Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Część wspólna

    3 posters
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Część wspólna
    Pierwszy poziom mieszkania jednogłośnie uznany został za część wspólną. Przestronny salon i kuchnia, całkiem spora łazienka z ogromną wanną, duży balkon pełen roślin i spory pokój zaaranżowany na wspólną pracownię zapewniają komfortowe warunki zarówno do mieszkania, jak i do pracy. Jeśli dodać do tego dodatkową łazienkę na drugim poziomie apartamentu, niewielką biblioteczkę oraz wyjście na skromny ogród na dachu, jasnym staje się, dlaczego Yamileth wybrała właśnie tę lokalizację.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    4 V 2001 r.

    Chociaż nie chciał się do tego sam przed sobą przyznać, ociągał się z siadaniem do książek oraz notatek, które wyniósł od Sarnai z bardzo prozaicznego powodu – myśląc o niej, natychmiast przypominał sobie, co dokładnie robili po tej lekcji. Jak dobrze mu z nią było, bo wreszcie ktoś rozumiał, jakie to uczucie chodzić z drapieżnikiem pod skórą i jak bardzo wpływał na chemię mózgu, postrzeganie świata. Ich sytuacja nie była identyczna, ale wystarczająco podobna.
    Już parę razy powtarzał sobie, że to jakiś absurd – że przecież po to w ogóle napisał i poszedł do Eskoli. Że chciał zwiększyć swoje umiejętności leczenia magią i albo się opanuje, albo zostanie w miejscu, tak samo tępy jak wcześniej.
    Świtało, kiedy rozłożył się z książką i notatkami na stole w opuszczonym przez badaczy salonie, jeszcze przez dłuższą chwilę przyglądając się słownikowi, jakby miał go ugryźć, zanim westchnął, przysuwając sobie tomiszcze. Między kartkami gdzieniegdzie wystawały małe, żółte karteczki, jakimi Sarnai pieczałowicie zaznaczyła strony, na których znajdowały się zaklęcia, które ćwiczyli, ale też te które uznała za odpowiednie dla początkującego. Zerkając na pierwszą oznaczoną stronę podzieloną na zaklęcia wraz z opisami i podanymi w kolumnach wariantami słów w różnych językach potrzebnych do jego rzucenia, zmarszczył lekko brwi, otwierając zeszyt, w którym te raptem dwa dni wcześniej robił notatki.
    Zaklęcia ułożone zostały w słowniku alfabetycznie, wedle ich skandynawskich wersji. Fetill było pierwsze z tych, które ćwiczyli, a jego łaciński odpowiednik Fomentum brzmiał bardzo podobnie – ani trudniej, ani specjalnie łatwiej – Es zanotował go obok swoich notatek, chociaż raczej planował używać skandynawskiej inkantacji. Wychodziła mu bez większego trudu, z tego co pamiętał wszystkie próby zrobienia opatrunku przy jej udziale wyszły bez zarzutu. Dalej przerzucając kartki chwilowo nie skupiał się zbyt mocno na zaklęciach oznaczonych jako te, z którymi najpewniej miał dać sobie radę sam – odczytywał tylko ich opisy, by potem wiedzieć, do czego mógł wrócić i notując na marginesie swoich notatek numery stron z tymi zaklęciami, które interesowały go najbardziej.
    Na dłużej zatrzymał się dopiero przy Sárr, twardej, gardłowej frazie, która pomagała hamować krwawienie. Powtórzył ją cicho parę razy, układając w powietrzu palce tak, jak pokazała mu Sarnai i za każdym razem czując we wnętrzu dłoni mrowienie magii. Wersja łacińska inhibere sanguis, chociaż gładko i bez zająknięcia spływała mu z języka, była zdecydowanie zbyt długa i przez to niepraktyczna. Ledwie trzy strony dalej odnalazł Sótthreinsa, jego osobiste nemezis na zajęciach z Eskolą. Nieważne jak długo ratowniczka powtarzała frazę, rozbijała ją na sylaby, które kazała mu najpierw osobno powtarzać, a potem składać w całość, coś w tym zaklęciu nie zgadzało się z językiem człowieka nieprzyzwyczajonego do tego, że trzeba szarpać się ze słowami. Bo właśnie tak Barros to widział z prostym, niewinnym zaklęciem odkażającym – że jego skandynawska wersja to był jakiś pieprzony łamacz języka dla osoby, której pierwszymi językami były po równo portugalski i hiszpański.
    Odetchnął krótko, przyglądając się słowu, próbując przypomnieć sobie, jak powinno brzmieć i cicho usiłując złożyć litery w całość – poddał się bardzo szybko, gdy jego wzrok padł na prosty, łatwy i przyjemny odpowiednik purus. Powtórzył go cicho, natychmiast czując w dłoni ciepło, które zdążył już połączyć z magią leczniczą. Żaden inny rodzaj zaklęć nie wydawał się mieć tak silnego efektu na ciele rzucającego – nawet przemiana, która przychodziła mu już tak naturalnie jak oddychanie.
    Podniósł głowę znad książki i notatek, gdy z kuchni poniósł się rumor upadających naczyń i głośne, soczyste przekleństwo rzucone głosem Sala. Bez wahania podniósł się z krzesła, przemaszerowując do pomieszczenia, które wyglądało jak po przejściu małego huraganu – jedna z kuchennych szafek z niewiadomego powodu zarwała się, część zastawy wysypała i potłukła, zasypując okruchami blat oraz część podłogi, a w tym wszystkim stał skrzywiony nienaturalnie Zermeno, trzymający rozciętą dłoń nad zlewem tak, by niczego nie zachlapać.
    - Trochę bałagan, co? - rzucił z westchnieniem Sal, jeszcze zanim Es zdążył pokręcić głową i podejść bliżej. Ostrożnie objął nadgarstek badacza, nie odpowiadając na jego zaskoczone spojrzenie.
    - Purus – rzucił pierwsze z zaklęć, te co do którego Sarnai podkreślała, że jest szalenie istotne. Mężczyzna syknął, wyraźnie czując pieczenie wiążące się z odkażaniem.
    - Sárr. Fetill – mamrotał, z uwagą układając palce i z satysfakcją obserwując, jak rana najpierw przestaje krwawić, a potem zostaje zgrabnie obwiązana bandażem. Uśmiech zdecydowanie bardziej pasował do sympatycznej twarzy Sala niż grymas bólu.
    - Idź, ja tu sprzątnę. Lepiej, żebyś się więcej nie pokaleczył.

    Sótthreinsa (Purus) – odkaża przedmioty, rany.
    Próg: 15.
    68 (kość) + 5 (statystyka magii leczniczej) = 73 (zaklęcie udane)

    Sárr (Inhibere sanguis) – hamuje krwawienie z niewielkiej rany.
    Próg: 15.
    17 (kość) + 5 (statystyka magii leczniczej) = 22 (zaklęcie udane)

    Fetill (Fomentum) – opatruje magicznym bandażem uszkodzenia ciała.
    Próg: 15.
    88 (kość) + 5 (statystyka magii leczniczej) = 93 (zaklęcie udane)


    [z/t]
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Esteban Barros' has done the following action : kości


    'k100' : 68, 17, 88
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    14 V 2001

    Moment, w którym zaklęcie Sarnai uspokoiło całą wściekłość, potrzebę przemocy i mordu, pozostawił Estebana pustym i obolałym. Jakby kobieta uderzyła błyskawicą tuż pod powiekami, odebrała mu wszystkie rzeczy, jakie miał prawo czuć, zmieniając go wewnętrznie w zimne pogorzelisko i pozwalając, by został tylko ból, jaki sama mu zadała.
    Nienawidził jej. Nienawidził z całego serca za wszystko, co zrobiła, nie próbując wcześniej rozmawiać. Przecież pomógłby z czymkolwiek by się nie mierzyła, a teraz wszystko było nie tak. Źle, źle, źle, szeptała gadzia część jego rozumu, gdy Barros uwolnił nogę kobiety ze swoich szczęk i powoli, czując na języku lepkość jej krwi, wycofał się w kierunku wody, by zaraz zniknąć pod powierzchnią. Odegnał chłód, odruchowo skupiając się na amulecie od wujostwa i nie czując ani odrobiny euforii, jaka powinna się pojawić z odzyskaniem umiejętności przemiany. Nie był zdolny o tym myśleć zatopiony głęboko w twarde, znajome węzły mięśni oraz ból pulsujący w potężnym, pokrytym łuskami ciele. W poczucie zdrady.
    Polegając głównie na instynkcie, łatwo pokonał na tyle dużą odległość, by oddalić się od brzegu i od Sarnai, która na pewno potrzebowała pomocy po tym, jak rozorał jej łydkę i złamał kość. Nie mógł się zdobyć na to, by wrócić, przekonany z absolutną zimną pewnością, że jeśli tylko znajdzie się w zasięgu jej rąk, Eskola znów spróbuje go zabić. Świadomość tego osądu jeszcze w pełni nie wsiąknęła w jego rozum, wciąż dryfowała na powierzchni, nie potrafiąc połączyć tych dwóch rzeczy, odrywając sylwetkę wściekłej, dyszącej żądzą mordu ratowniczki od wspomnień osoby, przy której dotąd czuł się pewnie i bezpiecznie.
    Kiedy wychylił łeb nad wodę, by nabrać powietrza, wszędzie wokół wibrował bolesny krzyk wymieszany z echem płaczu – zanurkował, uciekając przed odległym wyrzutem sumienia, rozchylając nieco szczęki, by gęstawa, podobna do zawiesiny woda w bagnie wypłukała mu z języka smak krwi.
    Nie wiedział na jak długo zaszył się na leśnym bagnie. Nie dbał o to. Jego przeciążone adrenaliną, bólem i dezorientacją ciało nie pozwalało rozumowi tworzyć jasnych, logicznych ścieżek między strzępkami myśli. Liczyły się tylko momenty, gdy wychylał się na powierzchnię po powietrze, aż zaczął dryfować, nasłuchując dźwięków lasu, obserwując jak oranż zachodu zmienił się w granat, a potem czerń. Natura brzmiała tu inaczej niż w domu, ale pozwalała odwracać uwagę od ran, które choć bolały, nie zagrażały życiu. Las i woda trzymały go przy sobie, łagodnym kołysaniem oraz dźwiękami żyjącego ekosystemu utrzymując w stanie spokojnego zawieszenia. Nie pozwalając drążyć i myśleć o tym, dlaczego Sarnai zdradziła zaufanie, którym ją obdarzył, dlaczego chciała zdmuchnąć jego życie jak świeczkę.
    Jako kajman potrafił spędzić w bezruchu wiele godzin, cierpliwie obserwując świat biegnący tuż obok, jednocześnie będąc i nie będąc jego częścią. Kiedy w końcu drgnął bardziej świadomie, słońce stało już wysoko na niebie, ciepłymi promieniami pieszcząc pysk, jakby zachęcało do opuszczenia odosobnienia. Pokazywało, że zagrożenie już dawno minęło.
    Es powoli, ociężale podpłynął do brzegu, wychodząc na niego z pewnym wahaniem – smród krwi wciąż był bardzo wyraźny, osiadł żelaziście na miękkich mchach, które załaskotały go w miększy brzuch. Przez moment pomyślał o tym, by wrócić do wody, ale mimo wszystko ostrożnie sięgnął do swojego ludzkiego kształtu, powoli zamieniając łuski na gładką skórę. Rany, które zostawiła mu Sarnai rozciągały się, płonąc dopasowywały do innego ciała, zmuszając, by odruchowo zacisnął zęby i wbił palce w podłoże. Zadrżał gwałtownie, gdy słaby podmuch wiatru przyniósł ze sobą zimno, liżąc nim mokrą skórę.
    Cicho, ochryple wymamrotał przekleństwo, które z trudem przeszło przez opuchnięte i pokryte sińcem gardło, uparcie podnosząc się na drżące nogi. Jako kajman w pewnym momencie odepchnął ból i zmęczenie, pozwalając im istnieć gdzieś na obrzeżu świadomości, ale teraz czuł je w dwójnasób – obezwładniające, pulsujące. I myśli. Jeszcze nie zwaliły mu się lawiną na głowę, ale miał przeczucie, że niedługo to nastąpi.
    Chwiejnie podszedł do drzewa, przy którym wczorajszego dnia zdjął sweter i kurtkę – tę drugą narzucił na ramiona, sycząc gdy materiał dotknął poranionej skóry i zmuszając się do skupienia, teleportował się do budynku kamienicy, w którym mieszkał z badaczami. Z Blanką, która przez ostatnie godziny nie pojawiła się w jego myślach ani razu.
    Powoli wdrapując się po schodach na piętro, dziękował siłom wyższym, że nie spotkał po drodze żadnego z sąsiadów – nie wiedział, jak dokładnie wyglądał, ale Sarnai na pewno urządziła go tak, że wzbudziłby zainteresowanie. Może nawet troskę, a nie chciał kłócić się o to, że nie potrzebował ratownika. Nie miał na to siły. Miał bardzo prosty cel – dotrzeć do mieszkania, zamknąć ze sobą drzwi. Mógł położyć się na progu, jeśli nie doszedłby dalej, zamknąć oczy i zasnąć w miejscu, co do którego był pewien, że nie wtargnie tam nikt, z kim musiałby walczyć, z kim...
    Zamarł na chwilę, mocniej zaciskając palce na balustradzie – nieprawda, była tam przecież Yamileth mogąca wykorzystać słabość. Więc dalej. Musiał dotrzeć przynajmniej do sypialni. Dziesięć kroków od progu.
    Magia zabezpieczeń, które nałożył na wejście, rozpoznała go od razu, a drzwi odskoczyły z cichym kliknięciem, wpuszczając Barrosa do mieszkania. Było cicho. Bardzo cicho. Tak jak być powinno. Rozluźnił uchwyt na swetrze, który niósł w ręku, pozwalając mu upaść na podłogę i powoli, sunąc dłonią po ścianie, ruszył w kierunku drzwi swojej sypialni.
    Widzący
    Blanca Vargas
    Blanca Vargas
    https://midgard.forumpolish.com/t2152-blanca-vargas-w-budowie#25https://midgard.forumpolish.com/t2157-blanca-vargas#25618https://midgard.forumpolish.com/t2158-mameluco#25623https://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Żywa, hiszpańska muzyka, jaka od ponad godziny grała głośno w słuchawkach Blanki nijak się miała do tego, co brzmiało w sercu Vargas. Odkąd podarowany jej niedawno przez Barrosa pierścień zmienił kolor na alarmującą czerwień, Meksykanka ruszyła się z kanapy w salonie tylko raz, by pojawić się w szpitalu i zapytać, czy nie przywieziono tam Esa. Potem znów wróciła do domu i znów tkwiła na kanapie, skulona w jej kącie i owinięta kocem tym ciaśniej, im zimniejsze z nerwów były jej dłonie. Biżuteria wróciła wprawdzie w którejś chwili do swojej zwyczajowej barwy, ale to nie wystarczyło, by Blancę uspokoić. Nie, dopóki Es nie wróci do domu. Nie, dopóki nie będzie miała pewności, że nic mu nie jest.
    Chociaż, umówmy się, w to ostatnie niespecjalnie wierzyła – nie liczyła też na aż tyle. Chciała po prostu, żeby wrócił, w miarę możliwości o własnych siłach. Cała reszta... Nie chciała się zastanawiać, czym mogłaby być cała reszta – urwaną kończyną? wyłupionym okiem? odmą? Vargas wolała trzymać się myśli, że cała reszta byłaby czymś, z czym możnaby sobie poradzić.
    Mówił, że idzie do lasu, pomyślała po raz trzeci czy czwarty już tego wieczora. Obracała to stwierdzenie w dłoniach jak szczególnie ciekawy artefakt, doszukując się w nim jakichkolwiek możliwości dla siebie. Podpowiedzi, co mogłaby zrobić, gdzie pójść, kogo zapytać. Jeszcze gdy pierścień raził oczy krwistą czerwienią, nie potrafiła nadążyć za swoimi myślami, galopującymi szaleńczo od jednego do drugiego rozwiązania – z którego każde było jeszcze mniej wykonalne od poprzedniego. Prawda była taka, że niewiele mogła zrobić. Odwiedzić szpital – to już zrobiła. Ale poza tym? Nawet, gdyby wybrała się do lasu, szansa, że znajdzie Esa była niemal żadna. Nawet, gdyby chciała kogoś popytać, niespecjalnie wiedziała, kogo mogłaby. Barros nie miał tu zbyt wielu znajomych, a z tych, o których wiedziała, raczej nikt się nie nadawał. Chyba. Chyba nie.
    Imię Sarnai pojawiło się w formie wątłego cienia i prędko znikło. Es chodził się z nią bić, nie sądziła jednak, by pierścień panikował przy ich sparingu. Parę siniaków i zadrapań, z jakimi zwykł wracać Barros, to raczej zbyt mało, by uznać to za niebezpieczeństwo.
    Siedziała więc i czekała. Czekała. Czekała. Czekała. Nita przyniosła jej herbatę – Blanca wypiła ją odruchowo, niespecjalnie czując smak. Yami podstawiła jej talerz z kanapkami, z których Vargas ledwo ruszyła jedną, niepotrafiąc wmusić w siebie więcej. Sal wyciągnął słodkiego, pomarańczowego batonika z własnych zapasów, którego Meksykanka nawet nie otworzyła, a jej przyszywani dziadkowie posiedzieli z nią kilka dłuższych chwil, choć Blanca przez cały ten czas nie odezwała się do nich ani słowem.
    Wreszcie wszyscy poszli spać i tylko Vargas tkwiła wciąż na kanapie, blada, zmarznięta, przerażona.
    To nie ciche kliknięcie ani szuranie kroków Esa zaalarmowały Blancę, że mężczyzna jest z powrotem – dźwięki były zbyt słabe, by przebić się przez głośną muzykę. To zapach – znajoma woń, którą z każdym dniem wyczuwała coraz lepiej, z coraz bardziej daleka, jakby jej totem postawił sobie za cel, by wyćwiczyć jej węch właśnie na tym, kojącym, kojarzącym się z bezpieczeństwem zapachu. Nie miała nic przeciwko. Lubiła, jak pachniał Es. Jego zapach już od jakiegoś czasu kojarzył jej się z domem.
    Teraz jednak znajoma woń złamana była ostrym zapachem krwi, w kojący zapach wdarł się smród bólu, oszołomienia... lęku? Nie była pewna. Nie rozumiała nowych zmysłów tak dobrze.
    W jednej chwili zrzuciła koc, słuchawki wylądowały z trzaskiem na stoliku kawowym.
    - Es – rzuciła zdławionym głosem wychodząc na korytarz.
    Widok Barrosa sunącego powoli w kierunku sypialni niemal fizycznie bolał.
    - Kochanie.
    Minęła rzucony na podłogę sweter, dopadła mężczyzny w trzech długich krokach. Zatrzymała Esa ostrożnie, okrążyła i ujęła jego policzki w dłonie. Wyglądał okropnie. Nie obiektywnie – obiektywnie nie było źle, po szybkim obejrzeniu wszystkich widocznych zadrapań najgorsza wydawała się rana na brzuchu, ale i ona nie wyglądała aż tak dramatycznie. Jednak teraz, patrząc tu na niego w półmroku, widząc cień zalegający na jego twarzy i w spojrzeniu, Blancę bolało serce. Bardzo.
    - Chodź – poprosiła cicho i ujęła Barrosa ostrożnie w talii, by mógł się na niej wesprzeć. Z pewnością nie byłaby w stanie go zanieść, była jednak dość silna, by podtrzymać go w drodze do łazienki.
    W obliczu sytuacji w jakimś sensie kryzysowej – robiła plany. Od razu, bez zastanowienia. Lęki mogły skuwać ją ciasnymi splotami jak zimny, ciężki łańcuch, ale działała. Musiała. To było silniejsze od niej.
    - Chodź, kochanie – zachęciła miękko. – Trzymam cię. Pomogę ci – zawahała się. – Załatamy ci co trzeba załatać i pójdziemy do łóżka. W porządku? – zapytała łagodnie.
    Wiedziała, że Es chciał uciec. Wiedziała, że prowadząc go do łazienki zamiast do sypialni, tę ucieczkę mu utrudniała. W tej sytuacji podświadomie czuła, jak istotne jest, by wiedział, że nie zrobi mu nic złego. Że chce się nim zająć, zaopiekować – i że jest ostatnią osobą, która uniemożliwiałaby mu potem zwinięcie się w kącie, gdzieś w bezpiecznym miejscu.
    W sercu mogło jej się kotłować milion różnych emocji, z których każda była gorsza od pozostałych, ale, bogowie, to nie było teraz istotne. Ani trochę.
    Es. Es był istotny.
    Gdy skinął głową ostrożnie, poprowadziła go do łazienki. Powoli, jeden szurający krok za drugim. Oddychała płytko przez rozdęte nozdrza, dusząc w zarodku własne lęki, złość, żal – wszystko, na co nie było tu teraz miejsca. Połowa nie była zresztą nawet skierowana przeciwko Esowi.
    Poprowadziła mężczyznę do krzesełka w łazience i pomogła mu na nim usiąść. Patrząc na Barrosa, nie mogła opędzić się od myśli, jak niewiele mu brakuje, by zsunąć się z siedziska, zsunąć na łazienkowe kafelki.
    Działała szybko, nic nie mówiąc. Zabrała apteczkę, wypakowała bandaże, eliksir odkażający i przeciwbólowy, całą garść sterylnych opatrunków. Ułożyła to wszystko na brzegu wanny.
    - Pozdejmuję to wszystko, dobrze? – zapytała miękko, ostrożnie zsuwając kurtkę z ramion mężczyzny. Zaraz potem sięgnęła delikatnie do poszarpanej koszulki. – Możesz unieść ręce? – spytała niepewnie i pokręciła głową, nie czekając na odpowiedź. – Nie, to głupie. Nic nie rób. Rozetnę ją po prostu – oznajmiła i sięgnęła po nożyczki, jeden z elementów apteczki.
    Kucnęła przed Esem i naciągnęła materiał koszulki. W kilku pierwszych ostrożnych cięciach rozluźniła materiał, tnąc od brzucha w górę.
    Co się stało?, wyło jej w głowie.
    Nie zapytała. To nie było najważniejsze.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Nagły trzask w salonie przeciął powietrze jak świśnięcie bicza, sprawiając, że Barros wzdrygnął się gwałtownie, odruchowo sięgając znów do kajmana, zanim źródłem dźwięku okazała się być Blanca. Tylko Blanca. Nie żadne niebezpieczeństwo, które znów złapałoby go za gardło, cisnęło bezwładnie na podłogę i próbowało dokończyć to, co w lesie zaczęła Sarnai.
    Es. Kochanie.
    Z trudem zacisnął wargi, doskonale świadom faktu, że na jej widok i tak oczywisty przejaw troski z gardła chciało wyrwać mu się żałosne skomlenie. Był jeszcze na tyle przytomny, by na to nie pozwolić i mimo jasnych jak słońce dowodów, że wcześniej z czymś przegrał, zachować choć odrobinę godności. Nie wiedział na jak długo miało mu starczyć determinacji, ale próbował. Kiedy Blanca objęła dłońmi jego policzki, prawie się poddał, zaciskając zęby – musiała czuć pod palcami ruch jego napinających się mięśni. Dał się zatrzymać i obejrzeć bez słowa skargi, choć wszystko w nim rwało się niespokojnie do ucieczki, ukrycia w ciemnym kącie i zawinięcia się od stóp do głów w kołdrę lub koc, jeśli tylko starczyłoby mu sił.
    Blanca powinna była spać tak samo jak reszta, a nie czekać na jego powrót. Tak byłoby łatwiej pod każdym względem.
    Chciał zaprotestować, kiedy objęła go w pasie, biorąc na siebie część ciężaru jego ociężałego ciała, ale dźwięk, który uciekł Esowi spomiędzy ust brzmiał raczej jak niedoprecyzowana skarga. Jakaś ostatnia, logiczna część jego rozumu podpowiadała, że Vargas miała rację, przedstawiając plan opatrzenia ran i dopiero potem pójścia do łóżka – sam podobnie zajmował się przecież kolegami z komendy, braćmi, Vaią, niedawno też samą Blanką – ale coś jeszcze, coś instynktownego zapierało się, że wszystko będzie w porządku, musi się tylko schować. Przeczekać. Nie pokazywać innym słabości, gdyby chcieli ją wykorzystać.
    Stał przez chwilę niezdolny do ruchu, czując jak siły, których uczepił się kurczowo, by wrócić do mieszkania, przeciekają mu teraz przez palce – Blanca bez wątpienia czuła coraz większy napór jego ciężaru. Z marazmu i niezdecydowania wyrwało go lekkie chybotanie ciała, które zauważył kątem oka, gdy ściana zaczęła się nieznacznie oddalać i przybliżać, choć nie postawił kroku – lęk szarpnął coś bolesnego w jego brzuchu i nakazał skinąć głową na propozycję kobiety. Nie uniósł ręki wystarczająco, by objąć ramiona Vargas, ale na tyle wysoko, żeby kurczowo zacisnąć palce na jej koszulce i trzymać się, jakby teraz to właśnie od tego zależało jego życie.
    Usadzony na niskim, łazienkowym krzesełku, zgarbił się mimowolnie, wspierając przedramiona na udach i zapatrzył się na swoje ubłocone buty, tylko częściowo przysłuchując się krzątaninie Blanki – szum krwi w uszach nakładał się na wszystko jak zmiękczający dźwięki filtr. Wzdrygnął się gwałtownie na dźwięk szkła stawianego zbyt mocno na brzegu wanny, ostro odwracając głowę, gotowy wypychać łuski spod skóry.
    To tylko eliksir. Pieprzona butelka z zielonego szkła, którą znał.
    Odetchnął powoli mimo bólu w napiętej klatce piersiowej, wbijając palce w uda. Ani drgnął, kiedy Blanca zsuwała mu z ramion kurtkę, odsłaniając więcej skóry, więcej podbiegłych krwią pręg po paznokciach – szponach – i wystawiając na ostre światło żarówki szeroki pas purpury ciągnący się przez szyję oraz gardło. Nie spojrzał na kobietę, irracjonalnie bojąc się osądu, zwątpienia i zdegustowania, jakie mógł zobaczyć w jej ciemnych oczach. Jak tchórz umykał przed wiedzą, co mogła myśleć, widząc go takim cholernie słabym.
    Apatycznie przyglądał się rozcinaniu wilgotnej wciąż podkoszulki, reagując tylko raz, gdy wydawało mu się, że ostrza znalazły się za wysoko, zbyt blisko gardła i twarzy – odruchowo przekrzywił się do tyłu, z dala od nich. Materiał pękł napięty na ostrych krawędziach.
    Kiedy Blanca sięgała po czysty ręcznik i moczyła go w ciepłej wodzie, Barros przyglądał się jej kątem oka, umykając wzrokiem, gdy tylko podniosła się znad wanny. Dotyk miękkiego materiału na skórze wydawał mu się w jakiś sposób abstrakcyjny, podobnie jak i ostrożne, przemyślane ruchy, jakimi Vargas zbierała brud i zaschniętą krew z jego skóry. Czuł się, jakby tylko przyglądał się własnemu ciału gdzieś z góry, nie do końca obecny.
    Westchnął mimowolnie, przymykając oczy, kiedy ręcznik musnął jego policzek i czoło, a palce Blanki odgarnęły wilgotne kosmyki włosów do tyłu.
    Widzący
    Blanca Vargas
    Blanca Vargas
    https://midgard.forumpolish.com/t2152-blanca-vargas-w-budowie#25https://midgard.forumpolish.com/t2157-blanca-vargas#25618https://midgard.forumpolish.com/t2158-mameluco#25623https://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Samą Blancę zaskakiwało, jak dobrze Esa znała. Jak łatwo przychodziło jej już dostrzegać wszystkie te jego odruchy, by spiąć się, walczyć, by nie wyglądać na słabego, by sięgnąć po kajmana i... Zmarszczyła brwi lekko. Kajmana? Ostatnio przemiana sprawiała mu trudności, czyżby coś się zmieniło?
    Czyżby ta przerażająca, sina pręga na gardle – wyraźny ślad duszenia – coś zmieniła?
    Vargas chciała wiedzieć, ale nie chciała pytać. Dużo ważniejsze, niż zaspokojenie ciekawości, było dla nie jsprawienie, by Barros poczuł się dobrze, lepiej. Na tyle dobrze, na ile mógł, biorąc pod uwagę okoliczności.
    Stwierdzenie, że obchodziła się z nim jak z jajkiem nie byłoby teraz przesadą, ale nie niosło – nie powinno nieść – za sobą żadnych negatywnych, prześmiewczych konotacji. Barros był teraz delikatny, rzeczywiście był słaby, ale, bogowie, nie było w tym nic złego. Nic, czego należałoby się wstydzić – choć sądząc po postawie Esa, on sam uważał zupełnie inaczej. Blanca czuła na sobie jego spojrzenie, którym mężczyzna uciekał jednak za każdym razem, gdy Meksykanka obracała się ku niemu. Uciekał, za każdym razem uciekał, jakby... Bał się? Bał się. Krytyki, oceny, wyśmiania – Blanca nie wiedziała, czego jeszcze, ale Barros wyraźnie nie oczekiwał niczego dobrego.
    Powinien znać ją już lepiej, pomyślała przez chwilę, zaraz dusząc jednak ten myśl w zarodku. To przecież nie tak. Zupełnie nie tak. Patrzyła na to z zupełnie złej strony.
    Ostrożnie zmywała krew, błoto, ziemię. Metodycznie ścierała kolejne plamy, jedna za drugą, w regularnych odstępach płucząc ręcznik w ciepłej wodzie. Ścierała, płukała, ścierała, płukała. W innych okolicznościach to mogłoby być nawet miłe – delikatność i troska były miłe – ale Blanca nie potrafiła teraz patrzeć na to w ten sposób.
    Jej lęk nie ustąpił tylko dlatego, że miała Esa na wyciągnięcie ręki. Największy ciężar obaw rzeczywiście spadł jej z ramion wraz z powrotem Barrosa, ale to nie tak, że od razu było dobrze. Było lepiej, ale niewystarczająco. Teraz, uwolniona z okowów najgłębszego, podstawowego stresu związanego z nieobecnością Esa i niebezpieczeństwem, w jakim się znajdował, musiała stawić czoła całej masie innych lęków. Gwałtownemu tsunami przerażenia, które czekało tylko na moment, by zalać ją całą, utopić, wedrzeć się do gardła i wydusić oddech.
    Jeszcze nie. Jeszcze nie teraz.
    Uśmiechnęła się łagodnie na ciche westchnienie Esa i, gdy pozbyła się ostatnich resztek krwi i zaschniętego szlamu z policzków mężczyzny, ucałowała go miękko w czubek głowy, przeczesując palcami wilgotne włosy. Musiała go opatrzyć, ale musiała też…
    Bez słowa wyprostowała się i przytuliła Esa ostrożnie, przygarnęła do własnego brzucha i przez dobrą chwilę gładziła go tylko łagodnie po włosach, karku i plecach. Starała się nie drżeć mu w dłoniach, nie była jednak pewna, czy jej się udało.
    Gdy potem znów cofnęła się o krok, znów kucnęła przed mężczyzną, skupiła się najpierw na największej rysie. Starała się nie patrzeć na zasinienie gardła Barrosa nie dlatego, że uważała je za żałosne, co dlatego, jak przerażająca było myśl, co musiało dziać się z Esem w ciągu ostatnich godzin. Nie sądziła, by potrafiła zupełnie pozbyć się tych konkretnych śladów, ale w głowie i tak bez wahania dodała punkt do planu, by spróbować.
    Najpierw jednak – brzuch. Gryząc lekko wnętrze policzka, przyjrzała się ranie i upewniwszy się, że nie jest dość głęboka, by stwarzać faktyczne zagrożenie, jednocześnie będąc jednak na tyle poważną, by ograniczone umiejętności uzdrawiania Blanki nie potrafiły sobie z nią poradzić – Vargas sięgnęła po eliksir odkażający. Namoczyła nim ostrożnie garść gazików i, podobnie jak wcześniej ręcznikiem, ostrożnie przetarła skórę Esa, nie zbliżając się jednak do samego rozcięcia. Nie chciała, by bolało Barrosa bardziej – a na pewno by tak było, gdyby eliksir dostał się do rany.
    Po odkażeniu przyszedł czas na opatrunki. Notując w głowie, by poprosić babcię o pomoc – lub przynajmniej o jakąś maść przyspieszającą gojenie, gdyby Barros nie chciał, by ktokolwiek więcej go dotykał; Blanca wiedziała, że tak mogło się zdarzyć – póki co obłożyła ranę ostrożnie całą masą sterylnych płatków, osłaniając wrażliwe ciało.
    - Przytrzymasz? – poprosiła i ułożyła rękę Esa na opatrunkach. Sama zaraz sięgnęła po bandaż i wprawnie owinęła mężczyznę, dość ciasno, by trzymać opatrunek w miejscu, nie na tyle jednak, by było to bolesne.
    Zręcznie zawiązała bandaż i upewniwszy się, że nie puści, gdy Es będzie się przemieszczał, odetchnęła cicho i otarła przedramieniem pot z czoła. Nie robiła nic takiego, a czuła się, jakby biegła maraton.
    Stres zżerał ją od środka jak szalejąca, wygłodniała bestia.
    Odetchnęła głęboko i nie pozwoliła sobie o tym myśleć. Nie mogła. Ułożyła dłoń na piersi Esa i chrząknęła cicho.
    - Inhibere sanguis – rzuciła miękko, czując, jak magia spływa jej wartko z dłoni i rozlewa się po odrapanym ciele Barrosa.
    Blanca nie umiała z uzdrawiania zbyt wiele, znała jednak podstawy. Niewystarczająco, by w pełni Esa wyleczyć, dość jednak – miała nadzieję, że dość – by pomóc mu na tyle, by mógł zasnąć, odpocząć, zacząć leczyć się samemu lub po prostu doczekać do rana, gdy będzie mógł mu pomóc ktoś bardziej kompetentny.
    Bez słowa i, szczerze mówiąc, bez specjalnej satysfakcji patrzyła, jak rany, które zdążyły otworzyć, teraz ponownie zasklepiają się i powlekają świeżym skrzepem. Kiedy indziej może by się cieszyła – zaklęcia uzdrawiające nie zawsze jej przecież wychodziły – teraz chyba jednak po prostu nie miała siły.
    - Attritus – kontynuowała cicho, znów uważnie patrząc, jak mniejsze otarcia i sińce znikają stopniowo, wypędzane jej magią.
    Zerknęła na szyję Barrosa, ale tam, zgodnie z przewidywaniami, skutek był raczej mierny. Krwiaki zbladły zauważalnie, nie dość jednak, by przestać być tak sugestywnym śladem duszenia. Jeśli Es będzie chciał uniknąć pytań – a na pewno będzie – przez kilka dni będzie musiał zasłaniać gardło.
    Odetchnęła powoli.
    - Tepidus – rzuciła trzecie zaklęcie i tym razem ciepło wsączające się w ciało Esa nie było tylko ulotnym wrażeniem jej magii. Gorąco spływające z jej dłoni rozpełzło się i zostało nawet wtedy, gdy Blanca cofnęła już rękę.
    Dopiero teraz, przekonana, że – przynajmniej w kwestii uzdrawiania – zrobiła co mogła, Vargas pozwoliła sobie na chwilę słabości. Nie wstając z kucek mimo lekkiego pulsowania w kolanach i udach, wsparła czoło o nogę Esa i wciągnęła powietrze powoli, równie powoli je wypuszczając.
    - Przyniosę ci coś do jedzenia – wymamrotała cicho w pewnej chwili. – Nie protestuj, kocie. Nie było cię tak długo, musisz... powinieneś… – Przygryzła wargę mocno. – Potrzebujesz sił, żeby wyzdrowieć – stwierdziła wreszcie prosto.
    Mimo zarysowanego planu Blanca jeszcze przez kilka chwil tkwiła jednak w miejscu, wsparta o Esa w niewygodnej pozycji i niezbyt pewna, czy rzeczywiście potrafi wstać i pójść do kuchni.

    Sárr (Inhibere sanguis) – hamuje krwawienie z niewielkiej rany.
    Próg: 15.
    76 (rzut) + 10 (magia lecznicza) = 86 >15, udane

    Núningur (Attritus) – leczy natychmiast drobne otarcia i sińce.
    Próg: 20.
    47 (rzut) + 10 (magia lecznicza) = 57 >20, udane

    Hlýr (Tepidus) – powoduje stopniowe ogrzanie wyziębionego ciała.
    Próg: 30.
    33 (rzut) + 10 (magia lecznicza) = 43, udane
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Blanca Vargas' has done the following action : kości


    'k100' : 76, 47, 33
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Nie wiedział, co zrobić z Blanką – czy w ogóle czegoś od niego oczekiwała. Myśl ta pojawiła się w pełnej szumu głowie najpierw tylko przelotnie, a potem wróciła jeden raz, drugi, do zmęczenia,  rozbicia i wstydu z powodu słabości dokładając też Barrosowi troskę o potrzeby jego kobiety. Jakby nigdy nie potrafił przestać myśleć o innych, nieważne co działo się z nim samym.
    Pewnie chciała wiedzieć, co się stało i zostać zapewnioną, że nic takiego już się nie powtórzy. Chciał jej to powiedzieć. Zetrzeć z twarzy zmarszczki, rozluźnić napięcie, które krzyczało w całym jej ciele, chociaż cały czas dotykała go bardzo ostrożnie. Naprawić wszystko, udowodnić, że można było na nim polegać. Że był wart wiary, którą się w nim pokładało.
    Słowa nie chciały się ułożyć w logiczny ciąg, a zaciśnięte mocno szczęki i podpuchnięte gardło wcale nie pomagały.
    Zgarbił się mocniej, odruchowo próbując ukryć twarz w ramionach, gdy Blanca przycisnęła miękki pocałunek między wilgotnymi kosmykami jego włosów, przeczesując je ostrożnie palcami, a potem jakby była to najprostsza rzecz na świecie, lekko przygarnęła go do siebie. Z policzkiem przytulonym do miękkiej koszulki, czując emanujące przez nią ciepło drugiego ciała, zrozumiał, że znów był bezpieczny. Nie unosząc rąk, przesuwając dłonie tylko na tyle, by lekko objąć uda Blanki, zamknął oczy, głęboko wciągając w nozdrza jej zapach. Nie był pewien, czy to ona zaczęła drżeć, czy to jego zmysły płatały mu figle, ale odruchowo przesunął dłoń w górę i w dół, a potem jeszcze raz.
    Zakołysał się lekko na siedzisku, pozbawiony nagle oparcia, kiedy Vargas cofnęła rozgrzane dłonie z jego ciała, robiąc krok do tyłu i skupiając się na ranach. Poczuł się niemal zdradzony za odebranie  mu tego momentu, ale tak jak wcześniej zacisnął tylko zęby, nie protestując – brał od Blanki wiele, nie miał prawa domagać się więcej, chociaż teraz pragnął tylko położyć się z nią w miękkim łóżku i trzymać. Nie musiałaby nawet nic robić, wystarczyłoby mu, gdyby po prostu była obok.
    Przyglądał się, gdy pracowała, w napięciu czekając na nową falę bólu, choć finalnie nigdy nie nadeszła – posłusznie przytrzymał opatrunki, powoli przesuwając dłoń, kiedy bandaż przejął to zadanie. Jasny materiał groteskowo kontrastował z karmelową skórą, która w oczach Esa zrobiła się niezdrowo szarawa. Swędziała wszędzie tam, gdzie zaklęcie Blanki zasklepiało drobne otarcia, mrowiła wraz z zanikiem sińców – odruchowo uniósł dłoń do gardła, drapiąc brzeg purpurowej pręgi, zanim zorientował się, co robił, zwijając palce w luźną pięść.
    Ostatnie, trzecie zaklęcie wydusiło mu spomiędzy ust skamlący dźwięk pełen ulgi, gdy po wychłodzonym w wodzie i na wietrze ciele rozlała się fala przyjemnego, łagodnego gorąca, odpędzając część mgły, która spowiła myśli Barrosa. Wcześniej czuł się, jakby obserwował swoje ciało z boku, teraz był go z chwili na chwilę coraz bardziej świadomy.
    Ułożył dłoń na głowie Blanki, zanim zdążył się nad tym zastanowić, powoli, niezgrabnie głaszcząc ciemne kosmyki, kiedy mówiła o tym, że powinien coś zjeść. Jego żołądek wykonał nieprzyjemne salto, zaciskając się w głuchym proteście.
    - Za chwilę – wymamrotał zachrypniętym głosem, chociaż był przekonany, że nie przełknie niczego, co mogła mu przynieść Vargas. Wodę. Może wodę dałby radę.
    Nie wiedział, ile tak siedzieli w ciszy, chłonąc tylko swoją obecność – Es wzdrygnął się lekko, gdy głowa zaczęła opadać mu na pierś, mrugając intensywnie, by znów złapać ostrość widzenia. Blanca chciała zaprowadzić go do sypialni, ale pokręcił tylko głową z prostym:
    - Zasnę.
    Zasnę, zanim zdążysz mnie nakarmić, tak jak chciałaś, chociaż wcale nie czuł głodu - nie sądził, że byłby do niego zdolny, zanim nie pozwoli ciału odpocząć. Salon był drugą najlepszą opcją, mimo że każdy mógłby do niego wejść i zobaczyć w jakim stanie Barros przywlókł się do domu – mając to na uwadze, z lekką niepewnością usiadł na kanapie podprowadzony do niej przez Blankę, zapadając się w siedzisku. Pozostawiony na chwilę sam sobie, sięgnął do koca porzuconego na wyciągnięcie ręki, powoli okrywając ramiona, zanim okręcił się nim jak peleryną, chowając pod miękkim, kolorowym materiałem wszystkie rany i siniaki. Lekko odchylił głowę do tyłu, wspierając potylicę na oparciu kanapy, zapatrzył się w sufit, słuchając własnego oddechu i odległych, cichych dźwięków krzątania się w kuchni. Był wdzięczny za fakt, że wszyscy poza Vargas poszli spać jak gdyby nigdy nic, choć szło za tym gorzkie, nieprzyjemne ukłucie.
    Widzący
    Blanca Vargas
    Blanca Vargas
    https://midgard.forumpolish.com/t2152-blanca-vargas-w-budowie#25https://midgard.forumpolish.com/t2157-blanca-vargas#25618https://midgard.forumpolish.com/t2158-mameluco#25623https://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Plany w którymś momencie zaczęły jej się kończyć – jakby traciła determinację, by w ogóle coś planować, jakby brakowało jej sił, by wybiegać o krok, dwa, trzy do przodu. Może tak było. Nie byłaby zdziwiona, gdyby rzeczywiście zabrakło jej energii – gdyby ta po prostu wyparowała w zetknięciu z lękami, które teraz, po wykonaniu najważniejszego zadania, jakim było opatrzenie Esa, znów zrobiły się bardziej śmiałe, znów agresywniej szarpały serce Blanki.
    Westchnęła cicho, czując dłoń Barrosa na swoich włosach i tym bardziej odwlekała jeszcze moment, w którym odsunęłaby się znowu, znów zaczęłaby działać. Musiała, wiedziała, że powinna to w którejś chwili zrobić, ale... Nie teraz. Jeszcze nie.
    Cichym pomrukiem zgodziła się na za chwilę, choć zamiast faktycznej akceptacji Esa słyszała w jego chrypie raczej powątpiewanie. Sama też je czuła – wcale nie była tak pewna, czy mężczyzna będzie w stanie cokolwiek przełknąć, nie z takim gardłem i nie z żołądkiem zwiniętym pewnie w ciasny węzeł, ciaśniejszy jeszcze niż jej własny. Tym niemniej wiedziała, że musi – chce spróbować. Że chce, żeby on spróbował.
    Zasnę.
    Drgnęła lekko i odsunęła się, przecierając dłonią oczy – obolałe od światła słonecznego już od jakiegoś czasu wdzierającego się do mieszkania przez szpary w zasłonach, wilgotne od wzbierających w nich łez wyczerpania, które Vargas za wszelką cenę powstrzymywała. Z cichym sapnięciem wstała, z grubsza tylko uprzątnęła łazienkę – z powrotem spakowała apteczkę i zostawiła ją na jednej z szafek, zebrała śmieci i wrzuciła do kosza. I znów, podobnie jak wcześniej, pozwoliła Esowi wesprzeć się na niej i poprowadziła go do salonu.
    Pomogła Barrosowi usiąść na kanapie i zaraz kucnęła przed nim, rozwiązując i zdejmując mu buty, o których i on, i ona dotąd zapomnieli. Podłożyła mu jeszcze poduchę pod plecy i, upewniwszy się, że mężczyźnie jest w miarę wygodnie, pomaszerowała do kuchni.
    Wahała się przez chwilę, niepewna, co zrobić. Wreszcie sięgnęła po płatki – słodkie, cynamonowe, którymi sama regularnie się zajadała – i odsypała ich trochę do miseczki, resztę chowając z powrotem. Zabrała miskę, łyżkę i karton mleka, po chwili zastanowienia prostym zaklęciem ciągnąc jeszcze za sobą lewitującą butelkę wody. Z tym wszystkim przemaszerowała z powrotem do salonu – i uśmiechnęła się łagodnie, widząc, że Es poradził sobie z owinięciem się w koc. Dobrze. Powinno być mu ciepło.
    Odstawiła ostrożnie kuchenne zdobycze na stolik, zalała płatki mlekiem i podsunęła je Barrosowi.
    - Spróbuj chociaż trochę – zachęciła. Nie zamierzała go zmuszać, jeśli nie będzie chciał – lub zwyczajnie nie da rady – nic przełknąć, to jego płatki dołączą do jej kanapek, porzuconych tak samo kilka godzin wcześniej.
    Z cichym westchnieniem wcisnęła się na kanapę między Esa a jedno z bocznych oparć. Podciągnęła nogi pod siebie i, po chwili wahania, wsparła głowę na przykrytym kocem ramieniu mężczyzny.
    - Bardzo się bałam – wyszeptała cicho i zaraz zreflektowała się. Wiedziała, jak zinterpretuje to Barros. Jak, zupełnie mylnie, założy, że to jego wina, że powinien przeprosić – że Blanca oczekuje od niego bardzo różnych deklaracji, których tak naprawdę wcale nie chciała. Jasne, byłoby miło, gdyby obiecał, że podobna sytuacja już nigdy się nie powtórzy, ale czy którekolwiek z nich by w to wierzyło? Raczej nie.
    Blanca wiedziała, kogo sobie wzięła – i wiedząc to, nie chciała pustych obietnic. Po prostu nie.
    - Nie przepraszaj. Nic nie mów – uprzedziła teraz jego ewentualne tłumaczenia. - Nie po to to mówię – dodała miękko. - Po prostu... – Odetchnęła bardzo powoli. - Cieszę się, że jesteś, kocie. Że wróciłeś. Ja... Kiedy pierścień zmienił kolor, ja... – zająknęła się i potrząsnęła głową, nie czując się na siłach, by walczyć z łamiącym się głosem. - Po prostu dobrze, że jesteś. Tutaj, ze mną – zakończyła prosto i zamknęła oczy, zdeterminowana nie rozkleić się ani teraz, ani jutro, ani w ciągu następnego tygodnia. Nigdy, najchętniej.
    Ułożyła dłoń na udzie Esa i pogładziła je lekko, przez chwilę wsłuchując się tylko w plusk nabieranego przez mężczyznę od czasu do czasu mleka. W którejś chwili uniosła lekko powieki i zastanowiła się, czy nie sięgnąć po własne kanapki – na samą myśl jednak żołądek skurczył jej się jednak jeszcze bardziej. Nie czuła głodu. Wiedziała, że kolejnego dnia, gdy odpuszczą jej najgorsze nerwy, zje pewnie za dwoje – ale nie teraz. Teraz nie chciała jeść, nie chciała pić, nie chciała... Nic. Zupełnie nic poza tym, by siedzieć blisko i raz po raz upewniać się, że Esowi nic już nie grozi.
    Uniosła się w którejś chwili lekko i pocałowała Esa w policzek bez słowa.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Z głową wspartą o oparcie kanapy Barros zasnąłby, gdyby nie szybki powrót Blanki – w jednej chwili wpatrzony jeszcze w sufit, w następnej zerkał kątem oka w kierunku drzwi, słysząc jej kroki. Żołądek ścisnął mu się boleśnie na widok miski z płatkami, przypominając że wciąż nie zmienił zdania w kwestii głodu, ale prostując się nieco, Es przyjął podsuwane mu naczynie, przyglądając mu się z maskowaną naprędce żałością.
    Nie chciał tu być – w salonie, do którego wejść mógł każdy z grupy badaczy, z jedzeniem jakiego nie zamierzał jeść, bo robiło mu się na jego widok niedobrze. Jeszcze w lesie potrafił myśleć tylko o powrocie tutaj, gdy wyczołgał się powoli z bagna, ale na miejscu dochodził do wniosku, że wcale nie do końca o to mu chodziło. Chciał wrócić do Blanki i tylko do niej. Chciał zakopać się w pościeli, słyszeć jej oddech i nic poza tym. Tutaj, odkąd chwilę temu pomogła mu usiąść na kanapie, z tyłu głowy obijało mu się ciągle myśl, co zrobi, jeśli ktoś wcześniej wstanie, jak zamaskuje ślady sińca na szyi i wyjaśni, co się stało, nie używając zbyt wielu słów, gdy te wcale nie chciały przychodzić. Miał okropne przeczucie, że zbyt długo naciskany mógłby wpaść w szał podobny temu, który opanował go przy Sarnai i zmęczenie nie miałoby w tej kwestii nic do powiedzenia.
    Bardzo się bałam.
    Spiął się, chociaż ciężar wspartej o niego Blanki był przyjemny, tylko jednym uchem słuchając tego, co mówiła dalej, skupiając się na wszystkim tym, co potwierdzało głęboko zakorzenione poczucie, że nigdy nie był wystarczająco dobry, dopasowując słowa do starych przekonań.
    Nic nie mów – nie tłumacz się, bo i tak ci nie uwierzę. Kiedy pierścień zmienił kolor... – nigdy nie powinien był go kupować, co on sobie w ogóle myślał?
    Od czasu kromlecha nic nie szło tak jak powinno – czy to możliwe, że tamto miejsce było przeklęte i wyszli z niego odmienieni? Naznaczeni jakąś starą siłą, która wżarła się im w kości, powodując zmęczenie, jakiego nie potrafiła przegonić żadna ilość odpoczynku? Tak się właśnie czuł. Jakby cały czas musiał pilnować każdego kroku, by nie potknąć się na pierwszej lepszej przeszkodzie. Jakby częściowo zatarła się w nim czujność i umiejętność szybkiej reakcji.
    Chciał zniknąć.
    Gdy jasnym stało się, że Blanca nie powie nic więcej, powoli podniósł miskę, bezcelowo kręcąc w niej łyżką, zanim zbliżył brzeg naczynia do ust i zmusił się, by wziąć nieduży łyk. Znał ten smak – scałowywał go czasem przy śniadaniu z warg Vargas – ale teraz, zmieszany z pozostałym na języku ciężkim posmakiem krwi, cukier i cynamon tworzyły okropną mieszankę. Zmusił się jeszcze do dwóch, coraz mniejszych łyków tylko dlatego, że była obok i dotykała jego uda, chociaż żołądek protestował coraz mocniej, obiecując wymioty, jeśli nie przestanie.
    Kiedy odstawił ledwie tkniętą miskę, a policzek musnęły mu miękkie usta Blanki, poczuł się nieco lepiej. Pociągnięty lekko za ramię, pierwszy raz od powrotu do mieszkania spojrzał w jej kierunku, nie uciekając wzrokiem i zachęcony krótkim Chodź, powoli położył się na boku, wsparty głową o klatkę piersiową kobiety. Wiedział, że już nie wygra ze snem – podciągnął tylko nogi na kanapę, odruchowo kuląc się w sobie i ukołysany miarowym biciem serca, odpłynął.
    Śnił i sen ten zostawił go obolałym, spiętym, gdy w ciszę mieszkania zaczęły wdzierać się głosy badaczy oraz ich kroki na schodach. Rozchylił ciężkie powieki jeszcze zanim jedna z sylwetek w pełni podeszła do kanapy i rozdrażniony dodatkową obecnością podniósł się powoli do siadu. W głowie mu szumiało, ciało miał jak z waty. Kompletnie ignorując intruza, lekko potrząsnął Blanką, która spała pod nim w cholernie niewygodnej pozycji, a gdy zamrugała, wziął ją za rękę i  pociągnął. Oboje wciąż potrzebowali odpoczynku i zamierzał im go dać.
    Jeśli ktoś zadawał mu pytania, nie słyszał ich przez szum krwi w uszach – z bardzo konkretnym celem przed oczami, zaprowadził Blankę do swojej sypialni i zamknął drzwi. Nie potrzebowała zachęty, by postawić dodatkowe dwa kroki i paść na łóżko, nie stawiała się też, gdy Es najpierw niezgrabnie zrzucając własne niewygodne ubrania, sięgnął też do jej spodni i bluzki. Dopiero pod chłodną kołdrą, skóra przy skórze z kobietą, której zapach zaczął oznaczać dom, poczuł się trochę bardziej jak człowiek, a mniej jak przerażone zwierzę.

    [z/t Blanca i Es]



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.