:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
20.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Guildenstern
2 posters
Björn Guildenstern
Re: 20.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Guildenstern Sro 6 Paź - 22:39
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
20.11.2000
Leniwe dni coraz rzadziej zdarzały się w życiu Björna Guildensterna. Zwykle były wypełnione pracą, która pozwalała mu normalnie funkcjonować i nie myśleć o wydarzeniach dni minionych. Bo nie był przygotowany na to, co się stało w jego życiu, choć przez ostatnie tygodnie zapobiegawczo układał w głowie scenariusze, które mogłyby go w jakiś sposób uchronić przed kolejną porażką – żaden z nich jednak się nie sprawdził. Od nieszczęsnego spotkania z Haakonem na Placu Łączności minęło kilka nieznośnie długich nocy – kolejna z nich wyraźnie zbliżała się za oknem, które do połowy było przysłonięto ciemnobordową kurtynę. Było już stosunkowo ciemno, po tej stronie świata słońce zachodziło znacznie szybciej niż choćby w innych zakątkach Europy, do czego Björn zdążył się ponownie – co nie było przecież łatwym procesem – przyzwyczaić, mimo że w głębi duszy wciąż tęsknił za przyjemnym ciepłem Ameryki Południowej. Listopad w pełnej krasie potrafił być przytłaczający, dlatego też Guildenstern postanowił dzisiaj poprawić sobie humor. Włoska muzyka z późnych lat osiemdziesiątych, która rozbrzmiewała ze starego gramofonu na hebanowej komodzie, grzane wino z goździkami i jesienne porządki, czyli coś, czego Björn nie robił od zarania dziejów. Już dawno powinien był pozbyć się niektórych rzeczy, lecz od powrotu do Midgardu nieustannie szukał wymówek, by zająć się czymś innym. Teraz jednak nadeszła najwyższa pora, by uporządkować przestrzeń, w której przyszło mu funkcjonować. Może przynajmniej w tej kwestii uda mu się osiągnąć sukces, skoro jego życie prywatne pozostawiało wiele do życzenia, wciąż będąc emocjonalnym bałaganem.
Salon nie przypominał w niczym miejsca sprzed kilku godzin – początkowo niewinne porządki zakończyły się nie tylko segregowaniem rzeczy w szufladach drewnianych, kunsztownie rzeźbionych komód, pozbywaniem się przedmiotów, które nie miały już dla niego większego niż sentymentalnego znaczenia, lecz także przestawianiem mebli czy innych dekoracji. Po dłuższych zmaganiach, gdy zrobiło mu się już nieznośnie gorąco od grzanego wina, zdjął swoją czarną koszulkę, podobnie jak naszyjnik z krakenem, który odłożył na jedną z wyższych półek, by przypadkiem coś mu się nie stało, a następnie zabrał się za dalsze porządkowanie swojego salonu z pomocą magii. Przynajmniej tutaj mógł jej używać bez większego problemu, nie bojąc się, że ktoś go przyłapie i oskarży o bycie ślepcem. Jego mieszkanie było na ten moment ostatnią ostoją wolności dla młodego Guildensterna, gdzie po raz pierwszy od dawna musiał udawać kogoś. Zbyt zajęty porządkowaniem mieszkania, piciem wina i kaleczeniem włoskich piosenek płynących ze starego gramofonu, nawet nie zauważył, że ktoś bez uprzedniej zapowiedzi przekroczył próg jego domu. Wszystko wskazywało na to, że zapomniał zakluczyć drzwi…
Folke Baantjer
Re: 20.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Guildenstern Sob 9 Paź - 22:31
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Po powrocie z Islandii miasto wydawało mu się obce – jakby wrócił do domu, z którego ktoś wyrzucił wszystkie kwiaty i chociaż deski podłogi wciąż skrzypiały jękliwie w tych samych miejscach, okno w salonie wciąż pozostawiało niedomknięte, a pożółkłe promienie słońca padały przez ułamane żaluzje na tę samą poduszkę sfatygowanej kanapy, wzrok nie potrafił zakotwiczyć się na żadnym z tych obiektów, wprawiony w nerwowe drżenie nieobecnością czegoś, co dawniej wydawało mu się elementem tak oczywistym, a czego zniknięcie lawirowało teraz figlarnie na pograniczu świadomości. Coś było przestawione, odsunięte, nie na swoim miejscu, niebo miało inny odcień, morze inny zapach; przechodził obok lustra, które mijał codziennie rano od siedmiu lat, i zdawało mu się, że kątem oka dostrzegał w nim coś odmiennego, niż zazwyczaj, coś niepokojącego i dziwnego.
Noc była bezsenna, a świt brudny i blady, ze śreżogą listopadowego słońca ledwie przedzierającą się przez zbite kierdele chmur, miasto zdawało się tymczasem ciche, innym razem powiedziałby być może spokojne, ostatnie wydarzenia sprawiły jednak, że Midgard, choć sprawiał niekiedy pozory beztroskiej harmonii, był z niej niemal zupełnie wyrugowany, pozostawiony w swym inercyjnym braku czułości jak pustostan w opuszczonej kamienicy, niepokojący i zasnuty baldachimami lepkich od grozy pajęczyn. Z niechęcią przeglądał kolejne wydania gazet, mimo to jego wzrok, niekiedy całkiem mimowolnie, zbaczał ku ciemnym drukom nagłówków, liczbom, których wartość piętrzyła się i namnażała – trzy zaginięcia, siedem, piętnaście, dwadzieścia, jak gdyby przestępczość próbowała gonić za kolejnymi dniami listopada, z frantowskim chichotem depcząc im po piętach. Starał się spoglądać na to wszystko z nadzieją – czczą i głupią, a jednak podtrzymującą go niekiedy na duchu, na cienkich patyczkach tego podłamanego wsparcia, obrazach wspomnień, które mógłby przywołać przed trybunał umysłu, przegłosować wyrok, że wszystko miało jeszcze szansę skończyć się dobrze.
Mieszkanie Björna było niedaleko, zaledwie kilka przecznic od głównej promenady, w wąskiej uliczce, nad którą górował biały, trzypiętrowy budynek z zawieszonymi na fasadach, żeliwnymi barierkami balkonów. Wprawdzie nie zamierzał odwiedzać go tak wcześnie, jesienne podmuchy wiatru wdzierały się jednak boleśnie w stawy, sprawiając, że wyraźnie dzisiaj kulał i trochę się tego wstydził, ze zwiniętą w rulon gazetą ściśniętą kurczowo w dłoni uchylił zatem drzwi do kamienicy, paralitycznym, choć regularnym krokiem wdrapując się na ostatnie piętro budynku, gdzie z okna na klatce schodowej rozciągał się widok na srebrzącą się w oddali zatokę. Niegdyś odwiedzał go częściej, teraz, kiedy ich relacja zdawała się zbaczać z powrotem na inicjalnie obrany kurs, znów zaczynał czuć się przy nim swobodniej, zdolny uciszyć wewnętrzne zwierzę obaw, które kładło uszy po sobie i zasypiało pokornie w dolnej części brzucha.
Zza drzwi docierało dudnienie regularnego, muzycznego riffu i zderzenie knykci z ich drewnianą fakturą rozmyło się w kurancie głośnej piosenki, pozostawiając go w chwilowej konsternacji, zanim zapukał raz jeszcze i sięgnął dłonią do klamki, która – ku jego zaskoczeniu – ugięła się od razu, z cichym jęknięciem wpuszczając go do środka.
– Björn? – pytanie zawisło w powietrzu, wdzierając się w rytm włoskiej muzyki, wzrok padł jednak zaraz na sylwetkę przyjaciela, jeszcze przez krótką chwilę chyboczącą się w takt piosenki, zanim mężczyzna nieuchronnie odwrócił się w jego stronę. – Przepra… – zaczął, zauważając, że Guildenstern nie ma na sobie koszuli i odruchowo robiąc krok do tyłu, ledwie zdążył jednak dokończyć słowo, jego twarz zastygła w masce niemego przerażenia – ostatnie zaklęcie zawisło w powietrzu, posłusznie wyrównując rząd stojących na szafce książek, lecz lico przyjaciela wyglądało inaczej; z zakrytym bielą spojrzeniem, żyłami ciemnymi jak wężowisko. – Co… co ci się stało? – głupie pytanie; znał odpowiedź. Gazeta, którą dotąd trzymał w dłoni wysunęła się tymczasem z poluźnionego uścisku, spadając z cichym szelestem na podłogę.
Noc była bezsenna, a świt brudny i blady, ze śreżogą listopadowego słońca ledwie przedzierającą się przez zbite kierdele chmur, miasto zdawało się tymczasem ciche, innym razem powiedziałby być może spokojne, ostatnie wydarzenia sprawiły jednak, że Midgard, choć sprawiał niekiedy pozory beztroskiej harmonii, był z niej niemal zupełnie wyrugowany, pozostawiony w swym inercyjnym braku czułości jak pustostan w opuszczonej kamienicy, niepokojący i zasnuty baldachimami lepkich od grozy pajęczyn. Z niechęcią przeglądał kolejne wydania gazet, mimo to jego wzrok, niekiedy całkiem mimowolnie, zbaczał ku ciemnym drukom nagłówków, liczbom, których wartość piętrzyła się i namnażała – trzy zaginięcia, siedem, piętnaście, dwadzieścia, jak gdyby przestępczość próbowała gonić za kolejnymi dniami listopada, z frantowskim chichotem depcząc im po piętach. Starał się spoglądać na to wszystko z nadzieją – czczą i głupią, a jednak podtrzymującą go niekiedy na duchu, na cienkich patyczkach tego podłamanego wsparcia, obrazach wspomnień, które mógłby przywołać przed trybunał umysłu, przegłosować wyrok, że wszystko miało jeszcze szansę skończyć się dobrze.
Mieszkanie Björna było niedaleko, zaledwie kilka przecznic od głównej promenady, w wąskiej uliczce, nad którą górował biały, trzypiętrowy budynek z zawieszonymi na fasadach, żeliwnymi barierkami balkonów. Wprawdzie nie zamierzał odwiedzać go tak wcześnie, jesienne podmuchy wiatru wdzierały się jednak boleśnie w stawy, sprawiając, że wyraźnie dzisiaj kulał i trochę się tego wstydził, ze zwiniętą w rulon gazetą ściśniętą kurczowo w dłoni uchylił zatem drzwi do kamienicy, paralitycznym, choć regularnym krokiem wdrapując się na ostatnie piętro budynku, gdzie z okna na klatce schodowej rozciągał się widok na srebrzącą się w oddali zatokę. Niegdyś odwiedzał go częściej, teraz, kiedy ich relacja zdawała się zbaczać z powrotem na inicjalnie obrany kurs, znów zaczynał czuć się przy nim swobodniej, zdolny uciszyć wewnętrzne zwierzę obaw, które kładło uszy po sobie i zasypiało pokornie w dolnej części brzucha.
Zza drzwi docierało dudnienie regularnego, muzycznego riffu i zderzenie knykci z ich drewnianą fakturą rozmyło się w kurancie głośnej piosenki, pozostawiając go w chwilowej konsternacji, zanim zapukał raz jeszcze i sięgnął dłonią do klamki, która – ku jego zaskoczeniu – ugięła się od razu, z cichym jęknięciem wpuszczając go do środka.
– Björn? – pytanie zawisło w powietrzu, wdzierając się w rytm włoskiej muzyki, wzrok padł jednak zaraz na sylwetkę przyjaciela, jeszcze przez krótką chwilę chyboczącą się w takt piosenki, zanim mężczyzna nieuchronnie odwrócił się w jego stronę. – Przepra… – zaczął, zauważając, że Guildenstern nie ma na sobie koszuli i odruchowo robiąc krok do tyłu, ledwie zdążył jednak dokończyć słowo, jego twarz zastygła w masce niemego przerażenia – ostatnie zaklęcie zawisło w powietrzu, posłusznie wyrównując rząd stojących na szafce książek, lecz lico przyjaciela wyglądało inaczej; z zakrytym bielą spojrzeniem, żyłami ciemnymi jak wężowisko. – Co… co ci się stało? – głupie pytanie; znał odpowiedź. Gazeta, którą dotąd trzymał w dłoni wysunęła się tymczasem z poluźnionego uścisku, spadając z cichym szelestem na podłogę.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Björn Guildenstern
Re: 20.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Guildenstern Wto 12 Paź - 22:30
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
Folke?
Głośna muzyka stłumiła pierwsze słowa, lecz Björn był w stanie domyślić się, co Baantjer mógł powiedzieć. Guildenstern nie spodziewał się dzisiejszego wieczoru żadnych gości; nie potrafił uwierzyć w to, że zwyczajnie zapomniał zamknąć na klucz drzwi do mieszkania, w tak banalny i nieodpowiedzialny sposób narażając się na to, by po raz pierwszy prawda o jego przemianie wyszła na światło dzienne. Nie wiedział, jak powinien był w tym momencie zareagować – choć od chwili ich spotkania w gospodzie Yggdrasila wielokrotnie zbierał się do tego, by poruszyć ten niełatwy temat, powoli zaczynając poznawać jego stanowisko w kontrowersyjnych kwestiach światopoglądowych, nie przewidywał, że ten dzień nadejdzie tak szybko. Kiedy tylko skończył rzucać zaklęcie, jego białe oczy momentalnie wróciły do normy, a ciemne jak wężowisko żyły zniknęły, lecz i tak było już o kilka sekund za późno, dlatego Björn zdążył jedynie przekląć siarczyście pod nosem, ostro karcąc się w myślach, że nigdy nie powinien był ściągać naszyjnika z krakenem, który do tej pory chronił go przed podobnymi sytuacjami. Wolnym krokiem podszedł do starego gramofonu stojącego na hebanowej komodzie w rogu pomieszczenia, a następnie ściszył o połowę muzykę, by zaraz szczerze z nim o wszystkim porozmawiać. Nie mógł dłużej go tak okłamywać, a już na pewno nie po tym, co zobaczył.
– Ja… – zaciął się na samym początku, próbując spojrzeć na Baantjera. – Nie wiem, co powiedzieć. – Prawdę? W końcu Baantjerowi przypadkiem udało poznać się jeden z największych i najpilniej strzeżonych sekretów dziedzica Guildensterna – w końcu do tej pory nikt wcześniej, z wyjątkiem niektórych, wtajemniczonych ślepców, nie miał pojęcia o tym, że był jednym z nich. Na co dzień zgrywał przykładnego syna bez najmniejszej skazy, umiejętnie zwodząc od powrotu do Midgardu wszystkich swoich bliskich, mimo że w rzeczywistości już dawno nie był tym samym Björnem Guildensternem. – Zostań, proszę – zasugerował po chwili nieco pewniejszym głosem po czym gestem wskazał mu pomarańczową kanapę, a sam w międzyczasie poszedł zamknąć drzwi do mieszkania. Czuł się teraz zobowiązany, by wszystko mu dokładnie wyjaśnić, jednak nie chciał, by ktoś niepożądany wszedł jeszcze do mieszkania przez jego nieuwagę. Próbował przy okazji zyskać kilka sekund, by odpowiednio ułożyć sobie w głowie to, co zamierzał mu powiedzieć, lecz na nic to się zdało – w głowie wciąż miał mętlik, dlatego wrócił do Baantjera, zastanawiając się, w jaki sposób przerwać tę dziwnie niezręczną ciszę.
– Może najpierw napijesz się czegoś? – zaproponował w przypływie sprzecznych emocji przyjacielowi, w dalszym ciągu unikając jego spojrzenia. Sam potrzebował teraz czegoś znacznie mocniejszego, co dodałoby mu odwagi, by wyjaśnić tę sytuację. – Mam czerwone wino, whisky, rum… – zaczął wymieniać pośpiesznie Guildenstern, próbując przypomnieć sobie cały alkoholowy asortyment, który znajdował się w jego mieszkaniu. – Nawet wódkę, jeśli masz ochotę – zadecydował bez czekania na odpowiedź Folke i przyniósł ją do salonu. Tylko ona wydawała się właściwym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę to, że świat na trzeźwo był już nie do zniesienia.
Głośna muzyka stłumiła pierwsze słowa, lecz Björn był w stanie domyślić się, co Baantjer mógł powiedzieć. Guildenstern nie spodziewał się dzisiejszego wieczoru żadnych gości; nie potrafił uwierzyć w to, że zwyczajnie zapomniał zamknąć na klucz drzwi do mieszkania, w tak banalny i nieodpowiedzialny sposób narażając się na to, by po raz pierwszy prawda o jego przemianie wyszła na światło dzienne. Nie wiedział, jak powinien był w tym momencie zareagować – choć od chwili ich spotkania w gospodzie Yggdrasila wielokrotnie zbierał się do tego, by poruszyć ten niełatwy temat, powoli zaczynając poznawać jego stanowisko w kontrowersyjnych kwestiach światopoglądowych, nie przewidywał, że ten dzień nadejdzie tak szybko. Kiedy tylko skończył rzucać zaklęcie, jego białe oczy momentalnie wróciły do normy, a ciemne jak wężowisko żyły zniknęły, lecz i tak było już o kilka sekund za późno, dlatego Björn zdążył jedynie przekląć siarczyście pod nosem, ostro karcąc się w myślach, że nigdy nie powinien był ściągać naszyjnika z krakenem, który do tej pory chronił go przed podobnymi sytuacjami. Wolnym krokiem podszedł do starego gramofonu stojącego na hebanowej komodzie w rogu pomieszczenia, a następnie ściszył o połowę muzykę, by zaraz szczerze z nim o wszystkim porozmawiać. Nie mógł dłużej go tak okłamywać, a już na pewno nie po tym, co zobaczył.
– Ja… – zaciął się na samym początku, próbując spojrzeć na Baantjera. – Nie wiem, co powiedzieć. – Prawdę? W końcu Baantjerowi przypadkiem udało poznać się jeden z największych i najpilniej strzeżonych sekretów dziedzica Guildensterna – w końcu do tej pory nikt wcześniej, z wyjątkiem niektórych, wtajemniczonych ślepców, nie miał pojęcia o tym, że był jednym z nich. Na co dzień zgrywał przykładnego syna bez najmniejszej skazy, umiejętnie zwodząc od powrotu do Midgardu wszystkich swoich bliskich, mimo że w rzeczywistości już dawno nie był tym samym Björnem Guildensternem. – Zostań, proszę – zasugerował po chwili nieco pewniejszym głosem po czym gestem wskazał mu pomarańczową kanapę, a sam w międzyczasie poszedł zamknąć drzwi do mieszkania. Czuł się teraz zobowiązany, by wszystko mu dokładnie wyjaśnić, jednak nie chciał, by ktoś niepożądany wszedł jeszcze do mieszkania przez jego nieuwagę. Próbował przy okazji zyskać kilka sekund, by odpowiednio ułożyć sobie w głowie to, co zamierzał mu powiedzieć, lecz na nic to się zdało – w głowie wciąż miał mętlik, dlatego wrócił do Baantjera, zastanawiając się, w jaki sposób przerwać tę dziwnie niezręczną ciszę.
– Może najpierw napijesz się czegoś? – zaproponował w przypływie sprzecznych emocji przyjacielowi, w dalszym ciągu unikając jego spojrzenia. Sam potrzebował teraz czegoś znacznie mocniejszego, co dodałoby mu odwagi, by wyjaśnić tę sytuację. – Mam czerwone wino, whisky, rum… – zaczął wymieniać pośpiesznie Guildenstern, próbując przypomnieć sobie cały alkoholowy asortyment, który znajdował się w jego mieszkaniu. – Nawet wódkę, jeśli masz ochotę – zadecydował bez czekania na odpowiedź Folke i przyniósł ją do salonu. Tylko ona wydawała się właściwym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę to, że świat na trzeźwo był już nie do zniesienia.
Folke Baantjer
Re: 20.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Guildenstern Nie 17 Paź - 21:54
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Wciąż stał jeszcze w progu, kiedy Björn go zauważył, jedną nogą zalegając wśród wilgotnego chłodu klatki schodowej, odruchowo gotowy cofnąć się do tyłu, zakryć dłonią oczy, udawać, że nie widział, jak dziecko usunąć się w głąb ciemności w niemym oczekiwaniu na gniew, który miał dopiero nadejść – na to było już jednak za późno, ciało zamarło bowiem w sztywnym paraliżu lękliwego zaskoczenia, z trudem odginając palce od trzeźwego chłodu klamki, która jęknęła cicho, gdy rozluźnił uchwyt, pozwalając jej powrócić do linii poziomej. Biel spojrzenia wszyła się w ustawiczną zieleń tęczówek, czerń żył wybrzuszyła się tymczasem na pozłocie skóry przyjaciela, przecinając ją wstęgami obcej topografii, wężowiskiem czegoś nieznanego i przerażającego. Teatralność tej maski zniknęła raptem, gdy tylko uniesiona zaklęciem książka zaległa posłusznie na jednej z półek, wspomnienie jątrzyło się jednak w umyśle jak zacięta klisza, co i raz na nowo nakładając wyobraźnią mgłę gęstej opoki bielma na czerń okrągłych źrenic, labirynt krwioobiegu przedzierającego się kirem grozy na teksturę gładkiej cery.
Drgnął, kiedy mężczyzna poruszył się w jego stronę, nerwowo próbując wyłowić z arabeski jego fizjonomii pierwsze odznaki złych skłonności, gniewne rozdrażnienie, z jakim mógłby uciszyć go siłą jednego zaklęcia, magicznej wprawności zsuwającej się smołą po języku, oplatającą go ciasno wokół piersi, lżąc fermentem łacińskich słów, surowych i niemożliwych do odparcia. Mógłby mu to zrobić? Wyżąć ze świadectwa rzeczywistości, zostawić gdzieś, z gorączką run wypaloną na skórze, tak, jak zostawiano tylu poprzednich nieszczęśników? Cofnął się o krok do tyłu, poniekąd odruchowo, i zaraz zganił się w myślach za tę pochopność, lico Guildensterna nie wyrażało bowiem ani złości, ani nawet podburzającej irytacji jego obecnością, zgrozy, której oczekiwał, wypełzającej powoli zza tafli oczu – jawił mu się przede wszystkim jako zakłopotany, a kiedy się odezwał, w dzielącej ich przestrzeni przebrzmiał jawny dysonans, który sprawił, że przez moment Folke poczuł się, jakby przyłapał go na czymś błahym i nieistotnym.
Nic w tym, co właśnie się wydarzyło, nie było jednak błahe i nieistotne – stał w miejscu, zahipnotyzowany wszystkim, co zobaczył, onieśmielony faktem, że pozwolił sobie uchylić drzwi, jeszcze zanim kazano mu wejść do środka; oczekiwał chyba krzyków i bolesnego uścisku zalegających na barkach rąk, oswojonej drapieżności reakcji, grymasu skrojonej nienawiści, schematu, którym podążał ojciec i któremu folgowali wszyscy mężczyźni, którzy przyszli po nim. W piersi odezwała się tymczasem igła poczucia winy, że nieuchronnie osądził go w ten sposób, w odpowiedzi na pytanie odruchowo skinął więc głową, chociaż pochwycony w szpony tchórzliwego stuporu, nie wiedział, na co w gruncie rzeczy się zgodził, dopóki Björn nie postawił przezroczystej, nakropionej chłodnymi łzami butelki na płaskiej powierzchni stołu.
– Nie rozumiem. – przyznał, chociaż nie dał sobie czasu na wnikliwą refleksję, nie potrafił pochwycić w garści ani jednego powodu, dla którego ktoś mógłby ulec podobnej obelżywości, własnoręcznie wtłoczyć sobie w żyły płynny ołów dręczącej galdrów zarazy. – Przecież nie jesteś… nie jesteś taki, jaki oni. – zawahał się, przechodząc ostrożnie w stronę kanapy, miejsca, które wcześniej wydawało mu się tak poufałe i komfortowe, które teraz tęchło jednak czymś niepokojącym, siłą uprzedzeń, które napłynęły do umysłu z gwałtownością morskiej fali. Przypomniał sobie rozmowę, którą mieli w gospodzie, przypomniał sobie łaskawość własnych poglądów i wnikliwość jego pytań; westchnął cicho, przysiadając na sofie, ale na samym skraju, jakby oczekiwał, że niebawem będzie musiał się z niej poderwać.
– Od jak dawna? – spytał w końcu, a słowa te stanęły mu ciężarem w cieśninie gardła, gdy nieprzyjemne mrowienie przesunęło się dolegliwie pod skórą w odpowiedzi na bliskość stojącej przed nim butelki.
Drgnął, kiedy mężczyzna poruszył się w jego stronę, nerwowo próbując wyłowić z arabeski jego fizjonomii pierwsze odznaki złych skłonności, gniewne rozdrażnienie, z jakim mógłby uciszyć go siłą jednego zaklęcia, magicznej wprawności zsuwającej się smołą po języku, oplatającą go ciasno wokół piersi, lżąc fermentem łacińskich słów, surowych i niemożliwych do odparcia. Mógłby mu to zrobić? Wyżąć ze świadectwa rzeczywistości, zostawić gdzieś, z gorączką run wypaloną na skórze, tak, jak zostawiano tylu poprzednich nieszczęśników? Cofnął się o krok do tyłu, poniekąd odruchowo, i zaraz zganił się w myślach za tę pochopność, lico Guildensterna nie wyrażało bowiem ani złości, ani nawet podburzającej irytacji jego obecnością, zgrozy, której oczekiwał, wypełzającej powoli zza tafli oczu – jawił mu się przede wszystkim jako zakłopotany, a kiedy się odezwał, w dzielącej ich przestrzeni przebrzmiał jawny dysonans, który sprawił, że przez moment Folke poczuł się, jakby przyłapał go na czymś błahym i nieistotnym.
Nic w tym, co właśnie się wydarzyło, nie było jednak błahe i nieistotne – stał w miejscu, zahipnotyzowany wszystkim, co zobaczył, onieśmielony faktem, że pozwolił sobie uchylić drzwi, jeszcze zanim kazano mu wejść do środka; oczekiwał chyba krzyków i bolesnego uścisku zalegających na barkach rąk, oswojonej drapieżności reakcji, grymasu skrojonej nienawiści, schematu, którym podążał ojciec i któremu folgowali wszyscy mężczyźni, którzy przyszli po nim. W piersi odezwała się tymczasem igła poczucia winy, że nieuchronnie osądził go w ten sposób, w odpowiedzi na pytanie odruchowo skinął więc głową, chociaż pochwycony w szpony tchórzliwego stuporu, nie wiedział, na co w gruncie rzeczy się zgodził, dopóki Björn nie postawił przezroczystej, nakropionej chłodnymi łzami butelki na płaskiej powierzchni stołu.
– Nie rozumiem. – przyznał, chociaż nie dał sobie czasu na wnikliwą refleksję, nie potrafił pochwycić w garści ani jednego powodu, dla którego ktoś mógłby ulec podobnej obelżywości, własnoręcznie wtłoczyć sobie w żyły płynny ołów dręczącej galdrów zarazy. – Przecież nie jesteś… nie jesteś taki, jaki oni. – zawahał się, przechodząc ostrożnie w stronę kanapy, miejsca, które wcześniej wydawało mu się tak poufałe i komfortowe, które teraz tęchło jednak czymś niepokojącym, siłą uprzedzeń, które napłynęły do umysłu z gwałtownością morskiej fali. Przypomniał sobie rozmowę, którą mieli w gospodzie, przypomniał sobie łaskawość własnych poglądów i wnikliwość jego pytań; westchnął cicho, przysiadając na sofie, ale na samym skraju, jakby oczekiwał, że niebawem będzie musiał się z niej poderwać.
– Od jak dawna? – spytał w końcu, a słowa te stanęły mu ciężarem w cieśninie gardła, gdy nieprzyjemne mrowienie przesunęło się dolegliwie pod skórą w odpowiedzi na bliskość stojącej przed nim butelki.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Björn Guildenstern
Re: 20.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Guildenstern Pon 25 Paź - 18:47
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
W salonie nagle powietrze zrobiło się nieprawdopodobnie ciężkie, a cisza między nimi tak nieznośna, że przez ułamek sekundy wydawało mu się, iż słychać było szum wzburzonego jeziora Golddajávri. Björn nie miał pojęcia, jak powinien był się zachować w tej sytuacji, każdy scenariusz w jego głowie wydawał mu się zwyczajnie niewłaściwy, ale ostatki rozsądku podpowiadały mu, że w tym przypadku musi za wszelką cenę zatrzymać Baantjera w swoim mieszkaniu. Nie mógł mu pozwolić stąd wyjść, nie w takim stanie, nie bez żadnych wyjaśnień, których desperacko unikał od kilku miesięcy. Teraz, gdy Folke znał już prawdę, Guildenstern nie miał innego wyjścia, jak opowiedzieć mu całą historię i zdradzić powody, dla których ostatecznie postanowił na kilka miesięcy opuścić Midgard – w końcu, jak jego przyjaciel mógł się teraz domyślić, wyprawa po rzadkie ingrediencje była tylko wielokrotnie powtarzanym przez niego mitem. Z paranoicznego strachu przed niezrozumieniem i społecznym odrzuceniem. Ze wstydu przed tym, co się wówczas wydarzyło i kim się stał. Musiał więc wykazać się heroizmem i otwarcie zmierzyć się twarzą w twarz ze wszystkimi tymi emocjami, które od długich miesięcy w sobie uparcie tłumił – na co dzień niewyobrażalnie ciężko było mu o nich swobodnie rozmawiać, dlatego wziął głęboki wdech, po czym dla rozluźnienia napił się kieliszka schłodzonej wódki, by wreszcie zrobić krok do przodu. Krok, na który tak długo czekał, a na który nie było go wcale stać.
– Nie jestem. – A może jestem? Nie licząc wyraźnie widocznych zmian zachodzących przy każdorazowym rzucaniu zaklęć, może już był taki, jak oni, lecz zwyczajnie ciężko mu było to dostrzec. Powoli godził się ze swoim losem, z tym, że będzie musiał odrzucić swoją przeszłość i zbudować przyszłość na własnych warunkach, bez wsparcia, które otrzymał przy narodzinach od Norn. W końcu tego od niemal zawsze pragnął – zrzucić nieszczęsne jarzmo dziedzictwa Guildensternów, choć nie potrafił wyobrazić sobie życia bez rodziny. Już teraz było mu niewyobrażalnie ciężko, gdy za każdym razem odkładał wizytę w Burzowym Przylądku, zasłaniając się pracą i innymi wymówkami, w które powoli przestawał już ktokolwiek wierzyć. Lada moment wszyscy się dowiedzą, tak, jak to było choćby w przypadku Baantjera. – Popełniłem błąd. – Błąd, za który jeszcze nie przyszło mu zapłacić, choć jego cena była porażająco wysoka. – Nikt o tym nie wie. I nie może się dowiedzieć, Folke. – Jeszcze nie teraz. Wciąż było za wcześnie, by świat ujrzał tę prawdziwą, zepsutą naturę Guildensterna. – Musisz mi to obiecać – powiedział twardo, pozwalając sobie po raz pierwszy spojrzeć w jego oczy. Kiedy Folke przysiadł na kanapie, Björn położył na stole butelkę wódki i usiadł naprzeciwko niego.
– Od roku. – Krótka odpowiedź padła z jego ust bez większego zastanowienia. Od dwunastu miesięcy dusił w sobie prawdę, a teraz, po raz pierwszy, mógł poczuć dziwną i zaskakująco przyjemną ulgę, jakby ostatecznie właśnie tego potrzebował. – To dlatego wyjechałem. To dlatego nic ci nie powiedziałem i w ogóle się nie odzywałem. Wszystko zbiegło się w czasie i… – przerwał na moment Guildenstern, próbując w głowie znaleźć odpowiednie słowa. – Spanikowałem. Kurwa, po prostu spanikowałem. – Nieplanowany wyjazd na drugi koniec świata wydawał mu się wówczas najlepszym rozwiązaniem, które z perspektywy czasu pozwoliło mu zrozumieć jego przemianę. I nawet teraz, gdyby przyszło mu przechodzić przez to po raz kolejny, podjąłby taką samą decyzję, zostawiając na pożegnanie w ramach wyjaśnień lakoniczny list.
– Nie jestem. – A może jestem? Nie licząc wyraźnie widocznych zmian zachodzących przy każdorazowym rzucaniu zaklęć, może już był taki, jak oni, lecz zwyczajnie ciężko mu było to dostrzec. Powoli godził się ze swoim losem, z tym, że będzie musiał odrzucić swoją przeszłość i zbudować przyszłość na własnych warunkach, bez wsparcia, które otrzymał przy narodzinach od Norn. W końcu tego od niemal zawsze pragnął – zrzucić nieszczęsne jarzmo dziedzictwa Guildensternów, choć nie potrafił wyobrazić sobie życia bez rodziny. Już teraz było mu niewyobrażalnie ciężko, gdy za każdym razem odkładał wizytę w Burzowym Przylądku, zasłaniając się pracą i innymi wymówkami, w które powoli przestawał już ktokolwiek wierzyć. Lada moment wszyscy się dowiedzą, tak, jak to było choćby w przypadku Baantjera. – Popełniłem błąd. – Błąd, za który jeszcze nie przyszło mu zapłacić, choć jego cena była porażająco wysoka. – Nikt o tym nie wie. I nie może się dowiedzieć, Folke. – Jeszcze nie teraz. Wciąż było za wcześnie, by świat ujrzał tę prawdziwą, zepsutą naturę Guildensterna. – Musisz mi to obiecać – powiedział twardo, pozwalając sobie po raz pierwszy spojrzeć w jego oczy. Kiedy Folke przysiadł na kanapie, Björn położył na stole butelkę wódki i usiadł naprzeciwko niego.
– Od roku. – Krótka odpowiedź padła z jego ust bez większego zastanowienia. Od dwunastu miesięcy dusił w sobie prawdę, a teraz, po raz pierwszy, mógł poczuć dziwną i zaskakująco przyjemną ulgę, jakby ostatecznie właśnie tego potrzebował. – To dlatego wyjechałem. To dlatego nic ci nie powiedziałem i w ogóle się nie odzywałem. Wszystko zbiegło się w czasie i… – przerwał na moment Guildenstern, próbując w głowie znaleźć odpowiednie słowa. – Spanikowałem. Kurwa, po prostu spanikowałem. – Nieplanowany wyjazd na drugi koniec świata wydawał mu się wówczas najlepszym rozwiązaniem, które z perspektywy czasu pozwoliło mu zrozumieć jego przemianę. I nawet teraz, gdyby przyszło mu przechodzić przez to po raz kolejny, podjąłby taką samą decyzję, zostawiając na pożegnanie w ramach wyjaśnień lakoniczny list.
Folke Baantjer
Re: 20.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Guildenstern Wto 2 Lis - 15:32
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Przez lata nauczył się, że szukanie przyczyn bolało – wywlekało z głębi trzewi świadomość dolegliwej ułomności, która dzieliła go od innych ludzi, na talerzu rzeczywistości podsuwało pod widelec myśli nieprzyjemne i żądlące jak osy, pozostawiające po sobie zaczerwienione purchle wahliwości, świerzbiącego przekonania, że istniało w nim coś, co stanowiło krzesiwo pod ognisko wszystkich doświadczonych krzywd i niepowodzeń, wszystkich skutków stęchłej kariery, wszystkich dziecięcych szykan pośród szerokich sieni akademii, wszystkich obaw i kompleksów. Przyczyny leżące u podstaw zachowania Björna były mu jednak nieznane, w swej rzeczywistości tak nierealistyczne, że z trudem spoglądał na niego teraz, wprawdzie niezupełnie zdolny uwierzyć, że pod znajomym płótnem twarzy i lśniącą zielenią spojrzenia kryła się tocząca ciało zgnilizna, czerń żył wpisanych w labirynt krwioobiegu, biel zakrywającej źrenice ślepotą, zgubną i przerażającą. Sięgał dłońmi w przeszłość ich relacji, lecz nie potrafił odnaleźć niczego, co mogłoby naprowadzić go na podobny trop, zasiać w myślach ziarno podejrzliwego niepokoju, kiełkujące z wolna na jałowej glebie – być może zawsze był zbyt naiwny, niezdolny przejrzeć przez intencje ludzi, którzy tak łatwo patrzeli na wylot przez niego.
Nie był taki, jak oni – oczywiście, że nie; był jego przyjacielem, tym samym człowiekiem, który uśmiechał się serdecznie do swoich klientów, tym samym człowiekiem, który pomógł mu lata temu, tym samym człowiekiem, który zawsze z taką pasją opowiadał o świecie, jaki go otaczał. Mimo to, pod skórę wdarła się drzazga niepewności, wątpliwość nadmuchana strachem i zaskoczeniem, których ciepło wciąż krążyło mu w żyłach, zmuszając serce do szybszego bicia, nerwowego kołatania się za kostną kratą żeber. Wiedział, co robili ślepcy, przemierzał wzrokiem drukowane pismo gazet, odnajdywał kolejne nazwiska zaginionych, martwych, okaleczonych – wciąż nie rozumiał; dlaczego ktoś chciałby zrobić drugiemu człowiekowi coś takiego?
– Nie powiem nikomu. – blade widmo déjà vu, tych samych słów powtarzanych kilka dni temu, równie szczerych, choć dygocących w obliczu napierających na niego okoliczności – nigdy nie chciał być powiernikiem tych przypadkiem ujawnionych sekretów, świadkiem wydarzeń, które sprawiały, że wewnętrzne zwierzę, zagnieżdżone głęboko w gawrze piersi, unosiło gorączkowo swój czerep, strosząc sierść i cofając się ostrzegawczo, spragnione ucieczki od świata, jaki je otaczał. Nie pragnął robić mu wyrzutów, dociekać, co sprawiło, że po kryjomu wydeptywał w glebie ścieżkę podobnej deprawacji – jednak musiał wiedzieć, że to nie była magia, której można by używać przypadkowo, zaklęcia rzucane przez pomyłkę, niechcąco, wbrew woli, czary wystosowane z ciekawości i jego spojrzenie, chociaż rozjaśnione szczerością wcześniejszych zapewnień, przejawiało poniekąd tę właśnie obawę, zakradającą się do umysłu wątpliwość, czerw drążącą w nim swe kręte korytarze. – Być może… jest jeszcze jakiś sposób, żeby… – zaczął, lecz urwał zaraz, a jego głos przycichł, pierzchnąc w bezruchu mieszkania. Nie było żadnego sposobu – nawet on musiał o tym wiedzieć.
Z każdym słowem kolejne karty ich relacji stawały się przed nim bardziej wyraziste, uwypuklone drukiem przyczyn i odpowiedzi, kładące na ramionach ponurą świadomość, jak silnie zawikłany był we własne problemy, jak egotycznie niedomyślny; przyglądał się ostrożnie jego fizjonomii i żałował, że nie był w stanie zrozumieć go lepiej, wyrugować nerwowego niepokoju, który ugrzązł pomiędzy kolejnymi słowami wyjaśnień. Nie potrafił mu pomóc – wciąż zesztywniały nowym odkryciem, bezwładnie sparaliżowany na samym brzegu kanapy, niezdolny choćby do uniesienia kącika ust w słabym wyrazie zrozumienia; nie miał dla niego żadnego wyrazu pocieszenia.
– Nie boisz się, że siłą rzeczy ktoś w końcu się dowie? – czy on sam nie lękał się panicznie tak wielu spraw? Nie ukrywał się w obawie, że ktoś nareszcie wypowie je głośno? – Skoro za każdym razem, kiedy rzucasz zaklęcie… – nie chciał widzieć go w ten sposób, z bielą spojrzenia i wężowiskiem czarnych żył, a jednak klisza pamięci uparcie wydzierała się z podświadomości, nie pozwalając mu zapomnieć. Powoli nachylił się do przodu; alkohol był gorzki i rozpłynął się ciepłem po dnie pustego żołądka.
Nie był taki, jak oni – oczywiście, że nie; był jego przyjacielem, tym samym człowiekiem, który uśmiechał się serdecznie do swoich klientów, tym samym człowiekiem, który pomógł mu lata temu, tym samym człowiekiem, który zawsze z taką pasją opowiadał o świecie, jaki go otaczał. Mimo to, pod skórę wdarła się drzazga niepewności, wątpliwość nadmuchana strachem i zaskoczeniem, których ciepło wciąż krążyło mu w żyłach, zmuszając serce do szybszego bicia, nerwowego kołatania się za kostną kratą żeber. Wiedział, co robili ślepcy, przemierzał wzrokiem drukowane pismo gazet, odnajdywał kolejne nazwiska zaginionych, martwych, okaleczonych – wciąż nie rozumiał; dlaczego ktoś chciałby zrobić drugiemu człowiekowi coś takiego?
– Nie powiem nikomu. – blade widmo déjà vu, tych samych słów powtarzanych kilka dni temu, równie szczerych, choć dygocących w obliczu napierających na niego okoliczności – nigdy nie chciał być powiernikiem tych przypadkiem ujawnionych sekretów, świadkiem wydarzeń, które sprawiały, że wewnętrzne zwierzę, zagnieżdżone głęboko w gawrze piersi, unosiło gorączkowo swój czerep, strosząc sierść i cofając się ostrzegawczo, spragnione ucieczki od świata, jaki je otaczał. Nie pragnął robić mu wyrzutów, dociekać, co sprawiło, że po kryjomu wydeptywał w glebie ścieżkę podobnej deprawacji – jednak musiał wiedzieć, że to nie była magia, której można by używać przypadkowo, zaklęcia rzucane przez pomyłkę, niechcąco, wbrew woli, czary wystosowane z ciekawości i jego spojrzenie, chociaż rozjaśnione szczerością wcześniejszych zapewnień, przejawiało poniekąd tę właśnie obawę, zakradającą się do umysłu wątpliwość, czerw drążącą w nim swe kręte korytarze. – Być może… jest jeszcze jakiś sposób, żeby… – zaczął, lecz urwał zaraz, a jego głos przycichł, pierzchnąc w bezruchu mieszkania. Nie było żadnego sposobu – nawet on musiał o tym wiedzieć.
Z każdym słowem kolejne karty ich relacji stawały się przed nim bardziej wyraziste, uwypuklone drukiem przyczyn i odpowiedzi, kładące na ramionach ponurą świadomość, jak silnie zawikłany był we własne problemy, jak egotycznie niedomyślny; przyglądał się ostrożnie jego fizjonomii i żałował, że nie był w stanie zrozumieć go lepiej, wyrugować nerwowego niepokoju, który ugrzązł pomiędzy kolejnymi słowami wyjaśnień. Nie potrafił mu pomóc – wciąż zesztywniały nowym odkryciem, bezwładnie sparaliżowany na samym brzegu kanapy, niezdolny choćby do uniesienia kącika ust w słabym wyrazie zrozumienia; nie miał dla niego żadnego wyrazu pocieszenia.
– Nie boisz się, że siłą rzeczy ktoś w końcu się dowie? – czy on sam nie lękał się panicznie tak wielu spraw? Nie ukrywał się w obawie, że ktoś nareszcie wypowie je głośno? – Skoro za każdym razem, kiedy rzucasz zaklęcie… – nie chciał widzieć go w ten sposób, z bielą spojrzenia i wężowiskiem czarnych żył, a jednak klisza pamięci uparcie wydzierała się z podświadomości, nie pozwalając mu zapomnieć. Powoli nachylił się do przodu; alkohol był gorzki i rozpłynął się ciepłem po dnie pustego żołądka.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Björn Guildenstern
Re: 20.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Guildenstern Pią 19 Lis - 18:32
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
Stało się. Było już za późno, by cofnąć czas, a nawet, gdyby miał taką możliwość, to nie byłby pewien, czy by to zrobił. Prawda, którą wreszcie przypadkowo wyjawił swojemu przyjacielowi, przyniosła mu ulgę, jakby kamień spadł mu z serca – w końcu od miesięcy dusił wszystko w sobie, paranoicznie bojąc się, że każdy, kto się o tym dowie, wyklnie go i zostawi go na pastwę losu. Zapewne tak będzie z jego rodziną, przez którą – gdy tylko się o tym dowie – zostanie wydziedziczony, a jak będzie w przypadku Folke – nie miał najmniejszego pojęcia, chociaż naiwnie chciał mu wierzyć, że nikomu o tym nie powie. Może nie znali się szczególnie długo i wciąż wiele o sobie nie wiedzieli, lecz do tej pory Baantjer nigdy nie zawiódł jego zaufania – zawsze mógł na niego liczyć, dlatego miał nadzieję, że w tej sytuacji nie będzie inaczej. Nie chciał go stracić przez błąd, który lekkomyślnie, pod wpływem emocji i przez podstęp Haakona popełnił. Choć Guildenstern podświadomie czuł, że nie był już tą samą osobą, zwłaszcza w momentach, gdy każdorazowe używanie magii zakazanej przynosiło mu dziwną satysfakcję i wewnętrzny spokój, to nie zmieniało to faktu, że w rzeczywistości nie przypominał tych ślepców, o których tyle mówiono w magicznych mediach pod dyktando Rady. W końcu nie wszyscy byli tacy sami, a Baantjer, przynajmniej z tego, co udało mu się teraz wydedukować, zdawał się to rozumieć.
– Nie możesz mnie zdradzić, Folke. Nikomu. – Gdyby w tym momencie Guildensternowie przypadkowo dowiedzieli się o swoim synu, prawdopodobnie nie miałby już czego szukać w Midgardzie – wszystkie drzwi w trybie natychmiastowym zostałyby przed nim zamknięte. Nic dziwnego, że Björn starał się wszystko przewidzieć i odpowiednio zabezpieczyć przed każdą sytuacją, a to, co udało mu się zarobić w pracowni na sprzedaży eliksirów, regularnie odkładał na czarną godzinę. Był gotów na to, że w każdej chwili mógł bezpowrotnie stracić swój sklep – w końcu gdyby nie rodzinne pieniądze, zapewne prędko nie udałoby mu się otworzyć własnego biznesu. – Oczywiście, że się boję. Nie wiem, czy istnieje jakiś sposób, wpędza mnie to w obsesję, dlatego staram się nie korzystać z magii w miejscach publicznych. – Nie zamierzał wspominać mu o naszyjniku z krakenem, który na co dzień mu pomagał, na wszelki wypadek woląc zachować tę informację dla siebie. – Jesteś jedyną osobą, która o tym wie. Nikomu dotąd nie powiedziałem. – Pierwszą i zapewne nie ostatnią, przeszło mu przez myśl, skoro domino poszło już w ruch. Kto będzie następny? Kto jeszcze dowie się o tym, że Björn Guildenstern był ślepcem? Westchnął ledwo słyszalnie pod nosem, wypijając haustem łyk zimnej wódki.
– Nie jestem tacy, jak oni. – Kłamstwo, którym sam siebie próbował przekonać, chcąc zapomnieć o tym, co kilka tygodni temu wydarzyło się w świątyni Odyna. – Nic mnie z nimi prawie nie łączy. Przecież wiesz o tym, znasz mnie, Folke. Po prostu jestem idiotą, który dał się komuś nabrać i wykorzystać. Powinienem był być bardziej rozważny… – Haakon pojawił się w jego życiu nagle i równie nagle z niego zniknął, z nieskrywaną satysfakcją pozostawiając po sobie pasmo spustoszeń, z którym młody Guildenstern w dalszym ciągu nie potrafił sobie poradzić, obsesyjnie rozpamiętując to, co się wydarzyło. – Nie wiem, co ja wtedy myślałem, po prostu byłem… zakochany. – Nie chciał celowo pomijać tej części historii – postanowił ją dokończyć, nawet jeśli Baantjerowi najprawdopodobniej ciężko będzie mu ją zrozumieć.
– Nie możesz mnie zdradzić, Folke. Nikomu. – Gdyby w tym momencie Guildensternowie przypadkowo dowiedzieli się o swoim synu, prawdopodobnie nie miałby już czego szukać w Midgardzie – wszystkie drzwi w trybie natychmiastowym zostałyby przed nim zamknięte. Nic dziwnego, że Björn starał się wszystko przewidzieć i odpowiednio zabezpieczyć przed każdą sytuacją, a to, co udało mu się zarobić w pracowni na sprzedaży eliksirów, regularnie odkładał na czarną godzinę. Był gotów na to, że w każdej chwili mógł bezpowrotnie stracić swój sklep – w końcu gdyby nie rodzinne pieniądze, zapewne prędko nie udałoby mu się otworzyć własnego biznesu. – Oczywiście, że się boję. Nie wiem, czy istnieje jakiś sposób, wpędza mnie to w obsesję, dlatego staram się nie korzystać z magii w miejscach publicznych. – Nie zamierzał wspominać mu o naszyjniku z krakenem, który na co dzień mu pomagał, na wszelki wypadek woląc zachować tę informację dla siebie. – Jesteś jedyną osobą, która o tym wie. Nikomu dotąd nie powiedziałem. – Pierwszą i zapewne nie ostatnią, przeszło mu przez myśl, skoro domino poszło już w ruch. Kto będzie następny? Kto jeszcze dowie się o tym, że Björn Guildenstern był ślepcem? Westchnął ledwo słyszalnie pod nosem, wypijając haustem łyk zimnej wódki.
– Nie jestem tacy, jak oni. – Kłamstwo, którym sam siebie próbował przekonać, chcąc zapomnieć o tym, co kilka tygodni temu wydarzyło się w świątyni Odyna. – Nic mnie z nimi prawie nie łączy. Przecież wiesz o tym, znasz mnie, Folke. Po prostu jestem idiotą, który dał się komuś nabrać i wykorzystać. Powinienem był być bardziej rozważny… – Haakon pojawił się w jego życiu nagle i równie nagle z niego zniknął, z nieskrywaną satysfakcją pozostawiając po sobie pasmo spustoszeń, z którym młody Guildenstern w dalszym ciągu nie potrafił sobie poradzić, obsesyjnie rozpamiętując to, co się wydarzyło. – Nie wiem, co ja wtedy myślałem, po prostu byłem… zakochany. – Nie chciał celowo pomijać tej części historii – postanowił ją dokończyć, nawet jeśli Baantjerowi najprawdopodobniej ciężko będzie mu ją zrozumieć.
Folke Baantjer
Re: 20.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Guildenstern Sro 1 Gru - 17:42
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Czuł, że nie powinien był się dowiedzieć – nie dzisiaj, nie w ten sposób, wkraczając w jego życie bez oczekiwania, aż wpuści go do środka, niszcząc wrażliwą fakturę jego prywatności intensywną nieuchronnością własnego spojrzenia, nieopatrznie zatrzymanego na przeobrażonej magią fizjonomii, płótnie skóry zniszczonej przez wężowisko ciemnych żył i zieleni tęczówek niknącej we mgle toczącej organizm bieli. Żałował, że wstąpił w samo serce zatajanej miesiącami tajemnicy, usilnie próbując zmusić własną świadomość do postrzegania go wciąż w tym samym świetle – przyjaciela, z którym splotła go cienka nić długo wyczekiwanego pojednania, nie potrafił jednak powstrzymać własnych myśli przed swobodnym rozpierzchnięciem się po pastwisku złowrogich możliwości, wydobyciem kurzu z kątów, ku którym nie miał dotąd odwagi spoglądać; z trudem przymuszał głowę do paralitycznego poruszenia się na znak potwierdzenia, niemej pieczęci odciśniętej woskiem na złożonej uprzednio obietnicy. Próbował przypomnieć sobie, jak dawno temu widział, by Björn posługiwał się czarami, lecz nie pamiętał – czy rzeczywiście ukrywał się tak długo, stojąc nie dalej, niż na wyciągnięcie ręki? Jeśli tak, to kto jeszcze mógł chować przed nim gangrenę podobnego sekretu?
– Nie, masz rację, oczywiście, że nie. – odparł ufnie, nareszcie unosząc głowę, by spojrzeć mu w oczy, w pełni spodziewając się natrafić na dwie białe perły, zmętniałe grozą toczącej galdrów obsesji, odpowiedziały mu jednak znajome monety ciemnych źrenic, ściśnięte obręczami zielonych tęczówek, lśniących lekko w bladym świetle pomieszczenia. Rzeczywiście pragnął mu wierzyć, gdzieś w głębi piersi, za kostną fortyfikacją mostka rozniecił się tymczasem płomień tchórzliwej nerwowości, upokarzającego zdeterminowania, z jakim stłumił impuls, by prosić go zbyt pochopnie – o wyjaśnienie, pohamowanie się lassem zdrowego rozsądku, oszczędzenie tych kilku nazwisk, których z obawą szukał na stronach gazet, oddychając z ulgą, gdy nie były częścią ciasnych, elegijnych linijek ciemnego druku, zaraz karcąc się jednak w myślach za podobny egoizm, przywiązanie tak silne, że wyzwalało ponurą obojętność wobec świata, niezdolność spojrzenia na niego jak na roznoszonego kichnięciem wirusa, a nie tylko krzywdę pojedynczych zakażeń. Pamiętał przerażające wieści, niesione w świat językiem Orakela, przerażenie, z jakim opowiadano o zbrodni rozegranej tuż pod progiem świątyni, ciałach przebitych puginałami własnych kości, zbroczonych krwią sącząca się z otwartej rany – nie miał odwagi mu o tym wspominać, wyartykułować pytania, które zawisło trwożliwą myślą gdzieś na brzegu świadomości.
Przełknął ślinę, przysłuchując mu się z uwagą, czując jak resztki wcześniejszego, porannego samopoczucia wysączają się z niego powoli, gdy na ramiona tym ciężej opadało jarzmo zmęczenia i bezsilnego niedowierzania. Chociaż ciepło alkoholu rozlało się posłusznie po dnie żołądka, obłaskawiając pierwsze, obezwładniające myśli wzburzenie, wciąż pozostawał w nerwowym impasie, uwięziony pomiędzy pragnieniem całkowitego spętania swych obaw siłą czystych procentów, a kiełkującą w sercu niepewnością, czy powinien robić to w jego towarzystwie, szczególnie teraz, kiedy nowo pozyskana wiedza kładła się cieniem na doświadczeniach przeszłości.
– Teraz już nie jesteś? – łagodność ośmielonego trunkiem pytania wychynęła spomiędzy lekko uchylonych warg, zastygając w zgęstniałej wyznaniem przestrzeni, jaka ich dzieliła, pokoju, który nagle utracił swoją przestronność, zamykając się wysokimi ścianami ponad jego głową, sprawiając, że po karku, wbrew woli, spełzła dropiatość gęsiej skórki. Co teraz?, miał ochotę zapytać, lecz uwięził te słowa pomiędzy napiętymi strunami krtani – nie było już niczego, ku czemu mogliby sięgnąć, żadnej pustej tratwy dryfującej samotnie na powierzchni wzburzonego oceanu.
– Nie, masz rację, oczywiście, że nie. – odparł ufnie, nareszcie unosząc głowę, by spojrzeć mu w oczy, w pełni spodziewając się natrafić na dwie białe perły, zmętniałe grozą toczącej galdrów obsesji, odpowiedziały mu jednak znajome monety ciemnych źrenic, ściśnięte obręczami zielonych tęczówek, lśniących lekko w bladym świetle pomieszczenia. Rzeczywiście pragnął mu wierzyć, gdzieś w głębi piersi, za kostną fortyfikacją mostka rozniecił się tymczasem płomień tchórzliwej nerwowości, upokarzającego zdeterminowania, z jakim stłumił impuls, by prosić go zbyt pochopnie – o wyjaśnienie, pohamowanie się lassem zdrowego rozsądku, oszczędzenie tych kilku nazwisk, których z obawą szukał na stronach gazet, oddychając z ulgą, gdy nie były częścią ciasnych, elegijnych linijek ciemnego druku, zaraz karcąc się jednak w myślach za podobny egoizm, przywiązanie tak silne, że wyzwalało ponurą obojętność wobec świata, niezdolność spojrzenia na niego jak na roznoszonego kichnięciem wirusa, a nie tylko krzywdę pojedynczych zakażeń. Pamiętał przerażające wieści, niesione w świat językiem Orakela, przerażenie, z jakim opowiadano o zbrodni rozegranej tuż pod progiem świątyni, ciałach przebitych puginałami własnych kości, zbroczonych krwią sącząca się z otwartej rany – nie miał odwagi mu o tym wspominać, wyartykułować pytania, które zawisło trwożliwą myślą gdzieś na brzegu świadomości.
Przełknął ślinę, przysłuchując mu się z uwagą, czując jak resztki wcześniejszego, porannego samopoczucia wysączają się z niego powoli, gdy na ramiona tym ciężej opadało jarzmo zmęczenia i bezsilnego niedowierzania. Chociaż ciepło alkoholu rozlało się posłusznie po dnie żołądka, obłaskawiając pierwsze, obezwładniające myśli wzburzenie, wciąż pozostawał w nerwowym impasie, uwięziony pomiędzy pragnieniem całkowitego spętania swych obaw siłą czystych procentów, a kiełkującą w sercu niepewnością, czy powinien robić to w jego towarzystwie, szczególnie teraz, kiedy nowo pozyskana wiedza kładła się cieniem na doświadczeniach przeszłości.
– Teraz już nie jesteś? – łagodność ośmielonego trunkiem pytania wychynęła spomiędzy lekko uchylonych warg, zastygając w zgęstniałej wyznaniem przestrzeni, jaka ich dzieliła, pokoju, który nagle utracił swoją przestronność, zamykając się wysokimi ścianami ponad jego głową, sprawiając, że po karku, wbrew woli, spełzła dropiatość gęsiej skórki. Co teraz?, miał ochotę zapytać, lecz uwięził te słowa pomiędzy napiętymi strunami krtani – nie było już niczego, ku czemu mogliby sięgnąć, żadnej pustej tratwy dryfującej samotnie na powierzchni wzburzonego oceanu.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Björn Guildenstern
Re: 20.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Guildenstern Wto 18 Sty - 23:58
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
– Daleko mi do nich – dodał bez większego zastanowienia Björn, w dalszym ciągu wpatrując się w Folke, jakby chciał samym spojrzeniem pełnym skruchy i żalu sprawić na zawołanie, by uwierzył w jego słowa. Próbował wyczytać cokolwiek z twarzy swojego przyjaciela, który siedział na przeciwko niego, lecz w tym przypadku nie mógł mieć żadnej pewności co do jego lojalności – w końcu sprawa była zbyt poważna, a ślepcy nie byli dobrze widziani w oczach pozostałych galdrów. – Nigdy nikogo nie skrzywdziłem, a moja przemiana była tylko niechcianym wypadkiem – skłamał umyślnie Guildenstern, mając nadzieję, iż Folke zrozumie to, co się wydarzyło, zachowując tym samym prawdę tylko dla siebie. Choć wciąż był początkujący w magii zakazanej i nie mógł w żaden sposób równać się z innymi ślepcami, o których na co dzień szeroko rozpisywały się magiczne gazety lub krytycznie wypowiadała się Rada, to daleko mu było do niewinnej osoby o czystym sercu i sumieniu. Mimo że Guildenstern nieustannie balansował na krawędzi dwóch, tak odmiennych od siebie światów, to coraz bardziej uświadamiał sobie, że ten, w którym się wychował, stawał się dla niego coraz bardziej obcy i niezrozumiały. W końcu Björn próbował zaakceptować swój los, gdyż nie mógł już cofnąć tego, co się wydarzyło – nie było powrotu ze ścieżki ślepca, nie wynaleziono dotąd żadnego leku, który cofnąłby ten cały proces.
– Nie jestem. – A przynajmniej młody Guildenstern chciał, by tak właśnie było. Wciąż nie był do końca pewien, co do uczuć, które żywił do Haakona. W końcu kiedy niespodziewanie ujrzał go na Placu Łączności zaledwie kilka dni temu, jego serce niespodziewanie zabiło mocniej. Zdecydowanie za mocno, by sam tego nie zauważył, choć był święcie przekonany, że zdążył wyleczyć się z tej chorej, niezdrowej miłości, która ostatecznie doprowadziła go do tego miejsca. Wiedział jednak, że nic więcej nie mogło między nimi być, nawet jeśli teraz coraz mniej przeszkód stało ich na drodze. – Sam nie wiem – westchnął cicho Björn, by po chwili wziąć głęboki oddech i przyznać się po raz pierwszy na głos do tego, co się wydarzyło.– Wykorzystał mnie, a potem nagle zostawił samego na pastwę losu. To właśnie przez niego jestem jednym z nich. – Nie miał pojęcia, czy powinien był zdradzać mu pozostałą część historii, lecz skoro Baantjer swoim wtargnięciem już dowiedział się przez przypadek o jego przemianie, to Guildenstern nie miał nic więcej do ukrycia. Mógł wreszcie być z kimś szczery i nie ukrywać tego, kim był w rzeczywistości. – Byłem głupi, Folke, zwyczajnie głupi. To był pierdolony błąd.– Bo nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się pokochać nikogo tak mocno jak Haakona, na co dzień nie pozwalając sobie na żadne, nawet najdrobniejsze odstępstwa od normy.
– Muszę to sobie wszystko poukładać. – I zacząć normalnie żyć, przeszło mu przez myśl, lecz nie dokończył swojej wypowiedzi. Baantjer wiedział już wszystko, a przynajmniej tak mu się wydawało, nie miał pojęcia więc, jak się teraz zachować. Czy powinien był pozwolić mu odejść, a może spróbować wymazać mu z pamięci całe zajście, by zapomniał, po co tutaj się pojawił? W jego głowie pojawiło się nagle multum rozwiązań, choć żadne z nich nie było doskonałe – w końcu dopiero teraz, po raz pierwszy od wielu miesięcy przepełnionych kłamstwami, poczuł nieprawdopodobną ulgę, to dziwne uczucie, na które czekał zdecydowanie za długo. Spojrzał niepewnym wzrokiem na Folke, by zaraz się odwrócić i schować swoją głowę w dłoniach.
– Nie jestem. – A przynajmniej młody Guildenstern chciał, by tak właśnie było. Wciąż nie był do końca pewien, co do uczuć, które żywił do Haakona. W końcu kiedy niespodziewanie ujrzał go na Placu Łączności zaledwie kilka dni temu, jego serce niespodziewanie zabiło mocniej. Zdecydowanie za mocno, by sam tego nie zauważył, choć był święcie przekonany, że zdążył wyleczyć się z tej chorej, niezdrowej miłości, która ostatecznie doprowadziła go do tego miejsca. Wiedział jednak, że nic więcej nie mogło między nimi być, nawet jeśli teraz coraz mniej przeszkód stało ich na drodze. – Sam nie wiem – westchnął cicho Björn, by po chwili wziąć głęboki oddech i przyznać się po raz pierwszy na głos do tego, co się wydarzyło.– Wykorzystał mnie, a potem nagle zostawił samego na pastwę losu. To właśnie przez niego jestem jednym z nich. – Nie miał pojęcia, czy powinien był zdradzać mu pozostałą część historii, lecz skoro Baantjer swoim wtargnięciem już dowiedział się przez przypadek o jego przemianie, to Guildenstern nie miał nic więcej do ukrycia. Mógł wreszcie być z kimś szczery i nie ukrywać tego, kim był w rzeczywistości. – Byłem głupi, Folke, zwyczajnie głupi. To był pierdolony błąd.– Bo nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się pokochać nikogo tak mocno jak Haakona, na co dzień nie pozwalając sobie na żadne, nawet najdrobniejsze odstępstwa od normy.
– Muszę to sobie wszystko poukładać. – I zacząć normalnie żyć, przeszło mu przez myśl, lecz nie dokończył swojej wypowiedzi. Baantjer wiedział już wszystko, a przynajmniej tak mu się wydawało, nie miał pojęcia więc, jak się teraz zachować. Czy powinien był pozwolić mu odejść, a może spróbować wymazać mu z pamięci całe zajście, by zapomniał, po co tutaj się pojawił? W jego głowie pojawiło się nagle multum rozwiązań, choć żadne z nich nie było doskonałe – w końcu dopiero teraz, po raz pierwszy od wielu miesięcy przepełnionych kłamstwami, poczuł nieprawdopodobną ulgę, to dziwne uczucie, na które czekał zdecydowanie za długo. Spojrzał niepewnym wzrokiem na Folke, by zaraz się odwrócić i schować swoją głowę w dłoniach.
Folke Baantjer
20.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Guildenstern Pią 4 Lut - 1:09
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Przede wszystkim pragnął mu wierzyć – chwycić się tego zapewniania, że, mimo wypełnienia żył smołą zakazanej magii, Björn wciąż był tym samym mężczyzną, którego poznał lata temu wśród ciemnej boazerii pracowni alchemicznej, gdzie w powietrzu unosił się ciężki, duszny zapach ingrediencji, a znad lady, pośród złoconych elementów zdobień, spoglądał na niego krokodyl o szklanych, przenikliwych ślepiach, łyskających złowrogo na tle butelkowo-zielonych ścian. Pragnął mu wierzyć, chociaż wiedział, że nie powinien być aż tak naiwny, podczas gdy ciasne, nadrukowane w gazetach kolumny nekrologów piętrzyły się i rosły, ilekroć im się przyglądał, zawsze z daleka, bo obezwładniający lęk wywoływało w nim rozpoznawanie kolejnych nazwisk, dolegliwe przeczucie, że kolejne z nich uruchomi w jego umyśle zębate koła rozpoznania, odciśnie się na płótnie świadomości czerwoną farbą grozy, która w ostatnich miesiącach zdawała się skuć całe miasto w metalowe kajdany ponurego marazmu. Nie potrafił wyobrazić sobie, jak dziedzina magii równie szpetnej i obmierzłej mogła wpisać się przypadkiem w korowód czyjegoś życia, lecz o to też nie pytał, nie miał w sobie ani wystarczająco odwagi, ani wystarczająco śmiałości, by wyartykułować na głos podobne wątpliwości. Björn nie był taki, jak oni, Björn nie chciał tego umyślnie, Björn nigdy nikogo nie skrzywdził – gdy powtarzał te słowa w myślach, pokładanie wiary w jego dobroć nie było wcale tak trudne, jak przeczuwał, że powinno.
Nie mógł wprawdzie wypominać mu uległości, z jaką pokornie uległ komuś, kogo kochał – musiałby wówczas przyznać się do własnych błędów, popełnionych z bezmyślności i kornego infantylizmu, jaki popychał go w przeszłości zawsze w ramiona ludzi okrutnych i niewłaściwych, lecz znających słowa odpowiednio czułe, by przekonać go o swojej dobroci. Pomimo strachu, który trzymał się go uparcie, nakrywając dropiatością gęsiej skórki zesztywniały kark i zaciskając żołądek w ciasny supeł podchodzącej do gardła niepewności, wierzył w szczerość jego argumentu, niezdolny wyobrazić sobie, że ten sam przyjaciel, któremu powierzył sekret swej choroby, mógłby teraz wymusić na jej zwierzęcych szczękach, by zacisnęły się na dowolnej tkance obolałego ciała. Patrzył mu w oczy i dostrzegał jedynie rozczarowanie oraz ponurą szczerość, na którą stać było tylko ludzi, którzy żałowali popełnionych czynów – nawet wówczas nie potrafił jednak wyrugować z pamięci widoku jego zachodzących mgłą oczu, mlecznobiałych i przerażających.
– Strasznie mi przykro. – odrzekł w końcu, lecz gardło miał zaschnięte, a słowa wydały mu się puste i głuche, jakby wydobycie ich z głębi krtani sprawiło, że rozpłynęły się w dzielącej ich przestrzeni. – To jeszcze nie musi być koniec, na pewno są jakieś… organizacje, ktoś, kto mógłby pomóc, przecież to niemożliwe, żeby… – zaczął, ale nie dokończył, najwyraźniej świadomy daremności swych słów, których brzmienie poczynało zakrawać o uparty, rozpaczliwy ton dziecka, wciąż nieświadomego jeszcze jak niesprawiedliwy i pozbawiony rozsądku był otaczający go świat. Wstał z kanapy, wciąż spoglądając na niego wzrokiem płochliwym i przepraszającym, czując, jak za rękojeścią mostka odezwało się dolegliwe ukłucie żalu, kiedy Björn się odwrócił, zakrywając twarz dłońmi – przez chwilę zapragnął podejść w jego stronę, usiąść obok w solidarnym milczeniu, lecz pochwycił się na upokarzającej świadomości, że ciało odmawiało mu posłuszeństwa, niezdolne zmniejszyć dystansu, jaki ich dzielił, przełamać się przez barierę lękliwej ostrożności, zamiast położyć wsparcie ciepłej dłoni na jego ramieniu, pozostawił go więc samego, w ciszy, która ciążyła na debrze skurczonego żołądka.
– Przepraszam. – znów był tylko tchórzem; tej łatki nie pozbędzie się nigdy.
Folke i Björn z tematu
Nie mógł wprawdzie wypominać mu uległości, z jaką pokornie uległ komuś, kogo kochał – musiałby wówczas przyznać się do własnych błędów, popełnionych z bezmyślności i kornego infantylizmu, jaki popychał go w przeszłości zawsze w ramiona ludzi okrutnych i niewłaściwych, lecz znających słowa odpowiednio czułe, by przekonać go o swojej dobroci. Pomimo strachu, który trzymał się go uparcie, nakrywając dropiatością gęsiej skórki zesztywniały kark i zaciskając żołądek w ciasny supeł podchodzącej do gardła niepewności, wierzył w szczerość jego argumentu, niezdolny wyobrazić sobie, że ten sam przyjaciel, któremu powierzył sekret swej choroby, mógłby teraz wymusić na jej zwierzęcych szczękach, by zacisnęły się na dowolnej tkance obolałego ciała. Patrzył mu w oczy i dostrzegał jedynie rozczarowanie oraz ponurą szczerość, na którą stać było tylko ludzi, którzy żałowali popełnionych czynów – nawet wówczas nie potrafił jednak wyrugować z pamięci widoku jego zachodzących mgłą oczu, mlecznobiałych i przerażających.
– Strasznie mi przykro. – odrzekł w końcu, lecz gardło miał zaschnięte, a słowa wydały mu się puste i głuche, jakby wydobycie ich z głębi krtani sprawiło, że rozpłynęły się w dzielącej ich przestrzeni. – To jeszcze nie musi być koniec, na pewno są jakieś… organizacje, ktoś, kto mógłby pomóc, przecież to niemożliwe, żeby… – zaczął, ale nie dokończył, najwyraźniej świadomy daremności swych słów, których brzmienie poczynało zakrawać o uparty, rozpaczliwy ton dziecka, wciąż nieświadomego jeszcze jak niesprawiedliwy i pozbawiony rozsądku był otaczający go świat. Wstał z kanapy, wciąż spoglądając na niego wzrokiem płochliwym i przepraszającym, czując, jak za rękojeścią mostka odezwało się dolegliwe ukłucie żalu, kiedy Björn się odwrócił, zakrywając twarz dłońmi – przez chwilę zapragnął podejść w jego stronę, usiąść obok w solidarnym milczeniu, lecz pochwycił się na upokarzającej świadomości, że ciało odmawiało mu posłuszeństwa, niezdolne zmniejszyć dystansu, jaki ich dzielił, przełamać się przez barierę lękliwej ostrożności, zamiast położyć wsparcie ciepłej dłoni na jego ramieniu, pozostawił go więc samego, w ciszy, która ciążyła na debrze skurczonego żołądka.
– Przepraszam. – znów był tylko tchórzem; tej łatki nie pozbędzie się nigdy.
Folke i Björn z tematu
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended