Pokój Blanki
3 posters
Mistrz Gry
Pokój Blanki Nie 23 Kwi - 17:44
Pokój Blanki
Przytulna sypialnia Blanki w dużym stopniu przypomina raczej pokój dziecięcy aniżeli zakątek zajmowany przez dorosłą kobietę. W oczy rzuca się całkiem imponująca kolekcja pluszaków usadzonych na półkach dużego regału i kolorowe rolki rzucone pod ścianę. Szerokie, dwuosobowe łóżko oferuje stos poduszek, zniewalająco miękki materac i kolorową pościel, a w skrzyni ustawionej tuż obok kryją się przeróżne skarby - od profesjonalnego aparatu fotograficznego po zeszyty pełne jakichś wycinków z gazet i szkicowników mniej lub bardziej zapełnionych przeróżnymi rysunkami. No i książki - są wszędzie. Opasłe tomiszcza i cieniutkie zeszyty mieszczą się w dwóch głównych kategoriach - astronomicznej literatury branżowej i powieści fantasy. Całości dopełnia niezbyt duża kolekcja płyt z muzyką upchnięta na jednej z półek i garść ozdobnych figurek i niezbyt dużych roślin zakupionych naprędce w lokalnych sklepach zaraz po przyjeździe do Midgardu.
Blanca Vargas
Re: Pokój Blanki Pią 8 Mar - 21:16
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
24 V 2001 r.
Nie pamiętała, kiedy ostatnio naprawdę się wyspała, kiedy ostatnio zjadła coś faktycznie pożywnego i kiedy zrobiła coś naprawdę dla siebie, dlatego, że chciała, a nie dlatego, że było to potrzebne do projektu – lub dlatego, że było to desperacką ucieczką od projektu. Od kilku ostatnich dni – tygodni? – ciągle się spieszyła, walczyła ciągle z kolejnymi problemami i stopniowo, z każdym dniem coraz bardziej, traciła zmysły. Nie pomagało to, że jeszcze nie tak dawno temu pierścień otrzymany od Esa jarzył się krwawą czerwienią; ani to, że od kilku dni nie potrafiła wyrzucić z głowy Nika, jego jasnych oczu i dotyku, który był zupełnie innym niż w styczniu; ani to, że Yamileth od tak, z dnia na dzień zwolniła Barrosa, czego naturalnym skutkiem była wymuszona wyprowadzka Esa.
Wyprowadzka, na którą Blanca za cholerę nie była gotowa – i nie sądziła, by mogła być nawet wtedy, gdyby wiedziała o wszystkim z wyprzedzeniem większym niż kilkudniowe.
Teraz, późną nocą – czy też wczesnym rankiem wedle standardowej miary – wciąż siedziała z nosem w papierach i wciąż zupełnie nic z tego nie wynikało. Kolejne wyliczenia jej się nie zgadzały, kolejne karty papieru lądowały pokreślone, zgniecione w niedbałe kulki na podłodze, a Blanca czuła, jak na policzki wypełzają jej gorące wypieki złości. Była wyczerpana, ciemne cienie niemal nie znikały jej ostatnio spod oczu, podobnie jak zacięty wyraz z twarzy.
Vargas była jedną wielką chmurą burzową a to z kolei wpędzało ją w błędne koło nieustającej złości i przemęczenia.
Szlag by to trafił.
Z poirytowanym sapnięciem wyrwała z bloku kolejną kartkę, zmięła ją w pięści i dorzuciła na rosnący stos na dywanie. Z trzaskiem zamknęła książkę, przetarła twarz dłońmi i wstała gwałtownie od biurka. To jeszcze nie koniec, nie było tak dobrze, ale, bogowie, musiała zrobić sobie chwilę przerwy, bo gotowa była tu do reszty oszaleć.
Wyciągnęła z szuflady paczkę wiśniowych papierosów. Nie wiedziała, czy rzeczywiście pachnią wiśniami – i czekoladą, jak zarzekał się sprzedawca – bo odkąd kupiła je pod wpływem chwilowego impulsu zaraz po wyjściu od Nika, nie zapaliła ich jeszcze ani razu. Teraz jednak sięgnęła po paczkę odruchowo i gdy zaciągnęła się po raz pierwszy, wydmuchując potem kłąb dymu, musiała przyznać, że faktycznie jej nie okłamano. Papieros pachniał słodko, zupełnie nie jak używka, którą w istocie był.
Z niesmakiem spoglądając po rozłożonych na biurku i krześle obok książkach i papierach, zdecydowała się wreszcie przesunąć trochę rośliny na parapecie i wcisnąć tyłek obok nich. Uchyliła okno i potarła oczy, zaczerwienione tyleż samo z niewyspania co z podrażnienia porannym słońcem.
Bogowie, była tak cholernie zmęczona.
Ziewnęła szeroko i wychyliła się jeszcze w kierunku biurka, by zabrać stojący na nim kubek. W naczyniu wciąż były resztki zimnej herbaty, jaką godzinę – dwie? trzy? – temu przyniósł jej Es, ale i tak Blanca poradziła sobie z nią lepiej, niż z kolacją, którą przygotował jej Barros. Kanapki leżały nieruszone na talerzyku tak, jak je tam ułożył, a jedyne, co Vargas w siebie wmusiła, to czekoladowy batonik, papierek po którym walał się teraz między długopisami i ołówkami na biurku.
Zaciągnęła się powoli i równie powoli wypuściła dym z płuc. Zamknęła oczy i wsparła głowę o ścianę obok okna, jakby nie znajdując w sobie siły, by trzymać się prosto. Na ślepo pomacała się po kieszeniach spodni i wyjęła z jednej z nich woreczek z ziołami od Guildensterna. Wrzuciła jedną tabletkę pod język, po chwili wahania dodając jeszcze drugą.
Esteban Barros
Re: Pokój Blanki Sob 9 Mar - 13:13
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Od dwóch dni miotał się po mieszkaniu jak w klatce, chociaż uważał, że i tak dobrze się krył ze swoimi emocjami w sytuacji, w której z dnia na dzień dowiedział się, że z powodu oszczędności jednocześnie tracił pracę i dach nad głową. Właściwie powinien się tego spodziewać. Słyszał o możliwości ucięcia dofinansowania, jeśli badacze nie przedstawią żadnych solidnych postępów, ale po cichu uważał, że pierwszy pod nóż pójdzie Isac – jego pracę w większości dałoby się zastąpić eliksirem ułatwiającym mówienie w obcym języku. Naiwnie nie wziął pod uwagę, że niechęć Yamileth mogła objawić się inaczej niż w bezpośrednim ataku lub docinkach.
Popełniała błąd i powiedział jej o tym przypominając kromlech i parę innych sytuacji, w której potrzebowali kogoś, kto chroniłby im tyłki, ale była nieugięta – tak samo jak kiedyś zaproponowała mu tę pracę, tak teraz wycofywała ofertę i nie mógł nic z tym zrobić. Miał związane ręce.
Gdyby nie uspokajająca obecność kajmana tuż pod skórą pewnie wybuchnąłby komuś w twarz już pierwszego dnia. Kiedy ochłonął i zaczął się nad tym zastanawiać, doszedł do wniosku, że znalezienie nowej pracy nie powinno być strasznym problemem – w najgorszym przypadku zatrudniłby się w porcie przy rozładunku – a bardziej dopasowanie jej godzin do iskrzycowego trybu życia Blanki. Teraz, kiedy stanowiła tak istotny element jego codzienności, nie wyobrażał sobie, by miał w pełni wrócić do standardowych godzin dnia i nocy, co prowadziło bezpośrednio do drugiego problemu – gdzie będzie mieszkał? Na hotel nie byłoby go stać w dłuższym rozrachunku, może jakaś kawalerka? Byleby miała łóżko i było ciepło, więcej nie potrzebował. Poważnie rozważał pisanie do Vai, która zapewne bez mrugnięcia okiem użyczyłaby mu swojej kanapy, ale na jak długo? Ile czasu minęłoby, zanim zaczęliby się ze sobą żreć i wchodzić w paradę?
Miał niecały tydzień, by poradzić sobie przynajmniej z problemem mieszkania, ale póki co próbował udawać, że wszystko było w porządku i wspierać badaczy tak jak zawsze. To nie była przecież ich wina, że szefowa postanowiła zamienić się na rozum z kozą.
Blanca wydawała się gorzej radzić sobie z emocjami w całej tej napiętej sytuacji, dokładając Barrosowi dodatkowe zmartwienie, gdy do żonglowania dołączyły jeszcze wahające się nastroje kobiety. Sądził, że mimo wszystko szło mu całkiem nieźle, nawet jeśli bardzo polegał na spokoju i klarowności umysłu po jakie mógł sięgnąć w postaci kajmana. Przypadkiem dowiedział się też, że jeśli podwinął nieco ogon, miał wystarczająco miejsca, by wylegiwać się przed kominkiem – było prawie tak miło jak pod brazylijskim słońcem.
Czekając, aż Blanca skończy pracę po godzinach, zaglądał do niej od czasu do czasu - przyniósł herbatę i kanapki, rozmasował spięty kark, przycisnął pocałunek do czubka głowy. Wyszedł też na szybkie zakupy, gdy zrobiła się odpowiednio późna – lub wczesna, zależnie od punktu widzenia – pora, odhaczając z listy ten konkretny obowiązek. Kiedy zegar w salonie wybił dziewiątą, bardzo późną jak na Vargas godzinę, poszedł na piętro, gotów oderwać ją od pracy, przy której się zasiedziała i zachęcić do pójścia do łóżka – propozycja znoszenia jej na rękach zwykle działała.
Nie pukał, cicho otwierając drzwi do pokoju, który od jakiegoś czasu był już bardziej biurem Blanki, a mniej sypialnią, bez wahania wchodząc do środka. Spodziewał się zobaczyć kobietę przy biurku, wciąż pochyloną nad stertą papierów, ale ucieszył się w duchu, widząc że odpoczywała przy oknie. Brew drgnęła mu odrobinę z zaskoczeniem, gdy zauważył, że rzeczą którą Vargas unosiła do ust, był papieros.
- Hej – rzucił miękko, podchodząc bliżej i muskając dłonią jej udo. - Przyjdziesz do łóżka? – spytał, wspierając się ramieniem o ścianę obok okna i przyglądając się, jak Blanca wyuczonymi, pewnymi ruchami zaciąga się słodko pachnącym dymem, wypuszczając go zaraz przez usta. Skrzywił się tylko odrobinę, gdy na ślepo wydmuchała mu go niemal prosto w nos.
- Mogłaś wziąć sobie paczkę z moich zapasów – rzucił, nie przestając lekko gładzić jej nogi przez materiał spodni.
Popełniała błąd i powiedział jej o tym przypominając kromlech i parę innych sytuacji, w której potrzebowali kogoś, kto chroniłby im tyłki, ale była nieugięta – tak samo jak kiedyś zaproponowała mu tę pracę, tak teraz wycofywała ofertę i nie mógł nic z tym zrobić. Miał związane ręce.
Gdyby nie uspokajająca obecność kajmana tuż pod skórą pewnie wybuchnąłby komuś w twarz już pierwszego dnia. Kiedy ochłonął i zaczął się nad tym zastanawiać, doszedł do wniosku, że znalezienie nowej pracy nie powinno być strasznym problemem – w najgorszym przypadku zatrudniłby się w porcie przy rozładunku – a bardziej dopasowanie jej godzin do iskrzycowego trybu życia Blanki. Teraz, kiedy stanowiła tak istotny element jego codzienności, nie wyobrażał sobie, by miał w pełni wrócić do standardowych godzin dnia i nocy, co prowadziło bezpośrednio do drugiego problemu – gdzie będzie mieszkał? Na hotel nie byłoby go stać w dłuższym rozrachunku, może jakaś kawalerka? Byleby miała łóżko i było ciepło, więcej nie potrzebował. Poważnie rozważał pisanie do Vai, która zapewne bez mrugnięcia okiem użyczyłaby mu swojej kanapy, ale na jak długo? Ile czasu minęłoby, zanim zaczęliby się ze sobą żreć i wchodzić w paradę?
Miał niecały tydzień, by poradzić sobie przynajmniej z problemem mieszkania, ale póki co próbował udawać, że wszystko było w porządku i wspierać badaczy tak jak zawsze. To nie była przecież ich wina, że szefowa postanowiła zamienić się na rozum z kozą.
Blanca wydawała się gorzej radzić sobie z emocjami w całej tej napiętej sytuacji, dokładając Barrosowi dodatkowe zmartwienie, gdy do żonglowania dołączyły jeszcze wahające się nastroje kobiety. Sądził, że mimo wszystko szło mu całkiem nieźle, nawet jeśli bardzo polegał na spokoju i klarowności umysłu po jakie mógł sięgnąć w postaci kajmana. Przypadkiem dowiedział się też, że jeśli podwinął nieco ogon, miał wystarczająco miejsca, by wylegiwać się przed kominkiem – było prawie tak miło jak pod brazylijskim słońcem.
Czekając, aż Blanca skończy pracę po godzinach, zaglądał do niej od czasu do czasu - przyniósł herbatę i kanapki, rozmasował spięty kark, przycisnął pocałunek do czubka głowy. Wyszedł też na szybkie zakupy, gdy zrobiła się odpowiednio późna – lub wczesna, zależnie od punktu widzenia – pora, odhaczając z listy ten konkretny obowiązek. Kiedy zegar w salonie wybił dziewiątą, bardzo późną jak na Vargas godzinę, poszedł na piętro, gotów oderwać ją od pracy, przy której się zasiedziała i zachęcić do pójścia do łóżka – propozycja znoszenia jej na rękach zwykle działała.
Nie pukał, cicho otwierając drzwi do pokoju, który od jakiegoś czasu był już bardziej biurem Blanki, a mniej sypialnią, bez wahania wchodząc do środka. Spodziewał się zobaczyć kobietę przy biurku, wciąż pochyloną nad stertą papierów, ale ucieszył się w duchu, widząc że odpoczywała przy oknie. Brew drgnęła mu odrobinę z zaskoczeniem, gdy zauważył, że rzeczą którą Vargas unosiła do ust, był papieros.
- Hej – rzucił miękko, podchodząc bliżej i muskając dłonią jej udo. - Przyjdziesz do łóżka? – spytał, wspierając się ramieniem o ścianę obok okna i przyglądając się, jak Blanca wyuczonymi, pewnymi ruchami zaciąga się słodko pachnącym dymem, wypuszczając go zaraz przez usta. Skrzywił się tylko odrobinę, gdy na ślepo wydmuchała mu go niemal prosto w nos.
- Mogłaś wziąć sobie paczkę z moich zapasów – rzucił, nie przestając lekko gładzić jej nogi przez materiał spodni.
Blanca Vargas
Re: Pokój Blanki Sob 9 Mar - 15:08
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Jeszcze słysząc kroki na schodach wiedziała, że to Es – nie dlatego, że tak doskonale go rozpoznawała (choć to też), co raczej dlatego, że tylko on się przejmował. Cała reszta tonęła w pracy niemal tak samo, jak Blanca – a Yamileth może jeszcze bardziej – co z kolei sprawiało, że coraz mniej ze sobą rozmawiali, a coraz częściej tkwili po prostu we własnych papierach, wykopując się z nich tylko wtedy, gdy było to naprawdę niezbędne. W kontekście rzeczy, których dawno już nie robiła, Vargas nagle zorientowała się, że nie pamięta, kiedy ostatnio rozmawiała z kimś zespołu. Nie przerzucała się zdawkowymi komentarzami przy śniadaniu czy kolacji, zbyt zbęczona, by toczyć beztroskie dyskusje; nie wymieniała uwagi dotyczące projektu czy konsultowała własne wyniki; po prostu rozmawiała, tak, jak potrafili rozmawiać ze sobą jeszcze parę miesięcy temu.
Bogowie, nie wiedziała, co się z nią – z nimi – działo, za to była absolutnie pewna, że jej się to nie podoba.
Nie przyszło jej do głowy jednak nic, co mogłaby z tym zrobić. To znaczy, jasne, było jedno proste rozwiązanie – dać sobie z tym wszystkim spokój. Z projektem, który wyraźnie nigdzie ich nie prowadził. Z tą całą gonitwą za grantem, który, być może – gdyby spojrzeć na to rozsądnie – faktycznie już im się nie należał. Co by się stało, gdyby tak po prostu poddali się, przyznali do porażki, zrobili te kilka, kilkanaście kroków wstecz i zaczęli od nowa – z nowymi badaniami, nowym planem, ze świeżymi głowami i znów z zapałem, którego teraz chyba zaczynało im brakować?
Logicznie wiedziała, że nic. Że to by było całkiem dobre rozwiązanie, taki restart. Serce jednak mówiło Blance zupełnie co innego.
Razem z projektem straciłaby wszystko.
Gdy drzwi uchyliły się – po raz kolejny tego dnia; w którymś momencie Vargas przestała liczyć, jak często Es do niej zaglądał – spojrzała na meżczyznę bez słowa. Widziała jego zdziwienie – no tak, dotąd nie widział jej z papierosem – patrzyła też, jak podchodził. Nie cofnęła się, gdy musnął jej udo, ale też nie zdobyła się na to, by odpowiedzieć podobnie miękką pieszczotą.
Tak bardzo nie miała siły. Tak bardzo chciała odpowiedzieć na pytanie Esa twierdząco.
- Nie – rzuciła krótko zamiast tego. – Wiesz, że nie. Mówiłam ci to już godzinę temu. Albo dwie. Nie pamiętam. W każdym razie, niewiele się od tego czasu zmieniło.
Nie chciała być opryskliwa, naprawdę nie. A jednak była, w jej głosie brzmiały ostre tony, których nie słyszała u siebie już od bardzo dawna.
Zaciągnęła się znowu i odetchnęła powoli.
- Twoje śmierdzą – odparowała bez zastanowienia i ledwie przebrzmiała ostatnia zgłoska, skrzywiła się gorzko.
Mimowolnie spięła się pod dotykiem Barrosa, jakby kontrast między jego czułością a jej zachowaniem kłuł ją niczym różane kolce. Może zresztą dokładnie tak było.
Przetarła twarz dłonią i strzepała papierosowy popiół do kubka z zimną herbatą. Jeśli w słowach Esa kryło się niewypowiedziane pytanie o to, od kiedy paliła – a mogło się kryć, Barros miał pełne prawo być ciekawym – Blanca albo go nie wychwyciła, albo po prostu udawała, że nie go nie widzi. To drugie było bardziej prawdopodobne – nie chciała przecież o tym rozmawiać. Nik mnie nauczył byłoby całkiem dobrą odpowiedzią – na początku. Bo potem pojawiłyby się kolejne pytania, jakieś podejrzenia, z którymi Vargas nie chciała się mierzyć. Zresztą, nawet jeśli by chciała – nie potrafiłaby. Sama ze sobą nie potrafiła być szczera, jeśli chodziło o Holta, więc jak miałaby być szczerą z Esem?
- Jestem dużą dziewczynką, Barros – rzuciła nagle, krótko, głosem niemal zupełnie wypranym z emocji. – Radzę sobie. Nie musisz mnie tak pilnować.
Przestań, do cholery, traktować mnie jak małe dziecko. Radziłam sobie sama wcześniej, dlaczego uważasz, że nie poradzę sobie teraz?
Bogowie, nie wiedziała, co się z nią – z nimi – działo, za to była absolutnie pewna, że jej się to nie podoba.
Nie przyszło jej do głowy jednak nic, co mogłaby z tym zrobić. To znaczy, jasne, było jedno proste rozwiązanie – dać sobie z tym wszystkim spokój. Z projektem, który wyraźnie nigdzie ich nie prowadził. Z tą całą gonitwą za grantem, który, być może – gdyby spojrzeć na to rozsądnie – faktycznie już im się nie należał. Co by się stało, gdyby tak po prostu poddali się, przyznali do porażki, zrobili te kilka, kilkanaście kroków wstecz i zaczęli od nowa – z nowymi badaniami, nowym planem, ze świeżymi głowami i znów z zapałem, którego teraz chyba zaczynało im brakować?
Logicznie wiedziała, że nic. Że to by było całkiem dobre rozwiązanie, taki restart. Serce jednak mówiło Blance zupełnie co innego.
Razem z projektem straciłaby wszystko.
Gdy drzwi uchyliły się – po raz kolejny tego dnia; w którymś momencie Vargas przestała liczyć, jak często Es do niej zaglądał – spojrzała na meżczyznę bez słowa. Widziała jego zdziwienie – no tak, dotąd nie widział jej z papierosem – patrzyła też, jak podchodził. Nie cofnęła się, gdy musnął jej udo, ale też nie zdobyła się na to, by odpowiedzieć podobnie miękką pieszczotą.
Tak bardzo nie miała siły. Tak bardzo chciała odpowiedzieć na pytanie Esa twierdząco.
- Nie – rzuciła krótko zamiast tego. – Wiesz, że nie. Mówiłam ci to już godzinę temu. Albo dwie. Nie pamiętam. W każdym razie, niewiele się od tego czasu zmieniło.
Nie chciała być opryskliwa, naprawdę nie. A jednak była, w jej głosie brzmiały ostre tony, których nie słyszała u siebie już od bardzo dawna.
Zaciągnęła się znowu i odetchnęła powoli.
- Twoje śmierdzą – odparowała bez zastanowienia i ledwie przebrzmiała ostatnia zgłoska, skrzywiła się gorzko.
Mimowolnie spięła się pod dotykiem Barrosa, jakby kontrast między jego czułością a jej zachowaniem kłuł ją niczym różane kolce. Może zresztą dokładnie tak było.
Przetarła twarz dłonią i strzepała papierosowy popiół do kubka z zimną herbatą. Jeśli w słowach Esa kryło się niewypowiedziane pytanie o to, od kiedy paliła – a mogło się kryć, Barros miał pełne prawo być ciekawym – Blanca albo go nie wychwyciła, albo po prostu udawała, że nie go nie widzi. To drugie było bardziej prawdopodobne – nie chciała przecież o tym rozmawiać. Nik mnie nauczył byłoby całkiem dobrą odpowiedzią – na początku. Bo potem pojawiłyby się kolejne pytania, jakieś podejrzenia, z którymi Vargas nie chciała się mierzyć. Zresztą, nawet jeśli by chciała – nie potrafiłaby. Sama ze sobą nie potrafiła być szczera, jeśli chodziło o Holta, więc jak miałaby być szczerą z Esem?
- Jestem dużą dziewczynką, Barros – rzuciła nagle, krótko, głosem niemal zupełnie wypranym z emocji. – Radzę sobie. Nie musisz mnie tak pilnować.
Przestań, do cholery, traktować mnie jak małe dziecko. Radziłam sobie sama wcześniej, dlaczego uważasz, że nie poradzę sobie teraz?
Esteban Barros
Re: Pokój Blanki Sob 9 Mar - 16:50
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Kiedy zdał sobie sprawę, co dokładnie oznaczały słowa Yamileth o zwolnieniu, jego pierwszą myślą nie był fakt, że miał teraz przesrane, bo musiał jednocześnie znaleźć nową pracę i mieszkanie. Nie. Pierwsze o czym pomyślał, to że będzie musiał uspokajać Blankę, która jak nic wybuchnie kuzynce w twarz. Wiele się nie pomylił – może i Vargas nie rzucała talerzami, ale był przekonany, że jej wrzaski słyszano w całej kamienicy, zanim zaciągnął ją do innego pokoju. Uspokoiła się później, ale tylko na pierwszy rzut oka. Tuż pod skórą coś ją nosiło, jak prąd, czuł to w zupełnie irracjonalny sposób metalicznym posmakiem w tyle języka i uważniej przyglądał się najdrobniejszym drgnieniom jej ciała, przysłuchiwał zmianom głosu. Kiedy była obok, stawał się świadomy każdego oddechu, bezwiednie dostosowując się do niej i ignorując własne napięcie.
Miał nadzieję, że może tym razem zastanie Blankę bardziej zmęczoną niż podminowaną, ale już widząc ją usadzoną z papierosem na parapecie poczuł, jak nadzieja odpływa gdzieś w niebyt. Trudno. Poradzi sobie i z tym. Nie pierwszy raz.
Nie wziął do siebie faktu, że nawet nie próbowała rozważać odejścia od pracy na rzecz odpoczynku, bo sądził, że z kilkoma dobrze dobranymi argumentami będzie w stanie ją do tego przekonać. Opryskliwość też była w jakiś sposób zrozumiała, choć niezawodnie wywoływała dyskomfort i odruchowe prostowanie kręgosłupa. Przełknął westchnienie, które cisnęło mu się na usta, nie przestając gładzić uda Blanki – zdążył się nauczyć, że czasem reagowała na dotyk o wiele mocniej niż na same słowa, a on przecież lubił jej dotykać. Oboje w tej sytuacji wygrywali. Teoretycznie. Twardy, napięty mięsień, który miał pod dłonią wcale nie chciał się rozluźnić i jeśli to w ogóle było możliwe, wydawał się jeszcze bardziej napięty.
- Jak ci przeszkadzają, mogę palić inne. To tylko przyzwyczajenie – rzucił spokojnie, wodząc wzrokiem za dłonią, którą strzepała popiół do kubka z resztką herbaty. Gdyby nie wiedział, że wcześniej nie paliła, widząc ją teraz uznałby, że robiła to od dawna – w jej ruchach była ta sama pewność wieloletniego palacza, którą obserwował u siebie. A może po prostu pomylił z nią napięcie? Choć nie siedziała już przy biurku, a gdzieś obok, odpoczywając, Blanca wciąż emanowała niespokojną energią. Czymś co tylko pęczniało, grożąc wybuchem.
Es zmarszczył lekko brwi, gdy odezwała się w krótkich, żołnierskich niemal słowach, wyraźnie go odpychając.
- Wiem, że sobie radzisz, nigdy w to nie wątpiłem – zaczął powoli, przestając gładzić jej udo, ale zostawiając na nim dłoń. - Ale nie musisz robić wszystkiego sama. Też czasem możesz odpocząć. Praca nie ucieknie.
Miał nadzieję, że może tym razem zastanie Blankę bardziej zmęczoną niż podminowaną, ale już widząc ją usadzoną z papierosem na parapecie poczuł, jak nadzieja odpływa gdzieś w niebyt. Trudno. Poradzi sobie i z tym. Nie pierwszy raz.
Nie wziął do siebie faktu, że nawet nie próbowała rozważać odejścia od pracy na rzecz odpoczynku, bo sądził, że z kilkoma dobrze dobranymi argumentami będzie w stanie ją do tego przekonać. Opryskliwość też była w jakiś sposób zrozumiała, choć niezawodnie wywoływała dyskomfort i odruchowe prostowanie kręgosłupa. Przełknął westchnienie, które cisnęło mu się na usta, nie przestając gładzić uda Blanki – zdążył się nauczyć, że czasem reagowała na dotyk o wiele mocniej niż na same słowa, a on przecież lubił jej dotykać. Oboje w tej sytuacji wygrywali. Teoretycznie. Twardy, napięty mięsień, który miał pod dłonią wcale nie chciał się rozluźnić i jeśli to w ogóle było możliwe, wydawał się jeszcze bardziej napięty.
- Jak ci przeszkadzają, mogę palić inne. To tylko przyzwyczajenie – rzucił spokojnie, wodząc wzrokiem za dłonią, którą strzepała popiół do kubka z resztką herbaty. Gdyby nie wiedział, że wcześniej nie paliła, widząc ją teraz uznałby, że robiła to od dawna – w jej ruchach była ta sama pewność wieloletniego palacza, którą obserwował u siebie. A może po prostu pomylił z nią napięcie? Choć nie siedziała już przy biurku, a gdzieś obok, odpoczywając, Blanca wciąż emanowała niespokojną energią. Czymś co tylko pęczniało, grożąc wybuchem.
Es zmarszczył lekko brwi, gdy odezwała się w krótkich, żołnierskich niemal słowach, wyraźnie go odpychając.
- Wiem, że sobie radzisz, nigdy w to nie wątpiłem – zaczął powoli, przestając gładzić jej udo, ale zostawiając na nim dłoń. - Ale nie musisz robić wszystkiego sama. Też czasem możesz odpocząć. Praca nie ucieknie.
Blanca Vargas
Re: Pokój Blanki Sob 9 Mar - 20:46
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Ugodowość Esa ją drażniła. Jego spokój, rozsądek, jego czułość. W swojej irracjonalnej logice nie rozumiała, czemu był tak cholernie spokojny, skoro wszystko chwiało się w posadach. Jak mógł być tak spokojny, gdy Yami wyrzuciła go na zbity pysk, nie uważając nawet za stosowne by wcześniej go uprzedzić? Jak mógł być tak rozsądny, gdy wszystko, co dotąd próbowali sobie tutaj stworzyć, właśnie z dnia na dzień stawało pod znakiem zapytania? Jak mógł tak po prostu na wszystko się zgadzać, jednocześnie hodując pod skórą cholerne zwierzę – i jak mógł być tak czuły, gdy Blanca zupełnie nie tego teraz potrzebowała?
Może, gdyby zastanowiła się przez chwilę, zrozumiałaby, że to zupełnie nie tak. Że cały ten spokój Barrosa był tylko fasadą, za którą kryły się żal, lęk, złość nie mniejsze niż w jej własnym sercu. Vargas jednak nie zastanawiała się. Nie myślała.
Na propozycję, że zmieni papierosy, zaśmiała się tylko krótko i pokręciła głową, niespecjalnie świadoma, że to robi. Unikała patrzenia na Esa, a gdy na moment zawiesiła wzrok na jego dłoni na swoim udzie, jedna z drzazg, jakimi Blanca sama naszpikowała swoje serce poruszyła się, drąc wrażliwe ciało boleśnie.
Uśmiechnęła się krzywo na zapewnienia, że nigdy w nią nie wątpił – bo to przecież nie była prawda. Ani trochę. Przecież jeszcze nie tak dawno Es wątpił w nią niemal na każdym kroku – w to, że będzie umiała o siebie zadbać; że przez własną naiwność nie da sobie zrobić krzywdy; że pod jej wyuzdaniem i beztroską krył się rozsądek, i że wiedziała, jak tego rozsądku używać. Wątpił w nią teraz i, na wszystkich bogów, oczywiście, że wątpił w nią teraz. Z jakiego innego powodu miałby przychodzić do niej tak regularnie, sprawdzać, jak sobie radzi?
Ponownie, gdyby się zastanowiła, wiedziałaby, że to zupełnie nie tak. Ale nie myślała – i niewiele widziała, zaślepiona coraz trudniejszą do okiełznania złością.
Potrzeba było raptem trzech słów, by przelać czarę. Praca nie ucieknie. Blanca wciągnęła powietrze z sykiem, wrzuciła niedopalonego papierosa do herbaty, zeskoczyła z parapetu, umykając przed dłonią Barrosa i z trzaskiem odstawiła kubek na biurko.
- Nie ucieknie? - rzuciła na przydechu, z podszytym irytacją niedowierzaniem. – Przecież ty nie masz najmniejszego pojęcia, o czym mówisz. Nie ucieknie? Barros, to wszystko spierdoli w podskokach, jeśli w ciągu najbliższych dwóch tygodni nie będziemy mieli… Czegoś – prychnęła. Nie chciało jej się wchodzić w szczegóły, nie chciało jej się tłumaczyć, szczególnie że – jak zauważyła teraz wyjątkowo bezlitośnie – Es i tak by nie zrozumiał.
Nie zorientowała się, że zaczęła miotać się po pokoju jak rozjuszone zwierzę zamknięte w zbyt ciasnej klatce aż do chwili, gdy po raz trzeci już mijała biurko, drapiąc blat paznokciami. Zatrzymała się wtedy na chwilę, ze zdumieniem spojrzała na własną dłoń sunącą po biurki – nie robiła tak nigdy wcześniej – i prychnęła cicho, wracając do wydeptywania ścieżek.
- Odpocząć? – Prychnęła. – Może. Może powinnam. Kiedyś. Ale na pewno nie teraz.
Może, gdyby zastanowiła się przez chwilę, zrozumiałaby, że to zupełnie nie tak. Że cały ten spokój Barrosa był tylko fasadą, za którą kryły się żal, lęk, złość nie mniejsze niż w jej własnym sercu. Vargas jednak nie zastanawiała się. Nie myślała.
Na propozycję, że zmieni papierosy, zaśmiała się tylko krótko i pokręciła głową, niespecjalnie świadoma, że to robi. Unikała patrzenia na Esa, a gdy na moment zawiesiła wzrok na jego dłoni na swoim udzie, jedna z drzazg, jakimi Blanca sama naszpikowała swoje serce poruszyła się, drąc wrażliwe ciało boleśnie.
Uśmiechnęła się krzywo na zapewnienia, że nigdy w nią nie wątpił – bo to przecież nie była prawda. Ani trochę. Przecież jeszcze nie tak dawno Es wątpił w nią niemal na każdym kroku – w to, że będzie umiała o siebie zadbać; że przez własną naiwność nie da sobie zrobić krzywdy; że pod jej wyuzdaniem i beztroską krył się rozsądek, i że wiedziała, jak tego rozsądku używać. Wątpił w nią teraz i, na wszystkich bogów, oczywiście, że wątpił w nią teraz. Z jakiego innego powodu miałby przychodzić do niej tak regularnie, sprawdzać, jak sobie radzi?
Ponownie, gdyby się zastanowiła, wiedziałaby, że to zupełnie nie tak. Ale nie myślała – i niewiele widziała, zaślepiona coraz trudniejszą do okiełznania złością.
Potrzeba było raptem trzech słów, by przelać czarę. Praca nie ucieknie. Blanca wciągnęła powietrze z sykiem, wrzuciła niedopalonego papierosa do herbaty, zeskoczyła z parapetu, umykając przed dłonią Barrosa i z trzaskiem odstawiła kubek na biurko.
- Nie ucieknie? - rzuciła na przydechu, z podszytym irytacją niedowierzaniem. – Przecież ty nie masz najmniejszego pojęcia, o czym mówisz. Nie ucieknie? Barros, to wszystko spierdoli w podskokach, jeśli w ciągu najbliższych dwóch tygodni nie będziemy mieli… Czegoś – prychnęła. Nie chciało jej się wchodzić w szczegóły, nie chciało jej się tłumaczyć, szczególnie że – jak zauważyła teraz wyjątkowo bezlitośnie – Es i tak by nie zrozumiał.
Nie zorientowała się, że zaczęła miotać się po pokoju jak rozjuszone zwierzę zamknięte w zbyt ciasnej klatce aż do chwili, gdy po raz trzeci już mijała biurko, drapiąc blat paznokciami. Zatrzymała się wtedy na chwilę, ze zdumieniem spojrzała na własną dłoń sunącą po biurki – nie robiła tak nigdy wcześniej – i prychnęła cicho, wracając do wydeptywania ścieżek.
- Odpocząć? – Prychnęła. – Może. Może powinnam. Kiedyś. Ale na pewno nie teraz.
Esteban Barros
Re: Pokój Blanki Sob 9 Mar - 22:00
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wiedział, że mówił dokładnie nie to, co chciała usłyszeć Blanca, gdy na jego sugestię, że może zmienić papierosy na jakieś pachnące znośniej, tylko zaśmiała się zimno, kręcąc głową, jakby zasugerował jej coś niewykonalnego albo wyjątkowo absurdalnego. Wiedział, że przestrzelił, kiedy ładnie wykrojone usta wykrzywiły się w grymas. Brnął w kompletnie nie tym kierunku, w jakim powinien i świadomość ta paliła go gdzieś głęboko w brzuchu.
Chociaż nigdy nie był wirtuozem słów, kiedyś potrafił składać je w sytuacjach kryzysowych na tyle sprawnie i na tyle szczerze, by łagodzić konflikty z żoną, rozbrajać je zanim weszły w stadium samonapędzającej się śnieżnej kuli. Camila śmiała się wtedy gorzko, że kiedy już wybierał moment, by rozmawiać, robił to zaskakująco sprawnie i dlaczego nie mógł tak zawsze? Co stało mu na drodze, żeby komunikować się jak przystało na dorosłego, dojrzałego człowieka, który wie, czego chce? Zdawał sobie sprawę, że daleko mu było do ideału, ale mógł chociaż próbować.
Lekceważenie Blanki bolało go bardziej, niż byłby gotów przyznać, a przecież chciał tylko, by przeszła ten nerwowy czas jak najspokojniej – z własnymi emocjami sobie radził. Z żalem do Yamileth, co do której odpychał podpowiedzi gada, by rozczłonkował ją powoli i boleśnie za zniewagę oraz brak wcześniejszego ostrzeżenia, z niepokojem oraz lękiem o to, co się z nim stanie. Ze złością, że znowu ktoś zrobił go w chuja i kazał na biegu przebudowywać rzeczywistość, w jakiej żył – tutaj nie miał spadochronu w postaci rodziny, która mogła go przez jakiś czas utrzymywać, póki nie poukładał swoich spraw. Naiwnie wierzył dotąd, że miał w swoim narożniku wsparcie Blanki, ale chyba się przeliczył.
Kiedy zeskoczyła gwałtownie z parapetu, odrzucając dłoń, którą trzymał na jej udzie, Es skrzywił się odruchowo, zaplatając ręce na torsie i wzdrygając się lekko na trzaśnięcie kubka o biurko. Przedobrzył. Powiedział o parę słów za dużo i teraz miał ponieść konsekwencje – a przecież przyszedł tu tylko po to, by zachęcić Vargas do odpoczynku i snu, żeby nie padła ze zmęczenia, nie wypaliła się w pracy, która jeszcze do niedawna sprawiała jej tak wiele radości.
Zimny, ostry ton jej głosu podnosił mu na ramionach i karku drobne włoski, zaciskał niewidoczną rękę na wnętrznościach, ściskając je boleśnie.
… nie masz najmniejszego pojęcia, o czym mówisz.
Zacisnął zęby, odpychając rozdrażnienie, choć sposób w jaki Blanca wymawiała teraz jego nazwisko, zamiast zwyczajowego, zdrobnionego imienia, brał Esa pod włos, przypominał czasy, gdy samo patrzenie na nią doprowadzało go do białej gorączki. Wiele się od tamtych dni zmieniło, a przypomnienie, że kiedyś kłócili się niemal codziennie, wywoływało niesmak. Wyciągało na pierwszy plan palącą złość. Zmuszało, by wycofywał się o krok w tył we własnym umyśle, jakby samymi plecami mógł wesprzeć się o grzbiet kajmana i poczuć jego solidną obecność. Jedyną, która niezależnie od okoliczności, zawsze stała po jego stronie.
- Jeśli coś wiem, to że jeśli nie zwolnisz, wypalisz się. Padniesz na twarz i nie wstaniesz i wtedy już w ogóle nie będziesz w stanie pracować – rzucił kwaśno, nie układając słów z taką samą uwagą, jak jeszcze chwilę wcześniej. Niezmiennie przyglądał się Blance krążącej z jednego końca pokoju w drugi, sposobie w jaki jej paznokcie wbiły się płytko w blat, próbując zostawić ślady. Znał to. Rozpoznawał bez trudu. Ocelot wiercił się niespokojnie pod skórą kobiety i szczerzył kły. - Mówisz, że są dwa tygodnie, ale nie będziesz w stanie w ogóle nie spać – ciągnął, odpychając się od ściany i podchodząc bliżej Vargas, kładąc jej dłoń na ramieniu, by stanęła, zwolniła w swojej bezowocnej gonitwie nie wiadomo za czym.
- Blanca. Spójrz na mnie.
Chociaż nigdy nie był wirtuozem słów, kiedyś potrafił składać je w sytuacjach kryzysowych na tyle sprawnie i na tyle szczerze, by łagodzić konflikty z żoną, rozbrajać je zanim weszły w stadium samonapędzającej się śnieżnej kuli. Camila śmiała się wtedy gorzko, że kiedy już wybierał moment, by rozmawiać, robił to zaskakująco sprawnie i dlaczego nie mógł tak zawsze? Co stało mu na drodze, żeby komunikować się jak przystało na dorosłego, dojrzałego człowieka, który wie, czego chce? Zdawał sobie sprawę, że daleko mu było do ideału, ale mógł chociaż próbować.
Lekceważenie Blanki bolało go bardziej, niż byłby gotów przyznać, a przecież chciał tylko, by przeszła ten nerwowy czas jak najspokojniej – z własnymi emocjami sobie radził. Z żalem do Yamileth, co do której odpychał podpowiedzi gada, by rozczłonkował ją powoli i boleśnie za zniewagę oraz brak wcześniejszego ostrzeżenia, z niepokojem oraz lękiem o to, co się z nim stanie. Ze złością, że znowu ktoś zrobił go w chuja i kazał na biegu przebudowywać rzeczywistość, w jakiej żył – tutaj nie miał spadochronu w postaci rodziny, która mogła go przez jakiś czas utrzymywać, póki nie poukładał swoich spraw. Naiwnie wierzył dotąd, że miał w swoim narożniku wsparcie Blanki, ale chyba się przeliczył.
Kiedy zeskoczyła gwałtownie z parapetu, odrzucając dłoń, którą trzymał na jej udzie, Es skrzywił się odruchowo, zaplatając ręce na torsie i wzdrygając się lekko na trzaśnięcie kubka o biurko. Przedobrzył. Powiedział o parę słów za dużo i teraz miał ponieść konsekwencje – a przecież przyszedł tu tylko po to, by zachęcić Vargas do odpoczynku i snu, żeby nie padła ze zmęczenia, nie wypaliła się w pracy, która jeszcze do niedawna sprawiała jej tak wiele radości.
Zimny, ostry ton jej głosu podnosił mu na ramionach i karku drobne włoski, zaciskał niewidoczną rękę na wnętrznościach, ściskając je boleśnie.
… nie masz najmniejszego pojęcia, o czym mówisz.
Zacisnął zęby, odpychając rozdrażnienie, choć sposób w jaki Blanca wymawiała teraz jego nazwisko, zamiast zwyczajowego, zdrobnionego imienia, brał Esa pod włos, przypominał czasy, gdy samo patrzenie na nią doprowadzało go do białej gorączki. Wiele się od tamtych dni zmieniło, a przypomnienie, że kiedyś kłócili się niemal codziennie, wywoływało niesmak. Wyciągało na pierwszy plan palącą złość. Zmuszało, by wycofywał się o krok w tył we własnym umyśle, jakby samymi plecami mógł wesprzeć się o grzbiet kajmana i poczuć jego solidną obecność. Jedyną, która niezależnie od okoliczności, zawsze stała po jego stronie.
- Jeśli coś wiem, to że jeśli nie zwolnisz, wypalisz się. Padniesz na twarz i nie wstaniesz i wtedy już w ogóle nie będziesz w stanie pracować – rzucił kwaśno, nie układając słów z taką samą uwagą, jak jeszcze chwilę wcześniej. Niezmiennie przyglądał się Blance krążącej z jednego końca pokoju w drugi, sposobie w jaki jej paznokcie wbiły się płytko w blat, próbując zostawić ślady. Znał to. Rozpoznawał bez trudu. Ocelot wiercił się niespokojnie pod skórą kobiety i szczerzył kły. - Mówisz, że są dwa tygodnie, ale nie będziesz w stanie w ogóle nie spać – ciągnął, odpychając się od ściany i podchodząc bliżej Vargas, kładąc jej dłoń na ramieniu, by stanęła, zwolniła w swojej bezowocnej gonitwie nie wiadomo za czym.
- Blanca. Spójrz na mnie.
Blanca Vargas
Re: Pokój Blanki Nie 10 Mar - 9:29
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Narkotyki, które wsunęła wcześniej pod język, pozostawiły po sobie gorzki posmak i lekką mgłę zasunwającą złote tęczówki, nie przyniosły jednak ukojenia, na które liczyła. Może nic nie mogło jej już go dać – ani silniejsze zioła, ani urlop, nawet bliskość Esa. Nic. Może po prostu zbyt długo już szła tą jedną ścieżką, zbyt długo wmawiała sobie, że projekt jest dla niej wszystkim – i teraz było już zbyt późno, by zrozumiała, że to zupełnie nie tak. A właśnie tego potrzebowała przecież, by znów sypiać normalnie, jeść normalnie, zachowywać się normalnie. Zrozumienie, że fiasko tych konkretnych badań naprawdę nie było końcem świata, rozwiązałoby bardzo wiele jej problemów.
Jeśli czuła się źle z tym, że odpychała Esa od siebie, nie pokazała tego po sobie w żaden sposób. Z drugiej strony, w tej chwili chyba po prostu nie miała co pokazać. Czuła się źle z bardzo wielu powodów – być może po prostu nie miała w sobie miejsca na kolejny.
Zerkając na Barrosa kątem oka, widziała, jak się spinał – i zamiast poczucia winy przyniosło jej to jakąś chorą satysfakcję. Jego spokój tak bardzo kłócił się ze wszystkim, co się działo, ze wszystkim, co czuła Blanca, że Meksykanka jakby celowo dążyła do wzbudzenia w Esie... Czegoś. Oczywiście, celowego nie było w tym absolutnie nic – Vargas nie myślała logicznie, ale w głębi serca nie była też przecież aż tak złośliwą, aż tak cholernie bezczelną – ale teraz trudno nie było odnieść wrażenia, że astronomka wie, co robi, i że robi to bez cienia wahania.
...wypalisz się.
Zaśmiała się krótko, sucho, potrząsnęła głową z niedowierzaniem.
- Wypaliłam się już przynajmniej miesiąc temu. Wiedziałbyś o tym, gdybyś częściej ze mną rozmawiał. – Urwała na chwilę i zaraz poprawiła się. – Gdybyś w ogóle ze mną rozmawiał.
Drgnęła wyraźnie, gdy złapał ją za ramię, ale zatrzymała się. Odetchnęła powoli, czując, jak powietrze z trudem przedostaje się przez jej zaciśnięte gardło, jak mozolnie napełnia jej płuca i boleśnie rozciąga napięte do granic możliwości mięśnie między żebrami. Wypuszczając potem oddech równie powoli, z chorą fascynacją wsłuchiwała się w chrapliwy, ostry dźwięk jaki temu towarzyszył.
Spójrz na mnie.
Zacisnęła zęby. Nie chciała tego robić. Wiedziała, że jeśli odwróci się i rzeczywiście uniesie oczy na Esa, potrzeba, by pierdolnąć tym wszystkim i wtulić się w mężczyznę będzie tak silna, że w zasadzie fizycznie bolesna. A przecież nie mogła. Nie mogła tak po prostu rzucić tym wszystkim i...
Odwróciła się gwałtownie, na przekór sobie uniosła głowę i wbiła spojrzenie skrzących złotem oczu w Barrosa.
- Może nie będę. Pewnie nie.
Krótkie, zwięzłe słowa brzmiały dziwnie w jej ustach, jak zwierzęcy warkot raczej niż ludzkie słowa. W innych okolicznościach byłaby tym pewnie zafascynowana – może nawet podekscytowana – bo prędko zrozumiałaby przecież, że to jej totem. To on robił jej takie rzeczy, on sprawiał, że odruchowo drapała biurko, on zapalał jej oczy drapieżnym blaskiem, on sprawiał, że myśli kotłowały się w sposób, którego dotąd nie doświadczała – gwałtowniej, niż zwykle, podsycane złością bardziej palącą, bardziej nieprzewidywalną, niż zazwyczaj. Ale teraz, tutaj, do głowy jej nie przyszło, by się temu przyjrzeć. Przysłuchać własnym słowom, spojrzeć w swoje odbicie w lustrze – i może wziąć jeszcze jeden głęboki oddech, może spróbować chociaż się uspokoić.
Nie chciała się uspokajać. Chciała wrócić do tej cholernej pracy zanim rzeczywiście będzie tak, jak mówił Barros.
- Poświęciłam dla tego... – Gwałtownym machnięciem ręki wskazała z grubsza w kierunku biurka. – Już zbyt wiele, żeby teraz wycofać się tylko dlatego, że coś powinnam. Wyspać się, najeść, odpocząć – prychnęła cicho. – Jeśli tego nie rozumiesz, to nie jestem pewna, co my tu w ogóle robimy.
Głos drżał jej, nie niezdecydowaniem jednak, ale wciąż kipiącą w niej złością. Blanca nie darła się, ale, bogowie, czuła, że mogłaby. Że jeszcze chwila, a ton sam jej się uniesie, meksykański akcent jeszcze bardziej stanowczo wedrze się w jej słowa, kalecząc zgłoski. Na zdrowy rozum wiedziała, że to nie byłoby dobre, ale... Czy naprawdę chciałaby się powstrzymać? Chyba nie.
Jeśli czuła się źle z tym, że odpychała Esa od siebie, nie pokazała tego po sobie w żaden sposób. Z drugiej strony, w tej chwili chyba po prostu nie miała co pokazać. Czuła się źle z bardzo wielu powodów – być może po prostu nie miała w sobie miejsca na kolejny.
Zerkając na Barrosa kątem oka, widziała, jak się spinał – i zamiast poczucia winy przyniosło jej to jakąś chorą satysfakcję. Jego spokój tak bardzo kłócił się ze wszystkim, co się działo, ze wszystkim, co czuła Blanca, że Meksykanka jakby celowo dążyła do wzbudzenia w Esie... Czegoś. Oczywiście, celowego nie było w tym absolutnie nic – Vargas nie myślała logicznie, ale w głębi serca nie była też przecież aż tak złośliwą, aż tak cholernie bezczelną – ale teraz trudno nie było odnieść wrażenia, że astronomka wie, co robi, i że robi to bez cienia wahania.
...wypalisz się.
Zaśmiała się krótko, sucho, potrząsnęła głową z niedowierzaniem.
- Wypaliłam się już przynajmniej miesiąc temu. Wiedziałbyś o tym, gdybyś częściej ze mną rozmawiał. – Urwała na chwilę i zaraz poprawiła się. – Gdybyś w ogóle ze mną rozmawiał.
Drgnęła wyraźnie, gdy złapał ją za ramię, ale zatrzymała się. Odetchnęła powoli, czując, jak powietrze z trudem przedostaje się przez jej zaciśnięte gardło, jak mozolnie napełnia jej płuca i boleśnie rozciąga napięte do granic możliwości mięśnie między żebrami. Wypuszczając potem oddech równie powoli, z chorą fascynacją wsłuchiwała się w chrapliwy, ostry dźwięk jaki temu towarzyszył.
Spójrz na mnie.
Zacisnęła zęby. Nie chciała tego robić. Wiedziała, że jeśli odwróci się i rzeczywiście uniesie oczy na Esa, potrzeba, by pierdolnąć tym wszystkim i wtulić się w mężczyznę będzie tak silna, że w zasadzie fizycznie bolesna. A przecież nie mogła. Nie mogła tak po prostu rzucić tym wszystkim i...
Odwróciła się gwałtownie, na przekór sobie uniosła głowę i wbiła spojrzenie skrzących złotem oczu w Barrosa.
- Może nie będę. Pewnie nie.
Krótkie, zwięzłe słowa brzmiały dziwnie w jej ustach, jak zwierzęcy warkot raczej niż ludzkie słowa. W innych okolicznościach byłaby tym pewnie zafascynowana – może nawet podekscytowana – bo prędko zrozumiałaby przecież, że to jej totem. To on robił jej takie rzeczy, on sprawiał, że odruchowo drapała biurko, on zapalał jej oczy drapieżnym blaskiem, on sprawiał, że myśli kotłowały się w sposób, którego dotąd nie doświadczała – gwałtowniej, niż zwykle, podsycane złością bardziej palącą, bardziej nieprzewidywalną, niż zazwyczaj. Ale teraz, tutaj, do głowy jej nie przyszło, by się temu przyjrzeć. Przysłuchać własnym słowom, spojrzeć w swoje odbicie w lustrze – i może wziąć jeszcze jeden głęboki oddech, może spróbować chociaż się uspokoić.
Nie chciała się uspokajać. Chciała wrócić do tej cholernej pracy zanim rzeczywiście będzie tak, jak mówił Barros.
- Poświęciłam dla tego... – Gwałtownym machnięciem ręki wskazała z grubsza w kierunku biurka. – Już zbyt wiele, żeby teraz wycofać się tylko dlatego, że coś powinnam. Wyspać się, najeść, odpocząć – prychnęła cicho. – Jeśli tego nie rozumiesz, to nie jestem pewna, co my tu w ogóle robimy.
Głos drżał jej, nie niezdecydowaniem jednak, ale wciąż kipiącą w niej złością. Blanca nie darła się, ale, bogowie, czuła, że mogłaby. Że jeszcze chwila, a ton sam jej się uniesie, meksykański akcent jeszcze bardziej stanowczo wedrze się w jej słowa, kalecząc zgłoski. Na zdrowy rozum wiedziała, że to nie byłoby dobre, ale... Czy naprawdę chciałaby się powstrzymać? Chyba nie.
Esteban Barros
Re: Pokój Blanki Nie 10 Mar - 14:17
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Czuł, że wymykała mu się z palców, przeciekała przez nie jak woda – nagle nie było ważne, jak mocno trzymał, jak bardzo próbował nie upuścić wszystkiego, zanim roztrzaska mu się pod stopami, bo znajdowało się to już poza jego kontrolą. Naprawdę próbował być dla Blanki lepszy niż dla Camili – po jednym nieudanym związku był zdeterminowany, by nie powtarzać tych samych błędów, albo na tyle świadomie je zauważać, by potem zareagować. Przeprosić, próbować nie działać więcej według schematu, który ranił ich oboje. W żadnym wypadku nie twierdził, że dawno zbliżył się do ideału i ze świecą szukać lepszego mężczyzny, ale wydawało mu się, że robił wyraźne postępy. Że mówił więcej, drobnymi krokami coraz łatwiej przychodziło mu łamanie schematów nakazujących dusić się słowami, że zaczął odsłaniać się tam, gdzie się to najbardziej liczyło. Częściej się śmiał.
Najwyraźniej nie wystarczało.
Logicznie zdawał sobie sprawę, że zarzut o nierozmawianie z Blanką był irracjonalny, ale wypowiedziany jej głosem bolał. Wdzierał się natrętnie obok złości i lęku o przyszłość, którą musiał poukładać jak najszybciej, bez wcześniejszego ostrzeżenia. To było nie fair. Tak cholernie nie fair, ale był przecież dużym chłopcem i musiał sobie z tym wszystkim poradzić. Nikt niczego nie załatwi za niego i najwyraźniej, jedyna osoba na wsparcie której liczył, też nie zamierzała mu pomóc – albo przynajmniej niczego nie komplikować bardziej. Yamileth i pozostali mogli sobie gadać, co chcieli, ale przez zaufanie i uczucia Blanca miała w jego kontekście większą moc sprawczą.
Es przecież przyszedł tu tylko po to, by upewnić się, że odpoczęła, skąd ta całą niechęć?
Całe to zacietrzewienie i jasne ogniki błyszczące jej w oczach przypominały mu czas, kiedy faktycznie nie potrafili rozmawiać inaczej niż tylko przy użyciu złośliwych komentarzy, docinaniu sobie i wytykaniu niedoróbek charakteru. Nie chciał do tego wracać. Skrzywił się, gdy odwróciła się gwałtownie, wyzywająco patrząc mu w oczy – cień basowego warkotu w gardle Vargas i wspomnienie tego, co niedawno zrobił z nim inny drapieżnik, kazały Barrosowi sięgnąć po łuski, pokryć nimi skórę pod ubraniem. Zwinął w pięść dłoń, którą nie trzymał ramienia kobiety, kciukiem przesuwając po paznokciach, powtarzając sobie po cichu, że wcale nie potrzebował pazurów.
Bez słowa podążył wzrokiem za machnięciem w kierunku biurka, na którym leżały w nieładzie sterty papierów – gorzkie parsknięcie wyrwało mu się spomiędzy ust, zanim zdążył je pochwycić i zdusić w zarodku.
- Więc zamierzasz się zarżnąć dla jakiegoś projektu? – zaczął, czując jak fala gromadzonej i dojrzewającej w nim złości wzbiera, grożąc wylaniem się poza brzegi naczynia. - Wytłumacz to jak durniowi, którym najwyraźniej jestem. Nie ma nic ważniejszego, tak? Bo macie jakąś jebaną hipotezę, którą wysnuliście na podstawie starych papierów i wcale się nie musi sprawdzić? I może, MOŻE, ktoś was poklepie po ramieniu, jak ją potwierdzicie? – głos podnosił mu się z każdym wymawianym słowem, zbliżając się do granicy, za którą znajdował się już tylko krzyk, ale jeszcze jej nie przekraczając. To co mówił, nie miało dla niego sensu. Brzmiało tak zajebiście abstrakcyjnie w sytuacji, w której mógł stracić wszystko, że gdyby nie był tak wściekły, to zwyczajnie by się śmiał.
Kręcąc głową z dźwiękiem mogącym wyrażać tylko rozdrażnienie, puścił ramię Blanki, robiąc kilka nerwowych kroków w jedną i drugą stronę, błądząc wzrokiem bez celu, próbując uspokoić emocje, które zagotowały się tak szybko, że niemal nie zauważył kiedy to się stało.
- Ten cały projekt to jedno wielkie nic niewarte gówno – warknął wreszcie, popchnięty za granicę rozsądku, gdy zauważył, że Vargas ani drgnęła. Jakby dotąd było jej kompletnie obojętne, co mówił.
Najwyraźniej nie wystarczało.
Logicznie zdawał sobie sprawę, że zarzut o nierozmawianie z Blanką był irracjonalny, ale wypowiedziany jej głosem bolał. Wdzierał się natrętnie obok złości i lęku o przyszłość, którą musiał poukładać jak najszybciej, bez wcześniejszego ostrzeżenia. To było nie fair. Tak cholernie nie fair, ale był przecież dużym chłopcem i musiał sobie z tym wszystkim poradzić. Nikt niczego nie załatwi za niego i najwyraźniej, jedyna osoba na wsparcie której liczył, też nie zamierzała mu pomóc – albo przynajmniej niczego nie komplikować bardziej. Yamileth i pozostali mogli sobie gadać, co chcieli, ale przez zaufanie i uczucia Blanca miała w jego kontekście większą moc sprawczą.
Es przecież przyszedł tu tylko po to, by upewnić się, że odpoczęła, skąd ta całą niechęć?
Całe to zacietrzewienie i jasne ogniki błyszczące jej w oczach przypominały mu czas, kiedy faktycznie nie potrafili rozmawiać inaczej niż tylko przy użyciu złośliwych komentarzy, docinaniu sobie i wytykaniu niedoróbek charakteru. Nie chciał do tego wracać. Skrzywił się, gdy odwróciła się gwałtownie, wyzywająco patrząc mu w oczy – cień basowego warkotu w gardle Vargas i wspomnienie tego, co niedawno zrobił z nim inny drapieżnik, kazały Barrosowi sięgnąć po łuski, pokryć nimi skórę pod ubraniem. Zwinął w pięść dłoń, którą nie trzymał ramienia kobiety, kciukiem przesuwając po paznokciach, powtarzając sobie po cichu, że wcale nie potrzebował pazurów.
Bez słowa podążył wzrokiem za machnięciem w kierunku biurka, na którym leżały w nieładzie sterty papierów – gorzkie parsknięcie wyrwało mu się spomiędzy ust, zanim zdążył je pochwycić i zdusić w zarodku.
- Więc zamierzasz się zarżnąć dla jakiegoś projektu? – zaczął, czując jak fala gromadzonej i dojrzewającej w nim złości wzbiera, grożąc wylaniem się poza brzegi naczynia. - Wytłumacz to jak durniowi, którym najwyraźniej jestem. Nie ma nic ważniejszego, tak? Bo macie jakąś jebaną hipotezę, którą wysnuliście na podstawie starych papierów i wcale się nie musi sprawdzić? I może, MOŻE, ktoś was poklepie po ramieniu, jak ją potwierdzicie? – głos podnosił mu się z każdym wymawianym słowem, zbliżając się do granicy, za którą znajdował się już tylko krzyk, ale jeszcze jej nie przekraczając. To co mówił, nie miało dla niego sensu. Brzmiało tak zajebiście abstrakcyjnie w sytuacji, w której mógł stracić wszystko, że gdyby nie był tak wściekły, to zwyczajnie by się śmiał.
Kręcąc głową z dźwiękiem mogącym wyrażać tylko rozdrażnienie, puścił ramię Blanki, robiąc kilka nerwowych kroków w jedną i drugą stronę, błądząc wzrokiem bez celu, próbując uspokoić emocje, które zagotowały się tak szybko, że niemal nie zauważył kiedy to się stało.
- Ten cały projekt to jedno wielkie nic niewarte gówno – warknął wreszcie, popchnięty za granicę rozsądku, gdy zauważył, że Vargas ani drgnęła. Jakby dotąd było jej kompletnie obojętne, co mówił.
Blanca Vargas
Re: Pokój Blanki Nie 10 Mar - 17:56
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Nie mogła pozbyć sie wrażenia, że toczyła już z Esem taką rozmowę. Nie dokładnie o tym samym, ale podszytą dokładnie tymi samymi emocjami – złością, żalem, brakiem zrozumienia, może rozczarowaniem. Co więcej, była prawie pewna, że rozmawiali tak – kłócili się tak – nie raz, nie dwa, a wielokrotnie, być może tak często, że trudno byłoby to zliczyć. W ciągu ostatnich miesięcy zdążyła o tym zapomnieć, ale, bogowie, przecież dokładnie tak wyglądała ich wcześniejsza relacja. Dokładnie tak odnosili się do siebie odkąd się poznali – ona traktowała go jako agresywnego typa od brudnej roboty, on ją jako upierdliwą, nieznającą życia, może też mądrzącą się częściej, niż faktycznie miała do tego prawo. Dopóki w grę nie weszły uczucia, te warczenie na siebie, rzucanie słowami nierzadko jak grochem o ścianę, to była ich codzienność.
A teraz, zaślepiona złością, Blanca nawet tych uczuć nie była pewna.
Spięła się na gorzkie parsknięcie Esa, uniosłaby kolce na sztorc, gdyby tylko jakieś miała. Z każdym kolejnym słowem Barrosa szczęka bolała ją bardziej od zaciskania zębów, wnętrza dłoni piekły bardziej tam, gdzie delikatna skóra ustąpiła przed wbijającymi się w nią paznokciami. Raptem kilka zdań, kilka pytań, na które wcale nie chciała odpowiadać – i Blanca czuje, jak grunt usuwa jej się spod nóg. Jak czysta, nieskrępowana niczym wściekłość uderza jej do głowy, zalewa policzki palącym rumieńcem, jak wydusza jej oddech z płuc i nie pozwala nabrać kolejnego.
Ten cały projekt to jedno wielkie nic niewarte gówno.
Nie była pewna, czy dźwięk, jaki jej się wyrwał, był zwierzęcym warkotem czy może raczej sykiem powietrza wciąganego gwałtownie przez zaciśnięte gardło. Czy było to raczej zaskoczone sapnięcie, czy raczej głuchy pomruk niedowierzania podszytego szalejącą złością. A może po prostu było to dokładnie to wszystko na raz. Taki miks byłby całkiem zrozumiały, biorąc pod uwagę, jak podsumował ją Es.
Równie dobrze mógł przecież powiedzieć, że jej ostatnie lata były gówno warte. Że jej całe życie było gówno warte – biorąc pod uwagę, jak bardzo podporządkowała się pod potrzeby projektowe i jak długo to już trwało, między tym, co powiedział Barros, a tym, co mógł powiedzieć bez trudu można było postawić znak równości.
- Wyjdź – warknęła głucho.
W dwóch krokach znalazła się przy drzwiach.
- Wyjdź, Barros – powtórzyła gardłowo.
Pierś unosiła jej się w gwałtownych, płytkich oddechach, złote oczy jaśniały ogniem, którego nie widziała u siebie od... Cóż, od dawna. Przynajmniej od kilku miesięcy, a tak naprawdę może i dłużej.
- Camila miała rację, a ja byłam cholernie głupia pozwalając sobie na... – zaczęła, zamiast dokończyć jednak prychnęła tylko. Głos drżał jej z napięcia i sama nie była pewna kiedy zaczęła podnosić ton – kiedy dławione dotąd warkoty przerodziły stały się głośniejsze, i kiedy przeszły wreszcie w wibrujący złością krzyk.
Szarpnięciem otworzyła drzwi na oścież. Klamka, która wyślizgnęła jej się z dłoni, obiła się z nieprzyjemnie, głucho o ścianę.
- Wypierdalaj! – Teraz, chyba, już krzyczała. Nie była pewna, zbyt oszołomiona złością rezonującą jej w każdym skrawku ciała, szumem własnej krwi w skroniach i chrapliwym, rwącym się oddechem, jaki uciekał jej z płuc.
Nic niewarte gówno.
Jeśli tak właśnie myślał, jeśli myślał tak od samego początku, naprawdę była głupia, pozwalając sobie na wyhodowanie jakichś uczuć. Nigdy nie powinna tego robić. Była tak cholernie naiwna.
A teraz, zaślepiona złością, Blanca nawet tych uczuć nie była pewna.
Spięła się na gorzkie parsknięcie Esa, uniosłaby kolce na sztorc, gdyby tylko jakieś miała. Z każdym kolejnym słowem Barrosa szczęka bolała ją bardziej od zaciskania zębów, wnętrza dłoni piekły bardziej tam, gdzie delikatna skóra ustąpiła przed wbijającymi się w nią paznokciami. Raptem kilka zdań, kilka pytań, na które wcale nie chciała odpowiadać – i Blanca czuje, jak grunt usuwa jej się spod nóg. Jak czysta, nieskrępowana niczym wściekłość uderza jej do głowy, zalewa policzki palącym rumieńcem, jak wydusza jej oddech z płuc i nie pozwala nabrać kolejnego.
Ten cały projekt to jedno wielkie nic niewarte gówno.
Nie była pewna, czy dźwięk, jaki jej się wyrwał, był zwierzęcym warkotem czy może raczej sykiem powietrza wciąganego gwałtownie przez zaciśnięte gardło. Czy było to raczej zaskoczone sapnięcie, czy raczej głuchy pomruk niedowierzania podszytego szalejącą złością. A może po prostu było to dokładnie to wszystko na raz. Taki miks byłby całkiem zrozumiały, biorąc pod uwagę, jak podsumował ją Es.
Równie dobrze mógł przecież powiedzieć, że jej ostatnie lata były gówno warte. Że jej całe życie było gówno warte – biorąc pod uwagę, jak bardzo podporządkowała się pod potrzeby projektowe i jak długo to już trwało, między tym, co powiedział Barros, a tym, co mógł powiedzieć bez trudu można było postawić znak równości.
- Wyjdź – warknęła głucho.
W dwóch krokach znalazła się przy drzwiach.
- Wyjdź, Barros – powtórzyła gardłowo.
Pierś unosiła jej się w gwałtownych, płytkich oddechach, złote oczy jaśniały ogniem, którego nie widziała u siebie od... Cóż, od dawna. Przynajmniej od kilku miesięcy, a tak naprawdę może i dłużej.
- Camila miała rację, a ja byłam cholernie głupia pozwalając sobie na... – zaczęła, zamiast dokończyć jednak prychnęła tylko. Głos drżał jej z napięcia i sama nie była pewna kiedy zaczęła podnosić ton – kiedy dławione dotąd warkoty przerodziły stały się głośniejsze, i kiedy przeszły wreszcie w wibrujący złością krzyk.
Szarpnięciem otworzyła drzwi na oścież. Klamka, która wyślizgnęła jej się z dłoni, obiła się z nieprzyjemnie, głucho o ścianę.
- Wypierdalaj! – Teraz, chyba, już krzyczała. Nie była pewna, zbyt oszołomiona złością rezonującą jej w każdym skrawku ciała, szumem własnej krwi w skroniach i chrapliwym, rwącym się oddechem, jaki uciekał jej z płuc.
Nic niewarte gówno.
Jeśli tak właśnie myślał, jeśli myślał tak od samego początku, naprawdę była głupia, pozwalając sobie na wyhodowanie jakichś uczuć. Nigdy nie powinna tego robić. Była tak cholernie naiwna.
Esteban Barros
Re: Pokój Blanki Nie 10 Mar - 20:30
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wiedział już, że przyjście tutaj było błędem – sądząc po ostrych słowach Blanki najlepiej by zrobił, gdyby zwyczajnie poszedł spać i nie przejmował się jej odpoczynkiem. W końcu padłaby na twarz i albo zeszła do niego na dół, albo uparcie spałaby z policzkiem wtulonym w swoje drogocenne papiery. A teraz? Teraz frustracja ich obojga osiągała zenit, rozniecona jednym czy drugim nieopatrznym stwierdzeniem. Emocje zagotowały się w niebezpiecznej mieszance, przesłaniając rozum i sprowadzając ich z powrotem do tych wersji siebie, którymi byli długie miesiące temu. Może tak naprawdę wcale się nie zmienili i tylko udawali przed sobą. Odgrywali jakiś zupełnie niepotrzebny scenariusz, który nikomu nie był potrzebny do szczęścia – zanim zaczęli, Blanca miała na wyciągnięcie ręki zapatrzoną w nią Yamileth, a Es... Es miał kajmana i zew wzywający go od czasu do czasu w dzicz z dala od ludzi. Nie trzeba było nic zmieniać, dawali sobie radę tacy, jacy byli.
Od początku stawiał potrzeby Blanki na pierwszy plan – dawał im wyższy priorytet niż swoim własnym, przekonany od zawsze że tak należało robić dla ludzi, którzy byli dla niego ważni. Matka, ojciec, Juliana, Francisco, Lucas, Paulo, Camila, Vaia, a teraz Blanca – każdy z nich mógł kiedyś lub wciąż poprosić Esa o cokolwiek, a on rzuciłby to co robił i pomógł. Odsunąłby własne potrzeby, moralny kodeks. Uważał, że sam był niewiele wart, ale ludzie których kochał? Oni zasługiwali na wszystko.
Basowy warkot kobiety podrażnił uwrażliwione przez kajmana zmysły, był powodem dla którego łuska rozlała się Barrosowi na dłonie i podstawę szyi. Ani drgnął, gdy kazał mu wyjść, śledząc ją tylko spojrzeniem. Zostałby. Został i próbował jakoś ułagodzić sytuację, której był tylko częściowym winowajcą, choć złość i żal kłębiły się, pęczniały mu tuż pod skórą. Przełknąłby je tak jak robił to z większością emocji, dopuszczając do głosu rozum, który twierdził nieśmiało, że całej tej dyskusji dało się uniknąć.
Zostałby, gdyby Blanca nie zadała mu ciosu poniżej pasa, przywołując imię Camili i przyznając jego byłej rację w tym, że słusznie zrobiła, zostawiając go dla innego. W jednej chwili zrobiło mu się zimno, zimniej niż kiedy pierwszy raz nurkował w skandynawskim jeziorze. Zacisnął drżące gwałtownie dłonie, prostując się i mierząc kobietę ostrym spojrzeniem. Wrzask chwycił go za kark, wepchnął w znajomą formę zimnego skurwysyna.
- Pierdol się, Vargas – wysyczał, z chęcią dopuszczając kajmana do głosu, chcąc zobaczyć na jej wykrzywionej złością twarzy choć cień strachu. Miała go za gnoja? Świetnie. Świetnie.
Jego ciało zdawało poruszać się same, gdy podszedł bliżej, nachylając się nad nią, z pełną premedytacją robiąc użytek z przewagi wzrostu.
- Ty i te twoje ego. Nie zasługujesz, żeby się dla ciebie zarzynać.
Nie słuchał już, co wrzeszczała – już ze schodów machnął w kierunku jej drzwi zaklęciem, by zatrzasnęły się kobiecie przed twarzą. Niesiony wściekłością, od której czuł mrowienie w opuszkach palców, wpadł do swojej sypialni pakując podróżny kufer w rekordowym tempie. Ogołocił pokój do czysta, gdzieś w tym wszystkim na pytanie zdezorientowanej Nity zaglądającej przez próg mówiąc, że wyjeżdża. Do domu.
Tego prawdziwego.
[z/t Blanca i Es]
Od początku stawiał potrzeby Blanki na pierwszy plan – dawał im wyższy priorytet niż swoim własnym, przekonany od zawsze że tak należało robić dla ludzi, którzy byli dla niego ważni. Matka, ojciec, Juliana, Francisco, Lucas, Paulo, Camila, Vaia, a teraz Blanca – każdy z nich mógł kiedyś lub wciąż poprosić Esa o cokolwiek, a on rzuciłby to co robił i pomógł. Odsunąłby własne potrzeby, moralny kodeks. Uważał, że sam był niewiele wart, ale ludzie których kochał? Oni zasługiwali na wszystko.
Basowy warkot kobiety podrażnił uwrażliwione przez kajmana zmysły, był powodem dla którego łuska rozlała się Barrosowi na dłonie i podstawę szyi. Ani drgnął, gdy kazał mu wyjść, śledząc ją tylko spojrzeniem. Zostałby. Został i próbował jakoś ułagodzić sytuację, której był tylko częściowym winowajcą, choć złość i żal kłębiły się, pęczniały mu tuż pod skórą. Przełknąłby je tak jak robił to z większością emocji, dopuszczając do głosu rozum, który twierdził nieśmiało, że całej tej dyskusji dało się uniknąć.
Zostałby, gdyby Blanca nie zadała mu ciosu poniżej pasa, przywołując imię Camili i przyznając jego byłej rację w tym, że słusznie zrobiła, zostawiając go dla innego. W jednej chwili zrobiło mu się zimno, zimniej niż kiedy pierwszy raz nurkował w skandynawskim jeziorze. Zacisnął drżące gwałtownie dłonie, prostując się i mierząc kobietę ostrym spojrzeniem. Wrzask chwycił go za kark, wepchnął w znajomą formę zimnego skurwysyna.
- Pierdol się, Vargas – wysyczał, z chęcią dopuszczając kajmana do głosu, chcąc zobaczyć na jej wykrzywionej złością twarzy choć cień strachu. Miała go za gnoja? Świetnie. Świetnie.
Jego ciało zdawało poruszać się same, gdy podszedł bliżej, nachylając się nad nią, z pełną premedytacją robiąc użytek z przewagi wzrostu.
- Ty i te twoje ego. Nie zasługujesz, żeby się dla ciebie zarzynać.
Nie słuchał już, co wrzeszczała – już ze schodów machnął w kierunku jej drzwi zaklęciem, by zatrzasnęły się kobiecie przed twarzą. Niesiony wściekłością, od której czuł mrowienie w opuszkach palców, wpadł do swojej sypialni pakując podróżny kufer w rekordowym tempie. Ogołocił pokój do czysta, gdzieś w tym wszystkim na pytanie zdezorientowanej Nity zaglądającej przez próg mówiąc, że wyjeżdża. Do domu.
Tego prawdziwego.
[z/t Blanca i Es]