Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    15.12.2000 – Zakątek Pochyłych Drzew – B. Holstein & F. Baantjer

    2 posters
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    15.12.2000

    Folke czynił wszystko znośniejszym; teraźniejszość strutą piołunem obolałej przeszłości skłaniał do rozwarcia kurczowo zaciśniętych szczęk gorzkiego udręczenia, ściągał zęby sideł z pochwyconej kończyny świadomości, w której jątrzyło się wszystko, o czym nie mógł wbrew sobie zapomnieć – wspomnienia nakładające na grudzień załamujące światło szkiełko palącej goryczy. Nie znajdował już jednak w sobie rozkruszonego szkła tęsknoty, wżynającego się jeszcze rok temu w membranę uczuć ostrymi krawędziami rozsypanych odłamków świątecznych świateł, bliźniaczo podobnych do tych, jakie były świadkami jego zdesperowanej naiwności; jedynie dojmujący żal, cierpkość bolesnej świadomości, że miesiące spędzane na grząskich piaskach kłamstw i obłudy, niekończących się wymówek, mniejszych i większych zdrad, zwodzących słów i nieszczerych uśmiechów, miesiące wstrzymujące oddech w płucach obrzmiałych od niepewności, podejrzeń i zazdrosnego gniewu, pozostawiły go w jakiś sposób trwale okaleczonego. Jego miłość w jakiś sposób trwale wypaczoną, naznaczoną skazą, zużytą; choć teraz, gdy przemierzali korytarz ukryty pod ramionami nachylonych drzew, przechodząc pod miriadami drobnych światełek rozsypanych girlandami po żebrach rozpiętego ponad nimi baldachimu i gdy przyjaciel odwzajemniał złożone mu na barkach spojrzenie, odsłaniając erydan iskrzący się na tafli zielonych obręczy opasujących ciemną toń jego zguby, odczuwał natychmiast osobliwy, przejmujący go na wskroś, paliatywny spokój – to nie była ta sama miłość, myślał, niezdolny odwrócić wzroku, w którym przebłysnęła krótka iskra subtelnego zaskoczenia. Nie mógł dać jej tego, czego nie miał; tego, co zastygło w nacięciach w pniu drzewa jak kryształ żywicy, tego, co pozostawił mu dekadę temu przy ich ostatniej rozmowie jak upominek wsunięty w kieszeń w dyskrecji przed uważnością ich obojga, który teraz mu zwracał – pomnożony w spojrzeniach, uśmiechach, wspólnej ciszy ciężkiej od niewypowiedzianych, ale rozumianych mimo to, słów.
    Dzisiejszy wieczór był zaskakująco łagodny. Mróz nie uwierał tak silnie w odsłoniętą skórę, wiatr wpadający między nachylone gałęzie ocierał się o nią zaledwie zaczepnymi tchnieniami, miękki śnieg pod podeszwami butów ustępował ulegle bez chrzęstu pretensji. Przeszłość zamykała złowrogie oko, ustępując przyjemnemu ciężarowi teraźniejszości; a on zdawał sobie sprawę, że nie tęsknił za jej wzrokiem – żałował jedynie tego, co ze sobą zabrała i żałował tego, co po sobie zostawiła. Żałował gwiazd zatopionych w niewłaściwych spojrzeniach i żałował, że nie mógł ich dla niego odzyskać; wieczorów podobnych do tego, miesięcy straconych w trzęsawisku oślepiającej fikcji, siebie – lepszego niż był, nie wyeksploatowanego inną, upadlającą miłością, nie uszkodzonego, nie noszącego skaz popełnionych błędów obok defektów, które posiadał już przez swoją chromą naturę.
    Uliczny artysta przystanął w łunie magicznego światła, wygrywając na skrzypcach melodię wstrzymującą ludzi w miejscu; pary korzystające z łagodności wieczoru, dzieci zatrzymujące rodziców pociągnięciem za rękaw, przytulone do ich boków pod opoką ramienia, wpatrzone w muzyka i roześmiane, małżeństwo kołyszące się do taktu wygrywanego utworu, choć jeszcze nieśmiało. Wyczarowane przez nich małe, przygaszone słońca kołysały się nad głowami, jakby ulegając subtelnym przypływom muzyki wraz z myślami, w których nurcie nurzała się utrzymująca je magia. Zatrzymał się również, odnajdując dłoń Folke z intuicyjną łatwością, by skłonić go do przystanięcia bliżej, wystarczająco blisko, by czuć ciepło jego ręki obok swojej, kiedy wypuścił delikatne palce ze swoich; wąski przesmyk przezornego dystansu nie pozwalał o sobie zapomnieć, uciskając pod mostkiem pragnieniem pozbycia się go, wbrew rozsądkowi.
    Obserwował jak mała dziewczynka wysuwa się nieśmiało spod ręki matki, by podejść naprzód i wrzucić parę łyskających talarów do rozchylonego futerału. Uśmiechnął się z delikatnym rozbawieniem, widząc jak pospiesznie wczepia się znów w rękaw kobiety drobną rączką, zarumieniona i zachwycona – muzyką, wdzięcznością rozjaśniającą twarz artysty, własną odwagą.
    Zawsze myślałem, że będę miał już w tym wieku swoje – mruknął, jak gdyby pociągał na głos myśl, która go rozbawiła w konfidencji swoich myśli. – Dzieci, mam na myśli – sprostował z rozbawieniem przezierającym przez głos utrzymywany na granicy szeptu, nie chcąc podnosić go ponad muzykę. – Chociaż nigdy chyba nie uważałem, że byłbym dobrym ojcem. Wyobrażałem sobie, że byłbym w każdym razie lepszym od mojego, ale to chyba nieszczególnie ambitna poprzeczka – był złagodniały, uspokojony, czuł się przyjemnie odciążony szczęśliwą błogością chwili; subtelna nić smutku rysująca się w jego tonie na wspomnienie Lave zdawała się lekka, jakby wplatana bezwiednym mimochodem, nietrwała. Spojrzał na niego, muskając palcami grzbiet jego dłoni, rozpoznając przelotnie delikatne wgłębienia między kostkami.
    Mogę cię o coś zapytać? – spytał, cieplejszym tonem, cichszym, jak gdyby nie był pewien, czy powinien. Małe słońca, kołyszące się nad półokręgiem ludzi zatrzymanych muzyką, inkrustowały zieleń jasną, promienną pozłotą; kładły ją na jego skórze, nadając jej bladości żywszej barwy, wydobywając miedziane refleksy z przygasłej ochry opadających na skroń kosmyków. – Od kiedy... od kiedy wiesz?o sobie zawieszone powściągliwie w ciszy. – Od jak dawna? – wstrzymane w pauzie, pełne skruchy, czekałeś aż też zrozumiem.
    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Niekiedy ciężko było w to uwierzyć – w tę paliatywną bliskość cudzej obecności w opustoszałym mieszkaniu, gdzie jedynym źródłem ciepła była dotąd tylko miękkość kociego futra, sierść w której zanurzał drżące dłonie, siedząc na łazienkowym dywanie, z czołem zroszonym woskowymi kroplami potu, ramieniem wspartym o brzeg emaliowanej wanny, ilekroć pod pogłębionym oddechem próbował stłumić fale podsuwających się ku gardłu mdłości, w barczystość ramion oplatających się troskliwie wokół wąskiej talii, gdy szarpnięcie snu wyciągało świadomość na powierzchnię rzeczywistości, która rozrzedzała zamglone obrazy koszmarów, o których nigdy więcej nie odważył się opowiadać na głos, zlękniony własną wyobraźnią, okrutną i niesprawiedliwą, nareszcie również w chwile takie, jak ta, napełniające płuca rześkim, zimowym powietrzem, a umysł nadzieją, że mógłby na dłużej chwycić się tego ulotnego poczucia spokoju, o którym skrycie marzył, odkąd wyrwał się z uprzęży płomieni, ognistego żaru, który osiadł w jego trzewiach sadzą i popiołem, powoli zatruwając nadwątlony chorobą organizm. Wyobrażał sobie, że gdyby potrafił o wszystkim zapomnieć, byłby szczęśliwszy, odważniejszy, bardziej stabilny, mógłby być dla niego częściej i lepiej, nie musiałby wypłukiwać z ust cierpkiego zapachu alkoholu, w złudnej, infantylnej nadziei, że dzięki temu go nie poczuje, kiedy położy się obok, w miękkiej debrze łóżka – ale zapomnieć oczywiście nie potrafił; ilekroć próbował, kąsało go rozeźlone zwierzę sumienia, ostrożność świadcząca, że jeżeli rodzice istnieli jeszcze gdziekolwiek, to jedynie na płótnie jego pamięci, że gdyby wyrugował ich nawet stamtąd, byłoby to jednakie z poczuciem, że uśmiercił ich po raz drugi.
    Wieczór był tymczasem łagodny, mimo wczesnego, zimowego zmroku skrzący się bielą świeżego śniegu, którego pojedyncze, cekinowe płatki opadały leniwymi piruetami na nakryty grubym obrusem chodnik, roztapiały się na wełnianym materiale długiego płaszcza i ginęły pośród spuszonych wilgocią włosów, gdzie zastygały mżawką drobnych kropel, niczym cienka, zwieszona nisko aureola. Lukrowane gołoledzią powierzchnie chodników ukryły się pod kutnerem śniegu, który skrzypiał cicho pod butami, w wielu miejscach wciąż nienaruszony, rozpościerający się wokół skweru na podobieństwo satynowego całunu, w którym chciałoby się zanurzyć, lec na plecach i rozciągnąć kończyny ku przeciwległym stronom świata, jak wówczas, gdy było się jeszcze dzieckiem, zdobiącym podwórko kształtami wgniecionych w puch nietoperzy – nawet pochyłe drzewa, zamykające się baldachimem ponad tunelem przyjemnej ścieżki, wydawały się rozmarzone sennością otaczającej ich scenerii, srebrzącej się w świetle księżyca, który powoli kurczył się na gołym, atramentowym niebie ku smukłej lunuli błyszczącego sierpa.
    Szli razem – dwa korowody odcisków na miękkim gruncie, jeden wyraźnie rozmazany, nierówny i przechylony – chociaż dłonie mieli puste, zaczerwienione rześkim chłodem, skryte w gawrach miękkich kieszeni, dopóki kołysząca dźwięczność nie uniosła się echem na łagodnych pociągnięciach wiatru, wypełniając okolice przeciągłym, harmonijnym riffem melodii, śpiewu drżącej krtani skrzypiec, wybrzmiewającego w akompaniamencie przycichłych szeptów i swobodnej radości kilku przechodniów, którzy zatrzymali się w miejscu, obserwując młodego muzyka, by zaraz w antrakcie nachylić się do przodu i rzucić kilka srebrnych moment do otwartego futerału. Przystanął obok Bertrama, poruszając ostrożnie palcami, które musnęły wierzch jego dłoni, zanim nie przechylił się lekko, prawie niezauważalnie wspierając prawy bark o jego ramię, po czym podążając wzrokiem za drobną dziewczynką, która wpierw nieśmiało, a następnie już z radosnym entuzjazmem obdarowała grajka kilkoma drobnymi, na co ten uśmiechnął się do niej przyjaźnie, pociągając smyczkiem, spod którego wydobył się mocny, głęboki dźwięk – wyraz wdzięczności.
    Raptem drgnął lekko pod okrywą ubrań, zaskoczony komentarzem Bertrama, przez chwilę milcząc, jakby rozważał rzeczywiste znaczenie jego słów, które poniekąd nie powinny były wcale wywrzeć na nim takiego wrażenia, a których geneza zdawała mu się tymczasem obca i nierzeczywista – czy z Felicią kiedykolwiek rozmawiali o dzieciach, rozważali, jakie imiona mogłyby nosić? Nawet w fikcyjnych scenariuszach rodzicielstwo zdawało mu się pojęciem przerażająco odległym, czymś, do czego dążono i nad czym się rozmarzano, a z czego on czuł się wykluczony; przerażała go myśl zależności drugiego człowieka, o którego musiałby się nieustannie martwić i troszczyć, przerażała go ufność dziecięcych twarzy i dłonie rozpaczliwie lgnące do jego ciała w poszukiwaniu uwagi i wsparcia. Jeszcze raz spojrzał ukradkiem na dziewczynkę, której pulchne, spąsowiałe chłodem policzki uwydatniały się szerokim uśmiechem, a zaplecione w warkocze włosy nakrywały się cienką, lśniącą warstwą pojedynczych drobinek śniegu, zaraz przeniósł jednak wzrok na muzyka, który rozpoczynał właśnie nowy utwór, jedną z ostatnich kompozycji Klausa Reitena, graną legato.
    Myślę, że byłbyś dobrym ojcem. – odparł spokojnym, nieco melancholijnym tonem, przez chwilę jeszcze obserwując, jak smyczek tańczy na cienkiej powierzchni napiętych, nylonowych strun, po czym zwrócił łagodnie głowę w stronę Bertrama, pochwytując ulotność krótkiego spojrzenia. – Takim prawdziwym, wyrozumiałym, obecnym. – jakiś czas znów milczał, po czym westchnął cicho, obserwując pobielały obłok pary, który rozpłynął się w powietrzu. Ponad głowami zgromadzonych przechodniów, którzy kołysali się lekko w rytm melodii, unosiły się niewielkie, lśniące słońca, rzucające pożółkłą łunę na wyżłobioną podeszwami warstwę śniegu, skrzącego się tak jasno, jakby ktoś obsypał chodnik brokatem; miękkie opuszki palców znów musnęły wierzch jego dłoni, a on uśmiechnął się delikatnie, ponownie odnajdując oczy przyjaciela, w swobodnym, ufnym przyzwoleniu na pytanie, które zamierzał zadać. W ciszy po jego artykulacji zdążył jednak minąć pierwszy, wzbierający powoli fragment utworu, który nabierał teraz napięcia i klarownej dźwięczności, jakby muzyka powoli wyłaniała się z morskich głębin.
    Chyba zawsze wiedziałem. – to była ta prosta odpowiedź, ta, którą chciałby mu ofiarować i ta, w którą chciałby wierzyć. – Po prostu długo nie myślałem o tym w ten sposób. – odchylił zieleń spojrzenia, mimo nerwowego tiku, który szarpnął kącikiem ust, przymuszając się do opanowania – nie chciał, by wszystkie te drobne, kłujące drzazgi dzieciństwa, pożółkłe czasem plotki, szykany i przekleństwa przebiły się przez cienką skórę dzisiejszego wieczoru, nie chciał mu o nich opowiadać i nie chciał o nich pamiętać. – W akademii uparcie powtarzałem sobie, że tak naprawdę nie wiem, co dokładnie czuję… chociaż wiedziałem od dawna, od samego początku. Podświadomie nie chciałem chyba, żeby to była prawda. – odparł ściszonym głosem, ledwie przebijającym się przez rytm wygrywanej na skrzypcach muzyki; przez chwilę jeszcze utrzymywał wzrok gdzieś daleko, w końcu odwrócił się jednak, rozjaśniając lico łagodnym, przepraszającym uśmiechem. – To nieszczególnie pocieszające.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    15.12.2000 – Zakątek Pochyłych Drzew – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 15.12.2000 – Zakątek Pochyłych Drzew – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Bark dyskretnie przykładany do ramienia pod pozorem swobodnego przypadku – szczegóły takie jak ten, wymieniane w hermetycznej konspiracji jak cicha korespondencja przekazywana sobie pod blatem publicznej uwagi, urastały w świadomości do wymiaru bodźców prymarnych, wobec których świat pierzchał sprzed spojrzenia, skrząc się rozbłyskami miniaturowych gwiazd wyłożonych im pod nogami lśniącym kobiercem, by ułożyć się na ciemnej źrenicy na nowo: żywszy, bardziej spolegliwy zmysłom i strawniejszy, jakby naelektryzowany, rozedrgany w atomach. Muśnięcie dłoni wiernie pozostających w swoim zasięgu wynoszone do miary impulsu prującego szew milczenia, by przenicować je inaczej, miękkim, rozgrzewającym podbiciem do skóry, miękkim, rozgrzewającym podbiciem do serca zachłannie przeczesującego palcami jej ciepło; impuls, wobec którego przenikał go migawkowy grot dojmującej, słodkawej bezradności, znoszonej w spokorniałej ciszy, we wstrzymanym w krtani pomruku ulgi łaskoczącym odruchowo głębszy oddech, w spojrzeniu opadającym na chwilę ku ziemi, jak gdyby instynktownie próbował ukryć przed światem przebłysk własnej bezsilności, ukryć go przed nim samym, zachować w tajemnicy przed nim łatwość, z jaką nieświadomie przetrącał jego opanowanie i dotychczasową chłodną surowość wszystkiego wokół.
    Rzeczywistość spływała wtedy po spojówce łagodniej, unieszkodliwiona. Lub nieostrożnie gubiła własne znaczenie, kiedy bezsilność zaskakiwała go pośród komfortu wspólnej osobności – świat z wyszarpniętym sercem, wykrwawiający się i zapomniany gdzieś w nieważnej oddali, bez znaczenia, tymczasem bliżej ciało przy ciele, dudnienie wykradzionego meritum wszystkiego we własnej piersi, nieznośnie ciężkie, zbyt ciężkie, więc ukrywał je w odwróconym spojrzeniu, zakopywał pod warstwą pozostawianej po sobie chłodnej przestrzeni, dusił gryzącym dymem nerwowego papierosa, dopóki wszystko nie wracało na właściwie sobie miejsce.
    Muzyka przenikająca rześkie powietrze nadawała wieczorowi osobliwe wrażenie iluzoryczności. Drżący głos skrzypiec wznosił się i opadał w cierpliwej ekspresji rzeczy nieprzetłumaczalnych na prostotę słów, rezonując w uchwyconej klatce momentu – rezonując w nim, obok nieprzetłumaczalnych na prostotę słów uczuć przeciągających się sennie w jego piersi, nieoczekiwanie rozbudzonych. Wśród nich szczególnie wyrazista uspokojona pewność, wyuczona ostrożnej płochliwości przez udrękę poprzedniego afektu, przez ustawiczne zaszczuwanie nieudolnymi kłamstwami, groźbą zdrady wiecznie trzymającą za gardło, bolesnym tonicznym naprężeniem w nieustannej podejrzliwości, konsekwentnie sposobiona do nieufności skórzanym pasem trzymanym przez okrutną prawdę, której długo nie potrafiła dojrzeć przez zaślepione bielmo oczu; ospale lgnęła uładzonym karkiem do nacisku ukochanej obecności – bark wsparty o ramię, dłonie zastygłe w swoim zasięgu, myśl, że mógłby trwać w tym już zawsze, oswojona i zdecydowana. Zaskakująco łatwa, choć kiedy obserwował roześmianą twarz dziewczynki podnoszącej spojrzenie dużych, błękitnych oczu na jednakowo błękitne oczy przygarniającej ją do siebie kobiety, zauważał niewyraźne ukłucie żalu drażniące w nim tkankę, o której żywości nie zdawał sobie dotąd sprawy, przynajmniej nie tak wyraźnie – nie myślał o tym być może wystarczająco, rozumiejąc to jako rzecz należącą do przyszłości, coś, na co przyjdzie dopiero czas – lub nie, jak bezwiednie sobie uświadamiał; lub nie, które szczypało niewyraźnym żalem za czymś, co przestawało być kwestią czasu, przestawało być kwestią możliwą w ogóle.
    Łagodny uśmiech nie opuszczał krzywizny jego ust, choć przedłużające się milczenie, przykrywane spokojnie wzbierającym preludium nowego utworu, nie uszło jego uwadze; czy myślał o tym samym? Czy w ogóle kiedykolwiek rozważał to jako coś, co mogło się wydarzyć – lub nie? Spojrzał na niego z cichą wdzięcznością, kiedy w końcu się odezwał, z melancholią w przyciszonym głosie, której bezwiednie, na chwilę, uległ. Kąciki ust zadrżały mu, unosząc się nieznacznie w pozbawionym żalu, bladym powątpiewaniu.
    Bałbym się chyba – podjął, obserwując cierpliwą grację smyczka sunącego po napiętych strunach, precyzyjną instrukcję prowadzącej go dłoni, twarz młodego muzyka zastygłą w skupieniu – że wyjechałbym na chwilę, żeby złapać oddech, a potem nie znalazłbym już odwagi, żeby wrócić. Może tak właśnie było z moim ojcem – w unieszkodliwionej rzeczywistości szczerość przychodziła swobodniej, równie nieszkodliwa i spokojna, w jakiś sposób niezobowiązująca, ukryta pod melodią spływającą z drżących strun. – Czasami tak go przed sobą tłumaczyłem. Potrafiłbym to zrozumieć. Nie wybaczyć, ale przynajmniej zrozumieć.
    Wrażenie, że jego własne życie zaciśnie się wokół gardła powrozem i zdusi go swoim ciężarem, niecichnącym szumem przetaczającym się obok i przez niego; rozpędzony tabun wydarzeń, zobowiązań, odpowiedzialności, przewlekłej frustracji, szarpiącego gniewu, niegasnącego nigdy wstydu, uczuć, jakich nie potrafił nazwać, wszystkiego, co gromadziło się ciężkim osadem w tunelach tętnic i żył, trując uporczywie płynącą krew, wciąż naprzód, naprzód, naprzód, w zamkniętym labiryncie naczyń, dopóki puls nie burzył się wrzącą potrzebą ucieczki. Potrafiłby to zrozumieć. Choć wolałby myśleć, że nie mieli z Lave więcej wspólnego niż nieszczęsny profil – ale być może mieli i być może zniknąłby tak samo jak on, uciekłby przed własnym życiem, przed tym, czego nie mógł w nim znieść i przed tym, co w nim kochał.
    Stojąc teraz przy Folke, z jego barkiem przy swoim ramieniu, czuł się jednak spokojny i pewny – jak gdyby nie mogło ich to dotyczyć, jak gdyby byli zupełnie bezpieczni, schronieni w swojej obecności przed złamanymi obietnicami i przed tym, co zbierało się smolistą śniedzią w aortach, kneblując przytłoczone serce, wymuszając na nim paniczną potrzebę złapania tchu.  Wygrywany w pauzie milczenia fragment utworu wznosił się stopniowo wyżej i wyżej, dźwiękiem coraz bardziej napiętym i strzelistym, zaskakująco przejrzystym, jak gdyby pochylone ramiona drzew nie pozwalały mu zbiec ku niebu i rozproszyć się w ciemnej nocy; czuł przy tym, że sam mimowolnie podąża za muzyką – że uczucia wzbierają w nim, posłuszne nieobecnej batucie, klarowne i coraz śmielsze, przejmując go równoległym napięciem. Melodia w końcu wygładziła się, jak wzruszona tafla wody wygładza w końcu swoje zmarszczki; on nie mógł go tymczasem dotknąć, nie tutaj.
    Trochę pocieszające – przyznał, uśmiechając się do niego w pocieszeniu, opuszczając spojrzenie na przepraszający grymas ust, na pojaśniałą zieleń oczu. – Okazuje się, że jestem lepszym od ciebie aktorem – zauważył, rozsuwając wargi w rozbawieniu, pozwalając, by w głos wkradło mu się echo uszczypliwej, choć ostrożnej, wesołości. To nieszczególnie pocieszające, ale cieszył się, że to była prawda; egoistyczne, ale cieszył się, że nie udało mu się tego z siebie wydrzeć, choć nie wątpił – na bogów, miał nadzieję – że próbował.
    Nachylił się ku niemu nieznacznie, zawieszając usta nad jego uchem, nadwyrężając granice wytyczające to, na co mogli sobie pozwolić.
    Zatańcz ze mną – szepnął, chowając ciepłą czułość w podszyciu muzyki; miłosny sekret podawany przyjacielowi za plecami tracącego znaczenie świata. Gdyby ktoś się teraz odwrócił, nie miałby nic na swoje usprawiedliwienie – niczego, czym mógłby wybronić spojrzenie, jakim zbłądził w czerń zwracanych ku niemu źrenic. Przetrzymał je chwilę, dręcząc się myślą, że mógłby się po prostu nachylić bardziej; w końcu jednak, zamiast tego, wyprostował się i odsunął, oddalił niespiesznie, by – rozejrzawszy się przezornie – wejść między drzewa po przeciwnej stronie, w cień wiekowych pni osłaniających przed złotawą łuną girland i słońc kołyszących się wciąż na pływach muzyki.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Melodia – spokojna, wyważona i delikatna – zdawała się sunąć po wietrze, który przedzierał się pieszczotą pojedynczych muśnięć chłodu przez roślinną arkadę alei, poruszając figlarnie kosmykami włosów, które opadały mu na czoło, podrygując warkoczykami małej dziewczynki, chwytającej się teraz kurczowo płaszcza swej matki, z lekko uchyloną buzią i szeroko otwartymi oczami obserwując muzyka, smyczek jego podciągniętych pod brodę skrzypiec, poruszający się z elegancją po napiętych strunach instrumentu. Pozwalał, z biernym brakiem rozmyślności, by wicher przenikał przez okrywę ubrania, kładąc się na karku pojedynczym dreszczem, chociaż wieczór był zaskakująco łagodny, zupełnie jakby słońce nigdy nie schowało się za horyzontem, a wciąż opadało jasnymi promieniami na skrzące się śniegiem miasto, spragnione pogody, która sprawiłaby, że okolica nie będzie tak skostniała, mrugająca igiełkami szadzi z unieruchomionych mrozem roślin, rachitycznych, cienkich gałęzi, pochwyconych w stuporze srogiej, północnej zimy, gdzie nawet w pogodniejsze dni temperatura wciąż utrzymywała się pod progiem zera, nie pozwalając, by przez śnieg przedarła się popielata rdza chodników, a kra na powierzchni jeziora nakryła się rysami pojedynczych pęknięć. Nigdy nie myślał o dzieciach, Helene nigdy go nie pytała, jak gdyby od samego początku zakładała, że nie chciał, nie mógł, nie powinien. Nigdy nie łudził się rozważaniem nad prawdopodobieństwem własnych pragnień – chociaż próbował inscenizować swe zauroczenie, nigdy nie był w stanie rzeczywiście udawać, nie potrafił znieść natrętnej, niewygodnej myśli stania przy kimś do końca życia z przyuczonej obyczajności, wykorzystywania drugiego człowieka jako rekwizyt odwracający uwagę publiczności od prawdy, którą starał się nim zakryć. Przyuczył się swej samotności jak pies, który przyucza się uwierającego chłodu łańcuchowej obroży, a potem przyuczył się do krzywd, jakie z niej wynikały; zgadzał się zbyt łatwo, ułatwiał nieproszonym dłoniom sięgnięcie pod materiał jego ubrań, bo był nadto zlękniony, by chwycić je za nadgarstki i zatrzymać wpół drogi, czuł do siebie żal, który skradał się płytko pod skórą, gdy zdawał sobie sprawę, jak niesprawiedliwie pozwalał się traktować i jak łatwo na wszystko przyzwalał. Bał się, że skoro nie potrafił uchronić od świata samego siebie, nie potrafiłby również ochronić przed nim drugiej osoby – długo trwał w przekonaniu, że żadna piękna emocja nie mogłaby nazwać jego serca swoim domem.
    Często nie był w stanie uwierzyć, że Bertram wciąż go nie zostawił – że kolejny sen, z którego budził się z krzykiem, nie okazał się ostatnim, jaki miewał w jego obecności, że łzy nie przechyliły w końcu szali jego cierpliwości, że nie zdał sobie sprawy, jak zatracony i bezradny w istocie był, jak niezdolny podjąć niczego z własnej inicjatywy, jak nieufny względem jakiejkolwiek trwałości, szczerości i nadziei. Chociaż uparcie przeganiał z pastwiska własnej świadomości te wątpliwości, nie chcąc, by wgryzły się toksyną w jego serce, niekiedy wciąż spoglądał w lustro z przeczuciem, że najgorsza wada tkwiła w jego ciele – nie w łatwości, z jaką pozwalał przyjaźniom truchleć i obumierać, nie w sposobie, w jaki kłamał za każdym razem, gdy ktoś zapędzał go w kozi róg, nie w tchórzostwie, któremu oddawał władzę nad swymi decyzjami, ale w bliznach, które pokrywały plecy zasklepioną, wypukłą pajęczyną starej oparzelizny, w kształcie twarzy i pieprzyku odruchowo przysłanianym kołnierzem, w chromej nodze znaczącej jego chód wyraźnym utykaniem, w drżących dłoniach, rozpaczliwie ukrywanych w miękkości kociego futra, w skórze na brzuchu, która zwijała się, gdy pochylał się do przodu, w żołądku, który reagował na alkohol coraz słabiej i potrzebował go coraz więcej. Bał się lepszych dni, bo gorsze bolały go po nich dwa razy mocniej – nie potrafił cieszyć się własnym szczęściem, bo zawsze wydawało mu się ulotne i iluzoryczne, skażone strachem przed tym, co mogłoby je zniszczyć, napiętnowane kolejnymi nocami, podczas których przesypiał dwie, wciąż poszarpane koszmarami godziny, dniami, w które dociskał skroń do zimnej, łazienkowej podłogi, kuląc się pod jarzeniowym światłem sufitowej lampy, lecz nie mając dość siły, by je wygasić; napady bólączki stawały się dłuższe i bardziej intensywne, a on przypominał sobie historie o okrutnych jarlach, których choroba ta zapędziła na próg szaleństwa. Sam obiecywał sobie, że nie oszaleje, chociaż skóra piekła go pod dotykiem ubrań, a krew wrzała w nabrzmiałych żyłach, gdy dociskał paznokciami do pulsującego tętnem nadgarstka.
    Przykro mi. – wydał z siebie cichy pomruk zastanowienia w odpowiedzi na jego słowa, naturalny, łagodny wyraz refleksji, flegmatyzm zrozumienia, pod którym ukrywał impuls nieokreślonego napięcia, jakiego nie potrafił do końca wyartykułować nawet we własnych myślach; przez chwilę jeszcze przyglądał się muzykowi, który kołysał się w rytm śpiewu własnego instrumentu, ludziom, którzy nachylili się bliżej do siebie, dziewczynce o oczach lśniących w blasku miniaturowych, lewitujących nad głowami słońc, po czym spojrzał z powrotem w jego stronę, z kącikiem ust uniesionym w  delikatnym uśmiechu, w którym tkwił jednak jakiś żal, posmak przestarzałej, pytyjskiej nostalgii. – To piękne marzenie. Mieć przy sobie kogoś, kto cię potrzebuje. – odpowiedział w końcu, a jego ton zabrzmiał tak, jakby próbował go za coś przeprosić. – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, nie sądzę, żebym się nadawał. Nie mógłbym żyć z myślą, że ktoś jest ode mnie nieustannie zależny, a ja nie potrafię mu pomóc. – nie mógłby żyć z myślą, że nie byłby w stanie rozwiązywać problemów, o których marzył, by ktoś rozwiązał je za niego, gdy był jeszcze dzieckiem, nie byłby w stanie otrzeć niczyich łez, ani szczerze pokochać kogoś, kto wymagałby od niego tak wielu poświęceń. W końcu uniósł jednak brodę, śledząc taniec smyczka, spod którego wznosiły się coraz to intensywniejsze szarpnięcia melodii, wzbierającej jak sztormowe morze, którego fale rozbiły się o strugany żywiołem brzeg, a tafla nareszcie układała łagodnie, na ponów pokorna i gładka, lśniąca w świetle wschodzącego słońca – znów pochylił się lekko, zaledwie na moment ocierając skroń o jego ramię, zanim nie roześmiał się odruchowo, krótko i urywkowo, ale ze swobodą, na jaką nigdy wcześniej nie mógłby sobie w tym temacie pozwolić, opuszkami palców muskając klawisze własnej świadomości, które dotąd rozmyślnie omijał ze strachu przed tym, jaki dźwięk mogłyby z siebie wydać. – Szkoda – zaczął, prostując się i pozwalając, by materiał płaszczy zaszeleścił, gdy te otarły się o siebie na wysokości łokci – że nie wykorzystałeś nigdy swojego talentu na scenie. To musiał być ogromny cios dla środowiska artystycznego. – uśmiechnął się triumfalnie, chociaż uśmiech ten, nawet teraz, zawsze był w jakiś sposób stłumiony, ostrożny i niepewny, jakby przez lata oduczył się, jak formować usta w podobny kształt; to jak jazda na rowerze, takich rzeczy się nie zapomina.
    Drgnął w wątłym zaskoczeniu, gdy Bertram zbliżył usta do jego twarzy, zwieszając szept prośby nad uchem, przełamując wymuszony dystans ciepłą bliskością oddechu, który zastygł echem na jego odsłoniętej skórze. Wahał się przez chwilę, nagle nieuchronnie pochwycony w tremę, która przez tyle lat zamykała prywatne sfery jego życia w czterech ścianach mieszkania, z dala od spojrzeń, które mogłyby przypadkiem zbłądzić w jego kierunku, ludzkiej ciekawości, zawsze tak uporczywej i nachalnej, zaskakującej go ilekroć sądził, że pozostawał anonimowy, zaraz poruszył się jednak z miejsca, by wejść pomiędzy dwa, wąskie szpalery drzew, nachylonych lekko ku sobie, prawie jak w pocałunku – złoto słońc prześwitywało tu ledwie bladą łuną, której cienie podrygiwały na płótnie jego twarzy. Nachylił się bliżej w jego stronę, przywierając ciasno do okrytej wełną piersi i wyciągając dłoń z bezpiecznej, przydługiej okrywy rękawa, by wpleść ją w objęcie jego palców – dźwięk skrzypiec, przenikający bezszelestnie przez gęstwinę przyprószonej śniegiem roślinności, porywał ich w łagodny, senny rytm melodii.
    Zamknij oczy. – szepnął w końcu, unosząc powoli wzrok, zatrzymując przyćmioną, łagodną zieleń spojrzenia pośród pociemniałego brązem bursztynu jego wzroku; zostań ze mną już na zawsze.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    15.12.2000 – Zakątek Pochyłych Drzew – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 15.12.2000 – Zakątek Pochyłych Drzew – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Ospała melancholia rozlała się w interwale milczenia jak kropla atramentu rozpraszająca się niespiesznie w przejrzystości wody, z każdą chwilą coraz bledsza, ginąca w łagodnym, niebieskawym zmętnieniu – rzadko kiedy smutek przybierał dla niego tak łagodną, paliatywną formę; rzadko kiedy był tak łudząco podobny do podskórnej ulgi, w jakiś sposób oswabadzającej go z jarzma wyuczonej, uporczywie osamotnionej, ciszy. Rzadko kiedy wieko jego serca rozchylało się bez atawizmu gwałtowności, nie trzeszcząc drażliwie w nadwyrężonych zawiasach pod naporem zniecierpliwionej, skumulowanej z czasem, entropii uczuć – miał wrażenie, że mógłby mu powiedzieć tego wieczoru wszystko, gdyby tylko czas zechciał się dla nich zatrzymać, otulając ich płynnością wznoszącej się i opadającej wraz z oddechami melodii, obejmującej ich jak wcześniej bezpieczny szmer obmywających czarny piach fal; mógłby powiedzieć mu jeszcze raz wszystko to, co winien powiedzieć mu lata temu i wszystko to, czego nie potrafił powiedzieć dotąd nikomu. Mógłby odczytać mu treść wyciosaną w deszczułce serca rylcem obaw i nadziei tak, jak kiedyś odczytywał mu wersy książek, zwalczając nieposłuszeństwo zesztywniałych strun głosowych wpadających uporczywie w męczącą repetycję sylab; oswoić własny głos z ufną szczerością wydobywaną z zapomnianego dna krtani, choć nie wiedziałby nawet chyba od czego zacząć. Może nie powiedziałby wciąż nic, gubiąc wszelką zborność myśli pod dotykiem jego ust, bo niezmiennie – u progu snu i na wymykającej się uwadze jawie – nawiedzała go skwapliwość islandzkiego morza, do której pragnął jeszcze wrócić. Tymczasem mieli czas, mieli przed sobą nieprawdopodobną obietnicę setek wspólnych dni i tysięcy wspólnych nocy, dziesiątek nocy nieprzespanych, które mogli wypełnić wszystkim tym, co mieliby ochotę powtórzyć jeszcze raz i wszystkim tym, co zechcieliby powiedzieć sobie po raz pierwszy. To było, istotnie, piękne marzenie – nawet jeśli okupione snem przerwanym płytkim, płaczliwym oddechem i dygotem ciała przytrzymywanego przy sobie, dopóki dreszcze wreszcie nie ustępowały; lub może szczególnie dlatego. Może szczególnie dla tych momentów później, ospałej melancholii, kiedy skurcz koszmaru wypuszczał wreszcie serce rzeczywistości z uścisku, dla rozciągłości nieprzespanej nocy, którą mogli wypełnić, czymkolwiek chcieli: pieszczotą oddechu składaną na nieruchomej ciszy, wystarczającą czułością zaledwie obecności, sobą nawzajem. Treścią obłaskawionych obaw i nadziei, gdyby mieli na to ochotę, lub islandzkim morzem.
    Gdyby czas zechciał się dla nich na moment zatrzymać, mógłby powiedzieć mu przede wszystkim właśnie o tym – o niespodziewanym obliczu szczęścia, którego szukał przez całe dotychczasowe życie w samych złych miejscach. Tymczasem wobec jego przepraszającego tonu mógł uśmiechnąć się tylko z dyskretną jeszcze czułością, łagodnie oponującą przeciw cichemu pogłosowi żalu.
    Nie byłbyś z tym sam – zauważył ciepło, wodząc spojrzeniem za uwagą jego oczu; na taflach zielonych toni dryfowały cętki miniaturowych słońc, kołysząc się delikatnie jak okadzona usypiającym dymem chmara błędnych ogników, wyjątkowo przekonujących. Nie zamierzał chować w kieszonkach tych słów ukradkowego brzmienia sugestii, mimowolnie pomyślał jednak o tym, przez chwilę pozwalając sobie wyobrażać, że byłoby to dla nich w jakiś sposób możliwe; jeszcze raz naruszając rozbudzoną drzazgą żalu tkankę nigdy dotąd nieuświadomionych sobie i zażegnywanych jednocześnie pragnień. Podobnie swobodna myśl nie mogła trwać jednak długo, efemeryczna jak skra żaru gasnąca pod nieprzejednanym obcasem nieintencjonalnej tchórzliwości, wciąż pielęgnowanej wbrew sobie w wyszkolonej wstydem ćwiartce świadomości, podszeptującej mu deprymująco, że nie mogli nigdy, nie powinni, bo podobne pragnienia – rodzina, małżeństwo, wspólny dom, jakkolwiek jeszcze wprawdzie odległe – nie były dla ludzi takich, jak oni. Wybór, mimo to, wciąż pozostawał zaskakująco łatwy, naturalny i bezwiedny jak kolejny oddech.
    Poradziłbyś sobie – mówiąc to, brzmiał już inaczej; pogodzony i oddalony od efemerydy irracjonalnego pomysłu, przesuwający spojrzenie ku skrzypkowi, przy którym zatrzymywały się kolejne osoby, zanęcone czystym lamentem uległych smyczkowi strun. – Jesteś bardzo... – przecinek dostrzegalnej pauzy, w której wyrwie poszukiwał właściwego słowa, odnajdując je wreszcie na języku w słodkości czułego, niespiesznego spokoju – bardzo kojący. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czułem się tak spokojny. Nie tylko teraz, ogólnie. – Uśmiechnął się bezwiednie, wyczuwając ciężar skroni wspieranej ukradkiem o jego ramię; rozbawiony tym, jak niewiele wystarczyło, żeby rozsupłać sztywne nurty myśli, przepłoszyć słowa, jednocześnie sprawiając, że spływały na podniebienie chętniej. – To zabawne, bo jednocześnie mam wrażenie, że nigdy nie czułem tak wiele, tak wyraźnie. Bezpośrednio, w jakiś sposób. Przytłaczająco, czasami.  Ale szczególnie wtedy nie chciałbym być nigdzie indziej.
    Miał wrażenie, że nigdzie indziej nie mógłby zwyczajnie tego znieść. Tylko przy tobie.
    Zachrypiał lekko, jak gdyby strząsając ze strun miękką reminiscencję tego wyznania, kłopotliwszą im gęściej muzyka ścieliła się ponad jej dogasłym brzmieniem, nakrywając ją jak ślady popełnionej zbrodni na swoim usilnym milczeniu. Przez chwilę miał ochotę przeprosić go nawet, jednocześnie nie żałując jednak wcale – wbrew temu, czego się  po sobie spodziewał. Trącony jego łokciem i przekornym żartem, wydał z siebie przytłumiony pomruk krótkiego śmiechu, czując zarazem przyjemne ukłucie w piersi, słodką bolesność pozostawioną przez krystaliczny podźwięk jego wesołości.
    Z pewnością – potwierdził spolegliwie, śledząc krzywiznę jego uśmiechu; miał ochotę przyłożyć do niego opuszkę, podążyć za jej łagodnym łukiem ku dołkowi zacienionego kącika, sprawdzić, dokąd dałby się temu uśmiechowi zaprowadzić, choć znał doskonale odpowiedź: wszędzie. Wszędzie. – Chociaż może to lepiej. Nie chciałbym kraść wam wszystkim chwalebnego światła sławy, a nie sądzę, że cokolwiek by jeszcze dla was zostało – przekorność przychodziła mu z pewną ociężałością, jakby roztargniona. Irracjonalnie i udręczająco na najśmielsze myśli zdobywał się tylko wtedy, kiedy nie mógł się im poddać. – Kto wie, może dostałbym nawet angaż w jakimś średniej klasy romansie. Po tym mielibyście już całkiem przerąbane.
    Chwilę później przystanął w cieniu rzucanym przez szeroki pień drzewa, czekając aż sylwetka przyjaciela wynurzy się spomiędzy prześwitu, pozostawiając za plecami światło i spojrzenia obwarowujące ich swobodę ciasnymi, uwierającymi restrykcjami – ujął jego nadgarstek wreszcie, pociągając go ku sobie delikatnie, w głębszy cień, rozpraszany zaledwie lekką mżawką falującej z muzyką jasności. Przyczajona niecierpliwość zakradła mu się pod mostek, kiedy wsuwał mu rękę przez talię na plecy, żałując, że kolejny raz dzieliły ich warstwy zimowych płaszczy, chwytając go tym pewniej i bliżej, unosząc drugą dłoń splecioną z jego, pozwalając, by subtelna instrukcja skrzypiec zakołysała ich sylwetkami w pierwszych, nieśmiałych jeszcze krokach. Późniejsze były już łatwiejsze, swobodniejsze, instynktownie zgrane – nie potrafił wprawdzie tańczyć szczególnie dobrze, ale nie miało to znaczenia; ostatecznie nic nie miało, prócz przedzierającej się przez przesmyki muzyki, prócz bezpiecznego wieczornego cienia, zastygającej w materii umykającego czasu chwili ukojonej, intymnej bliskości. Słyszał, między drżeniem głosu skrzypiec, ciche szepty ludzi, delikatną perlistość lekkiego śmiechu, tam dalej, po drugiej stronie świata, do którego nie mieli wstępu – ale to też nie miało znaczenia. Nic więcej nie potrzebował; nic więcej ponad tutaj, teraz, po tej stronie wszystkiego.
    Milczał przez chwilę, spoglądając na niego uważnie, obserwując mgiełkę światła przesuwającą się powoli po jego tęczówkach w miarę sennego kołysania, wydobywającą z ich barwy nowe, zachwycające odcienie spokojnej zieleni.
    Jeśli obiecasz, że nie znikniesz – mruknął, z intencją żartu, która nie dosięgła jednak tonu jego głosu; w końcu posłusznie jednak zamknął oczy, zanurzając się z łagodnym uśmiechem w falach szemrzących pod osłoną skrzypiec, w sekrecie dłoni prowadzonych niepewnie po ciepłej skórze, odkrywającej przed nim swoją prawdę.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Samotność zawsze wydawała mu się bezpieczniejsza, zamknięta w czterech ścianach zaciemnionego pokoju, zdławiona brakiem powietrza, lepka i gęsta jak melasa, w której mógłby zatonąć, odcinając się od cudzych głosów, szumu otaczającego go świata, własnego pulsu tętniącego w skroni, jakby był jakimś dzikim, przerażonym zwierzęciem, które w labiryncie ciała próbowało odnaleźć sposób, by wydostać się na wolność. Z dala od cudzych spojrzeń ból wydawał się nie być tak drapieżny, wstyd tak palący, a łzy tak upokarzające, gdy nie musiał wstrzymywać ich za taflą spojrzenia, ujarzmiać pod powiekami i tłumić w cieśninie gardła, płytko pod grdyką – łatwiej było znieść własne słabości, gdy nikt inny o nich nie wiedział; nie chciał być w czyiś oczach świadkiem swej historii, zaświadczać o własnym bólu, opowiadać o nim do wyczerpania, tłumaczyć, wyjaśniać, zapewniać, poświęcać te skrawki wytrzymałości, które mu pozostały, na ukrywanie się za kurtyną pozornego opanowania. Ponad wszystko pragnął, by ofiarowano mu prawo do milczenia – zdawało mu się, że gdyby cisza zasznurowała jego krtań wystarczająco mocną fastrygą, mógłby nareszcie zapomnieć o wszystkim, co mu się przydarzyło, schować niechciane myśli do kartonowych pudeł i pozostawić je na strychu pamięci, aż zarosną pajęczynami i kurzem, zapomniane i nigdy przez nikogo nieodnalezione; one powracały do niego tymczasem bumerangiem febrycznej trwogi, przedzierały się pazurami przez płótno świadomości, gdy ta rozkurczała się sennie, uchylając im skrzypiące drzwi do głównego pokoju, pętając umysł monomanią, która zapędzała go na skraj rozpaczy, bo jego uwaga zaciskała się nich jak terier, a on nie potrafił o własnych siłach rozszerzyć jej szczęk. Obecność Bertrama była inna – nie potrafił przy nim udawać, nie chciał przy nim udawać, bo chociaż niekiedy z trudem zmuszał się, by spojrzeć mu w oczy, za bardzo obawiał się, że podświadomie znienawidziłby go, gdyby wciąż próbował ukrywać w sobie wszystko, co szpetne i niewygodne; zacząłby wycofywać się w chorobliwy lęk własnej jaźni, w której wydeptano już labirynt niewłaściwych ścieżek, chowałby się ponad bladym uśmiechem, z trudem kręcąc głową, gdy klaster rozsadzającego bólu przyprawiał go o mdłości (przepraszam, wyobraź sobie, że mnie tu nie ma), trzymałby się swojej samotności, jak cywilizacje przez stulecia trzymały się rzek.  
    Nie byłbyś z tym sam – mimo to podobna myśl przesycała go lękiem; wyobrażenie dziecka, które zaciskałoby swoje drobne dłonie na materiale jego ubrania, drugiego człowieka o ufnych, błyszczących oczach, nieskażonych jeszcze światem, nieznających niebezpieczeństw, które się w nim kryły. Sądził, że byłaby to miłość warunkowana strachem, oparta na jego własnych wątpliwościach i niedostatkach, miłość, której pierwszą myślą nie byłoby kocham go, lecz czy wszystko z nim w porządku? – a miewał przecież dni, kiedy z trudem przychodziła mu opieka nad kotem, który uparcie szturchał jego dłoń swym zimnym, zaróżowionym nosem, wpychając łeb pod miękkie ciepło kołdry i miaucząc głośno, niecierpliwy i głodny, nierozumiejący przepraszającego wyrazu jego spojrzenia, nieświadomy choroby, która zatrzymywała go w miejscu, zamykała w sennych wnykach apatii, chwiała na samej granicy przytomności, skąd regularnie wyrywał go przebłysk delirycznej refleksji, pozostawiając umysł powolny i udręczony, jednako niezdolny odpocząć, co przymusić się do działania. Nie byłbyś z tym sam brzmiało jak obietnica, o której wyegzekwowanie nigdy nie odważyłby się poprosić.
    Uśmiechnął się słabo na jego słowa, za ostrożnym wyrazem czułej wdzięczności ukrywając zakłopotanie, które rozciągnęło się charakterystycznym ciepłem po ściągniętych lekko łopatkach. Nie pamiętał, żeby ktokolwiek wcześniej mówił mu takie rzeczy, zwierzał się tonem, przez który nie przebrzmiewała pragmatyczność ukrytej pod pierzyną słów prośby, ponura drwina, jak ostrze sztyletu wsuwane powolnym ruchem w odsłonięte podbrzusze, ulotna eteryczność wyznania, które nikło, gdy nie było już dłużej potrzebne – szczęście przypominało zazwyczaj fałszywą, styczniową wiosnę, kares mrugającego spomiędzy chmur słońca, jednodniowy podmuch ciepła, na drugi dzień skuty lodem i szadzią, mrozem silniejszym, niż wszystkie poprzednie; ale Bertram nie kłamał, bo łagodny, koniakowy brąz jego spojrzenia rozświetlił się wyraźnie, nakropiony cynamonowymi cętkami w miejscach, gdzie wznoszące się nad głowami słońca pozostawiały ślad swego naturalnego blasku. Mimo to nie był pewien, jak zareagować, czy byłby zdolny wyrazić słowami ogrom tego, co jątrzyło się w jego wnętrzu, na zawsze pozbyć się tej atawistycznej nieufności do wszystkiego, co piękne, przekonania, że nikt nie mógłby szczerze go kochać ani cenić, odruchowego nawyku poszukiwania teatralnych masek, nawet na twarzach tych, którzy odnosili się do niego z miłością.
    Zapamiętaj mnie takim jak dzisiaj. – szept, prawie porwany przez szarpnięcie smyczka, spod którego wydobył się wokal porywczego akordu, ledwo słyszalny, bo chwilowe zaaferowanie raptem przegonił podmuch przekornego śmiechu, krystaliczny amalgamat wspólnej, choć przez niedowierzanie nieco głuchej wesołości, wciąż nieporęcznie wstrzymywanej na granicy, uciszanej odruchem zdrętwiałego rozsądku – nie chciał na sobie żadnych spojrzeń, w szczególności nie chciał jednak tych, które mogłyby go rozpoznać, wykraść fragment ich bliskości słowami, na które musiałby odpowiedzieć i dłonią, którą musiałby uścisnąć, wmuszając na twarz uśmiech, chociaż sądził, że bliżej byłoby mu do płaczu; nie zamierzał być niewdzięczny, ale bez wahania oddałby to wszystko, gdyby mógł dzięki temu spędzić resztę życia już tylko w jego obecności.
    Zanurzył się w ślad za nim w chruśniak pochyłych drzew, pozwalając, by cudze palce oplotły się łagodnie wokół jego nadgarstka, przyciągając go bliżej ku sobie, w kałużę niebieskawego cienia, gdzie przedzierała się ledwie blada śreżoga światła, iluminująca znad głów, kołyszących się powoli w rytm wygrywanej na skrzypcach muzyki. Poczuł przyjemne, asekuracyjne ciepło jego dłoni, wkradającej się przez wąską talię na plecy i przysunął się bliżej, aż wiatr nabrał rytmu melodii, porywając ich hipnotycznym, tanecznym chybotaniem – ubrania, które zawsze pragnął mieć na sobie, oplecione ciasno jak gruba skóra, zakrywająca tę prawdziwą, brzydką i znienawidzoną, wydały mu się nagle niewygodne, niepotrzebne, uwierające; wzbraniały czułość jego palców od muśnięcia obolałego, zdrętwiałego pod płaszczem ciała, stawiały grubą, wełnianą granicę, którą obawiał się przekroczyć, jakby w rozgoryczonym żalu do samego siebie, niepewności, czy mógłby jeszcze się zza niej wycofać. Zieleń przedzierała się pojedynczymi skrawkami ze śnieżnej kuli otaczającego ich krajobrazu, kiedy kołysali się płynnie, poddając własne ruchy szemraniu muzyki, której rytm spadał subtelnym decrescendo, nabierając głębszych, bardziej sentymentalnych tonów, wydawało mu się jednak, że wokół znajduje się przede wszystkim biel – drobne płatki ginące pomiędzy kosmykami włosów, obrus świeżego, niezadeptanego śniegu, skrzący się srebrnym brokatem w świetle nadgryzionego okręgu księżyca, którego lico wydało mu się naraz zaskakująco spokojne i pobłażliwe, nie tak surowe, co kilka dni temu.  
    Obiecuję. – cofnął się o krok, by spojrzeć mu w oczy na chwilę przed tym, jak zakrył je kurtyną powiek – po raz kolejny pomyślał, że był piękny, pogrążony w riffie muzyki, której brzmienie zdawało się zastygać w warstwach krajobrazu, jakby kolejne nuty same zapisywały się na niewidzialnej pięciolinii, poruszane przypadkiem drżeniem powieki, szelestem rękawa, bezwolnym uniesieniem głowy. W tym łagodnym, kołyskowym falowaniu spełzła z niego wcześniejsza sztywność, wgryziona uparcie w fakturę karku, podskórna wątpliwość, czy powinni, czy mogli, czy było im wolno; rozluźniony jej nieobecnością, w nagłym, impulsywnym porywie rozemocjonowanego animuszu, uniósł się na palcach, zaplatając dłonie na jego karku i sięgając ustami ku spąsowiałym chłodem wargom – najpierw jedynie drżący oddech opierający się na jego skórze, pocałunek zalegający pieszczotą uśmiechu w kąciku, nareszcie sięgający odważniej, stęskniony do bliskości i ciepła czułego objęcia.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    15.12.2000 – Zakątek Pochyłych Drzew – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 15.12.2000 – Zakątek Pochyłych Drzew – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Prośba, szeptana jakby ukradkiem między cierpliwymi pociągnięciami skrzypcowej jeremiady, odnajdywała jego serce wciąż ułagodzone spokojnym, spokorniałym pierwiastkiem inercyjnego smutku, kładąc się słodkawą nutą na odsłoniętym koniuszku miarowego, sennego pulsu – wyczuwał w niej synonimiczną melancholijność, smutek naturalny sercu Folke w bliźniaczo integralny sposób, niemożliwy do wyperswadowania go spomiędzy strun spinających płatki zastawek, bo był zbyt trwale, zbyt silnie zespolony z bezwzględnym mechanizmem tętniącego w nim życia. Nie potrafiłby przeciw niemu oponować – bezradnie kochał ten smutek tak samo, jak niejednoznaczną barwę szmaragdu spojrzenia cętkowanego złotem, tak samo, jak skwapliwość uczuć ukrywającą się pod ociężałą storą ostrożnej niepewności, niechętnie dopuszczającej cudzy wzrok pod jej zesztywniały krochmalem wyuczenia materiał, tak samo, jak zbłądzoną plamkę pigmentu na brodzie, od której punktu kłopotliwie łatwo było zabłądzić w łagodny grymas ust, nieuważnie rozbudzając ciekawskie zwierzę pokusy hibernujące płytko pod osłoną nabytego powściągliwego chłodu; i tak samo, jak nieświadomy odruch szczupłej dłoni odnajdującej koci grzbiet, przeliczającej palcami cynamonowe pręgi rozciągnięte na rudej sierści, kiedy Folke przesuwał odległą rzeczywistości uwagą po wersach trzymanej książki, niepomny przyzwyczajeń kierujących jego ciałem. Zapamiętaj mnie takim jak dzisiaj, tak rozkosznie miękkie w jego ustach, kryło w sobie cichy przemyt obawy, że jutro nie będzie już dla nich takie samo, ślad uporczywego przeczucia, że to szczęście było krótkotrwałe jak dzisiejszy wieczór – że nie mogło trwać dla nich dłużej, z natury lapidarne i efemeryczne. Przezorną przepowiednię, że niedostrzeżona jeszcze usterka pozwalająca im na podobne wytchnienie miała wkrótce zniknąć ze szczękiem korygującego się samowładnie mechanizmu niewybaczającej, bezwzględnie przeciwnej szczęściu, rzeczywistości. Że miałby jutro spojrzeć ku niemu i w miejscu człowieka, którego kochał tak dotkliwie i ogłuszająco, natknąć się na kogoś innego – kogoś obcego, wypaczonego, odmienionego wszystkim tym, o czym mu nie mówił, wszystkim tym, przed czym nie mógł go ukryć w zaborczym zatroskaniu. Wbrew jego słowom nie potrafił sobie jednak tego wyobrazić: tej przyczajonej w szuwarach lęku przyszłości, w której mógłby spoglądać na niego inaczej niż teraz – w której miałby go nie kochać lub kochać mniej. W której miałby go nie potrzebować tak, jak potrzebował go obecnie, choć nie mówił o tym głośno, zbyt jeszcze uległy zakorzenionemu w szpiku jaźni lękowi przed wypowiadaniem uczuć podobnie uwłaczających, słabości dotąd oddalanych od siebie milczeniem, jak gdyby cisza mogła je zneutralizować – podczas gdy, przeciwnie, lęgły się w jej ciemnej duchocie z tym gorszą tylko zaciekłością.  
    Myślał o tym jeszcze, kiedy muzyka łagodnie instruowała senny ruch ich ciał, przyległych do siebie przez doskwierający dyskomfort warstw; myślał o tym, zapamiętując, tak jak mu nakazał, czysty dźwięk jego szczerego śmiechu, rozkoszny sposób, w jaki nasuwał się promiennym nikolem na teraźniejszość i zapadał w świadomość, jasny, rozplątujący zawikłane węzły ustawicznie napiętych nerwów. Myślał o tym, kiedy zamykał posłusznie oczy, z łagodnym uśmiechem zastygłym na ustach, oczekiwaniem rozlewającym się po nierównej linii ramion przyjemnym, ciepłym dreszczem, niewypowiedzianą naglącą prośbą, spływającą do opuszek palców ochotą, by przyciągnąć go bliżej, odnaleźć delikatnie zaokrąglony rys brody i unieść jego twarz ku swojej, rozwiązać problem guzików drażniących szpalerem wzbraniającym mu możliwości poproszenia o więcej bez słów, które zdawałyby mu się zbyt naglące, zbyt dosłowne, zbyt wymagające i jednocześnie zbyt błagalne, kłopotliwie obnażające, tragicznie egoistyczne, bo obiecywał, że poczeka aż będą pewni oboje; bo obiecywał sobie samemu, że nigdy więcej nie sięgnie dalej niż mu otwarcie przyzwalano, nigdy więcej nie osaczy nikogo zaborczymi, ekspansywnie łapczywymi hienami swoich pragnień. Nigdy więcej nie będzie pewny tego, że ktoś mógłby je równie szczerze odwzajemniać.
    Kąciki łagodnego uśmiechu drgnęły, kiedy ciepły oddech otarł się o pokąsaną chłodem skórę, osiadając wreszcie drażniącym muśnięciem na wargach, drżąc niespokojnie, kiedy Folke wsuwał mu dłonie na kark, podnosząc się w końcu wyżej, przykładając mu do ust pieszczotliwe ukojenie dla wezbranego pod mostkiem zniecierpliwienia – pozornie, bo kiedy odsunął od niego palącą słodycz swojego uśmiechu, zdawało się tylko jeszcze dotkliwsze, rozkosznie zadręczając wybity z dotychczasowej senności puls. Krótka przestrzeń dokuczliwej przerwy, w której czekał wbrew sobie w wysilonym znieruchomieniu, nie potrafiąc dłużej śledzić uwagą niedalekich dowodów niezatrzymującego się dla nich świata, nie mogąc dłużej obserwować głosów szeleszczących pod rzewnym tonem skrzypiec, trzeszczenia śniegu pod butami ludzi spacerujących w świetle girland tuż obok, ryzykownie blisko, za osłoną niepewnego cienia szerokich konarów. Przez tę krótką chwilę istniał tylko szept drugiego oddechu mieszającego się z jego tchem, tylko pikująca przejmująco melodia przepełniająca naczynie wieczoru ekspresją zapisanych w nutach uczuć, tak żywych pod intencjonalnym ruchem smyczka na uległej krtani instrumentu, wydobywającego z niej drżące, pozbawione słów, prośby o więcej. Wreszcie miękka, gorączkowa tęsknota sięgnęła ku niemu znów, odważniejsza niż wcześniej, gorliwsza, przywodząca jego usta do uśmiechu mimowiednie rozkwitającego pod skwapliwą rosą  czułości; zacieśnił w odpowiedzi objęcie na talii Folke, nachylając się, jak gdyby mógł znaleźć się dzięki temu bliżej, wniknąć dalej, zgubić się w cieple warg rozchylających się przed nim ustępliwie i zachęcająco. Nie dostrzegł skrzypienia śniegu pod ich niespiesznymi krokami stawianymi na ślepo w cieniu drzew, nie dostrzegł, kiedy zatrzymali się pod wyniosłą, pochyloną sylwetką jednego z nich ani kiedy cofnął dłonie z pleców Folke przyległych do pnia, do którego wpółświadomie go przyparł, podnosząc je ku jego zarumienionej twarzy.
    Nie chcę cię nigdy więcej we wspomnieniach – wyszeptał, z ukłuciem żalu przerywając pocałunek, gładząc opuszką kciuka chłodną skórę jego policzka, dostrzegając ledwie łagodny błysk jego spojrzenia w głębszym cieniu wieczoru; dłonie splecione na jego karku ciążyły mu przyjemnie, zachęcając, by pochylić się znów, zanurzyć się w jego chętnym cieple, mimo że nie powinni, mimo że wieczorne niebo rozpinało się nad nimi, wspólne im i ludziom zatrzymanym przez muzykę tak blisko, że mógł wyłapać bicie ich serc, tak nieświadomych, tak niezrozumiale głuchych i sennych. – Chcę cię teraz, zawsze – słowa, składane mu niemal na ustach, zaszemrały stanowczością usztywniającą zauważalnie gładkość czułego tonu. Chciał zapamiętać tę chwilę, zapamiętać jego takiego jak dzisiaj, ale nie przez obawę, że mógłby więcej go takiego nie mieć; nie po to, żeby kochać wspomnienie, zamiast niego. – Zawsze – powtórzył, obserwując czarne punkty źrenic w dającej pozór prywatności ciemności, kiedy obecność obcych ludzi potrącała wyczulone zmysły, jak gdyby próbując, bezskutecznie, przywołać go do rozsądku.
    Zamiast dać im się otrząsnąć, odnalazł znów jego usta, przesuwając dłoń z jego policzka niżej, po ciepłej krzywiźnie szyi, przesuwając kciukiem po wyniosłości grdyki, w górę, ku miękkiemu gardłu, ku łagodnie zaokrąglonemu konturowi brody, którą unosił lekkim naciskiem pod coraz śmielsze, coraz bardziej samolubne, spragnienie warg; miał wrażenie, że muzyka rozlewająca się po naczyniu świadomości drży na poruszonych, napiętych strunach jego własnego, wzburzonego serca. Lekki pomruk zaległ mu w gardle, kiedy uniósł jego brodę wyżej, muskając krótko rys żuchwy, sięgając oddechem miękkiego dołku szyi, ostatecznie cofając się wyżej.
    Nie proś mnie dzisiaj, żebym został – szept, niższy i surowszy niż wcześniej, musnął jego policzek. Zsunął kciuk z podtrzymywanej brody po linii szczęki, uśmiechając się lekko, oddech przy oddechu, u progu ponownego złączenia ust. – Zostanę i tak. Ale nie proś mnie, nie dzisiaj.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Żałował, że nie potrafił oddać mu się w całości – pozwolić, by przesunął dłońmi po topografii jego ciała, nie tylko z wierzchu, ale tam, gdzie skóra była zimna i zesztywniała, niezdolna przyjąć czułości tak, jak niezdolne byłoby zdziczałe zwierzę, chowające się lękliwie przed pieszczotą tych samych palców, którym podobne w przeszłości pokazały, jak mocno potrafią zacisnąć się na zbyt ufnym grzbiecie. Wiele razy zastanawiał się nad tym, czy mógłby opowiedzieć mu o wszystkim, co tkwiło w jego wnętrzu, przegniłe i uciśnione – nie miał jednak odwagi ani słów, aby to wyrazić; chciał odsłonić przed nim każdy fragment swojej duszy, każde przekleństwo wbite drzazgą we wrażliwy mięsień serca, każdy odcień fioletu kwitnący na miękkim płótnie skóry, każdą wypukłość zabliźnionej pajęczyny na ściągniętych dyskomfortem plecach, wszystko, na co się zgadzał, by później w trakcie trząść się i płakać, wszystko, czego odmawiał, by później wciskać twarz głęboko w zawilgoconą łzami poduszkę. Wydawało mu się, że być może gdyby pozbył się ciężaru rozrośniętego w piersi zwierzęcia, mógłby być dla niego kimś więcej; wstydził się, że skrycie pragnął rzeczy tak przyziemnych – biec brzegiem plaży, skakać do wody z drewnianego molo, trzymać kogoś za rękę i nie rozluźniać uścisku pod wpływem obcego spojrzenia, odwiedzić rodziców i rozchylać w dłoniach album z dziecięcymi zdjęciami, wyjechać na kilka dni poza miasto, patrzeć w gwiazdy ze szczytu spadzistego dachu, nie wzdrygać się przed podniesionym głosem, nie pocić pod materiałem swetra, który naciągał na ramiona nawet latem, nie budzić się nad ranem z włosami przylepionymi do rozgrzanego czoła, nie bać się cudzych kroków, cudzych słów, cudzego dotyku.
    Niekiedy lękał się, że Bertram widział go dotąd w ten sam sposób, w jaki on sam spostrzegał się w lustrze, gdzie spojrzenie zawsze padało uważniej, na dłużej osiadając na wszystkich skazach i niedoskonałościach – nie chciał, żeby pamiętał go przez pryzmat dni, kiedy musiał pomagać mu wstać z podłogi i chwytać pod ramię, gdy schodzili w dół schodów, nocy, w które budził się z płaczem, przerażony i roztrzęsiony, z zastygłymi na ustach prośbami, których żaden z nich nie potrafił ich spełnić; podczas gdy wszyscy wokół dążyli do stania się kimś wyjątkowym, on dążył przede wszystkim do normalności, spojrzeń zawieszonych czułością zauroczenia na jego twarzy, ciepła bliskości, które pulsowało płytko za rękojeścią mostka, słodyczy uśmiechów składanych na miękkości zaróżowionych warg, dłoni splecionych w ufnej wierze, że miłość po raz pierwszy okazała się być zwierzęciem łagodnym i pozbawionym pazurów. Uśmiechał się wciąż, kiedy go całował, splatając zmarznięte dłonie na ciepłym karku, tuż pod linią włosów i nachylając się bliżej, z niecierpliwym zachęceniem rozchylając lekko usta, gdy Bertram objął go wokół talii, unosząc powieki i zatrzymując złocony palisander spojrzenia na jego twarzy, muśniętej wypiekami spąsowiałych rumieńców, rozświetlonej gorączką niewypowiedzianej prośby, zastygłej w dusznej, ciasnej przestrzeni przenikających się nawzajem oddechów.
    Chłodny, grudniowy kares wiatru musnął go po odsłoniętej szyi, przepływając przez rozwichrzone kosmyki włosów, które opadły mu na czoło, gdy plecy zetknęły się z twardą, chropowatą powierzchnią kory, trącając drzewo, w odpowiedzi chyboczące się lekko i obtrząsające na nich płatki śniegu, które zsunęły się z łysych, powyginanych gałęzi i opadły im na ramiona cienkim obrusem bieli, skrzącej się delikatnie w odległym blasku zaklęć. Słowa nie docierały do jego uszu, lecz zalegały na tkliwej powierzchni warg, złączonych w czułym objęciu, zanim palce Bertrama nie sięgnęły ku jego twarzy, zatrzymując się na zaczerwienionym policzku, po czym powoli przesuwając w dół, ku krzywiźnie odsłoniętej szyi, wypustce grdyki, która poruszyła się opieszale, gdy przełknął ślinę – ustąpił sugestii, unosząc lekko brodę, sięgając ku pieszczocie kolejnego pocałunku i przesuwając dłonie wyżej, ku miękkości jego włosów. Zaledwie na chwilę spojrzenie wyrwało się jednak z melodyjnego riffu sączonej spod smyczka melodii, uciekając nerwowo w bok, zdradzając drgnienie ulotnej obawy, nawrót tchórzliwego przeczucia, że czyjeś kroki zaskrzypiały na miękkiej powierzchni śniegu, zwiastując natarczywość niechcianej obecności; przestraszył się, że ktoś mógłby ich zobaczyć i chociaż pojedyncza, fałszywa nuta zaginęła zaraz pośród kolejnych, posłusznych sercu akordów, w rytm których zatrzymał dłonie na jego policzkach, powoli zsuwając je na dół, pod materiał rozchylonych klap płaszcza, nie sposób było jej pominąć, nie odczuć, że wdarła się bezbolesnym ukłuciem drzazgi w umysł rozluźniony nagłą, nierozsądną swobodą.
    Zwrócił wzrok z powrotem w jego stronę, prawie przepraszająco, bo szept, bardziej stanowczy i surowy, niż wcześniej, szarpnął kolejnym niepokojem za strunę świadomości, kładąc się dropiatością wyraźnie odczuwalnego chłodu na karku, z którego zsunął się bawełniany szal, zwieszony teraz niemrawo wzdłuż ciała, szurając po śniegu kolorowymi frędzlami, gdy pochylił się lekko, pozostawiony ze słabą pulsacją ciepła w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą zalegały jego palce. Kiedy ponownie spojrzał mu w oczy, zazieleniona tafla spojrzenia błysnęła ckliwie, rozjaśniając się pod wpływem uśmiechu, który wpłynął nieśmiało pomiędzy kąciki ust, gdy uniósł się na palcach, obejmując jego wargi w czułym pocałunku, nie tak ostrożnym i drżącym, co poprzednie; dawniej nie byłby w stanie ofiarować nikomu miłości tak otwarcie – pamiętał, ile razy płakał, a potem czuł obrzydzenie do samego siebie, jakby cudzy dotyk sprawiał, że stawał się czymś mniej. Musiał wiedzieć, że miłość go nie uleczy, a jednak przy nim wszystko wydawało mu się znośniejsze, nie tak kanciaste i natarczywe, nie tak ciemne i przerażające; jego oddech, przyjemny i ciepły, zalegał blisko na zmarzniętej skórze, muskając ją słodyczą kolejnego uśmiechu, rozciągniętego łagodną błogością na spąsowiałej linii warg – był dumny z najbardziej błahego powodu, że naprawdę miał go przy sobie, że mógł splatać dłonie na jego karku, składać pocałunki na odsłoniętej skórze, pozwalać, by trzymał go blisko i asekuracyjnie, obejmując ramionami wąską talię, spojrzenie mogło spływać nieśpiesznie po jego ciemnych włosach, niżej do obojczyków, wzdłuż linii mostka. Kochał go zawsze, ale teraz rzeczywiście czuł, że nie potrafiłby dalej żyć bez jego obecności; mógł głodować tylko tak długo, dopóki nie polubił pustki we własnym wnętrzu, jej obecność, wciąż nie całkiem zasklepiona, wydawała mu się jednak niespodziewanie odległa i nierzeczywista, jakby ktoś rozciągnął ponad nią cienką membranę paliatywnego opatrunku.
    Melodia wciąż porywała swym rytmem lawirujące w powietrzu płatki śniegu, które nagle zgęstniały, padając coraz obficiej, nakrywając ślady butów nową warstwą bieli, osiadając na ciemnym materiale płaszczy, ginąc w rozwichrzonych włosach i obciążając gałęzie drzew, które skrzypiały cicho pod kolejnymi podmuchami wiatru – odchylił się lekko, pozostawiając na policzku Bertrama echo ciepłego oddechu, po czym zaciskając dłonie na klapach jego płaszcza, odginając szyję, by spojrzeć w górę na atramentowe sklepienie, z którego sypały się spirale śniegu, drobne, szkliste płatki, opadające mu na twarz i roztapiające się w zetknięciu z zaczerwienioną rumieńcem skórą.  
    Kiedy będę umierał, chciałbym, żeby niebo było tak samo piękne. – senne westchnienie rozciągnięte pomiędzy kącikami ust łagodnym, zamyślonym uśmiechem, zanim nie pochylił głowy z powrotem do przodu, zatrzymując rozjaśnione spojrzenie na twarzy Bertrama – w oddali muzyka przycichła, po czym ustąpiła zupełnie, zagłuszona opadami śniegu, których wilgoć pozostawiła struny instrumentu niemrawe i głuche; przez chwilę słyszał jedynie szemranie własnego oddechu. – Nie wracajmy jeszcze.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    15.12.2000 – Zakątek Pochyłych Drzew – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 15.12.2000 – Zakątek Pochyłych Drzew – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Zimny puch, sypiący się leniwie z odległego sklepienia grudniowej nocy, sięgnął przenikliwym dreszczem za odchylony kołnierz jego płaszcza, strącony czułym gestem jasnych palców przesuwających się po obolałym karku wyżej, wsuwających się ukradkiem we włosy, sprawiając, że na krótką, niemożliwie wolną chwilę zapomniał – o wszystkim; wszystkim, czego nie chciał pamiętać, wszystkim, czego nie potrafił zapomnieć i wszystkim, o czym zapomnieć rozpaczliwie się obawiał, jak gdyby wierzył inercyjnie, że pozbawiony kurczowo pielęgnowanych przez życie lęków i słabości rozszedłby się w szwach, ustawicznie napiętych i drżących, prześlizgnąłby się pomiędzy rozłażącym się ściegiem, przesączyłby się przez powstające uszczerbki nieczucia i utraciłby siebie zupełnie, uwięziony przewlekle gdzieś poza tym wszystkim, co trzymało go jeszcze przy własnych zmysłach. Czasami, gdy roztargniona świadomość przesypywała mu się przez bezsilne palce, nie rozpoznając przyrodzonego jej ciała lub separując się od niego w napadzie mdlącego obrzydzenia, wyobrażał sobie, że w ten sposób spędzi resztę swojego życia: ogłuszona wola w zmartwiałym ciele, panika myśli zamknięta pod kloszem odrętwienia jak rozwścieczony rój os w zamkniętym słoiku z wąskimi przestrzałami w pokrywce wpuszczającymi wystarczająco tlenu, by krztusić się zaledwie dusznościami, ale nigdy nie stracić przytomności. Histeria pęczniejąca w grubej opoce osierdzia, niezdolna przebić się przez jej zaskorupiałą membranę; nienależąca do niego – będąca jedynym objawem, że wciąż należał do siebie. Czasami wydawało mu się to łatwiejsze. Nigdy więcej nie czuć tych lęków i słabości, frustracji gęstniejącej w gniew, upokarzającej samotności przymuszającej go do rzeczy, przez które później unikał odbicia swoich źrenic w lustrze (własne pragnienia zawsze zdawały mu się czymś obmierzłym, niewłaściwym i uwłaczającym), wstydu podchodzącego do gardła lepką cierpkością, postępującej zdrętwiałości afektów; nie czuć dotyku palców wsuwanych we włosy, zimnej strużki grudniowej nocy topniejącej mu na obolałym karku, spływającej dreszczem pod ubranie między łopatki – nie czuć miękkiej zachęty ust na swoich ustach, dłoni zsuwających się po policzkach, w dół torsu, pod poły rozchylonego płaszcza, bolesnego skurczu pod mostkiem, bezgłośnej prośby krążącej w skłębionej, dezorientującej gorączce żył.
    Zapomniał – o wszystkim, o czym obawiał się zapomnieć; i nigdy nie czuł się żywszy niż wtedy, kiedy ciepłe usta odsuwały się od niego nieoczekiwanie, przejmująco nieprzejednane, a rzeczywistość cichła pod zniecierpliwioną modlitwą szumiącego w skroniach pulsu. Nie martw się, usłyszę, powiedział mu chyba cicho, choć być może tylko pomyślał, odnajdując na jego zarumienionej twarzy przebłysk przestrachu, kiedy zwracał zielone spojrzenie w bok, w miękką plamę światła przepuszczanego między pniami drzew na migotliwy kobierzec świeżego śniegu, rozkładany przed nimi dywan dumnej jawności, na który nie wolno im było wstąpić. Choć przez ułamek obłąkańczej myśli zdawało mu się, że mógłby, wbrew oponującemu rozsądkowi, chwycić go za dłoń i wyprowadzić z cienia, czując szarpnięcie rozgoryczonego sprzeciwu, że musieli się w nim chować, jak gdyby popełniali razem coś strasznego, w wymienianych ze sobą spojrzeniach, w słowach pieczętowanych czułością, w ulotnym szczęściu, które w każdej chwili mogło wysunąć im się z dłoni spłoszone wścibskością obcych kroków, wypaczone i niestrawne, stające ością pogardy w skurczonym gardle cudzego wzroku. Na przekór, pragnął go tylko silniej; bliżej, stanowczo, ostentacyjnie.
    Uśmiechnął się wdzięcznie pod pewnością przykładanego mu do warg pocałunku, spuszczając ramiona wzdłuż jego boków, przez wąskość smukłego ciała, którego kształt rozpoznawał pod warstwami ciepłej odzieży, fantomowy pod palcami niespokojnie przypominającymi sobie miękkie krzywizny pod luźnym swetrem, w którym Folke zasypiał obok, opadłą dolinę szczupłej talii, łagodne wyniesienie biodra zaznaczone u szczytu ostrą wypukłością kości, niezmiennie przejmująca go delikatność sylwetki, kiedy wpadające przez żaluzje pręgi sinego poranka odnajdywały go odkrytego, rozciągając się leniwie po spokojnej nieruchomości ciała – wąska ścieżka bladej skóry w prześwicie między podkasaną snem krawędzią miękkiej wełny a skrajem spodni, pokryta dreszczem, do którego miał ochotę przyłożyć swoje usta, opuszkę palca przesuwaną wzdłuż rozchylonej szczeliny sekretu, po cienkiej membranie stłoczonego pod nią chłodnego dystansu, nim nie naciągał na półprzezroczyste ciało kurtyny nagrzanej kołdry. Cichy, zimowy świt, intensywny zapach zalewanej wrzątkiem kawy i nieustępliwa myśl o ażurowych kościach prążkowanych siną jutrzenką. Wsunął dłonie na łagodny dołek jego pleców, obejmując go asekuracyjnie, podnosząc go nieznacznie ku sobie, odciążając go z bagażu własnego ciała i nachylając się głębiej w skwapliwą słodkość jego ust, której uporczywie nie miał dość – tęsknił za jej pieszczotą ustawicznie, odkąd skropiona słonym ciepłem pozostawiła czerwoną smugę na jego wardze. Wspomnienie o tym przejmowało go niezmiennie kurczem dreszczu mierzwiącego struny serca. Zdarzało mu się wybudzać z płytkiego snu z żelazistym posmakiem na języku, obawą ściskającą rękojeść mostka, katastroficznym przeświadczeniem, że kryła się w tym pocałunku dyskrecjonalna, poufna przepowiednia, której rozłamana pieczęć kalała im usta wspólną, siąpiącą z rozcięcia, czerwienią.
    Miał wrażenie, że od tamtej nocy minęły miesiące, jednocześnie pamiętając ją wciąż wyraziście, jakby wydarzyła się zaledwie wczoraj, choć jej ślady dawno już wyblakły na bladym pergaminie skóry, krwista obwódka spłynęła z białka szklistego oka, którego wzrok podnosił się teraz ku górze, przez splątane linie gałęzi sięgając migotliwej ławicy gwiazd. Zdał sobie sprawę, z sennym opóźnieniem, że skrzypce umilkły, uciszone kłębkami śniegu wirującymi na łagodnym wietrze, jak gdyby zatrzymano ich w śnieżnej kuli na czyimś kominku, odizolowanych. Przyglądał się przyszłości rysowanej jasnym punktami na czarnej bezbrzeżności, choć nie podniósł za nim wzroku. Obserwował, jak krótkotrwały strzęp nieba osiada na długich rzęsach, jak strącony mrugnięciem dotyka zaczerwienionej skóry policzka, roztapiając się w krystaliczną łzę zawieszoną przez chwilę między mgławicą bladych piegów, zanim nie spłynęła ku uniesionemu kącikowi ust. Słowa, zamknięte w cichym westchnięciu, wydawały mu się przeraźliwie smutne, chociaż piękne – lub przeraźliwie piękne przez swój smutek; poufna przepowiednia mieszkająca w jego ustach, dyskretnie dzielona z niebem w szemranej prośbie.
    Najpierw całe okropne życie ze mną, jeśli nie masz nic przeciwko – odpowiedział miękko po chwili krótkiego milczenia, uśmiechając się łagodnie, z cieniem symetrycznego, szczęśliwego smutku. W ciszy, zalegającej w szumie padającego śniegu i tchnieniach wiatru, własne słowa wydawały mu się przejmująco głośne; przez chwilę miał wrażenie, że mogą ich usłyszeć nawet ludzie, którzy, wyrwani spod czaru melodii, poczęli się rozchodzić. Słyszał szmer puchu rozsuwanego ich krokami, wciąż odległymi i nieświadomymi. – Tragicznie, zupełnie okropne. Obiecuję – mruknął ciszej, z bladym rozbawieniem rozjaśniającym surowe brzmienie głosu. Cofnął jedną dłoń z jego pleców, by nakryć nią palce uchwycone klapy jego płaszcza; jego skóra przesiąkła rześkim chłodem, poznaczona wilgocią łzawiącego grudnia. Po okropnym życiu, może, inne życie z kimś lepszym, znośniejsze, ale nie chciał dzisiaj dopuszczać do siebie kąsających zębów podobnych, nieustępliwych wątpliwości.
    Mam u ciebie jakieś szanse przeciw gwiazdom – nachylił się ku niemu, zbliżając muśnięcie pytania do jego ust – najdroższy przyjacielu? – W ton wkradła mu się zauważalna, nowa nuta, przekorności lub żartobliwej, choć niezmiennie czułej, dezaprobaty, kiedy dosięgał go krótką, przelotną pieszczotą pocałunku, jak gdyby kalając wypowiedziane słowo bezgłośnym sprzeciwem. Odsunąwszy się zaledwie tyle, by móc objąć spojrzeniem jego zarumienioną, jaśniejącą w cieniu bladą sinością twarz, odwiódł jego dłoń od klapy płaszcza, przesuwając kciukiem po wnętrzu drobnego nadgarstka, na wzniesienie nasady dłoni, dołek śródręcza, skłaniając łagodnie smukłe palce do rozchylenia się, kiedy unosił ją pod ciepłe westchnienie swojego oddechu. – Kochanie?
    Opuścił spojrzenie, przykładając czułość ust do chłodnej skóry, niedopowiedziane pytanie o zgodę, upragnione potwierdzenie, że istotnie – byli dla siebie kimś znacząco więcej, ostentacyjnie, bez wątpliwości, oficjalnie. W noc, w którą do sypialni zakradły się rozbudzające spazmy koszmarów jego przeszłości, wypowiedział niespokojne, niepewne pytania, za które teraz chciał go przeprosić; powinien już dawno zadać te właściwsze.
    Przemarzłeś – szepnął jeszcze w dołek jego dłoni, palce muskające zarost, zauważając teraz wstęgę szalika spływającą na biały dywan u ich stóp. Nie musimy wracać.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Śmierć wydawała mu się często wyborem dużo bardziej pragmatycznym, niż życie – pieszczotą skradającą się po zesztywniałym karku, spływającą dropiatością gęsiej skórki wzdłuż kręgosłupa, zaciskającą się kolczystym pnączem wokół serca, bijącego coraz ciężej i coraz wolniej, z trudem wypełniając komory kolejnym haustem krwi, która zbierała się bordowymi kałużami płytko pod powierzchnią skóry bądź skapywała na podłogę, rozbijając się karminem łez o chłodne, łazienkowe kafelki, jak kolejne ziarna w klepsydrze, odliczające do rychłej i nieuchronnej pustki; zazwyczaj docierał do dziesięciu, zanim umysł nie mętniał mglistą ćmą osłabienia, wymuszającą odwrócenie wzroku bądź wsparcie skroni o chłodny brzeg umywalki. Ilekroć koszmar rozwierał jego powieki nagłym szarpnięciem paniki, z gardłem ściśniętym łzami przekonywał się, że nie chciał i nie potrafił żyć, a po jego świadomości spełzał cień zawstydzającego wniosku, że być może wszystkie te drobne rzeczy, które sprawiały mu przyjemność – miękkie, kocie futro wkradające się łukiem grzbietu pod drżącą dłoń; szpaki przysiadające na oparciu balkonowego krzesła, opalizujące fioletem piór w bladych promieniach słońca; drobne, żółte motyle, które pojawiały się wczesną wiosną; niebo utkane cekinami opadających spirali śniegu; łagodny, melodyjny dźwięk wypływający spod czarno-białych klawiszy fortepianu; barwne głowy kwiatów wychylające się spod leśnego runa; czułość znajomych ust, układających się słodyczą pocałunku na odsłoniętej szyi – nie były wystarczające. Wiele razy błagał bogów, żeby pozwolili mu z tym skończyć (wiedział, gdzie by trafił i bał się chłodnych, brutalnych ramion Helheimu), a potem wpatrywał się bezczynnie w wąski płomień, tańczący na podsmalonej końcówce bawełnianego knota – przeszło dwie dekady temu śnieg zalegał na ziemi jak sznury błyszczących, białych pereł, a po ścianach jego domu wspinały się czarne smugi płomieni; dopiero wiele lat później udało mu się zaprosić ogień z powrotem do swojej sypialni w postaci świec, które wypalały się łagodnym zapachem w akompaniamencie modlitewnego szeptu. Tak naprawdę nie chciał odchodzić – nie był jednak pewien, czy wiedział, jak zostać.
    Nie pamiętał, czy czyjaś obecność była mu kiedykolwiek tak przyjemna, naturalna i niewymuszona, czy od kogokolwiek innego potrafiłby przyjąć dłonie wsuwające się troskliwie za materiał ubrania, obejmujące go asekuracyjnie w talii, zatrzymujące palce we wklęsłej debrze lędźwi, spod których wyłaniała się karbowana wypukłość kręgosłupa – nieśmiało marzył o tym, by móc spędzić w jego obecności każdą minutę swojego życia, chwycić się rozchylonych połów płaszcza i przyciągnąć jego rozchylone usta do swoich własnych, nie rozglądając się przedtem nerwowo dookoła, nie próbując spomiędzy szemrania wiatru wychwycić odgłosu cudzych kroków; zatrzymać dłonie na jego spąsowiałych mrozem policzkach i nie przejmować się, czy ktoś mógłby ich zobaczyć lub co by pomyślał, gdyby tak się stało. Świat byłby być może zbyt szczodry, gdyby w blasku miniaturowych, zawieszonych nad głowami słońc pozwolił im myśleć, że w tym, co robili, nie było niczego złego, gdyby mogli trzymać się za ręce za każdym razem, gdy te stawały się drżące i zmarznięte. Żałował, że miał mu do zaoferowania tak niewiele, że mówił mu te wszystkie rzeczy, których nie powinien wypowiadać na głos, a nie mówił tych, które od dawna był mu winien, że płakał i ulegał z taką łatwością, zgadzał się, chociaż jego głowa poruszała się na boki, uśmiechał się rzadko i blado, jakby bał się wpuścić ten wyraz na płótno swej fizjonomii, nie sądząc, by ten mógł kiedykolwiek się w nim zadomowić. Obawiał się wierzyć, że to szczęście, które oplatało go teraz miękkim, paliatywnym kompresem ulgi, mogłoby pozostać z nim na dłużej – wieczorami, zdjęty paniką, znów czuł się jak tamto ośmioletnie dziecko, chłopiec, który, dławiąc się łzami i zalegającym w płucach dymem, przysięgał, że już nigdy nie będzie nieposłuszny, że będzie ścielił łóżko, pomagał przy strzyżeniu owiec, zmywał naczynia i zdejmował zabłocone buty w progu, zanim wejdzie do środka, obiecywał, że przestanie wspinać się na szczyt latarni, zbiegać po stromym, skalnym zboczu na dziką plaże, łapać błędne ogniki w szklane lampy matczynych słoików; byle bogowie wybaczyli mu błędy, cofnęli ogromny zegar czasu, ofiarowali mu sposobność bycia szczęśliwym. Co musiał obiecać, by tym razem go posłuchali?
    Przez chwilę przyglądał się jeszcze rozjaśnionemu śniegiem niebu, drobnym płatkom, które opadały spod atramentowego sklepienia, łyskając jak srebrne cekiny, zanim nie zatrzymały się przyjemnym chłodem na jego twarzy, topniejąc na zaczerwienionych policzkach – dopiero po chwili zwrócił wzrok z powrotem na jego lico, z ustami wciąż rozciągniętymi w subtelnym, łagodnie rozmarzonym uśmiechu, tęczówkami zazielenionymi błyskiem rozrysowanej na nich wdzięczności.
    Nie mogłoby być okropne. Nie z tobą. – odparł w końcu, a coś w jego wyrazie poruszyło się subtelnie, uległo i spoważniało; poczuł ciepło dłoni nakrywające jego zdrętwiałe palce, wciąż zatrzymane na zwilgotniałym materiale płaszcza. – Mimo wszystko… – zaczął, a poza błyskiem naiwnej, porcelanowej szczerości w jego oczach pojawiła się także nieśmiałość, jakby czegoś się wstydził, coś sprawiało, że to wyznanie musiało odnaleźć w jego krtani nowe samogłoski, słowa, których dawno nie używał, rachityczne i zakurzone. – Nie mógłbym istnieć w żadnym innym życiu, w którym ciebie by nie było. – bo miłość, krucha, fałszywa i urojona, nigdy wcześniej nie smakowała ciepłem, które rozniecało się głęboko w ściśniętej piersi, słodyczą pocałunków, składanych bez zobowiązania na odsłoniętej skórze, bliskością, która nie była w żaden sposób nachalna i nieustępliwa, którą odwzajemniał z pragnienia, a nie z obowiązku; miłość z wzajemnością, o której prawie niczego nie wiedział, której nigdy dotąd nie doświadczył – pomyślał, że był szczęśliwy, tym krótkim błyskiem szczęścia, które przychodziło nagle i nieoczekiwanie, a potem coś zakłuło go drzazgą ponurej rzeczywistości; bo przecież nawet to szczęście mogło trwać tylko przez chwilę.
    Westchnął cicho, gdy Bertram nachylił się ku niemu, zbliżając usta w pobielały obłok oddechu i zatrzymując na jego wargach przekorę pytania, której brzmienie sprawiło, że zwierzę przyczajone za mostkiem poruszyło się niespokojnie, unosząc łeb i stawiając uszy, jakby nasłuchiwało, wiecznie zaniepokojone, z ostrożności spłoszone tajemniczym oczekiwaniem, jakie wdarło się w antrakt kolejnych wypowiedzi – przyglądał mu się, gdy odsunął lekko głowę, przesuwając kciukiem po wnętrzu jego nadgarstka, po czym splótł palce z powrotem w węzeł czułego uścisku; poczuł miękkość jego warg na własnej skórze, jeszcze zanim dotarło do niego znaczenie zawieszonego pomiędzy nimi słowa, intymnej obietnicy bliskości zaszytej w przycichłym tonie głosu, potwierdzenia zastygłego namacalnym bursztynem w jego sercu, złotą kalafonią zatrzymującą w sobie ulotne piękno towarzyszącej im chwili. Tętno płochliwie przeskoczyło akord, śnieg wciąż przedzierał się przez nieszczelną okrywę suchych, zmarzniętych gałęzi, płatki bieli zatrzymywały się na jego ramionach, wplątując się we włosy i skraplając na twarzy, spływając po spąsowiałych policzkach ławicą zgodnie pochwytującą pojedyncze łzy, które zwilgotniały na rzęsach, zanim nie zsunęły się pojedynczą, srebrną smugą, zatrzymującą się nieśmiało w kącikach ust. Kochanie. Nikt wcześniej nie nazwał go w ten sposób.
    Dopiero w poruszeniu kolejną uwagą, drgnął wyraźnie, rozsuwając wargi w krótkim, nerwowym uśmiechu, gdy ciepło jego ust po raz kolejny przyległo do zesztywniałej skóry, knykci zaczerwienionych grudniowym chłodem; nie czuł teraz tego zimna, nie mógłby. Pochwycił w końcu ciepły brąz jego spojrzenia, a wełniany szalik całkiem zsunął się z szyi, opadając ciężko na miękki puch zalegającego pod ich nogami śniegu – dłonie rozprostowały się powoli, wysuwając się spod łagodnego objęcia palców i sięgając z powrotem ku twarzy, zatrzymując się czule na jego policzkach.
    Nie szkodzi. – głos miał stłumiony, prawie senny, kiedy uniósł się na palcach, sięgając ustami z powrotem ku jego rozchylonym wargom, składając ten pocałunek jak pieczęć, dziękczynienie, obietnicę, zastygające na zębach tak, które tym razem było szczere i umyślne w każdym aspekcie zgody, jaką za sobą niosło.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    15.12.2000 – Zakątek Pochyłych Drzew – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 15.12.2000 – Zakątek Pochyłych Drzew – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Nauczył się nie wierzyć w zwodnicze fantazmaty prawdziwie szczęśliwej miłości – choć straceńczo pożądał jej zawsze, w tajemnicy życzeń niewypowiadanych nawet w myślach, w spojrzeniach odwracanych z rozczarowaniem od wszystkiego, co nosiło znamiona wprawiającego w zachwyt piękna: od admirowanej powszechnie sztuki, wobec której czuł się upokarzająco nieporadny, bo zdawało mu się, że nie potrafił jej nigdy zrozumieć; od krajobrazów rozkładających się mu na ostygłych źrenicach krótkotrwałą przyjemnością satysfakcji, kiedy oddech ciążył jeszcze w spłyconych wysiłkiem płucach, zanim nie ruszał w drogę powrotną, mając nadzieję, że zmęczenie pozwoli mu wreszcie zasnąć głębszym snem; od przyjemnych stworzeń kobiecych uśmiechów, którym odpowiadał w młodości z zakłopotaniem, później z bezwiedną wątpliwością i zdystansowaną, jakby niechętną, opieszałością; od miękkiego obrysu zachęcających ciał, do których sięgał zbyt często jakby z powinności – był przecież mężczyzną, jaki mężczyzna odmawia? przestanie tyle niepotrzebnie myśleć, da się jej przekonać – od ich uległej giętkości pod studiującą nagie krzywizny dłonią; przede wszystkim od ich błyszczących oczu, w których obawiał się natknąć na drugiego, obcego człowieka lub które mogłyby odnaleźć człowieka w nim i odwrócić się, tak samo, z niemożliwym do ukrycia, spodziewanym rozczarowaniem. Nauczył się wierzyć, że miłość nie mogła być dla niego nigdy czymś jednoznacznie i zupełnie dobrym, nie mogła być absolutnie pełna ani wobec niego zdecydowana, nie mogła być bezbolesna ani paliatywna; Felicia nauczyła go, że nie mogła być – zrozumiale – ani wierna, ani z nim wystarczająca. Zdawało mu się teraz, z perspektywy czasu, że rozumiał to podświadomie jeszcze zanim szklana skorupka obłudy roztrzaskała się o drewniane panele jego salonu, wypuszczając z siebie jadowity sok prawdy przeżerający koncentryczne słoje okaleczonej świadomości, wsiąkając głęboko w jej skruszałe i niepewne od zużycia posady. Rozumiał to, kiedy w zimnym listopadzie wybierał zaręczynowy pierścionek, nosząc jeszcze na twarzy żółtawy ślad po pięści człowieka, który próbował przestrzec go prawdą zbyt bolesną, by zdołał ją wtedy przełknąć (słyszałem, jak żegnała cię w drzwiach, zanim przyszła do mnie po pocieszenie); rozumiał to, kiedy decydował z trzeźwą stanowczością, że w grudniu przed nią uklęknie, przed miłością niepełną, ale w inną przecież już nie wierzył, potrafiłby nauczyć się z nią żyć, potrafił z pewnością, mimo wszystko, kochać, jak gdyby była pełna. Kiedy patrzył na nią, pod rozgwieżdżonym ławicami świątecznych świateł Jul, był pewien decyzji, że poślubi ją w następnym roku, jak najszybciej – wydawało mu się wtedy, że nie mógłby kochać bardziej; że nie mógłby oczekiwać nigdy niczego bliższego tym niewypowiedzianym życzeniom, których nie umiałby się nie wstydzić (jaki mężczyzna jest tak żałośnie naiwny?).
    Folke, skąpany razem z nim w chłodnym cieniu, nabierający w ciemne misy swoich źrenic jasne obietnice grudniowego nieba jak dojrzałe owoce bezdźwięcznych, pełnych nadziei modlitw, w cierpliwym milczeniu dowodził mu jego omylność – odnajdywał szmaragdowym spojrzeniem człowieka schowanego w jego źrenicach uporczywie obawiających się cudzego wzroku i nie odwracał się od niego z rozczarowaniem; w swoich trzymał, z czułą wdzięcznością, odpowiedzi na pozbawione głosu życzenia niepostrzeżenie wykradzione mu z usztywniającej podszewki przedsionków. Chłodne zaniepokojenie ukąsiło go za kołnierzem, kiedy lśnienie ostrożnej nieśmiałości rozlało się szkliście nad brzmieniem cichych słów, których treść kładła się łagodnie na barkach odruchowym, dojmującym zrozumieniem; tym wyraźniejszą świadomością, że nie powinien był nigdy go zostawiać. Tchórzliwie nie miał odwagi wysupływać z zawstydzonej konfesji bezpośrednio tego, co wyczuwał pod jej powierzchnią, zastanawiać się, jak wiele według niej znaczył – i jak wiele znaczyła jego nagła nieobecność, jednocześnie pragnął jednak wiedzieć: o każdym miejscu, które powinien przepraszać z oddaniem, o każdym świadectwie bólu rozlanym przebarwieniem na alabastrowej skórze, przed którym powinien pokornie nachylić czoło, szepcąc obietnice poprawy do utraty głosu, o każdym zabliźnieniu, które nakryło przeszłe pęknięcia ciała w bezwolnym sprzeciwie i które właśnie przez to mógłby tylko uwielbiać – nagie, bezwzględne piękno, które było mu zrozumiałe i od którego nie chciał odwracać nigdy wzroku.
    Boję się – odparł równie cicho, przełamując instynktowną oporność głosu, kiedy próbował sięgnąć nim rzeczy od zawsze dlań trudniejszych; ton zachrzęścił surowo na tych słowach, w palisandrowym spojrzeniu przemknęło krótkie widmo spłoszenia, ale nie zatrzymał się, wiedząc, że inaczej nie zdobyłby się spróbować znowu. – że nie jestem tak dobry, jak wierzysz. Co, jeśli nie jestem?
    Uderzało go, jak bezwzględnie niepodobny Folke był do miłości, przed którą klękał dwa lata temu; niepodobny do wszelkich, najbardziej nawet śmiałych, wyobrażeń miłości, która zdawała się dla niego osiągalna – chciał spędzić z nim resztę życia, przez resztę życia nosić na palcu wystarczającą, zamkniętą w szafirowym oczku, pewność, że jest bezpieczny, przez resztę życia kochać go tak, jak kochał go teraz, jak nie kochał nigdy wcześniej, jak nie wierzył, że potrafiłby kochać kiedykolwiek. Chciał zalegnąć mu trwale na ustach, zamieszkać swoim imieniem na żyłkach strun drżących głębiej pod wargami przykładanymi do odsłanianej ofiarnie szyi, odliczać dni nie machinalnym protestem zrywnej kartki, ale jego pocałunkami: po przebudzeniu i przed snem, w intymnej modlitwie pozbawionej słów, pierwszej dziękczynnej, ostatniej – obiecującej i błagalnej. Zastygnąć w szczęściu między ciepłem jego dłoni obejmujących mu policzki, sięgających ku niemu ze szczerym pragnieniem, jak gdyby przysięgał bezgłośnie, wciąż z kornym zawstydzeniem: patrz na mnie, zawsze, nic więcej nie ma i nie będzie miało znaczenia, nic więcej nie musi go mieć, bo ciężar wszystkiego przytrzymujący duszę tkwił w drżącym przesmyku zbyt krótkiej chwili, między wdechem a ciepłą obietnicą miękkich ust przykładaną do pytania, którego słodycz wciąż jeszcze zalegała mu na wargach, zaskakująco przyjemna; nie nazywał tak dotąd nikogo. Płytko pod skórą odezwał się dreszcz znajomej niespokojności, choć niezwyczajnie cierpliwej, jakby sennej pod perswazją stłumionego głosu dźwięczącego jeszcze w skroniach, niespiesznej jak udzielana mu szczodrze zgoda, której pewność, tak przejmująca w pocałunku, sprawiała, że nie potrafił skłonić się do odsunięcia uśmiechu od jego ust, kiedy wymieniali później wspólny oddech; pozwalał jego dłoniom zalegać wciąż na policzkach, zaklinając go w myślach, by jeszcze go nie puszczał. Czuł się niemal nietrzeźwy; nienaturalnie spokojny, kiedy nic w nim nie było spokojne – miał bolesne wrażenie, że przez własną nieporadność nie potrafiłby nigdy pokazać mu, jak bardzo go pragnął, nie potrafiłby ubrać w słowa, jak bardzo go pożądał – w najbardziej dojmującym, niedyktowanym potrzebami ciała, znaczeniu tych słów.
    Musisz przestać całować mnie w ten sposób – mówił wciąż sennie, muskając oddechem kącik jego ust i policzek, obejmując go znów blisko przy sobie; w szemranym półszepcie tkwiła drzazga napięcia, które łagodził wymierzanym swojej słabości, jakby ociężałym, rozbawieniem – jeśli nie chcesz jeszcze wracać. – Przekorne przeinaczał znaczenie jego słów, w zakłopotanym żarcie ostrożnie przyznając się do winy, z rozbawioną swobodą, choć miał wrażenie, że kiedy odnajdywał jego spojrzenie, ich skrzyżowanie zdawało się cięższe, intymne i w jakiś sposób zgęstniałe, dlatego spuścił zaraz własne, uśmiechając się jakby chciał go za to przeprosić. Uniósł wreszcie rękę do jego dłoni, odwodząc ją łagodnie od swojego policzka, drugim ramieniem obejmując go wciąż w talii; prostując się, wznowił przerwany, senny taniec, pomimo ciszy zalegającej wokół podobnie do śniegu okrywającego miękką warstwą grunt. Usta zawiesił blisko jego skroni, czując na nich pieszczotliwe muśnięcie złotych kosmyków, na których osiadały białe płatki puchu, topniejące pod jego płytszym wciąż oddechem.
    Myślisz, że Tartuffe będzie miał coś przeciwko, jeśli przyniosę do ciebie trochę swoich rzeczy? Czy to jeszcze dla niego za szybko? – spytał trzeźwiej, przykładając kącik uśmiechu do chłodnej skóry skroni, starając się subtelnie skorygować barwę głosu, rozluźnić napięcie zdradliwej struny, skupić myśl na czujnej obserwacji niespiesznych, zmiękczonych wiatrem i śniegiem, dźwięków: muzyk ścierał puch ze skrzypiec, pudło instrumentu odpowiadało głucho pod jego dotykiem, drżały potrącone struny i szemrał szorstko pokrowiec. – Nienawidził mnie od samego początku, wiesz; tamtego ranka, po tym jak wyciągnąłeś mnie z tej meliny Fenrira, otworzyłem okno, żeby go wpuścić, a on na mnie nasyczał. Nalałem mu mleka do miski i nie chciał go przy mnie tknąć – mówił niezobowiązująco, przypominając sobie niemrawo tamten poranek; zaraz za nim powracała  do niego też noc, skrawki rozkiełznanych przez nietrzeźwość słów, nieostrożność wysypujących mu się z uścisku uczuć, pocałunek, którego nie miał odwagi skraść nawet pijany, szmer pulsu pod wargami i wreszcie gorycz rozczarowanego zrozumienia. – Dlaczego wyszedłeś? Tamtej nocy... udawałem, że nie pamiętam, bo myślałem, że tak byś wolał, ale chyba nie mógłbym– nie mogłem zapomnieć.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Zawsze wydawało mu się, że nie mógłby doświadczyć prawdziwej miłości, nie, odkąd płomienie przepaliły go od środka, przesuwając gorącymi językami ognia po wrażliwym osierdziu, pozostawiając serce osmolone, pokryte ciemnymi plamami jak zepsuty owoc, którego nikt ze smakiem nie uniósłby go ust – było to odległe, zagłodzone uczucie, majacząca na horyzoncie słodycz, do której nigdy później nie odważył się sięgnąć, uświadomiony w odmienności własnych pragnień, nieadekwatności uczuć, dziecięcym strachu, który nie pozwalał rozewrzeć przed nikim kostnej klatki żeber, odsłonić pulsującego narządu, uwięzionego pomiędzy płucami, słabego i posiniaczonego, ponacinanego zbielałymi wypukłościami zabliźnionej tkanki, tym grubszej, im dłużej milczał; nawet bogowie, do których pokornie szeptał modlitwy, nigdy nie pragnęli jego miłości – jedynie poświęcenia, zadrapanych kolan, plam krwi na świeżej pościeli, myśli ściągniętych głuchą powinnością, dyktującą ubity szlak poczucia winy za wszystko, co kiedykolwiek popełnił wbrew własnej i cudzej woli. Wiara ujmowała jego twarz w swe chłodne, surowe dłonie, rozwierając palcami obolałe szczęki, dotykając korzonków nerwów, sięgając daleko w głąb gardła – mógłby zniszczyć się sam w imię ślepego oddania; było to najbliższe miłości uczucie, jakie znał, jedyne, na jakie zasługiwał. Przez lata, które spędził na filmowej scenie, pytano go wiele razy: czy jest ktoś, kogo darzy sympatią? Czy pojawi się na bankiecie w towarzystwie kobiety? Czy był kiedyś zakochany? Czy jest zakochany obecnie? Zawsze kręcił głową, uśmiechał się przepraszająco, nie pozwalał, by drzazgi cudzej natarczywości wpijały się głębiej, niż pod cienką membranę naskórka; nie odpowiadał, pozostawiając swoją prywatność zamkniętą szczelnie pośród stromych ścian własnego umysłu, pozornie tylko niewrażliwy na domysły i insynuacje – te wysnute z bezczynnej ciekawości i te złośliwe, szarpiące prowokacyjnie za rękaw sumienia – które od czasów akademii wietrzyły za nim jak psy po porośniętym tundrą zboczu. Przekonywał się, że nie potrzebował miłości, bo nawet gdyby ją otrzymał, nieuchronnie musiałby ją stracić, gdy tylko cudze dłonie sięgnęłyby głębiej pod materiał ubrań, głębiej pod jego duszę.
    Nie znał odruchów własnego ciała – tych, które reagowały czułością na palce splatające się troskliwie na jego lędźwiach, słodycz ust przylegających do lekko rozchylonych warg, bliskość drugiego ciała, którego nie pragnął od siebie odsunąć, od którego nie próbował się uwolnić; udeptane ścieżki pamięci mięśniowej znały jedynie strach i pokorną skruchę, konwulsję ściśniętych trzewi, zdrętwienie kończyn i sztywność ugiętego karku, podstawionego bezwolnie pod ostrze noża. Niekiedy wydawało mu się, że kochał go tą samą, egoistyczną częścią swojego serca, które nie potrafiło zaakceptować troskliwego ciepła ramion Helene, wszystkich sposobów, na jakie próbowała mu pomóc, zanim w ton jej głosu nie wkradała się gniewna dezaprobata, nagana zaciskająca palce na jego nadgarstkach, dopóki nie jęknął z bólu, gdy długie, kobiece paznokcie wpiły się zbyt mocno w skórę, pozostawiając na jej bladym płótnie zaczerwienione lunule bolesnych odznaczeń – nigdy nie potrafił jej znienawidzić; pamiętał, jak płakała, kiedy medyk powiedział jej coś poważnym, ściszonym głosem – miała spuchnięte, zaczerwienione oczy, które ukryła w dłoniach, gdy napotkała jego wzrok, a on nie potrafił nie poczuć się okrutnie niewdzięczny, wiedząc, że każda z jej łez wypływała spod powiek z jego winy. Nie przynosił sobą niczego dobrego – jak czarny kot przecinający jasną smugę ulicy, wskazówki sparaliżowane na ślepym bielmie zegara, lustro nakryte krakelurą drobnych pęknięć, sól rozsypana lśniącymi cekinami na kuchennej podłodze; a jednak – kochał go. Przez lata, im wyraźniej uświadamiał sobie swą miłość, tym głębiej spychał ją na dno, by ją ukryć i stłumić, a gdy nareszcie wyłoniła się na powierzchnię, okazała się być wszystkim, o czym skrycie marzył, wszystkim, czego skrycie się obawiał.
    Drgnął lekko, gdy słowa Bertrama zawisły obłokiem pary w chłodnym, ponacinanym śniegiem powietrzu, które wgryzało się w odsłoniętą skórę spąsowiałymi plamami rumieńców; na moment w jego oczach błysnęło siostrzane widmo spłoszonej niepewności, zaraz zieleń, jak morski przypływ, otuliła jednak na nowo czarne talary źrenic. Wyraz jego twarzy rozluźnił się i złagodniał, rozprostowany delikatnym uśmiechem, czułością wyrysowaną pomiędzy uniesionymi kącikami ust.
    Ja też się boję. – odparł, choć jego głos – przycichły, nieco melancholijny – nie zdradzał rzeczywistego zmartwienia, unosząc się spokojnie na samej jego powierzchni. – Wielu rzeczy… ale nie tego. – przechylił głowę, przez chwilę przyglądając się jak pojedyncze płatki śniegu opadały leniwą spiralą na materiał jego płaszcza, roztapiając się pośród wiechci szorstkiej wełny, która w zetknięciu z ich wilgocią nabierała ciemniejszego odcienia, po czym znów spojrzał nieśmiało w jego stronę. – Powiedziałeś mi kiedyś, że nie przynosisz ludziom szczęścia. Myślałem o tym ostatnio, kiedy odwiedzałem Helene. Pokazała mi stare zdjęcie, które znalazła włożone luzem pomiędzy kartki albumu, z czasów, kiedy chodziliśmy do akademii. Ja… nie sądzę, że byłem szczęśliwym dzieckiem i nigdy nie wyrosłem na szczęśliwego nastolatka, ale byłem szczęśliwy wtedy, z tobą. Nikt inny nie myślał nigdy o tych wszystkich drobiazgach, które dla ciebie wydawały się oczywiste, a do których ja byłem zupełnie nieprzyzwyczajony. Nikt inny nie próbował mnie zrozumieć, nikt nie wiedział, kiedy wystarczyło po prostu milczeć. Nikt nie miał łagodnych, brązowych oczu i czułego uścisku dłoni, nikt nie całował mnie w ten sposób. – odgiął brodę, łyskając spojrzeniem, które wraz z kolejnymi słowami nabierało rozpaczliwej odwagi. – Problem zawsze polegał chyba na tym, że nikt inny nie był i nie jest tobą.
    Trzymał wciąż dłonie na jego policzkach, kiedy słodycz pocałunku zsunęła się ku kącikom ust, zastygając na wargach przyjemnym ciepłem uśmiechu, intymnej nietrzeźwości, tak odmiennej od tej, do której się przyzwyczaił, pozbawionej głuchego szemrania w skroniach, którym przewiązywał własne myśli jak lassem, zduszając je w zarodku – zsunął je powoli, dopiero gdy Bertram zatrzymał palce na jego knykciach, drugą dłonią znów wkradając się na plecy i poruszając się w rytm melodii, która, choć uciszona opadami śniegu, zdawała się przesiąknąć przez warstwy krajobrazu, kierując subtelnym kołysaniem ich ciał. Śnieg skrzypiał pod nogami, a wiatr przemykał się ze świstem pomiędzy delikatnymi płatkami lodu, opadającymi grubą kotarą na ukryty pośród drzew zakątek, zaszywając się wśród pochyłych konarów, gałęzi splecionych nad ich głowami jak ozdobne girlandy, przyozdobione kwiatami białego puchu; czuł ciepło jego oddechu na własnej skórze, przyjemne łaskotanie każdego słowa, gdy przyłożył subtelność uśmiechu niewysoko nad łukiem brwiowym, po raz kolejny kładąc paliatywny kompres swej obecności na jego ciele – niekiedy myślał, że Bertram mógłby ściągnąć z niego cały ten ból, zaszyty płytko pod obolałą skórą, gdyby tylko przysunął wargi do każdej, zaciemnionej jaskini jego topografii, każdego zakątka wspomnień, które dotąd ukrywał przed światem, każdej kotliny, żlebu i wąwozu, gdzie gleba zdążyła pokryć się dziką i splątaną roślinnością.
    Nie doceniasz go, myślę... myślę, że nie miałby nic przeciwko. – odparł, próbując wpasować głos w ten sam, żartobliwie-poważny ton, szczerą propozycję, obleczoną w miękką wełnę swobody, która dopiero po chwili nabrała wyrazistych konturów, wkradając się niepozorną, cienką drzazgą pod skórę pamięci. – Jest nieufny. – skonstatował w zamyśleniu, a na jego lico ukształtował nieokreślony kontur pobladłego sentymentu. – Przez kilka tygodni trzymał się tylko w pobliżu i uciekał za każdym razem, kiedy uchylałem okno, żeby wpuścić go do środka. Nie był dziki, po prostu… przestraszony, bał się ludzi, ale był głodny i chory, więc nie mógł zbyt długo trzymać się z daleka. Ugryzł mnie, kiedy pierwszy raz zabrałem go do środka. – uśmiechnął się blado, mimowolnie spuszczając wzrok na własną dłoń, miejsce, gdzie u nasady kciuka widniały dwie, okrągłe blizny, zagojone ślady po kocich zębach, po latach już prawie niewidoczne, choć wciąż odczuwalnie wypukłe pod opuszkiem palca. – Daj mu trochę czasu. – kąciki ust drgnęły subtelnie, lecz tym razem nie rozsunęły się do uśmiechu, zesztywniałe brzmieniem kolejnego pytania, które wkradło się uciskiem zdławionego żalu pod płaską rękojeść mostka. – Byłeś pijany. – odparł po krótkiej chwili milczenia, lecz jego głos wydawał się odległy i stłumiony, pozbawiony echa zniechęconej nagany. – Nie chciałem, żebyś potem żałował. Nie wiem, czy potrafiłbym znów na siebie spojrzeć, gdybyś żałował.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    15.12.2000 – Zakątek Pochyłych Drzew – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 15.12.2000 – Zakątek Pochyłych Drzew – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Cicha szczerość – poufałe, odwzajemnione spokojnie wyznanie lęku – sprawiała, że coś ścisnęło się w nim przezornie, z bolesną, pokorną akceptacją słuszności jego strachu, przedwczesnym oczekiwaniem gorzkiego wstydu, tego samego, który wgryzał się w świadomość lata temu w jego sypialni, kiedy Folke przyznawał mu się, że obawiał się jego gniewu; rozumiał, że był to irracjonalny odruch własnych niepewności, wiedział przecież, że Baantjer nigdy nie karmiłby ich w ten sposób, nie podjudzałby jego lęków tak okrutnie, choć bezwiedne pomyślał o tym, wyćwiczony dyskretnymi zabiegami przeszłej miłości, której okrucieństwa docierały do niego zbyt późno – Folke był jednak na to zbyt szczery, zbyt łagodny, zbyt dobry, zawsze zbyt dobry, jego miłość zbyt czysta, do tego stopnia, że myślał czasem, że nie powinien jej dotykać, że jeśli odważy się dotknąć jego skóry swoją miłością, pozostawi na nim fantomowe smugi układające się na niej w ciemny omen, którego nie mógłby niczym wywabić, naznaczoną na nim destynację nieszczęścia od zawsze uwiązanego do jego nadgarstka zaraźliwą nieuchronnością.
    Wyjaśnienie nie uśmierzało tej bolesności całkowicie – ale łagodziło ją do znośniejszego kurczu wyrazistego przeświadczenia, że nie potrafiłby sobie wybaczyć, gdyby zawiódł go ponownie. Nie miał dla siebie nigdy wiele wyrozumiałości, tak jak nigdy nie miał go dla niego rygor usztywniający pion jego dzieciństwa, dyscyplina, do której przyciskano ciasno fertyczną plastyczność dziecięcego umysłu jak giętki pęd wiązany ciasno do drewnianej podpory wbitej głęboko w podwaliny rodzinnego domu; nie potrafił nie reagować na jego ufność odruchową obawą, że się wobec niego mylił, że w jakiś sposób skrzywdzi go znowu, nieumyślnie, przez własną nieuważność czy pochopność, pomimo wszystkich żarliwych obietnic, jakie składał sobie i bogom, którzy dotąd byli mu zawsze zbyt odlegli, by prosić ich o cokolwiek, a przed którymi byłby gotów ukorzyć się po całym życiu zaniedbywania własnej wiary, byleby tylko wiedzieć na pewno, że Folke nie będzie musiał nigdy żałować swoich słów, tego prostodusznego oddania, które szemrało melancholijnie w jego głosie, dyskrecjonalne i nieśmiałe, nakryte czułym uśmiechem, jakiego – tego był dotkliwie pewien – miał nigdy nie zapomnieć. Nie sądził, że mógłby, nawet gdyby chciał; mógłby pragnąć zapomnieć, ale nigdy nie zdołałby faktycznie się go z siebie pozbyć – nawet gdyby ośmielił się wyłuskać go z pamięci wiarołomnym zaklęciem, wiedział, że wciąż poszukiwałby go na innych twarzach, tak jak czynił to przez minioną dekadę, niezdolny uspokoić tęsknoty za nim, za paliatywnym uczuciem, jakie zdawało się przejmować ciepłą, wspaniałą błogością wszystko, co się na niego składało, po koniuszki palców i tkliwe wierzchołki nerwów, drżące poruszeniem zwieńczenia uspokojonych jego obecnością myśli, kiedy Folke podnosił ku niemu spojrzenie, mówiąc ze zdeterminowaną, rozpaczliwą pewnością, jak gdyby nosił w sobie te słowa zbyt długo, zbyt uporczywie – nawet wtedy, kiedy ich nie chciał – by mogły brzmieć inaczej; jakby oprócz szczęścia, o którym zapewniał, tkwiły w nim lata przestraszonego milczenia, do jakiego je zmuszał, nieprzespane noce, kiedy próbował je wypierać, wszystkie desperackie nadzieje, by nie okazały się prawdziwe, szczęśliwie niewystarczające; wciąż zdecydowane, pomimo tego wszystkiego – lub przez to wszystko.
    Zaledwie świadomość, że Folke myślał o nim wtedy, podczas wizyty u Helene, kiedy nie było go nigdzie obok, zdawała mu się przejmująco czuła; musiał spuścić na moment spojrzenie, przebiec nim po lśnieniu czarnego guzika tkwiącego na wełnie jego płaszcza jak znieruchomiały, błyszczący żuk, przełknąć coś, co smakowało łudząco podobnie do onieśmielenia, jakie przesuwało się pod szelestem serca nerwową przyjemnością. Coś w nim puściło – jakaś struna dotąd ściśnięta w mocny węzeł przekonania, że tamte wspólne lata nieodwracalnie struł popełnionym błędem, że nie mogły być dla niego dłużej szczęśliwe, nawet jeśli kiedyś, jak myślał, przez chwilę były. Łagodne, brązowe oczy brzmiało w tym wszystkim prawie niewłaściwie, nikt tak wprawdzie o nim nie mówił; nie potrafiłby przyznać się, jak istotne to dla niego było, te krótkie słowo nieuważnie wstawione między pozostałe, tak pewnie przeczące wszystkiemu, co o sobie wiedział.
    Czasami mam wrażenie, że mówisz o kimś innym. Zawsze chyba mówiono o mnie więcej niżbym chciał, zdaje się, że dawałem ludziom zbyt wiele powodów do tego... ale chyba nigdy w ten sposób, nie wiem... nie wiem, czy ktokolwiek by się z tobą zgodził, ale chciałbym... lubię go najbardziej, siebie najbardziej, kiedy jestem z tobą – odezwał się po krótkiej chwili, w której niemrawa bolesność objęła mu krtań, cierpliwie przeczekana. W podnoszonym spojrzeniu błysnęła mimowolna szklistość; miał ochotę zbyć ją nerwowym rozbawieniem, odciskającym się blado w kącikach ust. Słyszał wiele na swój temat, może zbyt wiele, począwszy od dzieciństwa, z którego wyniósł uwierający laur wiecznego poczucia nieadekwatności i gorszości; nikt nigdy nie mówił o nim w sposób, w jakim mówił o nim Folke – ten człowiek, jego Bertram, wydawał mu się obcy. Uśmiechnął się łagodnie do jego dalszych słów, z cichym rozpoznaniem bliźniaczego uczucia, miękką czułością wobec jego pewności, wyznania tak dojmująco sięgającego zadręczających go obaw, choć było w tym, mimo wszystko, coś tragicznego.
    Wydawało mi się czasem, że mógłbym cię za to znienawidzić – stwierdził z lekkim rozbawieniem, nie potrafiąc wynurzyć się z jego spojrzenia. – Za to, że nikt nie jest tobą, że wszystko później zawsze wydawało się niewystarczające albo nie takie, nigdy nie takie. To trochę przekleństwo, tak mi się wydaje, ale nie mógłbym chyba inaczej, nie potrafię sobie tego wyobrazić – wypowiadał te słowa bez cienia pretensji czy żalu, wciąż miękkie i ciepłe, zsuwające się z języka zdumiewająco gładko, zachęcone szemrzącą ciszą nocy, jej cieniem, w którym Folke zdawał się być bliżej, w niezrozumiały, intuicyjny sposób. Ich ciężar docierał do niego jakby z opóźnieniem; odchrząknął lekko, zakłopotany, ponosząc spojrzenie ku jasnej łunie na chwilę, pozwalając, by rozlała się pręgą na ciemnych, przysłoniętych poruszeniem, tęczówkach.
    Muzyk opuszczał scenę wyłożoną białym, migotliwym dywanem śniegu; jego oddalającym się krokom towarzyszył rytmiczny, głuchy dźwięk pudła instrumentu zamkniętego w futerale, obijającego się o udo. Nie byli wciąż sami, ale ludzie nie zatrzymywali się już, wierni swoim własnym sprawom, znów prymarnym, kiedy ucichła muzyka, nieprzerywanym jej wtargnięciem w spokojną fakturę wieczoru. Uśmiechnął się delikatnie, przykładając kącik ust do jego skroni na krótko, z wdzięcznością i cieniem słodkiej ulgi.
    Myślałem już, że faktycznie śmierdzę po prostu psem – mruknął z rozbawieniem, przesuwając opuszką kciuka po wierzchu jego dłoni, prowadząc go łagodnie w niemrawym, sennym pozorze tańca, przypominając sobie dwie drobne wypukłości na jego palcu, dwa drobne dowody jego ofiarnej troskliwości. Tartuffe wydał mu się nagle bliższy, niemal kłopotliwie. – Miał szczęście, że na ciebie trafił.
    Milczał przez chwilę wobec jego odpowiedzi, zbierając spokojnie skrawki tamtej nocy z rozgałęzień pamięci, rozumiejąc wyraźnie, że miał, istotnie, niewiarygodne szczęście.
    Żałuję tylko tego, że musiałem być pijany – głos zsunął się mu na niższy, cichszy ton, poniekąd skruszony, kiedy przysuwał go do jego skóry, muskając jego czoło spokojnym kształtem tych słów, przykładając do niego pieszczotę lekkiego pocałunku schowaną między ich brzmieniem. Jego włosy pachniały lekką, przyjemną wonią szamponu, rześkością zimowego wiatru, snem ściągniętym z poduszki, bladą nutą jego własnej obecności. – żeby przestać się wreszcie tego obawiać. Tylko tego.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Niekiedy wydawało mu się, że Bertram, mimo czułości palców sunących łagodnie po odsłoniętej skórze i słodyczy pocałunków, odciskających się uśmiechem na lekko posiniałych wargach, nigdy nie potrafił zaufać mu w pełni – patrzył mu w oczy i dostrzegał to, co kryło się za wilgotną taflą spojówki, utkwione w czerni lśniących źrenic i zatopione w obręczy szmaragdowej zatoki tęczówek, lecz nie widział obrazu, który się w nich odbijał, nieufny wobec świata, jaki rysował się w nich odwróconym odbiciem, reflektującym rozległy krajobraz otaczającej go rzeczywistości, wycinał siebie z jego oczu, pozostawiając w ich panoramie ciemną zmazę w miejscu, gdzie powinna znaleźć się jego sylwetka, puste miejsce, które mógłby wypełnić smołą własnych wyobrażeń, zakrzywionych przez winietę zakradającego się nad świadomością dzieciństwa, zadrapanych śladem wilczych pazurów, roztartych wszystkimi błędami przeszłości, z sobaczą żarłocznością próbujących zmieścić w swej paszczy wszystko, co dobre, jasne i ciepłe. Nie potrafił go za to winić – zbyt często spoglądał w lustro i cofał się przed własnym odbiciem, człowiekiem, w którym zawsze dostrzegał zbyt wiele wad, niedoskonałości i mankamentów, którego zmierzłe blizny żłobiły skórę jak koleiny, brzydkie, stwardniałe wyrośla, sięgające zastygłymi językami płomieni na żebra, wspinając się pajęczyną zbielałej spoiny na prawe ramię, aż po kościstość przygiętego łokcia. Nigdy nie był w stanie patrzeć na siebie zbyt długo, nie wyobrażając sobie, że jego ciało było wieżą, z której pragnął się wydostać, ermitażem, w którym zawsze pozostanie sam, z kłującą drzazgą lękliwej świadomości, że w niczyich oczach nie mógłby być dość dobry, dość piękny, dość pożądany lub chociaż zwyczajnie wystarczający – czasem plecy mrowiły go we śnie w miejscach, gdzie Bertram zatrzymał swoje dłonie, przesuwając palcami po gładkich wypukłościach, przysłaniających szpulki kręgosłupa kształtem szpetnego przypomnienia, czasem wyobrażał sobie, że pozwalał mu zdjąć materiał przez głowę i odsłonić bladość skóry, splamionej mdłą czerwienią przerostu, potem oniryczna wyobraźnia zniekształcała jednak jego reakcję, zaczynała kąsać i odzywać się obcym głosem, który znał z akademii, okrutnym i zniesmaczonym. Nie potrafił go za to winić – mimo to odczuł zdławione ukłucie żalu w obliczu jego słów; nigdy nie planował przecież mieć przy sobie tylko jednej wersji jego istnienia, wyidealizowanego portretu, odkrojonego cienkim plastrem od aliażu wszystkich cech, za które mógłby go znienawidzić, ciepłych opuszków pozbawionych konstrukcji kierującej nimi dłoni. Pragnął go w całości – z grzbietem nastroszonym sierścią i spojrzeniem wzburzonym niecierpliwą determinacją, z łagodnymi, brązowymi oczami i dłonią, której kciuk głaskał go nieśpiesznie po spąsowiałym chłodem policzku.
    Nigdy nie chciałem nikogo innego. – rozciągnął usta w słabym, onieśmielonym uśmiechu, w który wkradło się echo stłumionej śmiałości, zawsze tak niepewnie goszczącej pośród delikatnych rysów fizjonomii, jak zwierzę, które nie potrafiło ułożyć się na rosochatym podłożu własnego legowiska. Wydawało mu się, że nauczył się rozpoznawać jego emocje, jak niewidomi rozpoznawali otaczającą ich przestrzeń, pod opuszkami identyfikując topografię łagodnie wybrzuszających się nizin, poszarpanych wyżyn i skalistych szczytów gór, jak leśniczy, którzy przykładali dłonie do ziemi, wyczuwając w niej drżenie kopyt migrującego przez tundrę karibu, jak podróżnicy, którzy unosili palec ku niebu, odczytując różę kompasu za pomocą pojedynczego liźnięcia wiatru, zastygającego chłodem w zaokrąglonym labiryncie linii papilarnych; dostrzegał jego zalety tam, gdzie u siebie znajdował braki – determinacja w miejsce inercyjnego niezdecydowania, asertywność w miejsce uległości, szczerość w miejsce tchórzostwa – i nie potrafił w pełni zaakceptować wiary, jaką go obdarzał. Był przyzwyczajony do fatum ciążącego nad nim pecha, spojrzeń pełnych żalu lub rozczarowania, dłoni, które, wyciągnięte ku niemu zbyt długo, w końcu stawały się ciężkie i zdrętwiałe, cofały się do tyłu, zanim miałby odwagę je pochwycić, był przyzwyczajony do obserwowania z daleka i przystawania w cieniu, do śmiechu rówieśników, który zawsze był odległy i przytłumiony, znużonej pogardliwości, gdy nareszcie zdawali sobie sprawę, że nie zamierzał do nich dołączyć – pogodził się ze sposobem, w jaki mu się przyglądano, wnikliwie i zbyt intensywnie, zanim litościwie nie odwracano wzroku, próbując zogniskować go wszędzie, tylko nie na jego twarzy, nie w sposób, który zdradzałby brzydkie oblicze skłębionych pod spojówką emocji. Spojrzenie Bertrama zawsze było pozbawione wścibskości tego czujnego zniechęcenia, którym szarżowano spod wyraźnie ściągniętych brwi – kotwiczyło się bezpiecznie w jego źrenicach, szczere i wyrozumiałe, nawet w gniewie niezdolne spłycić się do mielizny, na jaką w akademii nieustannie spychano go etykietkami lżącej przygany, jakby był czymś uwłaczającym i szkaradnym, w czym brzydzono się zanurzyć ręce głębiej, niż po pierwsze zgięcie stawu.
    Uśmiechnął się z zakłopotaniem, pochylając lekko głowę, gdy czułe muśnięcie warg zaległo przyjemnym ciepłem na jego skroni; muzyka już ucichła, a w powietrzu wzniósł się pojedynczy obłok oddechu, westchnienia zbielałego zimowym mrozem i ginącego w otaczającym ich krajobrazie, nagle niemal zupełnie pochłoniętym przez wirujące płatki śniegu, szkliste, błyszczące w świetle drobiny, które gubiły się pośród wiechci wełnianego płaszcza i osiadały na kosmykach włosów, topiąc się w zetknięciu ze skórą i spływając po niej pojedynczymi kroplami zimnej wody.
    Miałem szczęście, że trafiłem na niego – zaprzeczył, uciekając wzrokiem pomiędzy wygięte kończyny nachylonych nad nimi drzew, których obecność nagle wydała mu się niespodziewanie opiekuńcza, jakby otulała ich obu miękkim ramieniem bezpieczeństwa, intymnością emocji zatrzymanych w ciasnym zakątku gałęzi, tak blisko głównej alei, a jednak w wyczuwalnym oddaleniu od życia, które sunęło jej główną arterią – nigdy wcześniej nie odważył się na marzenie, że mógłby być sobą w sposób tak stateczny, szczery i satysfakcjonujący, że kiedykolwiek mógłby stanąć w miejscu, zatrzymany w czułości cudzych emocji, bez uciskającej na skronie potrzeby ucieczki, bez dławiącego przeczucia, że było w tym coś nienaturalnego, jakieś oszczerstwo wymierzone w samych bogów, na których wyryte w kamieniu twarze przez lata obawiał się spoglądać w obawie, że zacząłby błagać ich o przebaczenie, na jakie nigdy nie zasługiwał. – Mimo wszystko – zaczął przycichłym, spokojnym głosem, który przypominał mruczenie kota, przeciągły wyraz zadowolenia, gdy miękkie usta znów zetknęły się z jego skórą. – Każdy z tych błędów doprowadził nas właśnie tutaj. – odchylił lekko głowę, po raz ostatni zatrzymując zieleń spojrzenia na jego twarzy, rozsuwając usta, które powoli zaczynały przyzwyczajać się do uśmiechu. – Nie chciałbym znaleźć dzisiaj gdziekolwiek indziej. – lekkim, sennym ruchem nachylił się do przodu, zatrzymując twarz w debrze jego szyi, gdzie pod cienką skórą pulsowało miarowe dudnienie tętna. Prawie nie pamiętał tego uczucia – jak zanurzanie się w ciepłej wodzie, na chwilę po tym, jak twarz znikała pod szklistą taflą, jak rozgrzewająca słodycz czekolady, której nie pił, odkąd był małym dzieckiem, jak składanie zmęczonego ciała w objęciach świeżej pościeli. Jak szczęście, które dotąd posądzał o pustynny miraż, które okazało się tymczasem nie zniknąć pod muśnięciem jego dłoni.

    Bertram i Folke z tematu



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    15.12.2000 – Zakątek Pochyłych Drzew – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 15.12.2000 – Zakątek Pochyłych Drzew – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.