I feel my heart pounding, why haven't you found me yet? (F. Baantjer & B. Holstein, luty 1986)
2 posters
Folke Baantjer
I feel my heart pounding, why haven't you found me yet? (F. Baantjer & B. Holstein, luty 1986) Sro 2 Sie - 16:49
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Wieczór pogrążał się w błękicie – wysokie ściany audytorium przebarwiono na czas zimowego balu, z sufitu zwisały natomiast białe ozdoby, puszyste, zawieszone na niciach płatki, które sprawiały, że kiedy unosił wzrok, miał wrażenie, że spogląda w otchłań nocnego nieba; w zetlałym świetle nie było widać, że mankiety miał wymięte od nerwowego zaciskania palców na materiale, a na spojówkach ciążył pąs niedawnego płaczu – łzy zbierały mu się jeszcze w kącikach oczu, gdy Helene przepinała guziki w jego białej koszuli i wygładzała mu marynarkę na wąskich ramionach; nie ma się czego bać, powtarzała, on nie potrafił jednak wypowiedzieć na głos swojego strachu, tego samego, który podchodził mu do gardła, gdy widział swoje imię wyskrobane cyrklem w blacie szkolnej ławki, tuż obok przezwiska, które nerwowo przesłaniał dłonią, choć był pewien, że wszyscy wiedzieli, co się pod nią ukrywało. Nie chciał przychodzić na szkolny bal, bo kiedy przyglądał się sobie w lustrze, widział jedynie oparzeliznę nachodzącą na karbowanie odstających żeber, przebarwienia w miejscach, gdzie tkanka napięła się wokół obrzękłej blizny i drobne skaleczenia, które nieustannie zaklejał plastrami, choć skórę miał tak bladą, że beżowa taśma odznaczała wyraźne ślady na jego przedramionach – nawet w błękitnej koszuli i dobranej marynarce sprawiał wrażenie zagubionego, jakby próbował podciągnąć kolana pod serce i ukryć się we własnym ciele; obiecał Bertramowi, że przyjdzie, lecz teraz, w progu sali, żal, który ugrzązł mu pomiędzy żebrami, stał się cięższy, a on był pewien, że pozostawi po sobie sińca – zeszłego wieczoru, kiedy siedzieli razem na łóżku, przeglądając ilustracje w starej encyklopedii, serce biło mu tak mocno, że słyszał dudnienie swojego tętna głęboko w uchu wewnętrznym i przez chwilę wyobrażał sobie, że mógłby złapać przyjaciela za rękę i powiedzieć, że go kochał, ale bał się, że głos uwięźnie mu w gardle, niewyraźny i rozmiękły od łez; nie ufał słowom tak, jak ufał milczeniu.
Po sali rozlewały się głośne, skandynawskie piosenki, a on czuł się, jakby podchodziły mu do uszu morskim przypływem, zalewając wgłębienia małżowiny, aż zaczął odnosić wrażenie, że muzyka podtapiała go od środka, zagłuszając metrum oszołomionego serca – jeden z chłopców szturchnął go w ramię, przechodząc obok, a grupa dziewcząt roześmiała się tak głośno, że zawstydzenie wspięło się rumieńcem na jego policzki. Nie wiedział, gdzie zatrzymać wzrok, więc uciekał źrenicami jak przepłoszone zwierzę – kiedy znów spojrzał w głąb audytorium, natrafił w końcu na twarz Bertrama i uśmiechnął się słabo, prawie nieświadomie, przyjaciel jednak go nie zauważył, zwrócony w stronę Ingrid, która wspierała dłonie na jego przedramionach i kołysała się lekko w długiej, rozkloszowanej sukience; satynowy materiał obejmował ją wokół talii, a on pomyślał, że była piękna – ze swoimi oczami w kolorze wiosennego nieba i czułym uśmiechem, którego nie sposób było nie odwzajemnić. Był pewien, że w innych okolicznościach mógłby ją polubić – jej delikatne dłonie i sposób, w jaki opowiadała żarty, śmiejąc się, jeszcze zanim dotarła do puenty – teraz czuł jednak, jak serce zapada mu się głębiej pomiędzy żebra, nagle bolesne i ociężałe, jakby przeobraziło się w kamień, który tonął na samo dno miednicy; znał to uczucie – wiedział, że oplecie się ciasno wokół jego mostka i wstydził się go, jakby były częścią jego ciała – kończyną wyrastającą spomiędzy trzewi, dodatkowym kręgiem w górnej partii szyi lub ciemnym znamieniem, które ukrywał na każdym zdjęciu, odwracając twarz lekko w prawą stronę. Kiedy w zeszłe lato, po powrocie ze szkoły, schował się w łazience, aż Helene musiała rozkręcić zamek czarem, by wejść do środka, Jørgen powtarzał, że powinni zamknąć go w szpitalu – może tam ktoś wiedziałby, co z nim zrobić, mówił, wciąż zaciskając palce na rękojeści kuchennego noża, który wyrwał mu z ręki, gdy pchnięte zaklęciem drzwi uderzyły o ścianę, a on trząsł się i płakał, nie mogąc zdusić w sobie strachu przed tym, że to, co dusił pod osierdziem, było chorobą; jedną z tych, na które się umiera.
Widział, jak Bertram nachylał się, żeby powiedzieć coś Ingrid, więc odwrócił się z powrotem w stronę drzwi, czując, jak powietrze powoli uchodzi mu z płuc, a w sali zaczyna robić się duszno – nie mógł uspokoić tętna i przez chwilę słyszał tylko urywany szmer własnego oddechu. Dopiero w łazience pozwolił sobie na głębszy haust, a oddech rozkurczył postronek łez, który kłuł go w dole gardła; nachylając się nad umywalką, czuł już, jak płacz spływa mu po podniebieniu, a wilgoć rozmywała mu się przed oczami, skapując prosto w ciasne, metalowe gardło odpływu.
– Ja pierdolę, znowu ryczysz? Okazało się, że twój chłopak woli cycki? – nie zauważył, kiedy drzwi do łazienki uchyliły się pod ciężarem cudzej dłoni, a teraz odwrócił się nerwowo, spoglądając prosto na twarz Rubena – pośpiesznie otarł rękawem zapuchnięte policzki, choć wiedział, że było już za późno, bo chłopak dostrzegł w jego oczach iskrę płochliwego strachu, a jego wargi rozchyliły się widząc, jak iskra ta rozkwitła w konstelację, jak jego ciało zastygło, a twarz pobladła, jakby próbowała zniknąć na tle białych kafelków. – Wiesz, jak mój stary wybił mi mazanie się z głowy? – chłopak oparł dłoń o ścianę i nagle znalazł się niepokojąco blisko, odgradzając mu drogę do wyjścia i uśmiechając się tak wesoło, jakby wszystko było tylko zabawą – jego przyspieszone tętno, urywany oddech i prośby mamrotane spomiędzy rozchylonych warg, wciąż jeszcze mokre i lepkie od płaczu. – Bił mnie, dopóki nie miałem siły dłużej płakać – zaciśnięta pięść Rubena uderzyła go w mostek, pozbawiając tchu, a potem jeszcze raz, aż koszula wysunęła mu się ze spodni, a guziki wyplątały się z materiału, odsłaniając przesmyk miękkiego brzucha – słaniał się na nogach, ale Ruben szarpnięciem zmuszał go do oparcia się o ścianę, aż uderzał głową w kafelki. Ból, który ogniskował w rozbitej potylicy, rozlewał mu się po oczodołach, on wciąż rozchylał jednak usta, jakby uważał, że tym razem chłopak przestanie, ale on bił tylko mocniej, rozłamując mu nos o swoje knykcie i wgniatając kolano pod żebra, aż z cichym jękiem osunął się na podłogę – skulił się, podciągając nogi i zakrywając rękami kark, ale to nie miało znaczenia, bo twarda zelówka wgryzała się bólem w chrome kolano, w pachwinę, w twarz, aż zaczął płakać, choć to rozgniewało Rubena jeszcze bardziej, ale nie mógł przestać, nie wiedział, jak przestać, bo łzy zalegałt mu pecyną na języku i grzęzły w gardle, gdy próbował przełknąć je w dół żołądka.
Nie zauważył, że wszystko ustało, bo ból palił go pod skórą jak febra i dopiero, kiedy wokół rozległ się głośny huk, zdał sobie sprawę, że to nie jego kości, ale drzwi do łazienki wpięły się w zamek pod wpływem mocnego pchnięcia – przez chwilę leżał nieruchomo, nie mając odwagi wyprostować nóg, do gardła podeszły mu jednak mdłości, więc przeczołgał się do otwartej kabiny, wymiotując, dopóki brzuch nie zaczął boleć go od gwałtownych skurczy. W sali obok grała muzyka, a on czuł jej drżenie, opierając się plecami o cienką ścianę – tym razem jego płacz był powolny i bezgłośny, a kiedy zamknął oczy, wieczór znów pogrążył się w błękicie.
Po sali rozlewały się głośne, skandynawskie piosenki, a on czuł się, jakby podchodziły mu do uszu morskim przypływem, zalewając wgłębienia małżowiny, aż zaczął odnosić wrażenie, że muzyka podtapiała go od środka, zagłuszając metrum oszołomionego serca – jeden z chłopców szturchnął go w ramię, przechodząc obok, a grupa dziewcząt roześmiała się tak głośno, że zawstydzenie wspięło się rumieńcem na jego policzki. Nie wiedział, gdzie zatrzymać wzrok, więc uciekał źrenicami jak przepłoszone zwierzę – kiedy znów spojrzał w głąb audytorium, natrafił w końcu na twarz Bertrama i uśmiechnął się słabo, prawie nieświadomie, przyjaciel jednak go nie zauważył, zwrócony w stronę Ingrid, która wspierała dłonie na jego przedramionach i kołysała się lekko w długiej, rozkloszowanej sukience; satynowy materiał obejmował ją wokół talii, a on pomyślał, że była piękna – ze swoimi oczami w kolorze wiosennego nieba i czułym uśmiechem, którego nie sposób było nie odwzajemnić. Był pewien, że w innych okolicznościach mógłby ją polubić – jej delikatne dłonie i sposób, w jaki opowiadała żarty, śmiejąc się, jeszcze zanim dotarła do puenty – teraz czuł jednak, jak serce zapada mu się głębiej pomiędzy żebra, nagle bolesne i ociężałe, jakby przeobraziło się w kamień, który tonął na samo dno miednicy; znał to uczucie – wiedział, że oplecie się ciasno wokół jego mostka i wstydził się go, jakby były częścią jego ciała – kończyną wyrastającą spomiędzy trzewi, dodatkowym kręgiem w górnej partii szyi lub ciemnym znamieniem, które ukrywał na każdym zdjęciu, odwracając twarz lekko w prawą stronę. Kiedy w zeszłe lato, po powrocie ze szkoły, schował się w łazience, aż Helene musiała rozkręcić zamek czarem, by wejść do środka, Jørgen powtarzał, że powinni zamknąć go w szpitalu – może tam ktoś wiedziałby, co z nim zrobić, mówił, wciąż zaciskając palce na rękojeści kuchennego noża, który wyrwał mu z ręki, gdy pchnięte zaklęciem drzwi uderzyły o ścianę, a on trząsł się i płakał, nie mogąc zdusić w sobie strachu przed tym, że to, co dusił pod osierdziem, było chorobą; jedną z tych, na które się umiera.
Widział, jak Bertram nachylał się, żeby powiedzieć coś Ingrid, więc odwrócił się z powrotem w stronę drzwi, czując, jak powietrze powoli uchodzi mu z płuc, a w sali zaczyna robić się duszno – nie mógł uspokoić tętna i przez chwilę słyszał tylko urywany szmer własnego oddechu. Dopiero w łazience pozwolił sobie na głębszy haust, a oddech rozkurczył postronek łez, który kłuł go w dole gardła; nachylając się nad umywalką, czuł już, jak płacz spływa mu po podniebieniu, a wilgoć rozmywała mu się przed oczami, skapując prosto w ciasne, metalowe gardło odpływu.
– Ja pierdolę, znowu ryczysz? Okazało się, że twój chłopak woli cycki? – nie zauważył, kiedy drzwi do łazienki uchyliły się pod ciężarem cudzej dłoni, a teraz odwrócił się nerwowo, spoglądając prosto na twarz Rubena – pośpiesznie otarł rękawem zapuchnięte policzki, choć wiedział, że było już za późno, bo chłopak dostrzegł w jego oczach iskrę płochliwego strachu, a jego wargi rozchyliły się widząc, jak iskra ta rozkwitła w konstelację, jak jego ciało zastygło, a twarz pobladła, jakby próbowała zniknąć na tle białych kafelków. – Wiesz, jak mój stary wybił mi mazanie się z głowy? – chłopak oparł dłoń o ścianę i nagle znalazł się niepokojąco blisko, odgradzając mu drogę do wyjścia i uśmiechając się tak wesoło, jakby wszystko było tylko zabawą – jego przyspieszone tętno, urywany oddech i prośby mamrotane spomiędzy rozchylonych warg, wciąż jeszcze mokre i lepkie od płaczu. – Bił mnie, dopóki nie miałem siły dłużej płakać – zaciśnięta pięść Rubena uderzyła go w mostek, pozbawiając tchu, a potem jeszcze raz, aż koszula wysunęła mu się ze spodni, a guziki wyplątały się z materiału, odsłaniając przesmyk miękkiego brzucha – słaniał się na nogach, ale Ruben szarpnięciem zmuszał go do oparcia się o ścianę, aż uderzał głową w kafelki. Ból, który ogniskował w rozbitej potylicy, rozlewał mu się po oczodołach, on wciąż rozchylał jednak usta, jakby uważał, że tym razem chłopak przestanie, ale on bił tylko mocniej, rozłamując mu nos o swoje knykcie i wgniatając kolano pod żebra, aż z cichym jękiem osunął się na podłogę – skulił się, podciągając nogi i zakrywając rękami kark, ale to nie miało znaczenia, bo twarda zelówka wgryzała się bólem w chrome kolano, w pachwinę, w twarz, aż zaczął płakać, choć to rozgniewało Rubena jeszcze bardziej, ale nie mógł przestać, nie wiedział, jak przestać, bo łzy zalegałt mu pecyną na języku i grzęzły w gardle, gdy próbował przełknąć je w dół żołądka.
Nie zauważył, że wszystko ustało, bo ból palił go pod skórą jak febra i dopiero, kiedy wokół rozległ się głośny huk, zdał sobie sprawę, że to nie jego kości, ale drzwi do łazienki wpięły się w zamek pod wpływem mocnego pchnięcia – przez chwilę leżał nieruchomo, nie mając odwagi wyprostować nóg, do gardła podeszły mu jednak mdłości, więc przeczołgał się do otwartej kabiny, wymiotując, dopóki brzuch nie zaczął boleć go od gwałtownych skurczy. W sali obok grała muzyka, a on czuł jej drżenie, opierając się plecami o cienką ścianę – tym razem jego płacz był powolny i bezgłośny, a kiedy zamknął oczy, wieczór znów pogrążył się w błękicie.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: I feel my heart pounding, why haven't you found me yet? (F. Baantjer & B. Holstein, luty 1986) Sob 19 Sie - 23:15
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Ingrid patrzyła na niego w zaskoczeniu przez chwilę wystarczająco długą, by w krtani zebrały mu się pospieszne przeprosiny i nerwowe zapewnienie, że to nieważne i że w porządku, modląc się, by głos nie przeplątał mu się przez struny zdenerwowanym zająknięciem – nauczył się ściągać go do surowego tonu, jakby trzymał go siłą w swoim gardle i prawie siłą przeciągać przez podniebienie, przez co brzmiał ostro i nieprzyjemnie, szczególnie wtedy, kiedy nie chciał – szczególnie wtedy, kiedy chciał brzmieć miękko, nie wprawiać w większe zakłopotanie, szczególnie, kiedy chciał utemperować niewygodne krawędzie swojej osoby do łagodności. Nie chciał, żeby pomyślała, że jest zły; właściwie nie był, właściwie poczuł prawie ulgę, małą i zdradliwą, zalęgniętą na dnie osierdzia, w cieniu serca. Udawał przed sobą, że jej nie zauważył. Zapomnij o tym, mruknął, uśmiechając się z zakłopotaniem, może to przez jej zaskoczone spojrzenie (może to przez to, że zdawała się sądzić, że to nieoczekiwane; może wierzyła w to, co powtarzano sobie cicho jak dobry żart, może to przez te szepty, które prześladowały jego przyjaźń z Folke, odkąd pamiętał, może to przez to, że próbował przed nimi uciec i to nie było sprawiedliwe wobec niej), może to przez to uczucie pod sercem, którego starał się nie czuć.
Ingrid miała ładne oczy, ale nie podobało mu się, jak patrzyły na niego w tej zaskoczonej ciszy, kiedy spytał ją o bal. Jakby chciały mu powiedzieć myślałam że albo zapytać dlaczego?, a on nie wiedziałby jak odpowiedzieć na to pytanie. Miała ładne oczy. Nigdy nie śmiała się z głupich żartów, nigdy nie śmiała się, kiedy śmiali się wszyscy, bo śmiał się Ruben, więc należało się śmiać. Kiedy przyszedł do niej – to były już wakacje, musiał do niej pójść, uśmiechnąć się do jej mamy, spocić się na dłoniach, kiedy powiedziano mu, że jej pokój jest na górze po lewej i zostawiono przed nim otwarte drzwi – żeby oddać jej żółty ręcznik i podziękować, powiedziała mu, że zrobił dobrze, a jemu zrobiło się ciepło. Zawsze pachniała ładnie, dziewczęco – kremem do ciała i czymś słodkim, a kiedy odrabiali razem wspólne zadanie w bibliotece, zapytała go, czy jest na nią zły, bo próbował nie potykać się o słowa, mówił więc lakonicznie i brzmiał szorstko; wydało mu się to miłe, że zapytała, zamiast spoglądać na niego z zakłopotaniem i niechęcią. Inaczej się jąkam, nie było mu wtedy głupio jej o tym powiedzieć; to w porządku, wzruszyła ramionami, pochylając się z powrotem nad zadaniem.
Uśmiechnął się trochę nerwowo i chciał odejść, ale zatrzymała go, łapiąc go za rękę i powiedziała mu, że bardzo chętnie, że pójdzie z nim na bal. I znowu zrobiło mu się ciepło, ale nie był pewien, czy to dobrze – nie było do końca dobre. Wydawało się trochę podobne do poczucia winy, bo jej zaskoczenie przetopiło się w coś tak ciepłego, że przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć; i później nie wiedział, jak powiedzieć Folke, nie patrzył na niego, kiedy mu mówił, nie było mu z tym dobrze, bo nie chodziło o Ingrid, chodziło o to, żeby przestali mówić o nich wszystkie te rzeczy, a ona była bardzo miła i zdawała się naprawdę go lubić, kiedy się zgadzała. Poprosił go, żeby też przyszedł, zasugerował, że mógłby zaprosić którąś dziewczynę, koleżankę Ingrid na przykład, dlaczego nie? Będzie miło. Pożyczy mu jedną ze swoich muszek albo krawat, matka kupowała mu nowy na każdą okazję, możesz sobie któreś wziąć, nie zauważy, mówił, wyciągając je z szuflady w pokoju, przykładając w końcu jedną z muszek do jego szyi. Przestaną gadać, wystarczy przetrwać jeden wieczór i dużo się uśmiechać, chciał mu powiedzieć, ale nie miał odwagi o tym wspominać, a Folke nie zaprosił w końcu nikogo, zgodził się przynajmniej przyjść.
Przyszedł razem z nimi, choć teraz nie widział go nigdzie; w całej sali migotały kolorowe światła, muzyka drżała pod nogami i w bębenkach uszu, dziewczęta wirowały w długich sukienkach z cekinami przypominającymi na ich torsach szron; było głośno, więc musiał się nachylać, żeby usłyszeć, co mówiła do niego Ingrid, ale nie był uważny, więc w końcu złapała go za dłoń i ścisnęła łagodnie, a potem poczuł na kąciku ust muśnięcie jej ust, pachniała malinowym błyszczykiem. Spojrzał na nią, dłużej nierozproszony, na jej uśmiech, rozbawiony i zadowolony, mam cię z powrotem, teraz słyszał ją dobrze, chociaż nie mówiła głośniej. Patrzyła na niego znów z tym ciepłem, od którego kołnierz robił się ciaśniejszy, a w przełyk szczypała wina; patrzyła na niego, jakby na coś czekała. Widział niedyskretne spojrzenia jej przyjaciółek, nie zauważył, kiedy zostawiły ich samych ze sobą. W wejściu na salę zobaczył Rubena, bez marynarki, z rozpiętymi mankietami i tym wrażeniem, że wszystko to zostało zorganizowane dla niego.
– Przepraszam – odpowiedział w końcu, nachylając się do jej zaróżowionego policzka, czując pod palcami szeleszczący materiał sukienki dopasowanej do szczupłej talii i wypełniającej się sylwetki (w ostatnim roku bardziej niż w poprzednich zauważał, jak wszyscy się zmieniali, dziewczęta robiły się miększe, chłopcy stawiali się okrutniejsi) – zaraz wrócę.
Kołnierz miał za ciasny. Ingrid pocałowała go w policzek, ale wcale nie czuł się z tym dobrze, chociaż mu się podobała – to nieważne, to uczucie zmieści się w cieniu serca, zmieści się na dnie, zmieści się tam, gdzie nie będzie go widać, obok tamtej ulgi, te rzeczy niewygodne i niezrozumiałe. Musiał wyjść, bo było głośno i zdawało mu się, że wszystko drży z muzyką; przechodząc między ludźmi, rozglądał się za Folke, ale nie widział go nigdzie – przestraszył się, że zaczęło go boleć i o niczym nie powiedział. Przestraszył się, że wyszedł i nic nie powiedział. Skierował się najpierw do łazienki, uczniowie w korytarzu przystawali w ciasnych grupkach nachylonych nad ich małymi sekretami, udało im się wnieść alkohol, sam czuł pod klapą marynarki ciężar przyniesionej piersiówki, do której wlał bursztynowe whiskey ze szkła stojącego w gabinecie dziadka, choć nie lubił jej smaku.
– Folke? – odpowiedziała mu cisza.
W łazience było chłodniej, pociągnął nerwowo za kołnierz, w lustrze dostrzegł czerwonawą smugę przy kąciku ust, więc odruchem sięgnął po papier, odkręcając wodę, by go zwilżyć. A potem, kiedy ją zakręcił, wydało mu się, że słyszy urwany oddech ocierający się znajomo o białe płytki pomieszczenia i jego nerwy. Spojrzał w kierunku kabin, zawahał się krótko, w końcu podszedł do pierwszej i odchylił luźne drzwiczki – była pusta. Kiedy uchylił kolejną, usłyszał go znowu, za cienką przedziałką; zatrzymał się.
– Boli? Mogę?
Ingrid miała ładne oczy, ale nie podobało mu się, jak patrzyły na niego w tej zaskoczonej ciszy, kiedy spytał ją o bal. Jakby chciały mu powiedzieć myślałam że albo zapytać dlaczego?, a on nie wiedziałby jak odpowiedzieć na to pytanie. Miała ładne oczy. Nigdy nie śmiała się z głupich żartów, nigdy nie śmiała się, kiedy śmiali się wszyscy, bo śmiał się Ruben, więc należało się śmiać. Kiedy przyszedł do niej – to były już wakacje, musiał do niej pójść, uśmiechnąć się do jej mamy, spocić się na dłoniach, kiedy powiedziano mu, że jej pokój jest na górze po lewej i zostawiono przed nim otwarte drzwi – żeby oddać jej żółty ręcznik i podziękować, powiedziała mu, że zrobił dobrze, a jemu zrobiło się ciepło. Zawsze pachniała ładnie, dziewczęco – kremem do ciała i czymś słodkim, a kiedy odrabiali razem wspólne zadanie w bibliotece, zapytała go, czy jest na nią zły, bo próbował nie potykać się o słowa, mówił więc lakonicznie i brzmiał szorstko; wydało mu się to miłe, że zapytała, zamiast spoglądać na niego z zakłopotaniem i niechęcią. Inaczej się jąkam, nie było mu wtedy głupio jej o tym powiedzieć; to w porządku, wzruszyła ramionami, pochylając się z powrotem nad zadaniem.
Uśmiechnął się trochę nerwowo i chciał odejść, ale zatrzymała go, łapiąc go za rękę i powiedziała mu, że bardzo chętnie, że pójdzie z nim na bal. I znowu zrobiło mu się ciepło, ale nie był pewien, czy to dobrze – nie było do końca dobre. Wydawało się trochę podobne do poczucia winy, bo jej zaskoczenie przetopiło się w coś tak ciepłego, że przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć; i później nie wiedział, jak powiedzieć Folke, nie patrzył na niego, kiedy mu mówił, nie było mu z tym dobrze, bo nie chodziło o Ingrid, chodziło o to, żeby przestali mówić o nich wszystkie te rzeczy, a ona była bardzo miła i zdawała się naprawdę go lubić, kiedy się zgadzała. Poprosił go, żeby też przyszedł, zasugerował, że mógłby zaprosić którąś dziewczynę, koleżankę Ingrid na przykład, dlaczego nie? Będzie miło. Pożyczy mu jedną ze swoich muszek albo krawat, matka kupowała mu nowy na każdą okazję, możesz sobie któreś wziąć, nie zauważy, mówił, wyciągając je z szuflady w pokoju, przykładając w końcu jedną z muszek do jego szyi. Przestaną gadać, wystarczy przetrwać jeden wieczór i dużo się uśmiechać, chciał mu powiedzieć, ale nie miał odwagi o tym wspominać, a Folke nie zaprosił w końcu nikogo, zgodził się przynajmniej przyjść.
Przyszedł razem z nimi, choć teraz nie widział go nigdzie; w całej sali migotały kolorowe światła, muzyka drżała pod nogami i w bębenkach uszu, dziewczęta wirowały w długich sukienkach z cekinami przypominającymi na ich torsach szron; było głośno, więc musiał się nachylać, żeby usłyszeć, co mówiła do niego Ingrid, ale nie był uważny, więc w końcu złapała go za dłoń i ścisnęła łagodnie, a potem poczuł na kąciku ust muśnięcie jej ust, pachniała malinowym błyszczykiem. Spojrzał na nią, dłużej nierozproszony, na jej uśmiech, rozbawiony i zadowolony, mam cię z powrotem, teraz słyszał ją dobrze, chociaż nie mówiła głośniej. Patrzyła na niego znów z tym ciepłem, od którego kołnierz robił się ciaśniejszy, a w przełyk szczypała wina; patrzyła na niego, jakby na coś czekała. Widział niedyskretne spojrzenia jej przyjaciółek, nie zauważył, kiedy zostawiły ich samych ze sobą. W wejściu na salę zobaczył Rubena, bez marynarki, z rozpiętymi mankietami i tym wrażeniem, że wszystko to zostało zorganizowane dla niego.
– Przepraszam – odpowiedział w końcu, nachylając się do jej zaróżowionego policzka, czując pod palcami szeleszczący materiał sukienki dopasowanej do szczupłej talii i wypełniającej się sylwetki (w ostatnim roku bardziej niż w poprzednich zauważał, jak wszyscy się zmieniali, dziewczęta robiły się miększe, chłopcy stawiali się okrutniejsi) – zaraz wrócę.
Kołnierz miał za ciasny. Ingrid pocałowała go w policzek, ale wcale nie czuł się z tym dobrze, chociaż mu się podobała – to nieważne, to uczucie zmieści się w cieniu serca, zmieści się na dnie, zmieści się tam, gdzie nie będzie go widać, obok tamtej ulgi, te rzeczy niewygodne i niezrozumiałe. Musiał wyjść, bo było głośno i zdawało mu się, że wszystko drży z muzyką; przechodząc między ludźmi, rozglądał się za Folke, ale nie widział go nigdzie – przestraszył się, że zaczęło go boleć i o niczym nie powiedział. Przestraszył się, że wyszedł i nic nie powiedział. Skierował się najpierw do łazienki, uczniowie w korytarzu przystawali w ciasnych grupkach nachylonych nad ich małymi sekretami, udało im się wnieść alkohol, sam czuł pod klapą marynarki ciężar przyniesionej piersiówki, do której wlał bursztynowe whiskey ze szkła stojącego w gabinecie dziadka, choć nie lubił jej smaku.
– Folke? – odpowiedziała mu cisza.
W łazience było chłodniej, pociągnął nerwowo za kołnierz, w lustrze dostrzegł czerwonawą smugę przy kąciku ust, więc odruchem sięgnął po papier, odkręcając wodę, by go zwilżyć. A potem, kiedy ją zakręcił, wydało mu się, że słyszy urwany oddech ocierający się znajomo o białe płytki pomieszczenia i jego nerwy. Spojrzał w kierunku kabin, zawahał się krótko, w końcu podszedł do pierwszej i odchylił luźne drzwiczki – była pusta. Kiedy uchylił kolejną, usłyszał go znowu, za cienką przedziałką; zatrzymał się.
– Boli? Mogę?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: I feel my heart pounding, why haven't you found me yet? (F. Baantjer & B. Holstein, luty 1986) Nie 10 Wrz - 23:32
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Oddychał coraz wolniej, a kiedy przyglądał się włóknom chabrowych żył, pnących się pod skórą nadgarstków jak wiotkie łodygi, wydawało mu się, że wolniejsze stawało się również jego tętno – nie tak, jakby ktoś wygładził je czułym ruchem dłoni, ale jakby zaplątało się w jego ciele, przewiązało supłem przez fragment stłuczonej kości i rozpięło wzdłuż obojczyka, aż stanowiło naciągniętą strunę, która w każdej chwili mogła pęknąć na wysokości mostka; na ciele powoli rozlewały się sińce, a on czuł, jak twarz wzbiera mu opuchlizną, zacieśniając szparę lewego oka i sprawiając, że skóra na policzku stała się ciepła i zaczerwieniona. Ból ciążył mu na dnie żołądka jak kamień, który przy każdym ruchu sprawiał, że ponownie rwały go mdłości, choć nie miał już czym wymiotować i pochylał się tylko do przodu, dysząc ciężko, gdy na język podchodziła mu gorzki smak żalu; zacieśniał się wokół żeber, które sprawiały wrażenie, jakby zostały wgniecione w jego pierś siłą i przypominały pręty wygięte zelówką męskiego buta; wgniatał strach na dno płochego serca, zbyt delikatnego, aby utrzymać go pod osierdziem – wszystkie te miejsca znajdowały się głęboko w jego ciele, lecz był pewien, że gdyby mógł je zobaczyć, okazałyby się równie obrzękłe i purpurowe, jak gdyby cała krew zebrała się tam, gdzie sięgnęły do niego cudze knykcie. Drżał, spięty myślą, że Ruben mógł wrócić – ze swoim gniewem i ze swoimi pięściami, wziąć ze sobą przyjaciół o równie drapieżnych spojrzeniach; przypomniał sobie, jak Olav zamknął dłonie na jego ramionach, zanim szarpnięciem nie wmusił go pod wodę – miał mocny uścisk, który nie zelżał nawet wtedy, kiedy przestał się wyrywać, zupełnie jakby od początku pragnął więcej, niż tylko strachu; z jaką łatwością silne, żylaste dłonie Olava podniosłyby go teraz z podłogi, docisnęły głowę w otwór sedesu, rozbiły głowę o lustro i odkręciły wodę nad jego potylicą, dopóki nie zadławiłby się własnym oddechem? Wiedział, że nawet gdyby był w stanie przekręcić zamek w drzwiach kabiny, w końcu by go znaleźli, wciąż siedział jednak nieruchomo pod ścianą – czuł mokrą wilgoć na potylicy i było mu słabo; Ruben uderzył butem w chrome kolano, a on nie mógł zgiąć nogi, nie płacząc przy tym z bólu, który wzbierał wzdłuż lędźwi –przyszło mu do głowy, że wolałby, aby nikt go nie znalazł.
Zamknął oczy, choć lewą powiekę miał tak spuchniętą, że ledwo się poruszyła – myślał o tym, jak Bertram poprosił go, żeby przyszedł, zasugerował, że mógłby zaprosić koleżankę Ingrid, jasnowłosą Sofię, która miała łagodne spojrzenie, przywodzące na myśl sarnę lub zająca, lecz podczas zajęć zawsze siedziała z głową pochyloną nad podręcznikiem, jakby obawiała się, że przypadkowo spojrzy w oczy niewłaściwej osobie; pamiętał, że skinął głową, choć głównie po to, aby zakończyć rozmowę. Następnego dnia słyszał jak Ingrid i Sofia rozmawiały o nadchodzącym balu, obie zarumienione pod wpływem emocji, uśmiechnięte i trzymające się za ręce w niecierpliwym entuzjazmie, a wtedy poczuł, jak coś w jego wnętrzu zacieśnia się i tężeje, podchodząc do gardła obezwładniającą rozpaczą – przetarł oczy brzegiem rękawa, przyglądając się, jak materiał ciemnieje niewielką plamą wilgoci; nie mógł jej tego zrobić – trzymać się za ręce i powtarzać, że chciał z nią zatańczyć, odkąd pierwszy raz usiadła obok niego na zajęciach alchemii, że pachniała wtedy jaśminem i wanilią, a on od razu się zauroczył. Była bardzo ładna i zawsze uśmiechała się do niego z życzliwą nieśmiałością – tego samego wieczoru wyobrażał sobie, że ją kochał, ale jego ciało było blade i wiotkie, skóra nie pokrywała się dropiatą warstwą oczekiwania, serce nie wzmagało się w ciasnej klatce żeber, lecz opadało na jej dno, bezwładne i zmęczone; trzymał dłoń na miękkim podbrzuszu i płakał, dopóki nad oknem nie wzeszło słońce – był chory, więc nie mógł wziąć jej za rękę, nie mógł całować jej w usta, nie mógł udawać, że tego pragnął; zasługiwała na kogoś, kto potrafił uczynić ją szczęśliwym.
Po kafelkach rozlało się echo powolnego skrzypienia, a on poczuł, jak jego mięśnie znów napinają się bolesnym skurczem i wcisnął się głębiej w zimną ścianę, zwierzę zapędzone w róg – nagle odniósł wrażenie, że w łazience zrobiło się chłodno, a ściany otaczającej go kabiny nachyliły się ku sobie wścibskim spojrzeniem; buty ślizgały mu się na krwi, która zasychała w wąskich fugach, ciepło zbierało się dreszczem na rozbitej potylicy, dłonie drżały tak mocno, że nie mógł nawet zacisnąć ich na materiale ubrania, bo palce miał chłodne i zesztywniałe. Folke? przyniosło krótki przypływ ulgi, choć jego tętno, poderwane gwałtownym szarpnięciem, nie ułożyło się już w debrze aorty, oddech zarwał się w gardle i ciążył przy podniebieniu, sprawiając, że zrobiło mu się niedobrze – rozchylił usta, lecz nie był w stanie mu odpowiedzieć, a nerwowość, która pojawiła się w jego piersi, stała się czarna i gęsta, po czym wstrząsnęła nim jak morski sztorm; pomyślał o rzece płynącej silnym nurtem przez środek miasta, o wodzie, która zawsze była spieniona i mętna, o tym, jak wiele razy nachylał się nad balustradą pomostu i wyobrażał sobie, że metalowe pręty wyłamują się pod jego dłońmi, a on spada w dół, prosto w rozwarty, łakomy pysk żywiołu – czasem, kiedy o tym fantazjował, zamykał oczy i pochylał się do przodu, a Bertram zaciskał palce na jego ramieniu, o czym myślisz?, przywoływał go zawsze tym samym, spokojnym głosem, który był spokojny tylko w pozorach, lecz żaden z nich o tym nie mówił, jakie zwierzęta żyją na dnie?, pytał w zamian i choć to nie była odpowiedź, Bertram ściełał na twarzy łagodny uśmiech i opowiadał. Dzisiaj nie chciał jego obecności – nie chciał jego silnych dłoni, zaciskających się troskliwie na ramieniu, nie chciał jego czułego spojrzenia, w którym zawsze kryło się trochę więcej niż był w stanie powiedzieć, nie chciał jego gniewu, nie chciał jego determinacji, nie chciał jego obietnic; nie przyniósł Bertramowi niczego dobrego – jedynie obelgi, których nigdy by nie usłyszał, gdyby nie spędzali razem czasu, jedynie rozbite brwi i skrwawione knykcie, wszystkie bolące w miejscach, gdzie powinny boleć jego, jedynie rozdrażnienie i pytania, na które nie umiał odpowiedzieć.
– N-nie, nic mi nie jest – odparł w końcu, starając się zapanować nad drżeniem własnego głosu, przełknąć płacz, który zbierał się na podniebieniu; musiałem się przebrać, zaraz wrócę, zastygło mu na języku, przez chwilę siedział jednak tylko z otwartymi ustami – nie potrafił okłamywać go w ten sposób. – Nie zostawiaj Ingrid samej. Bardzo chciała z tobą przyjść, słysz... słyszałem, jak mówiła Sofii. – uśmiechnął się słabo, jakby próbował go przekonać, choć Bertram na niego nie patrzył; zapadła cisza, a on przez chwilę myślał, że mógłby mu uwierzyć, w uszach słyszał jednak tylko huk swojego serca i nagle zrobiło mu się gorąco – z gardła zerwał się odgłos, jakby zakrztusił się własnym oddechem, lecz kiedy w torsjach pochylił się do przodu, z ust pociekła mu tylko struga pożółkłej śliny.
Zamknął oczy, choć lewą powiekę miał tak spuchniętą, że ledwo się poruszyła – myślał o tym, jak Bertram poprosił go, żeby przyszedł, zasugerował, że mógłby zaprosić koleżankę Ingrid, jasnowłosą Sofię, która miała łagodne spojrzenie, przywodzące na myśl sarnę lub zająca, lecz podczas zajęć zawsze siedziała z głową pochyloną nad podręcznikiem, jakby obawiała się, że przypadkowo spojrzy w oczy niewłaściwej osobie; pamiętał, że skinął głową, choć głównie po to, aby zakończyć rozmowę. Następnego dnia słyszał jak Ingrid i Sofia rozmawiały o nadchodzącym balu, obie zarumienione pod wpływem emocji, uśmiechnięte i trzymające się za ręce w niecierpliwym entuzjazmie, a wtedy poczuł, jak coś w jego wnętrzu zacieśnia się i tężeje, podchodząc do gardła obezwładniającą rozpaczą – przetarł oczy brzegiem rękawa, przyglądając się, jak materiał ciemnieje niewielką plamą wilgoci; nie mógł jej tego zrobić – trzymać się za ręce i powtarzać, że chciał z nią zatańczyć, odkąd pierwszy raz usiadła obok niego na zajęciach alchemii, że pachniała wtedy jaśminem i wanilią, a on od razu się zauroczył. Była bardzo ładna i zawsze uśmiechała się do niego z życzliwą nieśmiałością – tego samego wieczoru wyobrażał sobie, że ją kochał, ale jego ciało było blade i wiotkie, skóra nie pokrywała się dropiatą warstwą oczekiwania, serce nie wzmagało się w ciasnej klatce żeber, lecz opadało na jej dno, bezwładne i zmęczone; trzymał dłoń na miękkim podbrzuszu i płakał, dopóki nad oknem nie wzeszło słońce – był chory, więc nie mógł wziąć jej za rękę, nie mógł całować jej w usta, nie mógł udawać, że tego pragnął; zasługiwała na kogoś, kto potrafił uczynić ją szczęśliwym.
Po kafelkach rozlało się echo powolnego skrzypienia, a on poczuł, jak jego mięśnie znów napinają się bolesnym skurczem i wcisnął się głębiej w zimną ścianę, zwierzę zapędzone w róg – nagle odniósł wrażenie, że w łazience zrobiło się chłodno, a ściany otaczającej go kabiny nachyliły się ku sobie wścibskim spojrzeniem; buty ślizgały mu się na krwi, która zasychała w wąskich fugach, ciepło zbierało się dreszczem na rozbitej potylicy, dłonie drżały tak mocno, że nie mógł nawet zacisnąć ich na materiale ubrania, bo palce miał chłodne i zesztywniałe. Folke? przyniosło krótki przypływ ulgi, choć jego tętno, poderwane gwałtownym szarpnięciem, nie ułożyło się już w debrze aorty, oddech zarwał się w gardle i ciążył przy podniebieniu, sprawiając, że zrobiło mu się niedobrze – rozchylił usta, lecz nie był w stanie mu odpowiedzieć, a nerwowość, która pojawiła się w jego piersi, stała się czarna i gęsta, po czym wstrząsnęła nim jak morski sztorm; pomyślał o rzece płynącej silnym nurtem przez środek miasta, o wodzie, która zawsze była spieniona i mętna, o tym, jak wiele razy nachylał się nad balustradą pomostu i wyobrażał sobie, że metalowe pręty wyłamują się pod jego dłońmi, a on spada w dół, prosto w rozwarty, łakomy pysk żywiołu – czasem, kiedy o tym fantazjował, zamykał oczy i pochylał się do przodu, a Bertram zaciskał palce na jego ramieniu, o czym myślisz?, przywoływał go zawsze tym samym, spokojnym głosem, który był spokojny tylko w pozorach, lecz żaden z nich o tym nie mówił, jakie zwierzęta żyją na dnie?, pytał w zamian i choć to nie była odpowiedź, Bertram ściełał na twarzy łagodny uśmiech i opowiadał. Dzisiaj nie chciał jego obecności – nie chciał jego silnych dłoni, zaciskających się troskliwie na ramieniu, nie chciał jego czułego spojrzenia, w którym zawsze kryło się trochę więcej niż był w stanie powiedzieć, nie chciał jego gniewu, nie chciał jego determinacji, nie chciał jego obietnic; nie przyniósł Bertramowi niczego dobrego – jedynie obelgi, których nigdy by nie usłyszał, gdyby nie spędzali razem czasu, jedynie rozbite brwi i skrwawione knykcie, wszystkie bolące w miejscach, gdzie powinny boleć jego, jedynie rozdrażnienie i pytania, na które nie umiał odpowiedzieć.
– N-nie, nic mi nie jest – odparł w końcu, starając się zapanować nad drżeniem własnego głosu, przełknąć płacz, który zbierał się na podniebieniu; musiałem się przebrać, zaraz wrócę, zastygło mu na języku, przez chwilę siedział jednak tylko z otwartymi ustami – nie potrafił okłamywać go w ten sposób. – Nie zostawiaj Ingrid samej. Bardzo chciała z tobą przyjść, słysz... słyszałem, jak mówiła Sofii. – uśmiechnął się słabo, jakby próbował go przekonać, choć Bertram na niego nie patrzył; zapadła cisza, a on przez chwilę myślał, że mógłby mu uwierzyć, w uszach słyszał jednak tylko huk swojego serca i nagle zrobiło mu się gorąco – z gardła zerwał się odgłos, jakby zakrztusił się własnym oddechem, lecz kiedy w torsjach pochylił się do przodu, z ust pociekła mu tylko struga pożółkłej śliny.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: I feel my heart pounding, why haven't you found me yet? (F. Baantjer & B. Holstein, luty 1986) Nie 1 Paź - 18:41
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wspomnienie Rubena wchodzącego na salę z podwiniętymi rękawami i złośliwe zadowolonym grymasem wciąż przewijało mu się pod czaszką jak zapętlona klatka; nie mógł tam zostać, chociaż Ingrid prosiła go o to swoim błyszczącym spojrzeniem – uśmiechała się do niego zachęcająco, a on przez moment się zawahał, zanim wreszcie przeprosił ją i przecisnął się do wyjścia, bo nie mógł pozbyć się nerwowego napięcia wspinającego się po szpulach kręgosłupa i zbierającego się ciężarem na linii barków rozrastających się od jego pnia jak szerokie gałęzie (jego ciało też się zmieniało, a on czuł się pod marynarką i koszulą sztywny i niezdarny, jakby nie zdążył przywyknąć jeszcze do tego, jak wyglądał i jak ciężkie stawało się to ciało, jak obce i czasem wstrętne). Wiedział, że nie będzie spokojny, dopóki go nie znajdzie – mógł powtarzać sobie w złości, że Folke nie należał do niego, żeby się o niego troszczyć, ale nigdy nie czuł się spokojny, jeśli nie miał go w zasięgu wzroku na szkolnych błoniach albo w korytarzu i kiedy znikał gdzieś bez słowa, spóźniał się na ich popołudniowe spotkanie w ich sali albo na lekcje, bo myśl o nim i o Rubenie nieustannie tkwiła mu w potylicy jak uwierająca, bolesna narośl, w której niepokój wzbierał jak gorąca ropa i uciskał na kark tym nieznośnym napięciem; potrzebował się upewnić, bo wiedział, że Folke nie powie nikomu, nie będzie krzyczał i nie wyrwie nadgarstka z jego ręki, będzie udawał później, nawet przed nim, że nic się nie wydarzyło, chociaż wszystko będzie po nim widać tak wyraźnie – okłamywał go już parę razy, odkąd rozpoczął się rok szkolny, poznawał to po tym, jak spłoszone miał spojrzenie, jak nieobecny głos, woskową skórę, tors przechylony łagodnie, kiedy przepasywał się ramieniem i dyskretnie nakrywał dłonią poobijane żebra przez sweter; nigdy mu tego nie wypomniał, ale wiedział, więc odprowadzał go pod sam dom i każdego rana czekał przed szkolną bramą, by wejść razem z nim, a kiedy wpadł przypadkiem na samego Rubena za tyłami szkoły z papierosem w ręku, przez długie pięć minut wzajemnej ciężkiej ciszy zastanawiał się, jak bardzo dziadek byłby wściekły, gdyby musiał szukać mu nowej szkoły w Skandynawii dla trudnych uczniów, a potem myślał, że kiedy szkołę skończą, nie będzie musiał przejmować się tym wcale, jeśli go spotka. Ruben wgniótł resztki papierosa w ziemię i, zanim zniknął za murem, powiedział mu, że z dwojga złego też woli Baantjera, bo zna się na rzeczy, a Ingrid jest oporna i trochę pyskata, chociaż się nie wydaje. Później, przez resztę dnia, prawie nie słyszał, co do niego mówiono; ogłuszał go szum przelewający się przez skronie i mdły wstręt do wszystkiego, co ocierało się o skórę, mdły wstręt do każdego, na kogo spojrzał, do chłopaków i ich lepkich od obrzydlistwa żartów, i do siebie samego; chociaż nigdy nie wierzył, że to coś więcej niż kłamliwe prowokacje. Uśmiechał się przy tych słowach jak żmija i nieustannie napotykał potem jego spojrzenie, jakby wyczekujące aż toksyna sięgnie nerwów i serca.
Muzyka puszczana w sali na końcu korytarza uderzała w ściany głucho jak łomot pięści; wszystkie te światła i kolory, uśmiechy i połyskujące spojrzenie wydawały się nagle zamknięte za napiętą membraną niepokoju – Folke nie odpowiadał mu przez dłuższą i chwilę, i pomyślał przez moment, że musiał się pomylić, pewnie młodsze dzieciaki zamknęły się z małą buteleczką z barku czyjegoś ojca albo para z starszej klasy szukała spokoju, a Baantjer przez cały ten czas był na zaciemnionej sali, może też go szukał. Podniósł zwilżony kawałek papieru, ścierając lepki ślad błyszczyku z krawędzi ust, prawie przekonany, że się pomylił – głos przyjaciela wydał mu się tak bliski, jakby prześlizgnął się po jego skórze, drżący i niepewny, zmieniony, jakby naciągnął go siłą na gryfie krtani. Przymknięte drzwi kabiny nie drgnęły zapraszająco, nerwowy paroksyzm ściągnął mu usta grymasem na wspomnienie Ingird.
– Nie wiem, czy będzie chciała jeszcze ze mną rozmawiać – odparł z przytłumioną cierpkością, choć bez żalu; było mu źle, że zostawił ją w ten sposób bez słowa, ale nie był pewien, czy chciał do niej wracać. Wciąż czuł jeszcze ciepłą miękkość dziewczęcych ust na skórze, wstydliwy ślad jej czułości, nie rozumiał, dlaczego go lubiła, dlaczego to zrobiła – miała przenikliwe spojrzenie, które zdawało się sięgać człowiekowi do szpiku w tak łagodny sposób, jakby rozchylała płatki kwiatu i zawsze wydawała mu się mądrzejsza od reszty. Była tak spokojna i poukładana, i wydawało mu się, że kiedy na niego patrzy, musi widzieć zupełne przeciwieństwo, okropny bałagan, nieprzycięte nitki odchodzące od szwów i pogniecione nieschludnie myśli. Na początku myślał, że była w tym podobna do Folke, a potem doszedł do wniosku, że istniała zasadnicza różnica między jej spokojem, zawisającym w powietrzu prawie autorytatywnie, cichym ciężarem, w którym każda myśl wydawała mu się za głośna, a uspokojeniem, jakie odczuwał przy przyjacielu – przypominało mu to ten spokój, który ściągał słowa do szeptu, wiedząc, że w domu ktoś przesypia ból głowy, instynktowny i nieprzymuszony.
– Pocałowała mnie, przed chwilą, a ja... – mruknął jeszcze ciszej, wpatrując się w błękitną, nierówną farbę na drzwiach. – No wiesz, jestem tutaj – skończył nerwowo, nie będąc pewien, czy chciał mu przez to powiedzieć tylko tyle, chyba tak. A potem spuścił spojrzenie na wąski przesmyk pod drzwiczkami, na białe płytki, na których schła rozmazana krew, a od ścian odbił się szarpnięty odgłos rwanego zakrztuszeniem oddechu. Sięgnął do klamki odruchowo, nie myśląc wiele, szczęściem odkrywając, że zasuwa nie było zatrzaśnięta – przyjaciel pochylał się nad brudną podłogą, żółtawa ślina ściekła mu z ust na płytki, kiedy przy nim przykucnął, łapiąc go za ramię w obawie, że się osunie. Pod podeszwami było ślisko, ślisko od jaskrawej czerwieni, a kiedy podniósł jego twarz, podpierając ją za policzek, miał wrażenie, że strach szarpie go za trzewia i podnosi mu żołądek do gardła.
Poczuł imię Rubena zastygające mu na ustach w pytaniu, ale nie usłyszał swojego głosu; znał przecież jego odpowiedź. I wiedział, że nie miało to znaczenia. Może spróbowałby go znowu okłamać, nawet teraz.
– Zabiorę cię do pielęgniarki, nie wiem... – szepnął gorączkowo, przestraszony; jego jedno oko było sine i spuchnięte tak mocno, że skóra lśniła naciągnięta na opuchliznę jak błonka. Wyszarpnął poszetkę ze swojej marynarki i zwilżył ją zaklęciem, żeby móc przyłożyć jej zwitek do jego skroni drżącą dłonią, obawiając się przycisnąć ją bezpośrednio do ciemnej wybroczyny. – Nie wiem, czy dzisiaj jest, widziałem panią Sparre na korytarzu, dasz radę wstać? – mówił napiętym ciągiem, jakby obawiał się zatrzymać na dłuższy oddech, obawiał się ciszy i krwi pod nogami, skąd tyle krwi?
Muzyka puszczana w sali na końcu korytarza uderzała w ściany głucho jak łomot pięści; wszystkie te światła i kolory, uśmiechy i połyskujące spojrzenie wydawały się nagle zamknięte za napiętą membraną niepokoju – Folke nie odpowiadał mu przez dłuższą i chwilę, i pomyślał przez moment, że musiał się pomylić, pewnie młodsze dzieciaki zamknęły się z małą buteleczką z barku czyjegoś ojca albo para z starszej klasy szukała spokoju, a Baantjer przez cały ten czas był na zaciemnionej sali, może też go szukał. Podniósł zwilżony kawałek papieru, ścierając lepki ślad błyszczyku z krawędzi ust, prawie przekonany, że się pomylił – głos przyjaciela wydał mu się tak bliski, jakby prześlizgnął się po jego skórze, drżący i niepewny, zmieniony, jakby naciągnął go siłą na gryfie krtani. Przymknięte drzwi kabiny nie drgnęły zapraszająco, nerwowy paroksyzm ściągnął mu usta grymasem na wspomnienie Ingird.
– Nie wiem, czy będzie chciała jeszcze ze mną rozmawiać – odparł z przytłumioną cierpkością, choć bez żalu; było mu źle, że zostawił ją w ten sposób bez słowa, ale nie był pewien, czy chciał do niej wracać. Wciąż czuł jeszcze ciepłą miękkość dziewczęcych ust na skórze, wstydliwy ślad jej czułości, nie rozumiał, dlaczego go lubiła, dlaczego to zrobiła – miała przenikliwe spojrzenie, które zdawało się sięgać człowiekowi do szpiku w tak łagodny sposób, jakby rozchylała płatki kwiatu i zawsze wydawała mu się mądrzejsza od reszty. Była tak spokojna i poukładana, i wydawało mu się, że kiedy na niego patrzy, musi widzieć zupełne przeciwieństwo, okropny bałagan, nieprzycięte nitki odchodzące od szwów i pogniecione nieschludnie myśli. Na początku myślał, że była w tym podobna do Folke, a potem doszedł do wniosku, że istniała zasadnicza różnica między jej spokojem, zawisającym w powietrzu prawie autorytatywnie, cichym ciężarem, w którym każda myśl wydawała mu się za głośna, a uspokojeniem, jakie odczuwał przy przyjacielu – przypominało mu to ten spokój, który ściągał słowa do szeptu, wiedząc, że w domu ktoś przesypia ból głowy, instynktowny i nieprzymuszony.
– Pocałowała mnie, przed chwilą, a ja... – mruknął jeszcze ciszej, wpatrując się w błękitną, nierówną farbę na drzwiach. – No wiesz, jestem tutaj – skończył nerwowo, nie będąc pewien, czy chciał mu przez to powiedzieć tylko tyle, chyba tak. A potem spuścił spojrzenie na wąski przesmyk pod drzwiczkami, na białe płytki, na których schła rozmazana krew, a od ścian odbił się szarpnięty odgłos rwanego zakrztuszeniem oddechu. Sięgnął do klamki odruchowo, nie myśląc wiele, szczęściem odkrywając, że zasuwa nie było zatrzaśnięta – przyjaciel pochylał się nad brudną podłogą, żółtawa ślina ściekła mu z ust na płytki, kiedy przy nim przykucnął, łapiąc go za ramię w obawie, że się osunie. Pod podeszwami było ślisko, ślisko od jaskrawej czerwieni, a kiedy podniósł jego twarz, podpierając ją za policzek, miał wrażenie, że strach szarpie go za trzewia i podnosi mu żołądek do gardła.
Poczuł imię Rubena zastygające mu na ustach w pytaniu, ale nie usłyszał swojego głosu; znał przecież jego odpowiedź. I wiedział, że nie miało to znaczenia. Może spróbowałby go znowu okłamać, nawet teraz.
– Zabiorę cię do pielęgniarki, nie wiem... – szepnął gorączkowo, przestraszony; jego jedno oko było sine i spuchnięte tak mocno, że skóra lśniła naciągnięta na opuchliznę jak błonka. Wyszarpnął poszetkę ze swojej marynarki i zwilżył ją zaklęciem, żeby móc przyłożyć jej zwitek do jego skroni drżącą dłonią, obawiając się przycisnąć ją bezpośrednio do ciemnej wybroczyny. – Nie wiem, czy dzisiaj jest, widziałem panią Sparre na korytarzu, dasz radę wstać? – mówił napiętym ciągiem, jakby obawiał się zatrzymać na dłuższy oddech, obawiał się ciszy i krwi pod nogami, skąd tyle krwi?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: I feel my heart pounding, why haven't you found me yet? (F. Baantjer & B. Holstein, luty 1986) Pon 9 Paź - 23:24
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Tęsknił za matką – za jej błyszczącymi oczami, kiedy siadała tak blisko kominka, że gorące powietrze łaskotało ją w powieki, za tym, jak układał wtedy głowę na jej kolanach, nie wiedząc, że prawie nie zauważała jego obecności, głaskała go po głowie instynktownym, ludzkim odruchem dotykania tego, co było ciepłe i miękkie, za jej łagodnym, cichym głosem, który nigdy nie zrywał się do krzyku i brzmiał jak poemat napisany na fortepian, za dłońmi, których mógł chwycić się w przestrachu, nawet jeśli zazwyczaj nie odwzajemniała jego uścisków (szczęście i ból stały w ciele jego matki zaraz obok siebie, tak blisko, że często nie sposób było ich od siebie odróżnić). Tęsknił za domem, gdzie na szafkach ułożono jego książki, dziecięce encyklopedie z obrazkami (pamiętał swoją ulubioną stronę, przetartą w miejscu, gdzie pocierał palcem wełnę, białą i kędzierzawą, nad którą znajdował się błękitny napis seyður – owca), pluszowe zabawki, które ściskał w dłoniach, kiedy noc stawała się atramentowa i ciemna, łóżko nakryte grubą pościelą w barany, których spiralne rogi przypominały muszle leżące głęboko na dnie morza – wszystko, co znajdowało się pod tamtym rdzewiejącym, gontowym dachem zniknęło w głębokim gardle pożaru; wyobrażał sobie wzorzysty haft na matczynej sukni – małe, różowe kwiatki, bardziej idealne od prawdziwych – gnijące w czarnej ziemi, pogorzelisku wypalonym w trawie i nie rozumiał, dlaczego przeżył jako jedyny, dlaczego spośród trzech serc przetrwało to najmniejsze, które biło najsłabiej. Kiedy zawieziono go do szpitala, skórę na plecach miał białą, pełną pęcherzy i zaczerwienionych wybroczyn w miejscach, gdzie płomienie wypaliły włosy, przez jednostajny pisk aparatury słyszał przyspieszone bicie własnego serca, jakby tętno rozprowadzało się po jego żyłach wysoką gorączką – kiedy odzyskiwał przytomność, błagał, żeby zabrano go do domu, nieświadomy, że miejsce, w którym przyszedł na świat, już nie istniało, muszę powiedzieć mamie, powtarzał, lecz nikt mu nie odpowiadał, przez co strach narastał jeszcze większy, jak sarkoma pochłaniająca fragmenty osmalonego serca.
Trząsł się w brudnej kabinie i tęsknił za miejscem, w którym mógłby spędzić resztę swojego życia, zajęczą norą wyściełaną miękkim futrem, pościelą w barany i kimś, kto pogłaskałby go po włosach i pozwolił zostać pod kołdrą na zawsze – wyobrażał sobie, że jego ciało mogłoby dorosnąć w ciasnym objęciu prześcieradła, ktoś przyniósłby dodatkowy koc, aby mógł okryć nim ramiona, a on zacząłby podkurczać nogi, aby zmieściły się w łóżkowej ramie, dopóki skóra nie zmarszczyłaby się na nim jak na przejrzałym owocu, kości stałyby się krótsze, plecy zgarbione, cały życiorys ułożony płaską, nieruchomą linią, bo nie miał siły na nic więcej, bo nawet sny okazywały się zbyt wyczerpujące. Chciał wrócić do domu, choć dom już nie istniał – być może nie istniał nigdy – więc wgniatał kręgosłup coraz głębiej w zimną ścianę, czując się, jakby ktoś przeciągnął mu przez żuchwę gruby postronek płaczu, który zaległ głęboko w gardle, nasiąkając mdłościami i strachem; Bertram stał tuż za drzwiami, widział czubki jego butów przez wąski przesmyk na dole kabiny, lecz nie miał siły się z nim mierzyć, nie chciał się tłumaczyć ani patrzeć mu w oczy, chciał, żeby wrócił z powrotem na salę, uśmiechnął się do Ingrid i zanurzył twarz w świetlistym błękicie, który sprawiał, że jego oczy przybierały dziwną, pożółkłą barwę – ból powrócił tymczasem nagłą falą, jak rozkwitający kwiat na zdjęciach poklatkowych, a on zgiął się wpół, wpatrując się w zakrwawione kafelki, które rozmazywały mu się przed oczami, naprzemiennie przybliżając się i oddalając, jakby cały świat pulsował. Było mu gorąco – czuł pot przesiąkający przez kołnierz koszuli, ślinę zbierającą się na języku i podchodzące do gardła mdłości, choć nie miał w żołądku niczego, co mógłby z siebie wyrzucić, więc kiedy torsje naderwały się gwałtownym skurczem, z ust pociekła mu tylko struga gęstej, żółtej śliny. Nie zauważył, kiedy Bertram uchylił drzwi, przez strach ledwie słyszał to, co do niego mówił, choć wspomnienie pocałunku przegryzło się pod jego skórę jak drzazga, która cienką kapilarą miała przedostać się do serca – przyjaciel złapał go za ramiona, a on oddychał coraz ciężej, bardziej przez strach niż przez ból, choć jego pierś falowała wyraźnie pod cienką, błękitną koszulą, duszności zbierały się w miejscu, gdzie pod grdyką wciąż trzymał się przekrzywiony krawat.
– N-n... nie, nie – czuł napięcie w głosie Bertrama i nie był w stanie spojrzeć mu w oczy, ale wyciągnął ramiona, zaciskając palce w zgięciach jego łokci, jakby próbował zatrzymać go przy sobie w obawie, że zaraz podniesie się z klęczek, wyjdzie z łazienki i zawoła nauczycielkę, że wszyscy zbiorą się wokół niego, zaczną krzyczeć i zadawać pytania, a on położy się na kafelkach i dociśnie dłonie do uszu, dopóki nie przebije paznokciami własnych bębenków. – Nie dam rady wrócić do domu – do oczu napłynęły mu łzy, a kiedy spróbował powstrzymać szloch, z jego ust wyrwał się tylko przenikliwy, żałosny dźwięk, jakby skamlenie jakiegoś bezbronnego i ranionego zwierzęcia; przyjaciel przyłożył mu do skroni zwilżoną poszetkę i pojedyncza strużka wilgoci wypłynęła mu spod niej po policzku, zaróżowiona krwią. – N-nie mogę… nie mogę, proszę, nie rób mi tego, proszę, p-proszę, proszę – mamrotał niewyraźnie, czując w uszach bicie swojego serca, w nodze bolesne drętwienie, które zacisnęło się żelaznymi wnykami wokół kolana – nachylił się, obejmując Bertrama w pasie, drżący od płaczu, ze spoconymi dłońmi zaciśniętymi na materiale koszuli, dociskał twarz do jego piersi, choć lewe oko miał opuchnięte i ból przy dotyku niósł się echem przez potylicę. – Nie mogę powiedzieć rodzicom, nie mam siły, n-nie wiem... nie wiem jak, Helene zapyta mnie d-dlacz... dlaczego, a ja nie mogę jej wytłumaczyć, nie mogę… boję się, nie chcę, żeby krzyczeli. – jego głos stał się cichy i niewyraźny, przy kolejnym spazmie ramiona znów zaczęły mu drżeć, krew z rozbitego nosa pociekła po tylnej ścianie gardła, wszystko wokół kołysało się, jakby znów był na statku, a dom za jego plecami stawał się coraz mniejszy – wyobrażał sobie, jak Jørgen pakuje jego rzeczy do ciasnej, skórzanej walizki, jak oboje z Helene kurczą się na brzegu, a ocean rozpościera się olbrzymią galaktyką, pełną głębin i drapieżnych sztormów. Przyjaciel się poruszył i wszystko w jego ciele znów spięło się panicznym lękiem, oddech zastygł na podniebieniu, w ciemności pod powiekami pojawiły się pulsujące, czerwone plamy – czuł się obrzydliwy, kiedy przytulał go tak ciasno, bo twarz miał spuchniętą od płaczu, wybarwioną nabrzmiałym fioletem, oddech śmierdział mu od podeszłej do gardła żółci, z nosa ciekła gęsta, przezroczysta ciecz, a koszula, która wychynęła z ciasnej obręczy paska, odsłoniła pasmo zaczerwienionego podbrzusza; nigdy nie mógłby go pocałować, nie mógłby nawet spojrzeć mu w oczy. – Nie idź.
Trząsł się w brudnej kabinie i tęsknił za miejscem, w którym mógłby spędzić resztę swojego życia, zajęczą norą wyściełaną miękkim futrem, pościelą w barany i kimś, kto pogłaskałby go po włosach i pozwolił zostać pod kołdrą na zawsze – wyobrażał sobie, że jego ciało mogłoby dorosnąć w ciasnym objęciu prześcieradła, ktoś przyniósłby dodatkowy koc, aby mógł okryć nim ramiona, a on zacząłby podkurczać nogi, aby zmieściły się w łóżkowej ramie, dopóki skóra nie zmarszczyłaby się na nim jak na przejrzałym owocu, kości stałyby się krótsze, plecy zgarbione, cały życiorys ułożony płaską, nieruchomą linią, bo nie miał siły na nic więcej, bo nawet sny okazywały się zbyt wyczerpujące. Chciał wrócić do domu, choć dom już nie istniał – być może nie istniał nigdy – więc wgniatał kręgosłup coraz głębiej w zimną ścianę, czując się, jakby ktoś przeciągnął mu przez żuchwę gruby postronek płaczu, który zaległ głęboko w gardle, nasiąkając mdłościami i strachem; Bertram stał tuż za drzwiami, widział czubki jego butów przez wąski przesmyk na dole kabiny, lecz nie miał siły się z nim mierzyć, nie chciał się tłumaczyć ani patrzeć mu w oczy, chciał, żeby wrócił z powrotem na salę, uśmiechnął się do Ingrid i zanurzył twarz w świetlistym błękicie, który sprawiał, że jego oczy przybierały dziwną, pożółkłą barwę – ból powrócił tymczasem nagłą falą, jak rozkwitający kwiat na zdjęciach poklatkowych, a on zgiął się wpół, wpatrując się w zakrwawione kafelki, które rozmazywały mu się przed oczami, naprzemiennie przybliżając się i oddalając, jakby cały świat pulsował. Było mu gorąco – czuł pot przesiąkający przez kołnierz koszuli, ślinę zbierającą się na języku i podchodzące do gardła mdłości, choć nie miał w żołądku niczego, co mógłby z siebie wyrzucić, więc kiedy torsje naderwały się gwałtownym skurczem, z ust pociekła mu tylko struga gęstej, żółtej śliny. Nie zauważył, kiedy Bertram uchylił drzwi, przez strach ledwie słyszał to, co do niego mówił, choć wspomnienie pocałunku przegryzło się pod jego skórę jak drzazga, która cienką kapilarą miała przedostać się do serca – przyjaciel złapał go za ramiona, a on oddychał coraz ciężej, bardziej przez strach niż przez ból, choć jego pierś falowała wyraźnie pod cienką, błękitną koszulą, duszności zbierały się w miejscu, gdzie pod grdyką wciąż trzymał się przekrzywiony krawat.
– N-n... nie, nie – czuł napięcie w głosie Bertrama i nie był w stanie spojrzeć mu w oczy, ale wyciągnął ramiona, zaciskając palce w zgięciach jego łokci, jakby próbował zatrzymać go przy sobie w obawie, że zaraz podniesie się z klęczek, wyjdzie z łazienki i zawoła nauczycielkę, że wszyscy zbiorą się wokół niego, zaczną krzyczeć i zadawać pytania, a on położy się na kafelkach i dociśnie dłonie do uszu, dopóki nie przebije paznokciami własnych bębenków. – Nie dam rady wrócić do domu – do oczu napłynęły mu łzy, a kiedy spróbował powstrzymać szloch, z jego ust wyrwał się tylko przenikliwy, żałosny dźwięk, jakby skamlenie jakiegoś bezbronnego i ranionego zwierzęcia; przyjaciel przyłożył mu do skroni zwilżoną poszetkę i pojedyncza strużka wilgoci wypłynęła mu spod niej po policzku, zaróżowiona krwią. – N-nie mogę… nie mogę, proszę, nie rób mi tego, proszę, p-proszę, proszę – mamrotał niewyraźnie, czując w uszach bicie swojego serca, w nodze bolesne drętwienie, które zacisnęło się żelaznymi wnykami wokół kolana – nachylił się, obejmując Bertrama w pasie, drżący od płaczu, ze spoconymi dłońmi zaciśniętymi na materiale koszuli, dociskał twarz do jego piersi, choć lewe oko miał opuchnięte i ból przy dotyku niósł się echem przez potylicę. – Nie mogę powiedzieć rodzicom, nie mam siły, n-nie wiem... nie wiem jak, Helene zapyta mnie d-dlacz... dlaczego, a ja nie mogę jej wytłumaczyć, nie mogę… boję się, nie chcę, żeby krzyczeli. – jego głos stał się cichy i niewyraźny, przy kolejnym spazmie ramiona znów zaczęły mu drżeć, krew z rozbitego nosa pociekła po tylnej ścianie gardła, wszystko wokół kołysało się, jakby znów był na statku, a dom za jego plecami stawał się coraz mniejszy – wyobrażał sobie, jak Jørgen pakuje jego rzeczy do ciasnej, skórzanej walizki, jak oboje z Helene kurczą się na brzegu, a ocean rozpościera się olbrzymią galaktyką, pełną głębin i drapieżnych sztormów. Przyjaciel się poruszył i wszystko w jego ciele znów spięło się panicznym lękiem, oddech zastygł na podniebieniu, w ciemności pod powiekami pojawiły się pulsujące, czerwone plamy – czuł się obrzydliwy, kiedy przytulał go tak ciasno, bo twarz miał spuchniętą od płaczu, wybarwioną nabrzmiałym fioletem, oddech śmierdział mu od podeszłej do gardła żółci, z nosa ciekła gęsta, przezroczysta ciecz, a koszula, która wychynęła z ciasnej obręczy paska, odsłoniła pasmo zaczerwienionego podbrzusza; nigdy nie mógłby go pocałować, nie mógłby nawet spojrzeć mu w oczy. – Nie idź.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: I feel my heart pounding, why haven't you found me yet? (F. Baantjer & B. Holstein, luty 1986) Sro 25 Paź - 23:30
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Powinien się spodziewać, że nie spodoba mu się ta sugestia – Folke uporczywie ukrywał się ze swoimi tajemnicami, rozlewającymi się sinym odbiciem na cienkiej skórze osłoniętej grubym splotem swetrów, a on coraz częściej budził się w środku nocy z koszmarem odciśniętym głęboko w zmęczonych źrenicach, w których gubił go w pustych, ciemnych korytarzach akademii, spocony przeszukiwał wszystkie opustoszałe sale, w których ławki leżały na podłodze powywracane i połamane, a między nimi ścieliły się kartki z podręczników z drobnymi rysunkami na marginesach (Folke potrafił rysować kwiaty tak precyzyjnie, jakby zawsze przed nim kwitły), palce ślizgały mu się na chwytanych w popłochu klamkach i szkło chrzęściło mu pod nogami, a kiedy w końcu go znajdował, w którymś z pustych, chłodnych pomieszczeń, pot na palcach wybarwiał się czerwienią, wokół ścieliły się więdnące kwiaty, a on nie mógł go dobudzić; i zawsze, kiedy znikał mu z oczu, czuł jak pierś ściska mu się tym samym ciasnym niepokojem, które przyduszało go w rozkopanej pościeli. Ciążyła mu świadomość, że Folke nie mógł – nie chciał – nikomu powiedzieć; ciążyła mu obawa, że nie powiedziałby nikomu, nawet gdyby zdarzyło się coś, czego nie umiałby trzymać pod językiem i się tym nie zachłysnąć przy hauście płaczliwego oddechu. Ciążyła mu obawa, że gdyby go zapytał, a przyjaciel powiedziałby mu prawdę, nie umiałby milczeć; że gdyby Folke zgodził się mu powiedzieć, zrobiłby mu wbrew i oddał jego tajemnice komuś innemu, że zdradziłby go przez to, że troszczył się o niego za mocno – bał się, że mogłoby to być coś, przez co wolałby być przez niego znienawidzony niż wiedzieć i nie zrobić nic. Był jeszcze dzieciakiem i mierzył się z przytłaczającą świadomością bezsilności, z niepewnością, co było właściwe i odkryciem, że pod wszystkim był wyłącznie tchórzem – wydawało mu się, że to szczególnie żałosne tchórzostwo, bać się bardziej, że Folke mógłby go znienawidzić albo że mógłby go stracić, kiedy wiedział przecież, co powinien zrobić. Powinien wstać i pójść po panią Sparre. Powinien pójść do jego mieszkania, kiedy przyjaciel zostawał na zajęciach teatralnych, powinien zapukać do drzwi, powiedzieć pani Aamodt o wszystkim; ale zawsze myślał potem o tym, że Folke wróciłby do mieszkania, zastałby go w ich kuchni z kubkiem wystygłej, nietkniętej herbaty na stole, szklanym spojrzeniem swojej przybranej matki po drugiej stronie i wiedziałby od razu, że go zdradził, i nie miałoby znaczenia, że zrobił to dlatego, że martwił się o niego za bardzo, i nie miałoby znaczenia, że obiecałby mu, że znajdzie go wszędzie, jeśli go odeślą i poprosi dziadka, żeby też go przenieśli (wszędzie; już wtedy nie wiedział, jak spuścić go z oczu), i wszystko będzie inaczej, będzie lepiej, będzie bez strachu i bez krwi, i koszmarów.
Było w tym dużo egoizmu. Była w tym myśl, że nie chciał, by Folke kiedyś mówił o nim, jak o tym chłopaku, którego nie chciał pamiętać. Nie chciał być powodem, przez który dałby się wyjeść wszystkiemu od środka, bo schowałby w sobie zbyt dużo tajemnic i zbyt dużo tego smutku, który zbierał mu się czasem na obrzeżach tęczówek szklaną obwódką, i nie pozwoliłby nikomu więcej wiedzieć, że należy mu się przyglądać, należy o nim myśleć, należy się martwić, nie spuszczać go z oczu i pokazywać mu rzeczy, od których czasem jaśniałoby mu spojrzenie ufnym zachwytem, i pokazywać mu, jak dużo pięknych rzeczy zostało jeszcze do odkrycia, pozwalać mu spać na łóżku i spać w zamian na podłodze, nadstawiać nadgarstki pod stalówkę jego pióra, stać blisko, kiedy jego wzrok rozcieńczał się widmem bólu i nakrywać sobą ostre krawędzie, kiedy przytomność chwiała mu się na źrenicach, bo uderzenia zawsze zdawały się odbijać na jego ciele głębiej niż na własnej skórze, bo świat zdawał się boleć go bardziej niż powinien boleć kogoś o tak łagodnym uśmiechu. Co, jeśli nie pozwoliłby nikomu już tego robić? I czy przestałby kiedyś śnić te koszmary, gdyby zniknął mu z oczu na dobre?
Poczuł uścisk jego niespokojnych dłoni na wysokości łokci, zaskakująco mocny, zdesperowany – płaczliwe zaprzeczenie odbijało się od cienkich ścian kabiny i rykoszetowało pod wysoki sufit pustym, ciężkim pogłosem. Znieruchomiał, chociaż powinien się tego spodziewać; powinien znać go już lepiej, nawet jeśli nie rozumiał, dlaczego ze wszystkich rzeczy Folke potrafił odmawiać tak stanowczo wtedy, kiedy się o niego troszczono. Niemrawo docierało do niego, że miał odwagę odmawiać jemu i że to ważne; nie rozumiał jeszcze, jakie to ważne – nie mógł wiedzieć, jak ważne będzie. Spoglądał na niego trochę zaskoczony, trochę jeszcze przestraszony, próbując wymyślić inne wyjście; opuchlizna na oku przyjaciela wyglądała poważnie i bał się, że jego skóra pęknie w końcu albo że ciemna krew zastygnie mu pod skórą ciemnym, trwałym znamieniem, albo że zaleje mu źrenicę, wtłoczy się krwią w zieloną tęczówkę. Mógłby go zabrać do gabinetu pielęgniarki sam – bywał tam tyle razy, że znał już na pamięć etykietki na fiolkach za przeszklonymi drzwiami szafy, wiedział, do czego służą. Byłoby tam ciszej i bezpieczniej, i nie byłoby tej krwi. Złapał go odruchowo mocniej w ramionach, kiedy wstrząsnął nim gwałtowny szloch; ale uścisk ten wydawał się jednocześnie tak ostrożny, jakby obawiał się trzymać go w rękach.
– Dobrze. Dobrze, ale musimy... – jego głos zginął między prośbami, mamrotanymi w strachu prawie nieprzytomnie, a potem urwał, kiedy Folke pochylił się naprzód, obejmując go drżącymi ramionami, przykładając policzek do jego piersi; jego dłonie ześliznęły się z wąskich ramion i wciąż trwały nieruchomo, odsunięte od swojego i jego ciała, teraz przytulonego mu do torsu. Czuł jak serce uderza mu mocno w mostek, gdzieś pod jego gorącym policzkiem, spojrzał w dół na jego jasne włosy, na odchylony kołnierz, na fragment zaczerwienionej skóry przezierający spomiędzy brzegu koszuli i spodni, ale kiedy drgnął, Folke złapał go tylko mocniej. Wspomnienie krzyku sprawiło, że przejęła go nagle niezrozumiałe pomieszanie dziwacznie spokojnej złości i czułej troski; położył ostrożnie dłonie na jego plecach, nie mając odwagi przyciągnąć go jednak bliżej. Z przykucniętej pozycji osunął w końcu kolana na podłogę, poddając się wyraźnie w końcu jego prośbie. Złościła go myśl, że na niego krzyczano. Potrafił zrozumieć, że dziadek Forsberg krzyczał na niego, bo był dzieciakiem raczej złym, był niesforny, był niemądry, przynosił mu kłopoty, resztkami ze stołu rozpuszczał jego psy, które potem zdradzały go, wsuwając mu nosy w kieszenie, uciekał ciągle z domu i nie umiał zapanować nawet nad swoim głosem; potrafił zrozumieć, że na takich chłopców należało krzyczeć. Folke nie był takim chłopcem; był chłopcem, którego należało po prostu kochać. Był chłopcem, który miał wyrosnąć na dobrego mężczyznę, jednego z tych, którzy czytają poezję i całują kobiety w grzbiet dłoni, i zwracają uwagę tym jak poważnie i ładnie milczą w towarzystwie, jakby zawsze byli zamyśleni; o nim samym mieli mówić, że milczy ponuro i niegrzecznie, mówiono tak już teraz. Podobało mu się, że nikt nie podejrzewałby nawet, że to on, ponury i niegrzeczny, wiedziałby, o czym myśli.
– Możesz... możesz z-zostać u mnie. Wejdziemy tyłem, nikt nie z-zauważy. Do mojego pokoju nigdy nie wchodzą, musiałbyś tylko być cicho. Selma nie miałaby pewnie nic przeciwko, ale jeśli cię z-zobaczy... – zawiesił głos, starając się nie patrzeć na krew na podłodze i żółtą plamę śliny. Dałby mu swoje ubranie, swój ręcznik, swoje książki, śniadanie wyniesione w kieszeni. Wydawało mu się, że mógłby go ukrywać w ten sposób długo; łatwo byłoby go schować. – Dlaczego mieliby się na ciebie złościć? Przecież to nie twoja wina – mówił spokojniej, nieśmiało przesuwając dłoń po jego plecach, głos miał jednak wciąż w podbiciu napięty. – Krzyczą na ciebie? – pytanie zabrzmiało, jakby niedopowiedziane. Krzyczą, coś jeszcze?
Było w tym dużo egoizmu. Była w tym myśl, że nie chciał, by Folke kiedyś mówił o nim, jak o tym chłopaku, którego nie chciał pamiętać. Nie chciał być powodem, przez który dałby się wyjeść wszystkiemu od środka, bo schowałby w sobie zbyt dużo tajemnic i zbyt dużo tego smutku, który zbierał mu się czasem na obrzeżach tęczówek szklaną obwódką, i nie pozwoliłby nikomu więcej wiedzieć, że należy mu się przyglądać, należy o nim myśleć, należy się martwić, nie spuszczać go z oczu i pokazywać mu rzeczy, od których czasem jaśniałoby mu spojrzenie ufnym zachwytem, i pokazywać mu, jak dużo pięknych rzeczy zostało jeszcze do odkrycia, pozwalać mu spać na łóżku i spać w zamian na podłodze, nadstawiać nadgarstki pod stalówkę jego pióra, stać blisko, kiedy jego wzrok rozcieńczał się widmem bólu i nakrywać sobą ostre krawędzie, kiedy przytomność chwiała mu się na źrenicach, bo uderzenia zawsze zdawały się odbijać na jego ciele głębiej niż na własnej skórze, bo świat zdawał się boleć go bardziej niż powinien boleć kogoś o tak łagodnym uśmiechu. Co, jeśli nie pozwoliłby nikomu już tego robić? I czy przestałby kiedyś śnić te koszmary, gdyby zniknął mu z oczu na dobre?
Poczuł uścisk jego niespokojnych dłoni na wysokości łokci, zaskakująco mocny, zdesperowany – płaczliwe zaprzeczenie odbijało się od cienkich ścian kabiny i rykoszetowało pod wysoki sufit pustym, ciężkim pogłosem. Znieruchomiał, chociaż powinien się tego spodziewać; powinien znać go już lepiej, nawet jeśli nie rozumiał, dlaczego ze wszystkich rzeczy Folke potrafił odmawiać tak stanowczo wtedy, kiedy się o niego troszczono. Niemrawo docierało do niego, że miał odwagę odmawiać jemu i że to ważne; nie rozumiał jeszcze, jakie to ważne – nie mógł wiedzieć, jak ważne będzie. Spoglądał na niego trochę zaskoczony, trochę jeszcze przestraszony, próbując wymyślić inne wyjście; opuchlizna na oku przyjaciela wyglądała poważnie i bał się, że jego skóra pęknie w końcu albo że ciemna krew zastygnie mu pod skórą ciemnym, trwałym znamieniem, albo że zaleje mu źrenicę, wtłoczy się krwią w zieloną tęczówkę. Mógłby go zabrać do gabinetu pielęgniarki sam – bywał tam tyle razy, że znał już na pamięć etykietki na fiolkach za przeszklonymi drzwiami szafy, wiedział, do czego służą. Byłoby tam ciszej i bezpieczniej, i nie byłoby tej krwi. Złapał go odruchowo mocniej w ramionach, kiedy wstrząsnął nim gwałtowny szloch; ale uścisk ten wydawał się jednocześnie tak ostrożny, jakby obawiał się trzymać go w rękach.
– Dobrze. Dobrze, ale musimy... – jego głos zginął między prośbami, mamrotanymi w strachu prawie nieprzytomnie, a potem urwał, kiedy Folke pochylił się naprzód, obejmując go drżącymi ramionami, przykładając policzek do jego piersi; jego dłonie ześliznęły się z wąskich ramion i wciąż trwały nieruchomo, odsunięte od swojego i jego ciała, teraz przytulonego mu do torsu. Czuł jak serce uderza mu mocno w mostek, gdzieś pod jego gorącym policzkiem, spojrzał w dół na jego jasne włosy, na odchylony kołnierz, na fragment zaczerwienionej skóry przezierający spomiędzy brzegu koszuli i spodni, ale kiedy drgnął, Folke złapał go tylko mocniej. Wspomnienie krzyku sprawiło, że przejęła go nagle niezrozumiałe pomieszanie dziwacznie spokojnej złości i czułej troski; położył ostrożnie dłonie na jego plecach, nie mając odwagi przyciągnąć go jednak bliżej. Z przykucniętej pozycji osunął w końcu kolana na podłogę, poddając się wyraźnie w końcu jego prośbie. Złościła go myśl, że na niego krzyczano. Potrafił zrozumieć, że dziadek Forsberg krzyczał na niego, bo był dzieciakiem raczej złym, był niesforny, był niemądry, przynosił mu kłopoty, resztkami ze stołu rozpuszczał jego psy, które potem zdradzały go, wsuwając mu nosy w kieszenie, uciekał ciągle z domu i nie umiał zapanować nawet nad swoim głosem; potrafił zrozumieć, że na takich chłopców należało krzyczeć. Folke nie był takim chłopcem; był chłopcem, którego należało po prostu kochać. Był chłopcem, który miał wyrosnąć na dobrego mężczyznę, jednego z tych, którzy czytają poezję i całują kobiety w grzbiet dłoni, i zwracają uwagę tym jak poważnie i ładnie milczą w towarzystwie, jakby zawsze byli zamyśleni; o nim samym mieli mówić, że milczy ponuro i niegrzecznie, mówiono tak już teraz. Podobało mu się, że nikt nie podejrzewałby nawet, że to on, ponury i niegrzeczny, wiedziałby, o czym myśli.
– Możesz... możesz z-zostać u mnie. Wejdziemy tyłem, nikt nie z-zauważy. Do mojego pokoju nigdy nie wchodzą, musiałbyś tylko być cicho. Selma nie miałaby pewnie nic przeciwko, ale jeśli cię z-zobaczy... – zawiesił głos, starając się nie patrzeć na krew na podłodze i żółtą plamę śliny. Dałby mu swoje ubranie, swój ręcznik, swoje książki, śniadanie wyniesione w kieszeni. Wydawało mu się, że mógłby go ukrywać w ten sposób długo; łatwo byłoby go schować. – Dlaczego mieliby się na ciebie złościć? Przecież to nie twoja wina – mówił spokojniej, nieśmiało przesuwając dłoń po jego plecach, głos miał jednak wciąż w podbiciu napięty. – Krzyczą na ciebie? – pytanie zabrzmiało, jakby niedopowiedziane. Krzyczą, coś jeszcze?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: I feel my heart pounding, why haven't you found me yet? (F. Baantjer & B. Holstein, luty 1986) Nie 5 Lis - 23:42
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Strach, który rozsnuł się pod jego skrońmi, był ciężki i gęsty jak mgła – czuł, jak zbierał się w kącie spojrzenia i ściągał gardło ciasną fastrygą duszności, wyobrażał sobie, że gromadził się gęstymi kłębami pod skórą i przesłaniał ścieżkę, którą krew powinna płynąć do serca, bo jego tętno brzmiało łapczywie i frenetycznie, jakby było żywym stworzeniem, usiłującym przecisnąć się pomiędzy żebrami, lecz zamiast tego pochwyconym boleśnie w kostne wnyki i zachowującym się jak każde zwierzę, które wie, że umrze, jeżeli nie wydostanie się z potrzasku; uparcie spychał w dół mostka zbieżne pragnienie ucieczki, lecz ciało nie wierzyło mu w swoje bezpieczeństwo – ramiona dygotały nawet, kiedy zacisnął palce na rękawach przyjaciela, żołądek ściskały bolesne skurcze, a on czuł tylko cichy szczęk zębów i szum wzbierającego pod szczęką pulsu, aż w końcu targnął nim szloch, tak silny, że poczuł jak do gardła podchodzą mu mdłości, a kończyny stają się ciężkie i ołowiane. Chciał ostrzec Bertrama, że nie powinien go dotykać, że miał brudne, posiniaczone serce, które kochało równie brudną, posiniaczoną miłością, że w ten sposób chłopcy nigdy nie przestaną szeptać między sobą obelżywych wyzwisk i skrobać cyrklem przezwisk na szkolnych ławkach, ale nie potrafił, więc kilkukrotnie rozchylał usta i zamykał je z powrotem, przełykał głośno ślinę, a razem z nią wszystko, co chciał mu powiedzieć, jakby wystarczyło milczeć, żeby emocje nie wypłynęły z powrotem na mieliznę – wstydził się snów, w których całował go tak, jak dziewczyny całowały chłopców, a potem oboje kładli się obok siebie w pościeli, tak samo jak wtedy, kiedy nie mogli zasnąć, lecz tym razem uczucia pomiędzy nimi były ciepłe i żywe, mrowiły go w skórę nieśmiałą pieszczotą, kiedy Bertram sięgał dłonią pod materiał koszuli, przesuwał palcami po miękkim brzuchu, który napinał się lekko pod wpływem dotyku, aż skurcz sięgał krawędzi spodni, a sen rozmywał się na powierzchni źrenic i zostawiał na policzkach wilgoć spąsowiałego żalu. Za każdym razem, kiedy się budził, czuł obrzydzenie do skóry, na której wciąż utrzymywała uciążliwa dropiatość, ust zmiękłych fantomowym objęciem warg i podbrzusza obciążonego napięciem, które ukrywał pomiędzy ściśniętymi udami – nie rozumiał, czym było uczucie, które grzęzło mu w sercu kamykiem skrępowanego bólu, ale kiedy podkurczał nogi w kącie emaliowanej wanny, próbując zmyć z siebie to, co musiało prześwitywać w jego spojrzeniu, marzył, aby się go pozbyć i czasem zbyt długo przyglądał się ojcowskiej żyletce, ważąc ją w dłoni lub przykładając do bladego nadgarstka, usiłując przepłoszyć tętno z powrotem w głąb ciała.
Ból rozlał mu się po czaszce, kiedy docisnął twarz do piersi Bertrama – znad lewej brwi znów pociekła krew, zalewając spuchnięte oko, wokół którego powieka powoli przechodziła w siny odcień czerwieni, cała twarz pulsowała przytłaczającym ciepłem, a coś w głębi piersi poruszało się w cichym szczęknięciem za każdym razem, kiedy wypełniał płuca głębszym oddechem, jak gdyby żebro uginało się jak szczebel drabiny, grożąc pęknięciem przy silniejszym nacisku podeszwy; pomyślał o tym, jak zareagowałaby Helene, gdyby go zobaczyła – wyobrażał sobie jej krzyk i dłonie troskliwie sięgające do jego twarzy, nieuważnie dociskające miejsca, w których ból był najbardziej dotkliwy, wyobrażał sobie, jak Jørgen zadaje mu to samo pytanie tak długo, aż jego głos zamienia się w krzyk, a palce zaciśnięte kurczowo na prawym przegubie próbują wyrwać sobie odpowiedź siłą, jakby ugrzęzła gdzieś w jego ciele, układała się odpowiedzią siniaków na skopanym brzuchu, wyobrażał sobie, jak oboje przenoszą go do szpitala gwałtownym haustem zaklęcia, od którego robi mu się niedobrze i wymiotuje na sterylne kafelki w tej samej chwili, w której pielęgniarki chwytają go pod pachami, wyobrażał sobie jarzeniowe światła, ukryte głęboko w zwężonych źrenicach i ucisk lateksowych rękawiczek, badających rozległość kolejnego złamania. Nie mógł wrócić do domu – chciał jedynie położyć się w miejscu, które jest ciche i spokojne, zmyć z siebie krew zebraną w rdzawe skrzepy i zamknąć oczy, a potem choć przez chwilę wyobrazić sobie, że mógł już nigdy ich nie otwierać.
– W-wystarczy jeden wieczór – wymamrotał, choć nagle sytuacja wydała mu się dużo cięższa, ciało wydało się dużo cięższe, myśli zaległy na dnie jak warstwa gęstego mułu, lecz tym razem nie miał siły wyrywać się do powierzchni, że kiedy unosił głowę, prawie nie widział nad sobą rozświetlonej tafli, jedynie ciemną toń otaczającego go życia – pomyślał, że mógł zostawić Bertramowi wiadomość, list zamknięty w białej kopercie, ostatnią prośbę, aby mu wybaczył, jakby mógł pożegnać się z nim w ten sposób, odciążając ciało ze słów, których nigdy nie wypowiedział na głos. Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien przeprosić go za to, że zapamięta go w ten sposób, ale w rzeczywistości nie wierzył, że ktokolwiek mógłby przetrzymywać go w myślach dość długo, aby wspomnienie stało się ciemne i zbutwiałe, w tej samej chwili przyjaciel przesunął jednak dłonią po jego plecach, a on poczuł zimny dreszcz, skapujący z rynienki kręgosłupa i za barki ponownie targnął płacz, tym razem głębszy, bardziej przejmujący, jakby przestraszył się tego, o czym właśnie pomyślał, świadomości od jak dawna pomysł ten kołysał się na jego sumieniu. – Sprawiam im dużo problemów – odparł w końcu, osuwając się lekko w jego ramionach; nie miał siły dłużej go obejmować – kiedy odchylił głowę, zauważył, że koszula przyjaciela była wymięta i zaczerwieniona, wilgotna w miejscu, gdzie jego łzy przesiąkły przez cienki materiał. – Ch-chciałbym być dla nich lepszy, b-być może... być może gdy-b... gdybym z-zachowywał się inaczej, gdybym był odważniejszy... być może nie żałowaliby, że mnie przyjęli. W-wiem, że żałują. – głos wciąż drżał mu wyraźnie, choć pierś opadła zmęczonym westchnieniem, a łzy pociekły po policzkach w ciszy, nieprzerywane haustami gwałtownego szlochu. Odchylił głowę, przyglądając się kafelkowej podłodze, na której rozmazała się jego krew, zaczerwienionym strumieniom, rdzewiejącym w łazienkowych fugach, kałuży spienionej śliny, której mdły posmak wciąż podchodził mu do gardła, lecz w żołądku nie było już niczego, co mógłby z siebie wyrzucić – na sam widok zrobiło mu się słabo i poczuł jak dłonie, które dotąd zaciskał kurczowo na brzegach kamizelki, zaczynają mu drętwieć i osuwać się po bokach przyjaciela, aż poczuł na opuszkach palców chłodną wilgoć podłogi i odruchowo pochylił głowę, choć ciałem nie wstrząsnęły torsje. – Czasem – szepnął w końcu, przypominając sobie, jak Jørgen złapał go za przegub i szarpnął tak mocno, że wokół nadgarstka pojawił się sinawy odcisk, a potem krzyknął dość głośno, by echo jego barytonu ugrzęzło mu pod skronią, nie pozwalając zasnąć – nigdy nie dowiedział się, co zrobił, żeby go rozzłościć. – Zazwyczaj krzyczą na siebie... p-przeze mnie.
Ból rozlał mu się po czaszce, kiedy docisnął twarz do piersi Bertrama – znad lewej brwi znów pociekła krew, zalewając spuchnięte oko, wokół którego powieka powoli przechodziła w siny odcień czerwieni, cała twarz pulsowała przytłaczającym ciepłem, a coś w głębi piersi poruszało się w cichym szczęknięciem za każdym razem, kiedy wypełniał płuca głębszym oddechem, jak gdyby żebro uginało się jak szczebel drabiny, grożąc pęknięciem przy silniejszym nacisku podeszwy; pomyślał o tym, jak zareagowałaby Helene, gdyby go zobaczyła – wyobrażał sobie jej krzyk i dłonie troskliwie sięgające do jego twarzy, nieuważnie dociskające miejsca, w których ból był najbardziej dotkliwy, wyobrażał sobie, jak Jørgen zadaje mu to samo pytanie tak długo, aż jego głos zamienia się w krzyk, a palce zaciśnięte kurczowo na prawym przegubie próbują wyrwać sobie odpowiedź siłą, jakby ugrzęzła gdzieś w jego ciele, układała się odpowiedzią siniaków na skopanym brzuchu, wyobrażał sobie, jak oboje przenoszą go do szpitala gwałtownym haustem zaklęcia, od którego robi mu się niedobrze i wymiotuje na sterylne kafelki w tej samej chwili, w której pielęgniarki chwytają go pod pachami, wyobrażał sobie jarzeniowe światła, ukryte głęboko w zwężonych źrenicach i ucisk lateksowych rękawiczek, badających rozległość kolejnego złamania. Nie mógł wrócić do domu – chciał jedynie położyć się w miejscu, które jest ciche i spokojne, zmyć z siebie krew zebraną w rdzawe skrzepy i zamknąć oczy, a potem choć przez chwilę wyobrazić sobie, że mógł już nigdy ich nie otwierać.
– W-wystarczy jeden wieczór – wymamrotał, choć nagle sytuacja wydała mu się dużo cięższa, ciało wydało się dużo cięższe, myśli zaległy na dnie jak warstwa gęstego mułu, lecz tym razem nie miał siły wyrywać się do powierzchni, że kiedy unosił głowę, prawie nie widział nad sobą rozświetlonej tafli, jedynie ciemną toń otaczającego go życia – pomyślał, że mógł zostawić Bertramowi wiadomość, list zamknięty w białej kopercie, ostatnią prośbę, aby mu wybaczył, jakby mógł pożegnać się z nim w ten sposób, odciążając ciało ze słów, których nigdy nie wypowiedział na głos. Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien przeprosić go za to, że zapamięta go w ten sposób, ale w rzeczywistości nie wierzył, że ktokolwiek mógłby przetrzymywać go w myślach dość długo, aby wspomnienie stało się ciemne i zbutwiałe, w tej samej chwili przyjaciel przesunął jednak dłonią po jego plecach, a on poczuł zimny dreszcz, skapujący z rynienki kręgosłupa i za barki ponownie targnął płacz, tym razem głębszy, bardziej przejmujący, jakby przestraszył się tego, o czym właśnie pomyślał, świadomości od jak dawna pomysł ten kołysał się na jego sumieniu. – Sprawiam im dużo problemów – odparł w końcu, osuwając się lekko w jego ramionach; nie miał siły dłużej go obejmować – kiedy odchylił głowę, zauważył, że koszula przyjaciela była wymięta i zaczerwieniona, wilgotna w miejscu, gdzie jego łzy przesiąkły przez cienki materiał. – Ch-chciałbym być dla nich lepszy, b-być może... być może gdy-b... gdybym z-zachowywał się inaczej, gdybym był odważniejszy... być może nie żałowaliby, że mnie przyjęli. W-wiem, że żałują. – głos wciąż drżał mu wyraźnie, choć pierś opadła zmęczonym westchnieniem, a łzy pociekły po policzkach w ciszy, nieprzerywane haustami gwałtownego szlochu. Odchylił głowę, przyglądając się kafelkowej podłodze, na której rozmazała się jego krew, zaczerwienionym strumieniom, rdzewiejącym w łazienkowych fugach, kałuży spienionej śliny, której mdły posmak wciąż podchodził mu do gardła, lecz w żołądku nie było już niczego, co mógłby z siebie wyrzucić – na sam widok zrobiło mu się słabo i poczuł jak dłonie, które dotąd zaciskał kurczowo na brzegach kamizelki, zaczynają mu drętwieć i osuwać się po bokach przyjaciela, aż poczuł na opuszkach palców chłodną wilgoć podłogi i odruchowo pochylił głowę, choć ciałem nie wstrząsnęły torsje. – Czasem – szepnął w końcu, przypominając sobie, jak Jørgen złapał go za przegub i szarpnął tak mocno, że wokół nadgarstka pojawił się sinawy odcisk, a potem krzyknął dość głośno, by echo jego barytonu ugrzęzło mu pod skronią, nie pozwalając zasnąć – nigdy nie dowiedział się, co zrobił, żeby go rozzłościć. – Zazwyczaj krzyczą na siebie... p-przeze mnie.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended