebuję litości, te kości wydrążone przez czerwie dławionych lęków należały do niego, ten gnat zaklinowany między zębami żeber, wypełniony fermentującym wstydem, zamiast szpiku, należał do niego. Ten gniewny ból, kiedy pod cytrusowym zapachem perfum narzeczonej tkwił jeszcze inny mężczyzna; to upokorzenie należało do niego. Nigdy nie przestał żyć w ten sposób: w tej ciasnej klatce, z której chciała go wyciągnąć.
– Kochałem ją, mimo wszystko – w ponurym zmęczeniu próbował się chyba usprawiedliwiać; tłumaczyć tamtą niesprawiedliwą złość, kiedy próbowała otworzyć mu oczy. Ale widział przecież wszystko, na wszystko się zgadzał, choć czasem miał ochotę zedrzeć z Felicii ubranie i zapytać o każdy, wyobrażony w amoku, odcisk cudzej ręki, wszędzie tam, gdzie nie pozwalała mu się dotykać; choć czasem chciał złapać ją za żuchwę i przypomnieć jej, że do niego należała. Nienawidził siebie za te myśli tak samo, jak nienawidził siebie za bezczynność i nienawidził szczerego spojrzenia Chaayi, w tamtej chwili, za to, że też o tym wiedziała. – Chciałem ją kochać – poprawił drętwo. Opuścił spojrzenie na zabłocony śnieg i dalej, na ciemne plamy przepijające się przez białość przed czubkami jej butów. Nie był dłużej pewny, czy kochał Felicię naprawdę; ani dlaczego nie potrafił jej zostawić, ani dlaczego pozwalał uciszać się pocałunkami, kiedy wydawało mu się, że więcej nie zniesie. I nie był dłużej pewny, czym była jego przyjaźń z Chaayą, i czy nie widziała, jak niemożliwi byli? Jak łatwopalne, ich uczucia złapane między impulsywne, rozedrgane serca i bliźniaczą, stanowczą wściekłość? Pożeraliby się w nocy i pożeraliby się w dzień, do przepalenia. Pragnął tymczasem jedynie spokoju; znalazł, wreszcie, spokój i nie wiedział, jak jej o tym powiedzieć.
– Może powinniśmy – zgodził się, zanim zdążyłby przygryźć pochopność. Może tak byłoby, rzeczywiście, lepiej, chociaż myśl o tym wprawiała go w ciężką, gorzką ponurość. Podszedł tymczasem bliżej, wbrew tym słowom, wyciągając ku niej dłoń, ściągając brwi w grymasie rozdrażnionego zmartwienia. Wydawało mu się, że mógł przynajmniej nie zostawiać jej w ten sposób, w tę zimną noc, samą z tym rozczarowaniem spływającym jej po palcach – nie chciał jej tak zostawiać. Zdawał sobie sprawę, że nie chciał się z nią żegnać w ogóle, ale to nie była jego decyzja, to nie on krwawił, nie on oddał więcej. Rozumiał chociaż tyle, a mimo to dał się wciąż zaskoczyć ostremu głosowi, tnącemu zgęstniałe powietrze jak ostrzegawczy zgrzyt brzytwy. Nie poruszył się, wbrew rozsądkowi; wyciągnięta ku niej dłoń nie drgnęła w zawahaniu, choć wyraźnie zesztywniał.
– Nie wiedziałem – odezwał się w końcu głucho, po interwale krótkiego milczenia, choć chciał powiedzieć coś innego, chciał poprosić, żeby obiecała, że będzie ostrożna, ale kiedy rozchylił usta, drgnienie pulsu splątało mu myśl. – Nie sądziłem, że mogłabyś… nic nie mówiłaś. Przepraszam, że nie zauważyłem – mówił ciszej, spokojniej, jakby spokorniały wobec jej ostrzeżenia, jakby nie wiedział, jak obchodzić się z miękką materią cudzych uczuć, więc ujmował je z niewprawioną ostrożnością. – Pozwól mi zrobić chociaż tyle. Odprowadzę cię do domu, potem nie musimy widzieć się więcej. Tylko tyle – ostudzonym tonem próbował zyskać sobie choć moment; sięgnął po jej rękę, muskając palcami chłodnej skóry.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Chaaya Damgaard
Re: 07.02.2001 – Pub „U Morleya” – C. Damgaard & B. Holstein Sro 10 Maj - 1:46
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Mnogość obraźliwych określeń dopasowanych do zachowania Holsteina wypaczyła gniew wżerający się w tkanki. Zapomniał, zapomniał o milczeniu gęstniejącym pomiędzy nimi w ten przyjemny, niedosłowny sposób, jakby samo poczucie oparcia się o czyjeś zrozumienie uwalniało zgromadzone napięcie. Nigdy nie miał w zwyczaju mówić głośno o czymś, czego akurat potrzebował, a jako bliska mu osoba starała się wyjść naprzeciw niuansowanym gestom i spojrzeniom. Instancja przyjaźni zakładała cichą nić porozumienia, często niewidoczną na pierwszy rzut oka, a najczęściej autonomiczną i niewidzialną. Poryw słów przesiąkniętych goryczą wisiał nad nią niczym katowskie ostrze - wystarczyło skinięcie palca, żeby topór rozłupał kręgi szyjne i przeciął gardło z dziecinną łatwością.
Ostrze przeszyło serce na wylot, przecięło miękkie tkanki równie łatwo co nóż w kostce masła, choć bolało mocniej niż prozaiczna czynność. Krążenie wzdłuż linii satelity Bertrama zapewniło jej bezpieczną, pozbawioną złudzeń przestrzeń, którą przeceniła równie mocno co przyjaźń. Powabne widmo szczęśliwego zakończenia trzymało lichą nadzieję na przekór licznym słabościom i dowodom wskazującym niepowodzenie. Ślepa i głucha na cierpkie wskazówki rzucane przez los cierpiała z własnej winy, bo zbyt długo trwała w zamknięciu nierealnego przekonania, świadomie przesuwała granice coraz dalej i dalej. Bała się każdej zmiany związanej z prawdą, przeorganizowania życia na takie, w którym ilość czułych cząstek nie tworzyła spójnej struktury ani gwarantów bliskości. Owinięta bólem płynącym równie wartko co krew jawnie zignorowała zmniejszenie dzielącej ich odległości. Usta nie powtórzyły prawdy raz jeszcze, zmęczone brutalnym afektem i niefrasobliwą wdzięcznością, jakiej dopuścił się Bertram.
Przeprosiny nadeszły zbyt późno. Spotkały na swojej drodze chaos i zniszczenie, skrawki jedwabnych uczuć szybujących w powietrzu, zbyt delikatnych i czułych na brutalność obowiązującego kodeksu moralnego. Trwała w skąpo uprzywilejowanej pozycji, stworzonej dla oporu wobec jawnego demonstrowania uczuć, proszenia o to, żeby dostrzeżono je i uszanowano, bo rozdarta ciemnica żeber lękała się niepowodzeń. Każde uderzenie rezonowało w klatce piersiowej razem z echem poprzedniego, jakby pojedynczo nie kosztowały dość bólu, dopiero poprzez zebranie wypalając na duszy rozgwieżdżonego nieba księżycowe piętno. Balsam wibrującego głosu Maartena nie zdołał przysłonić ran zagnieżdżonych we wnętrzu dłoni, które wyszarpnięte z uścisku metalowej barierki zapłakały krwawymi łzami zaraz po tym, jak zimno przeraźliwie obcego dotyku dotknęło napiętej powierzchni skóry.
— Co takiego musiałabym powiedzieć, żebyś nie uznał mnie za niespełna rozumu? — nigdy nie była na tyle bezczelna, by bez wyrzutów sumienia rozbijać cudze związki, a potem postawić się nad szczątkami porzuconego korpusu. Do przesady pielęgnowała reguły wytyczające tor zachowania, w ucieczce przed hipokryzją płynącą z rozpalonego piasku pustyni próbowała być lepszym człowiekiem. — Zresztą, teraz nie ma to najmniejszego znaczenia. Nie mamy wobec siebie żadnych zobowiązań ani zaległych długów, skoro nigdy mnie o nic nie prosiłeś. Jesteśmy na czysto i nie chcę, żebyś odprowadzał mnie do domu. Znam drogę — nie prosiła o litość i łaskę, nie prosiła o udawany żal. Zasługiwała na choć odrobinę wdzięczności i błysk zrozumienia, co w oparciu o zachowanie Holsetina było ogromnym nadużyciem, bo znów posądzała go o coś, do czego nie był zdolny. Raz za razem boleśnie przekonywała się o naiwności własnej wiary, o potencjale jej niezmierzonej głupoty. Walcząc ze sobą, nadaremnie próbując utrzymać odrobinę godności wątłego ciała, wskoczyła w głębię brązowych tęczówek i uszczknęła dla siebie odrobinę ciepłych wspomnień. W akompaniamencie krwi uderzającej o bruk odwróciła się od niego plecami i ruszyła w kierunku wyjścia z portu, byle szybko oddalić się od miejsca tragedii.
Ostrze przeszyło serce na wylot, przecięło miękkie tkanki równie łatwo co nóż w kostce masła, choć bolało mocniej niż prozaiczna czynność. Krążenie wzdłuż linii satelity Bertrama zapewniło jej bezpieczną, pozbawioną złudzeń przestrzeń, którą przeceniła równie mocno co przyjaźń. Powabne widmo szczęśliwego zakończenia trzymało lichą nadzieję na przekór licznym słabościom i dowodom wskazującym niepowodzenie. Ślepa i głucha na cierpkie wskazówki rzucane przez los cierpiała z własnej winy, bo zbyt długo trwała w zamknięciu nierealnego przekonania, świadomie przesuwała granice coraz dalej i dalej. Bała się każdej zmiany związanej z prawdą, przeorganizowania życia na takie, w którym ilość czułych cząstek nie tworzyła spójnej struktury ani gwarantów bliskości. Owinięta bólem płynącym równie wartko co krew jawnie zignorowała zmniejszenie dzielącej ich odległości. Usta nie powtórzyły prawdy raz jeszcze, zmęczone brutalnym afektem i niefrasobliwą wdzięcznością, jakiej dopuścił się Bertram.
Przeprosiny nadeszły zbyt późno. Spotkały na swojej drodze chaos i zniszczenie, skrawki jedwabnych uczuć szybujących w powietrzu, zbyt delikatnych i czułych na brutalność obowiązującego kodeksu moralnego. Trwała w skąpo uprzywilejowanej pozycji, stworzonej dla oporu wobec jawnego demonstrowania uczuć, proszenia o to, żeby dostrzeżono je i uszanowano, bo rozdarta ciemnica żeber lękała się niepowodzeń. Każde uderzenie rezonowało w klatce piersiowej razem z echem poprzedniego, jakby pojedynczo nie kosztowały dość bólu, dopiero poprzez zebranie wypalając na duszy rozgwieżdżonego nieba księżycowe piętno. Balsam wibrującego głosu Maartena nie zdołał przysłonić ran zagnieżdżonych we wnętrzu dłoni, które wyszarpnięte z uścisku metalowej barierki zapłakały krwawymi łzami zaraz po tym, jak zimno przeraźliwie obcego dotyku dotknęło napiętej powierzchni skóry.
— Co takiego musiałabym powiedzieć, żebyś nie uznał mnie za niespełna rozumu? — nigdy nie była na tyle bezczelna, by bez wyrzutów sumienia rozbijać cudze związki, a potem postawić się nad szczątkami porzuconego korpusu. Do przesady pielęgnowała reguły wytyczające tor zachowania, w ucieczce przed hipokryzją płynącą z rozpalonego piasku pustyni próbowała być lepszym człowiekiem. — Zresztą, teraz nie ma to najmniejszego znaczenia. Nie mamy wobec siebie żadnych zobowiązań ani zaległych długów, skoro nigdy mnie o nic nie prosiłeś. Jesteśmy na czysto i nie chcę, żebyś odprowadzał mnie do domu. Znam drogę — nie prosiła o litość i łaskę, nie prosiła o udawany żal. Zasługiwała na choć odrobinę wdzięczności i błysk zrozumienia, co w oparciu o zachowanie Holsetina było ogromnym nadużyciem, bo znów posądzała go o coś, do czego nie był zdolny. Raz za razem boleśnie przekonywała się o naiwności własnej wiary, o potencjale jej niezmierzonej głupoty. Walcząc ze sobą, nadaremnie próbując utrzymać odrobinę godności wątłego ciała, wskoczyła w głębię brązowych tęczówek i uszczknęła dla siebie odrobinę ciepłych wspomnień. W akompaniamencie krwi uderzającej o bruk odwróciła się od niego plecami i ruszyła w kierunku wyjścia z portu, byle szybko oddalić się od miejsca tragedii.
Bertram Holstein
07.02.2001 – Pub „U Morleya” – C. Damgaard & B. Holstein Pon 22 Maj - 23:45
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Posiadał dla niej w odpowiedzi jedynie winne milczenie; ponure i nieprzebłagane. Nie okłamywał jej nigdy i nie zamierzał okłamywać jej teraz, nie zamierzał udawać, że byłoby inaczej, gdyby te same słowa wypowiedziała parę lat wcześniej; zbyt dobrze pamiętał jeszcze złaknioną, psią wierność, z jaką każdą myślą podążał wyłącznie za narzeczoną, niezdolny jej zaufać i niezdolny jej zostawić, jak strawiony był tą chorobliwą obsesją zastanawiania się, gdzie jest i z kim jest, i jak jeszcze może wynagrodzić jej to wszystko, co było w nim niedostateczne. Musiałby odpowiedzieć jej tak samo: nie wiedziałem i kocham ją, i straciłby ją podobnie, bo każdy fragment sumienia rewoltował mu się na myśl popełnienia tego samego, co czyniono jemu; Felicia mogła mówić o nim wiele spadlających pomówień – mówiła zresztą bez skrupułów, wytrzewiając go przed ludźmi; że trzymał za mocno, że dusił przy sobie, że zostawiał ślad zębów na wszystkim, co podobno kochał i że nigdy nie czuła się przy nim bezpieczna – ale nigdy nie posądziłaby go przynajmniej o to, że dotknął kogoś innego; wiedziała dobrze, że zadławi się prędzej własnym głodem niż sięgnie po szczerą czułość innych dłoni i łagodniejszych ust, bo nie chodziło już nawet o nią; chodziło o posmak kłamstwa w jej ustach, który doprowadzał go do amencji, i o słodkość późniejszych przeprosin, którym nie potrafił odmawiać, choć nigdy nie przyznawała się w nich do winy, odwracała je przeciwko niemu, przykładając mu je do szyi z pieszczotą, nie chciałam się na ciebie złościć, nie chciała mówić tych wszystkich ]słów, nie chciała go uderzyć, nie chciała się kłócić, ale gdybyś tylko – nie zadawał pytań, wierzył w kłamstwa, nie sprawiał tyle kłopotu. Powiedziałby Chaayi to samo; i wrócił z tą wiernością w zębach do niej, jakby miała go za to nagrodzić.
Nie byliby dla siebie dobrzy; sądził, że potrafiliby się kochać, ale oznaczało to tyle, że krzywdziliby się tylko bardziej, zdzieraliby z siebie ten gniew tylko żarliwiej, bez umiaru. Nie zniósłby tego, że go nie potrzebowała, a ona nie zniosłaby tego, że potrzebował za bardzo. Wmawiał sobie wtedy, że nie zasługiwał na żadną lepszą miłość, więc odpowiedziałby jej tak samo; i dzisiaj odpowiadał tak samo, bo nie wyobrażał sobie niczego bardziej właściwego niż to, że wróci do nieswojego mieszkania, zamknie za sobą drzwi i będzie kochał Folke do sennego zmęczenia, w pocałunkach uciszających tęsknotę za progiem i w cierpliwym oczekiwaniu aż zaśnie, zanim sam w końcu spróbuje odpocząć.
– Zasługujesz na coś lepszego niż to – odezwał się w końcu głucho, wyczuwając sztywną cierpkość tych słów na podniebieniu i ledwo nie zagryzając ich przez wybrzmieniem; wydawało mu się to żałosna, jak oklepana kwestia z beznadziejnej szmiry, tymczasem nic z tego nie było fikcją zamkniętą w didaskaliach i falsyfikacie uczuć, jej krew pachniała żywo i drażniąco, a on nie chciał jej w ten sposób zostawiać, choć cofała przed nim dłoń i nie próbowała łagodzić dla niego szorstkiej surowości słów. Miała prawo być na niego wściekła; mógł to znieść. Mógł ją przez to nadal kochać, jak przyjaciółkę, którą zawsze dla niego była, nawet wtedy, kiedy nie potrafił tego przyjąć z właściwą wdzięcznością; ale nie zdobył się na to, by usłuchać, choć dłoń zawisła wpół ruchu, nie poważając się sięgnąć ku niej znowu tak zuchwale.
Nie byliby dla siebie dobrzy; rozdarliby tę wzajemność w strzęp, bo nie potrafiłby pozwolić jej odejść. Nie próbowałby prosić, zatrzymałby ją przy sobie choćby złością, żadne z nich nie umiałoby ustąpić, więc w końcu musieliby się znienawidzić lub zmęczyć.
Nie potrafił jej tak zostawić, więc pozwolił zostawić siebie; stał jeszcze chwilę w miejscu, spoglądając na wybarwioną czerwienią plamę w śniegu, wypalając papierosa wsparty o barierkę, przepalając wraz z nim ochotę, by pójść za nią, mimo wszystko, dla pewności. Musiał wracać; zamknąć drzwi, przepraszać przyjaciela, bez słów, do zmęczenia. Zasługiwał na coś lepszego niż to, ale nie potrafiłby mu pozwolić.
zt Baaya i Chertram
Nie byliby dla siebie dobrzy; sądził, że potrafiliby się kochać, ale oznaczało to tyle, że krzywdziliby się tylko bardziej, zdzieraliby z siebie ten gniew tylko żarliwiej, bez umiaru. Nie zniósłby tego, że go nie potrzebowała, a ona nie zniosłaby tego, że potrzebował za bardzo. Wmawiał sobie wtedy, że nie zasługiwał na żadną lepszą miłość, więc odpowiedziałby jej tak samo; i dzisiaj odpowiadał tak samo, bo nie wyobrażał sobie niczego bardziej właściwego niż to, że wróci do nieswojego mieszkania, zamknie za sobą drzwi i będzie kochał Folke do sennego zmęczenia, w pocałunkach uciszających tęsknotę za progiem i w cierpliwym oczekiwaniu aż zaśnie, zanim sam w końcu spróbuje odpocząć.
– Zasługujesz na coś lepszego niż to – odezwał się w końcu głucho, wyczuwając sztywną cierpkość tych słów na podniebieniu i ledwo nie zagryzając ich przez wybrzmieniem; wydawało mu się to żałosna, jak oklepana kwestia z beznadziejnej szmiry, tymczasem nic z tego nie było fikcją zamkniętą w didaskaliach i falsyfikacie uczuć, jej krew pachniała żywo i drażniąco, a on nie chciał jej w ten sposób zostawiać, choć cofała przed nim dłoń i nie próbowała łagodzić dla niego szorstkiej surowości słów. Miała prawo być na niego wściekła; mógł to znieść. Mógł ją przez to nadal kochać, jak przyjaciółkę, którą zawsze dla niego była, nawet wtedy, kiedy nie potrafił tego przyjąć z właściwą wdzięcznością; ale nie zdobył się na to, by usłuchać, choć dłoń zawisła wpół ruchu, nie poważając się sięgnąć ku niej znowu tak zuchwale.
Nie byliby dla siebie dobrzy; rozdarliby tę wzajemność w strzęp, bo nie potrafiłby pozwolić jej odejść. Nie próbowałby prosić, zatrzymałby ją przy sobie choćby złością, żadne z nich nie umiałoby ustąpić, więc w końcu musieliby się znienawidzić lub zmęczyć.
Nie potrafił jej tak zostawić, więc pozwolił zostawić siebie; stał jeszcze chwilę w miejscu, spoglądając na wybarwioną czerwienią plamę w śniegu, wypalając papierosa wsparty o barierkę, przepalając wraz z nim ochotę, by pójść za nią, mimo wszystko, dla pewności. Musiał wracać; zamknąć drzwi, przepraszać przyjaciela, bez słów, do zmęczenia. Zasługiwał na coś lepszego niż to, ale nie potrafiłby mu pozwolić.
zt Baaya i Chertram
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat