Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Sometimes it feels like I won't survive this (F. Baantjer & B. Holstein, czerwiec 1985)

    2 posters
    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Siedział między drzewami, lecz czerwcowe słońce zawsze odnajdowało sposób, by zanurzyć się w jego źrenicach – wąskie, żółte promienie przenikały między zazielenionymi koronami drzew, rzucając na jego twarz jasne cętki światła, pod wpływem którego tęczówki wybarwiały się szmaragdowym odcieniem. Był ostatni dzień szkoły, niebo przybrało barwę błękitu i przeglądało się w lustrzanej tafli jeziora, a na wietrze unosiły się pojedyncze pyłki komosy; czasem, kiedy podnosił głowę do góry, wyobrażał sobie, że potrafił uciec spomiędzy objęć ciała, pozostawić je wsparte bezwładnie o chropowaty pień drzewa i wniknąć w istnienie liścia brzozy falującego na obojczyku cienkiej gałęzi, drobną jaskółki, która szybowała nisko pod firmamentem, puszystego obłoku chmury pchniętego na margines krajobrazu – ciało nie było jednak łatwe do porzucenia, zawsze w końcu odnajdowało drogę powrotną. Wycofywał się zatem głęboko pod własną skórę, jakby wstydził się być widziany w jej obecności – naciągał długie rękawy aż po odstające szpulki nadgarstków i podkurczał kolana, opierając o nie miękki grzbiet książki; Helene chciała, żeby częściej wychodził z domu, a on, choć ustępliwy, nawet na dworze sprawiał wrażenie wciśniętego w kąt niewielkiego pokoju, jakby świat był dla niego zbyt duży, by miał odwagę mu się przyglądać – wciąż pochylał głowę, stawał się zamyślony i milczący, a jego skóra, ukryta pod zbyt grubą warstwą ubrania, pozostała w tym samym, bladym odcieniu, niepomna minionej wiosny oraz pierwszych dni ciepłego lata. Coraz trudniej było mu na siebie patrzeć – zeszłego wieczoru, kiedy wszedł do łazienki, nie potrafił zmusić się do zdjęcia ubrań, przesunięcia palcami po zachodzących na żebra bliznach, tym bardziej widocznych, kiedy kości prześwitywały zaokrąglonymi pręgami spod skóry, przyjrzenia się siniakom, które rozlały się w buro-czerwone plamy, zieleniejące powoli wokół nierównego konturu, więc poszedł spać bez kąpieli, nie wysuwając nawet paska ze szlufki, jedynie podciągając nogi, by nakryć się kołdrą aż pod drżącą brodę.
    Zesztywniał, kiedy pomiędzy akapity wsunął się cień cudzej sylwetki i chociaż poczuł napięcie, pełzające bolesną parezą wzdłuż żuchwy, podniósł ostrożnie głowę, przyglądając się trzem chłopcom, którzy zawiśli nad nim jak sępy, rozciągając usta w prześmiewczych, podkasanych drwiną grymasach – nie zdążył nawet odłożyć na bok lektury, kiedy jeden z nich nachylił się w jego stronę, chwytając go mocno za przegub i szarpnięciem zmuszając, by podniósł się z ziemi; jęknął cicho, czując jak wzdłuż zmuszonej do wyprostowania nogi rozsuwa się błyskawica rwącego bólu. Co się stało, księżniczko, boisz się wody?, czyjeś dłonie pchnęły go między łopatkami, podczas gdy pozostali dwaj chłopcy złapali go pod ramiona, najwyraźniej spodziewając się, że spróbuje uciec, lecz on poczuł tylko, jak narastająca za mostkiem panika obejmuje jego ciało odrętwiałym mrowieniem, przyda ci się kąpiel. Szarpnął się nerwowo, choć bez przekonania, kiedy zaczęto ciągnąć go w stronę jeziora, lecz za każdym razem, kiedy próbował wysunąć ramię z ucisku, palce wpijały się tym mocniej w jego skórę, a panujący wokół gwar podnosił się do zachęcających okrzyków, przeciągłych gwizdów i oklasków, jakby był zwierzęciem wyciąganym na cyrkową scenę – próbował zapierać się nogami, chrome kolano odmawiało mu jednak posłuszeństwa, zginając się pod lekkim oporem, a podeszwa nie odnajdowała oparcia w miękkim piachu, który usypywał się niewysokim wałem pod jego stopami. Chłopcy się śmiali, a on czuł jak serce zaczyna dudnić mu w piersi, siniacząc się o pręty wygiętych żeber, obraz rozmazał się tymczasem lekko, uwięziony pod taflą przeszkolonego spojrzenia – zdążył jedynie odwrócić głowę, by zobaczyć triumfalny uśmiech stojącego na brzegu Rubena, zanim woda nie obmyła mu butów, wsiąkając w dolną część nogawek.
    Nie, proszę, p-proszę… – prawie nie słyszał własnego głosu, bo w uszach pulsowały mu głośne uderzenia tętna, krwi, która rozlała się strachem pod skronią – wydawało mu się, że nie mógł złapać oddechu, chociaż woda sięgała mu dopiero do łydek, a wiatr rozdmuchiwał powietrze rześkimi westchnieniami lata. – N-nie chcę, z-zostawcie… – odwrócił się desperacko przez ramię, by zobaczyć jak Ruben rusza w stronę brzegu, wchodząc za nimi do wody i przez krótką, paniczną chwilę pomyślał, że wolałby, żeby go utopili – wolałby, żeby to wszystko się skończyło. – Ruben, n-nie rób mi tego, powiedz… – zaczął, chwytając się ostatniej nici własnej rozpaczy, ktoś pchnął go tymczasem mocniej, próbując ściągnąć go z przybrzeżnej mielizny, drętwiejący ból rozsunął się jednak parezą wzdłuż lędźwi, a on potknął się do przodu, uderzając kolanami o szorstki piach. Łzy wypłynęły mu spod powiek onieśmielającym strachem, od którego cały dygotał, wyobrażając sobie, jak dłonie w końcu wpychają go na głęboką wodę, a ta zalewa go aż po kark, jak koszula zaczyna lepić się do pleców, a spod spodu prześwituje kształt rozległej blizny, jak wszyscy wskazują na niego palcami, na to brzydkie, dygocące ciało, które nie potrafiło nawet podźwignąć się z ziemi. Mażesz się jak baba, szorstki głos pociągnął jednocześnie za wszystkie nerwy w jego ciele – łzy zaczęły cieknąć mu po twarzy, jeszcze zanim poczuł skurcz płaczu zaklinowany nisko pod grdyką; tak łatwo było wywabić z niego emocje – wyciekały na zewnątrz jak sok z przejrzałego owocu, skraplały się pod oczami przy każdym dyktacie paznokcia, każdym naporze podeszwy, każdym ucisku przykurczonej pięści.
    Znów był bezsilny wobec świata – zwierzę pozbawione pazurów, ze zbyt miękkim podbrzuszem i zbyt małym sercem, nieustannie próbującym nadążyć za galopem rozemocjonowanego pulsu; przełykał własny szloch, lecz ten dusił go w piersi ciężkim uczuciem wstydu, od którego robiło mu się niedobrze i słabo. Usta wciąż układały się w obły kształt błagalnie wypowiadanego proszę, choć on sam nie potrafił rozróżnić już jednak własnego głosu, nie pamiętał jego brzmienia i zakrztuszony łzami nie był pewien, czy struny krtani wciąż wibrowały pod jego uciskiem. Powtarzał sobie, że mógł przetrwać murszejące na skórze upokorzenie tak długo, jak broczyło jedynie w ciasnym zaułku korytarza – następnego dnia ściągał rękawy na nadgarstki, ubierał grubszy sweter lub zostawał w domu, wymawiając się bólem brzucha, choć ten spowodowany był jedynie bordowym sińcem rozkwitłym wokół żołądka; pozwalał Rubenowi chwytać się za przegub, bo wiedział, że jeśliby tego nie zrobił, jego skóra wciąż usztywniłaby się osnową bólu – nie w gardle ciemnej sieni, ale na środku szkolnego dziedzińca. Myślałem, że lubisz występować przed publicznością.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Sometimes it feels like I won't survive this (F. Baantjer & B. Holstein, czerwiec 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Sometimes it feels like I won't survive this (F. Baantjer & B. Holstein, czerwiec 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Kiedy dwa miesiące temu przestępował próg domu – z koszulą mundurka lepiącą się do spoconego nerwami i pośpiechem karku, czując wciąż jeszcze odcisk palców wgryzionych mu w ramiona i tętnienie krzyków w skroniach, dotyk chłodnej dłoni w miejscu, w którym krew skrzepła w brunatną skorupę, z wargą napęczniałą boleśnie przy drobnym, otwartym znów rozcięciu – dziadek czekał już na niego w salonie, niepokojąco spoważniały w swoim gniewie, silący się na opanowanie, chociaż szyja nabiegała mu rozzłoszczoną czerwienią. Trzymał w ręku wygnieciony list, na którym Bertram dostrzegł bordową pieczątkę dyrektora szkoły, kiedy Forsberg potrząsnął nim przed jego oczami, w końcu ściskając go w pięści i upuszczając mu go pod nogi. Zapytał go, czy może mu się wyjaśnić, a on przez krótką chwilę nie był w stanie wydusić z siebie głosu i miał ochotę zawrócić się, cofnąć się i wybiec znów na ulicę, biec przed siebie i nie oglądać się, nigdy się nie oglądać; nie mógł wydusić z siebie głosu, bo nigdy go jeszcze nie okłamał i obawiał się, że dziadek rozpozna w jego słowach kłamstwo od razu, wybarwione ewidentnie na tle jego głosu jak wywabiana z papieru tymoloftaleina. Bał się, że głos zadrży mu w ustach; że dziadek go uderzy, jeśli się zająknie na wyjaśnieniach i nie pozwoli mu wytłumaczyć. Albo że uderzy go dlatego, że miał na to ochotę, ale nie miał sposobności, do teraz. Obiecał jednak, że mu powie i obiecał, że dziadek to załatwi, i obiecał, że Folke nie będzie musiał się w to mieszać, więc powiedział w końcu, że obraził matkę, dostrzegając jej szczupłą sylwetkę za jego plecami, jej zmartwione spojrzenie i usta zebrane w ciasny, milczący ścieg, bo nie miała odwagi wchodzić pomiędzy niego a dziadka i nie mógł jej za to winić. Dziadek zawsze mówił, że to pomiędzy nimi, podobne konfrontacje, ten krzyk i głucha groźba podniesionej ręki, to pomiędzy mężczyznami, jesteś mężczyzną czy nie, Bertram? Was wszystkich. Powiedział, że kundlicie się, z kim popadnie. Ze żmijami. Więc mu wpierdoliłem. Przekleństwo zabrzmiało w jego ustach najpewniej, najbardziej stateczne; stał nieruchomo, oczekując uderzenia, bo nie wolno mu było tak mówić, z pewnością nie do dziadka, ale uderzenie nie nadeszło, nikt nie krzyczał. Matka patrzyła na niego, jakby chciała go przeprosić, odwrócił od niej spojrzenie, nie chciał na nią patrzeć; Forsberg kazał mu doprowadzić się do porządku i posprzątać psiarnię, zanim wyszedł – i wszystko załatwił. Po powrocie złapał go za kark w jednym z kojców, powiedział, żeby to się więcej nie powtórzyło i nie mówił o tym nigdy więcej, a on starał się uważać – zasłaniał głowę, kiedy go bili i sam bił z umiarem, w którym czuł się jeszcze gorzej, w którym czuł się, jakby był bardziej okrutny niż wtedy, kiedy bił na oślep i bez myślenia.
    Nie zbliżał się więcej do Rubena – unikali się nawzajem i Bertram starał się nie zostawiać Folke samego w szkolnych sieniach, odprowadzał go na zajęcia teatralne, siadał niedaleko podczas przerw, czasem osobno ze swoimi książkami, czasem przy jego ramieniu, często nie mówiąc przy tym nic; po tamtym dniu mówił niewiele, wolał go słuchać albo siedzieć w ciszy, podkładać mu rękę na zeszyt, kiedy się nudził, żeby narysował mu coś na nadgarstku, milczał z przejęciem, kiedy urocze, drobne kwiatki kwitły mu na błękitnych liniach żył, wiedząc, że będzie musiał zmyć je w szkolnej łazience po ostatniej lekcji, zanim wróci do domu. Reszta kwietnia i maj minęły zaskakująco spokojnie: nie mówił wiele, ale dużo czytał, poprosił Folke, żeby pożyczył mu którąś ze swoich i czasem, przed snem, próbował szeptać jej wersy, nieśmiały przed samym sobą. Na dworze zrobiło się cieplej, wakacje czuło się już w atmosferze, lekcje były leniwe i swobodne, on nie sprawiał kłopotów, a Folke przysypiał na biurku w łatce słońca wpadającej przez okno, wciąż ubrany w sweter. W końcu lato wyciągnęło wszystkich nad wodę, nawet Folke – pochylał czoło nad książką pod drzewem niedaleko jeziora i nie chciał mu przeszkadzać, więc zostawił ubranie na piasku i poszedł pływać, zanurzając się do pasa, zanim zanurkował i wypłynął dalej.
    Był daleko od brzegu, kiedy odwrócił się wreszcie, by zawrócić – przetarł dłonią mokrą twarz i poczuł, jak żołądek ciągnie go nagle w dół, ciężar zimnego niepokoju zebranego na jego dnie jak kamienie; widział jak szarpią Folke za ramię, żeby się podniósł i jak ciągną go w kierunku jeziora, nie pozwalając mu się wyrwać, choć próbował zapierać się nogami na sypkim piachu. Widział, przez wodę chlupoczącą mu pod ramionami, jak upada na kolana i jak na brzegu przystaje Ruben, a on był jeszcze tak daleko, bolały go ręce i płuca, i czuł w ustach mdły smak brudnej wody, i kiedy wyszedł wreszcie na płyciznę był zmęczony i podtopiony niecierpliwą złością; nie zatrzymał się, żeby złapać oddech, przeszedł przez zapadający się pod stopami, rozmokły piach i kiedy Ruben odwracał się w jego stronę, łapał już przód jego koszulki, żeby pchnąć go prowokacyjnie, z rozdrażnieniem zmuszając się, by rozluźnić palce i nie przewrócić go na piach.
    Odpierdol się – warknął przez cięższy oddech, ociekając jeszcze wodą, czując jak słońce spija wilgoć z jego karku i szerokich pleców, choć od lekkiego wiatru albo złości skóra na ramionach zaszła mu dropiatością. Ruben był od niego szczuplejszy i niższy; wiedział, że mógłby sobie z nim poradzić, wiedział, że zdążyłby go położyć, może podtopić, zanim by go odciągnęli i zdawało się, że Ruben też pamiętał jeszcze kwiecień, włosy wciąż jeszcze nie odrosły mu zupełnie w miejscu, w którym ostra krawędź rozcięła mu głowę; nie wycofał się, ale nie próbował mu oddawać i Bertram trochę żałował, bo nie chciał uderzać go pierwszy, bo nie powinien, bo mogliby go tym razem wyrzucić, Frosberg nie pomógłby mu znowu. – Odpierdolcie się wszyscy – usztywniony złością głos szorował mu podrażnione gardło; pozostali uśmiechali się pod nosem szyderczo, łyskając rozbawieniem w źrenicach kierowanych na Rubena, na klęczącego między nimi Folke i niego, kiedy przystawał bliżej, chcąc podać mu rękę, ale Ruben parsknął, podchodząc bliżej i drgnął nerwowo, stając przed nim.
    Patrzcie, jaki wściekły – zaszydził i Bertram miał ochotę mu przywalić, przywalić znowu tak samo jak wtedy, choćby mieli go przenieść; przypominało mu się, jak zaczepił go tamtego dnia, jak tym samym tonem pytał go, czy też mu się podobało i jak Folke nie potrafił mu obiecać, że więcej mu nie pozwoli, nie potrafił mu powiedzieć, co się dzieje, nie potrafił zgodzić się, że do niego nie pójdzie. Nie powinien się w to mieszać; mówił mu, że nie będzie się w to mieszać i stał tutaj znowu, bo był durny, był zwyczajnie durny, myśląc, że to cokolwiek zmieni, ale jak miał go zostawić? – Policz do dziesięciu bez j-j-j-jąk-k-kani-nia to się zastanowimy.
    Skóra ścierpła mu na karku, kiedy wokół rozległ się szyderczy śmiech i szarpnął się naprzód, przystając bliżej Rubena, zaciskając pięści do zbielenia kłykci; czuł, jak kropla spływa mu z mokrych włosów na czoło i na nos, choć może był to pot, było mu gorąco.
    Nawet nie spróbujesz dla swojego chłopaka? Nie uderzysz mnie? No dalej, zobaczymy, czy wyłgasz się tym razem – Ruben podniósł czoło, prowokacyjnie przysuwając się też bliżej, uśmiechając się drwiąco i kiedy w końcu skinął głową do jednego z chłopaków, sygnalizując mu, żeby złapał znów Folke, Bertram czuł już gniew drżący pod grdyką i miał już dłoń zaciśniętą w pięść, wystarczyło się jedynie odwrócić, jedynie złapać za ramię schylającego się chłystka i trafić w szczękę, zanim Ruben nie owinął mu się w ramieniem wokół szyi.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Był pewien, że całe życie mógłby spędzić w milczeniu – przewiązać ciasny supeł na własnej krtani i zdławić w niej wszystko, co podchodziło mu pod gardło rozmokłą pecyną płaczu; wystarczały mu rozmowy, których nigdy nie prowadził na głos, pochłaniające wyobraźnię dyskusje z odpoczywającym w ogrodzie drozdem, w końcu dość przyzwyczajonym do jego cichej obecności, by stukać dziobem w szybę i zaszywać czarną źrenicę ściegiem uspokojonej senności; latem rozchylał powoli okno, wysypując na parapet garść świeżych jagód, po czym przyglądał się, jak ptak zbliża się nieśmiało, rozgniatając owoce w ucisku pożółkłego dziobu. W końcu podwórko wypełniało się melodyjnym trelem, a on nadawał w myślach imię każdemu zwierzęciu, które zatrzymywało się w zasięgu jego wzroku – drozdom pojawiającym się od tej pory tylko a parach, jakby ośmieliły się przedstawić mu swoją miłość, drobnym sikorom o bursztynowych brzuchach i sójkach, których błękitne pióra wybierał spomiędzy trawy, układając je w barwny wachlarz nad swoim biurkiem; później rysował na marginesie zeszytu gatunki, których nie rozpoznawał, a Bertram nachylał się ostrożnie nad jego ramieniem, przyglądając się zaokrąglonym uszom na ptasiej głowie i długim, ołówkowym wibrysom, mysiptaszek, mówił lub łotrzypiórka, kiedy szkic przedstawiał haczykowaty dziób, trzymający gołębie pióro za cienką dudkę, zbierają je, a potem układają sobie wokół szyi barwne kryzy; lubił go słuchać – nachylał się cierpliwie nad otwartą encyklopedią i przesuwał ostrożnie palcem po ilustracjach, jakby spodziewał się wyczuć twarde łuski, zmierzwioną sierść lub puch ukryty pod cienką powłoką lotek. Wystarczała mu cisza własnego życia, wypełniona mruczeniem kota, sennym szemraniem oddechu Gunnara i melodią głaszczącą klawisze fortepianu – a jednak wciąż cisza. Minione dwa miesiące były pod tym względem nadzwyczaj spokojne – spędzone na unikaniu cudzych spojrzeń, na zgadzaniu się i kiwaniu głową – a on wyobrażał sobie, że mógłby przyzwyczaić się do tej nowej rzeczywistości, w której mógł przełykać słowa z powrotem na dno ściśniętego żołądka, znikać pomiędzy stronami książki i wspierać ostrożnie głowę o ramię Bertrama, kiedy siedzieli samotnie w sali teatralnej, nie czując potrzeby, by rozmawiać, bo rozumieli się w sposób, jakiego nie potrafiłby wyrazić żaden aliaż nadszarpniętych głosek.
    Teraz, z ramionami uwięzionymi w ciasnych wnykach cudzej złośliwości, zdał sobie sprawę, że od czasu kwietniowej bójki wcale nie poszukiwał ciszy, a jedynie uciekał od krzyku – plaża, jeszcze niedawno pogrążona w beztroskiej, wczesnoletniej atmosferze, rozdęła się teraz gwarem podniesionych głosów, kakofonią okrzyków i chłopięcego chichotu, najgłośniejszy zdawał mu się jednak skowyt, który dobiegał z głębi jego piersi, uwięziony pod osierdziem zaciśniętego serca. Ktoś chwycił go pod pachami, gwałtownym ruchem podnosząc ciało z klęczek, a on z trudem nie potknął się znowu, wzniesiony nad taflę brutalnym szarpnięciem – dwójka chłopców, którzy ciągnęli go z brzegu, roześmiała się drwiąco, próbując pchnąć go głębiej w otwarte gardło jeziora, a on czuł, jak zimna woda przesiąka mu przez koszulę i wspina się dreszczem chłodu wzdłuż napiętego karku; odwrócił się nerwowo przez ramię, próbując wyrwać się w stronę brzegu, ale widok Rubena sięgnął parezą pod jego skronie, płosząc nabrzmiałą tętnem świadomość – wyobrażał sobie jego dłoń, zaciśniętą w znajomym miejscu pomiędzy barkami i haust brudnej wody zalewającej mu płuca, wyobrażał sobie, że już tonął, choć tafla sięgała mu dopiero do mostka i coraz trudniej było mu nabrać powietrza, jakby płuca skurczyły się nagłym lękiem, zacisnęły w dwie pięści tuż pod żebrami.  
    Proszę, proszę… zrobię, co będziesz chciał, zrobię… – czuł pod językiem własną desperację, tymczasem łzy zebrały mu się pod grdyką i w końcu spłynęły po policzkach, gubiąc się pod powierzchnią wzburzonej wody. Nie zauważył Bertrama wcześniej, a teraz, kiedy się pojawił, zamiast ulgi doznał tylko silniejszego targnięcia lęku – on też był ostatnio bardziej milczący, też starał się unikać kłopotów; spojrzał nerwowo w jego stronę, próbując odnaleźć cień otuchy w brązowych okręgach tęczówek, ale twarz przyjaciela zakrzywiał paroksyzm rozeźlonej groźby, ciężaru przekleństwa skierowanego w stronę Rubena. Chciał prosić go, żeby przestał, ale nie potrafił, bo strach przeciążał szalę pozostałych emocji, a on trząsł się nieustannie, czując w kącikach ust słony posmak ześlizgujących się po twarzy łez – wydawało mu się, że ciężar skupionych na nich spojrzeń wypalał rany w jego skórze, sięgając pąsem wstydu na lekko spuchnięte policzki; tylko Ruben już na niego nie patrzył, ściągając brwi a paroksyzmie szyderczej oblegi, której prześmiewcze brzmienie zacisnęło się obręczą bolesnego żalu wokół gardła – nie wiedział, jak mu pomóc, wygładzić gniew stroszący się na karku, co powiedzieć, żeby załagodzić gorejący w jeziorze konflikt. Pragnął chwycić Bertrama za rękę, ale ten szarpnął się gniewnie do przodu, dosięgając Rubena, który wzniósł butnie czoło, uśmiechając się tym samym, prowokacyjnym uśmiechem, który nosił na ustach w szkolnym korytarzu – obce dłonie znów chwyciły go mocniej za barki, ciągnąc głębiej i śmiejąc się szyderczo za każdym razem, gdy próbował odgiąć szyję i uciec z powrotem w stronę brzegu; wiedział, że nie miał szans i czuł, jak ciało wiotczeje mu pod jarzmem uwierającego strachu, słabnie zmęczeniem bijącego pod żebrami serca i wyrywa z gardła głuchy płacz, kiedy Ruben żachnął się do przodu, dociskając ugięte ramię pod grdykę przyjaciela, aż ten nie zakrztusił się haustem łapczywie przełkniętego powietrza.
    Nie, zostaw go! – głos miał słaby i rozmiękły płaczem. – Przestańcie... – desperacja podeszła mu do gardła śliską pecyną łez, wokół rozbrzmiało jednak tylko echo perfidnego śmiechu – znów narażał Bertrama własnym tchórzostwem, miałkością na stałe przyczajoną w mięśniach, strachem, który przyćmiewał mu widzenie, nachodząc winietą wokół rozszerzonych źrenic.
    Tym razem twój chłopak cię nie uratuje – groźba ciążyła mu nad uchem otępiałą paniką, zanim zdążył jednak odchylić się w przeciwną stronę, dwóch barczystych chłopców pchnęło go głębiej w wodę, aż piach pod nogami zmienił się w grząski muł, który ciągnął za stopy łakomym nurtem – chciał jeszcze nabrać powietrza, desperacko sięgając wzrokiem przez ramię, ale mokra dłoń zacisnęła mu się na karku, popychając w dół. Zimna woda zalała mu twarz, kiedy uległe kolana otarły się o szorstki grunt – czuł w uszach gromkie bicie własnego serca, podtopione tętno, próbujące nerwowo zaczerpnąć tchu, ale ilekroć próbował podnieść głowę, ktoś nieustannie spychał go w mocniej ku ziemi, przeciążając osłabione ciało brzemieniem chłopięcego sadyzmu; oczy piekły go od łez lub od mętnej wody w jeziorze i w przypływie paniki zaczął wyobrażać sobie, jak wyciągają jego bezwładne ciało na brzeg, brzydkie i obnażone, z przemokniętą koszulką ściągniętą przez głowę – miał ochotę krzyczeć ze strachu i z bezsilności, ale kiedy otwierał usta, wydobywały się z nich tylko bąbelki powietrza, uciekające nerwowo ku powierzchni stawu. Pod wodą cisza brzmiała inaczej – napierała boleśnie na bębenki, a on zdał sobie sprawę, jak wiele miał jeszcze do powiedzenia, ile słów powstrzymywał w gardle; jak mogli tak długo przebywać ze sobą w milczeniu?



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Sometimes it feels like I won't survive this (F. Baantjer & B. Holstein, czerwiec 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Sometimes it feels like I won't survive this (F. Baantjer & B. Holstein, czerwiec 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Gniewna gorączkowość zawężała percepcję do trudnych oddechów prześlizgujących się po podrażnionym gardle z poradnością tępego hebla żnącego pozadzierany do żywicy pień tchawicznej chrząstki i w wąskim przesmyku rozchybotanych myśli krystalizowała się nagle paniczna myśl, że nie wiedział, jak wydostać ich z impasu tej konfrontacji. Przyuczony był przecież czegoś przeciwnego: rozpoznawał przedświt problemów w cudzym spojrzeniu i podążał ich śladem bezwolnie jak wabiony błędnym świetlikiem, schodził bezmyślnie ze ścieżek głównych korytarzy i przychodził im na spotkanie za murami akademii, rozmyślnie chowając się z nimi w ślepym punkcie szkolnych okien i rozsądku. Tego był nauczony: uporczywej samotności ze swoimi problemami, upychanymi poza marginesem cudzych źrenic, w których mogłyby tkwić jedynie niewygodną drzazgą i cieniem karcącego rozczarowania, że nie umiał poradzić sobie z nimi sam, więc próbował, próbował chować je przed spojrzeniami i brać je w karby, ale one nigdy nie milczały, nigdy nie przestawały wyczekiwać go w cudzych spojrzeniach, nigdy nie przestawały ciągnąć go za postronki nerwów prosto pod pięści i poza rozsądek, prosto we własne problemy patrzące na niego z cudzych oczu: w tę duszącą złość zamykającą się winietą na trzeźwej myśli i w zdławioną, przegniłą topiel wstydu, bo wyglądały tak podobnie do prowokacji i obietnicy, że może tym razem poczuje się ze sobą lepiej, że może dadzą mu wreszcie spokój, kiedy pozwoli im wyżyć się na sobie i sobie na nich, choć w ostateczności zawsze czuł się tylko gorzej, kiedy mgła wzburzenia i bólu opadała jakiś czas później, a tkliwość stłuczonego żołądka nie dawała zasnąć i przytrzymywała przytomność nieznośnie klarowną. W gruncie rzeczy było to żałosne i głupie, i szczeniackie – ale było łatwiej niż wtedy, kiedy szyderstwa chwytały go za kołnierz w niszach akademickich zaułków i szyderstwami przewlekały go na lewą stronę na oczach przypadkowych świadków; jak w młodszych latach, kiedy jeszcze nie potrafił zagryźć zębów na przekleństwie i odwzajemnić siarczystego uderzenia, kiedy stawiano go pod ścianą, niezdolnego wypowiedzieć pełnego słowa i przyglądano się jego milczeniu jak niewprawnej dysekcji żaby złapanej żywcem pod podeszwę, przesuwając skalpelem szyderstw po wrażliwych szwach wstydu, powiedz coś, Holstein, potrafisz w ogóle? Teraz już go o to nie pytano, w końcu wszczął nieporadną, szczeniacką bójkę i nie przestawał, dopóki nie odciągnęli go od drugiego chłopaka, więc nie przypierano go już do ściany w korytarzu, ale wciąż wracał po kłopoty, bo brzytwa pozostawiła fantomowe nacięcia w jego ciele i nie potrafił upchać wyłażącej waty wstydu z powrotem w swoich trzewiach, wciąż czuł się pod spojrzeniami jak złapana pod skalpel żaba, wciąż czuł się, jakby brzytwy źrenic zatrzymywały się zbyt blisko drażliwych szwów i przytomność zakleszczyła się w tym ciasnym przesmyku między szyderstwem a upokorzeniem, między ostrą krawędzią a tkliwą tkanką. Liczył, że w końcu to napięcie puści jak napięta struna zrywająca się w końcu pod którymś uderzeniem lub szarpnięte za mocno ścięgno, to wieczne poczucie zagrożenia i słabości, jakby wciąż jeszcze trzymano jego trzewia pod szkiełkiem, przede wszystkim to, co było w nim wypaczone. Czytał kiedyś o ludziach, którzy rodzili się z narządami poprzestawianymi w ciele jak w odbiciu lustrzanym, o sercach bijących po prawej stronie piersi i wątrobie wciśniętej w lewą wnękę korpusu i zastanawiał się, czy coś takiego mogło przydarzyć się również z ludzką duszą: czy mogła być zupełnie podobna, ale inna w ten dziwaczny sposób, sprawna, ale okaleczona przez naturę, czy był tym popielatym okazem wrzuconym między białe, przeznaczonym do rozdziobania w strzęp.
    Kostki zaciśniętej pięści ześlizgnęły się z żuchwy jednego z chłopaków, ale zanim zdołałby uderzenie poprawić, ramię Rubena przycisnęło mu mocno grdykę, przyduszając oddech w gardle; stracił prawie równowagę, kiedy szarpnął go do tyłu na grząskim piachy mielizny, a krzyk Folke odbił się głucho od pulsu tętniącego gniewnie w skroniach. Wpił palce w przedramię wciskające mu się pod żuchwę, jak ogłuszony potrafiąc wyodrębnić z warstw rzeczywistości jedynie świst swojego płytkiego tchu, przeciskanego z trudem przez tchawicę i przestraszone spojrzenie Baantjera, łapanego znów przez pozostałych dwóch młokosów, jeszcze wątlejszych niż trzymający go Ruben. Wiedziałby, co robić, gdyby był sam: nie myśleć za dużo. Dać sobie zalać usta wodą, okładać na oślep, podjudzać pięści ślizgające się po mokrej skórze i później nikomu się z tego nie tłumaczyć. Ale nie był sam – mieli też Folke wleczonego na głębszą wodę, pomimo jego protestów i nie mógł po prostu nie myśleć, choć ramię wciśnięte we wnękę oddechu tak mocno, że przez chwilę nie miał ochoty nawet się szarpać, był zmęczony i nie wiedział, co robić. Nie pytał go nigdy nawet, dlaczego nie wchodził do wody. Dlaczego nawet ciepłą wiosną chodził w swetrach. Czasami, kiedy bywali sami, Folke podwijał rękawy, odsłaniając delikatne nadgarstki i blade przedramiona; czasami naciągał je nieustannie nerwowymi palcami, zakrywając sine odbarwienia rozlane na cienkiej skórze, a on odwracał spolegliwie wzrok, choć paliła go ochota, by złapać go za dłoń i podwinąć materiał, rozpoznać w odcisku kształt zaciśniętej ręki.
    Widział jak łapią go za kark i popychają w dół, jak upada pod tym pchnięciem; słońce wydawało mu się nagle tak nieznośnie jaskrawe i gorące na skórze. Szarpnął się, próbując oderwać ucisk ramienia od własnej szyi, w końcu udało mu się wsunąć stopę między kostki Rubena i targnął się w tył, wpadając na niego swoim ciężarem. Upadli w płyciznę, ocierając odsłoniętą skórę na mokrym piachu, uścisk wreszcie zelżał, ledwie złapał oddech, obracając się, żeby złapać za ramię, palce ślizgały się jednak, woda wlewała się do oczu, Ruben próbował złapać go też jakby uderzał i łapał z zamkniętymi oczami. Jego kolano wbiło mu się w żołądek, ziarna piachu złapane między uderzenia ścierały naskórek, poczuł jak paznokcie sięgających jego szyi palców wpijają się boleśnie w ciało, otwierając bolesne podrażnienia. Chyba udało mu się uderzyć go w szczękę, ale nie był pewien, może w skroń, przez chwilę nie widział nic, przez chwilę szamotali się w piachu na oślep, próbując się nawzajem przygnieść, a potem Ruben przyciskał jego policzek do płytkiego dna i zachłysnął się wodą smakującą stęchłym mułem i wściekłością. Ruben nie zdążył unieruchomić mu rąk i na ślepo znalazł w końcu jego szczękę, namacał wiechcie włosów na boku głowy, za które szarpnął, zrzucając go z siebie i w końcu łapiąc oddech, parskając posmakiem nagrzanego letnim upałem jeziora. Krztusząc się jeszcze, przycisnął go do ziemi, zatopił mu twarz w płyciźnie, oczy łzawiły mu jeszcze od zmętniałej wody i nie widział dobrze, kolanami próbując przycisnąć mu ręce; mógł go tak przytrzymać. Mógł złapać go tutaj i złamać mu tym razem nos, mógł upewnić się znowu, żeby nie zapomniał. Czuł pieczenie na policzku, widział jak rozcieńczona czerwień skapuje mu z brody i rozbija się na skórze chłopaka, gdzieś w tej całej szarpaninie przypadkowa kropla otrzeźwienia, puścił jego włosy i pozwolił mu złapać oddech. Powinien mu przywalić, ale zgramolił się z niego szybko, czując jak skóra drapie go w otartych piachem miejscu, czując się zaćmiony zalewającą wszystko wodą, nie było czasu, ruszył w kierunku pozostałej dwójki, woda wzburzała mu się wokół łydek i wiedział, że Ruben zaraz się podniesie.
    Tylko tyle, pedale? Nie skończyliśmy jeszcze – słyszał za sobą, ale nie mógł się skupić; jak długo trzymali tak Folke? Widział tylko jego pochylone plecy, widział jak niemrawo próbuje się wyszarpnąć, widział, że udało mu się unieść głowę, kiedy go zauważyli.
    Vágr – sapnął, starając się przecisnąć wystarczającą ilość magii przecz oczko rozchybotanego oddechu i koncentracji; jezioro wzburzyło się, jakby nagły wiatr zanurzył szponiaste palce w jego powierzchni, zacisnął je na tafli jak na materiale i szarpnął; miał nadzieję, że Folke, patrzący przed siebie, zauważy w porę wzburzenie, że złapie oddech i że sam zdąży złapać go, zanim cofająca się fala pociągnie ich głębiej.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Nigdy nie miał odwagi składać swoich emocji w cudzych dłoniach, jakby obawiał się, że te wciąż tliły cię ciepłem wyżarzonej przeszłości – sięgał ostrożnie pomiędzy własne żebra, cofając dłoń, zanim palce mogłyby dotknąć osierdzia, bo wydawało mu się, że wciąż bił od niego war spąsowiałej tkanki. Uczucia dławiły go głęboko w piersi, stłoczone w sercu, które nie miało dla nich miejsca, nie wiedziało, jak obchodzić się nastroszonym futrem strachu, zaczerwienionym gardłem rozpaczy i przyspieszonym tętnem miłości; budził się w środku nocy z płaczem, bo wciąż bywał przekonany, że czuł w nozdrzach cierpki zapach spalenizny i dusił się własnym oddechem, ciężkim i mdlącym jak dym, próbując wypłukać go pod bieżącą wodą, domyć przełyk, gdzie pąsowiały fantomowe znaczenia oparzeń – nie potrafił wytłumaczyć Helene swojego lęku, ubrać go w słowa ani pozwolić, by na chwilę złapała go pod ramię, pomagając utrzymać na barkach jego ciężar, bo kiedy umysł zalewały wspomnienia, czuł się, jakby tonął i próbował zrobić wszystko, by znów wynurzyć się na powierzchnię. Tym razem tonął naprawdę – na barkach ciążyły mu dłonie, które uparcie spychały go pod taflę jeziora, aż uderzył kolanami o piaszczysty grunt, zdzierając skórę przy daremnej próbie wyswobodzenia się z uchwytu; płuca rwały bolesnym uciskiem, gdy ostatnie pęcherzyki wydechu uniosły się ku górze, a woda zalała mu usta, sprawiając, że cisza stała się głucha i pusta, jakby jezioro pożerało słowa, które próbował wypowiedzieć, przełykało je głęboko w trzewia odległej toni, tam, skąd ryby nie wynurzały się już, by zaczerpnąć powietrza. Nie miał siły wpijać palców w ramię, które przytrzymywało go za kark, bo tracił czucie w dłoniach i czuł, jak przez jego ciało, wraz z haustem zimnej wody, przelała się gwałtowna rozpacz, niepodobna wszystkim poprzednim wyrazom żalu, jakie tłumił w miękkiej pościeli i zagłuszał szumem odkręconego kranu – zdał sobie sprawę, o jak wielu rzeczach pragnął jeszcze Bertramowi powiedzieć, ile głosek podtapiało się teraz razem z nim, ciążąc w kieszeni osierdzia jak umyślnie zaszyte pod materiałem kamienie.
    Pamiętał dzień, w którym pierwszy raz uświadomił sobie, że nie pasował – uczucie, jakie usypiał w kołysce żeber, uparcie trzymało oczy otwarte, a on nie wiedział, co zrobić, by je wygłuszyć, więc trzymał dłonie na piersi, odliczając powoli od stu do jednego, dopóki tętno nie wyściełało równomiernie całego krwiobiegu; nie rozumiał bólu, który uciskał go za mostkiem, kiedy Bertram chwycił Gunhild za rękę, a potem zabrał ją na szkolny taniec, wiedział jednak, że kiedy stał w progu sali, obserwując jak pod wpływem reflektorów uśmiechy zmieniały barwy na ich twarzach, pragnął, żeby przyjaciel trzymał go przy sobie w ten sam sposób – wyobraził sobie czuły ciężar jego dłoni na własnych lędźwiach, a potem zmywał z twarzy czerwień zawstydzonego rumieńca, nachylony nad szkolną umywalką. Unikał własnego spojrzenia, ale kiedy uniósł wzrok, dostrzegł dodatkową parę oczu nad swoim ramieniem i nie zdążył nawet odwrócić się przez ramię, gdy dłoń Rubena uderzyła go w potylicę, rozbijając czoło o taflę łazienkowego lustra – wcześniej słyszał już obelżywe wyzwiska, jakie szeptano za nim na korytarzu, nabrał jednak wprawy w rugowaniu ich ze świadomości, bo miały zbyt kanciaste brzegi, by miał odwagę wziąć je do ręki i wyrzucić poza granice sumienia; pozwalał, żeby gromadziły się w jego ciele, prawie niesłyszalne, lecz tym razem, kiedy wulgaryzm zagrzmiał mu pod skronią, poczuł się, jakby nad uchem świsnął mu bat, karku dotknęła lufa karabinu, a brzucha podbite metalem buty. Ruben nazwał go pedałem, a on nie miał dość siły, by rozchylić usta i zaprzeczyć – kiedy wyszedł, zanosząc się szyderczym śmiechem, wciąż leżał przez chwilę na brudnej podłodze, wyczuwając ciche dudnienie grającej za ścianą muzyki i pozwalając, by z krtani wyrwał się szloch, bo w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć. Nie chciał nazywać tego uczucia miłością, bo jeżeli nią było, musiało być równie chore i rachityczne co on sam – w koszmarach brał swoją miłość na ręce i przysuwał ją pod światło dzienne, a na twarzy Bertrama pojawiał się grymas zniechęconego obrzydzenia; co to jest?, pytał, lecz prawda była zbyt bolesna, by wypowiedzieć ją na głos, bo stworzenie, które przed nim trzymał, miało brzydką, okaleczałą skórę, przekrwione oczy i chrome kończyny, nigdy nie zginające się we właściwą stronę. Kiedy zeszłego lata obserwowali rój przecinających niebo meteorów, życzył sobie w myślach, by uwolnić się spod własnego istnienia – mógłby na zawsze stać się Romeem, Makbetem, Brutusem lub Edmundem; kimś innym.
    Powierzchnia jeziora zafalowała, a ucisk dłoni na chwilę zelżał, pozwalając mu złapać powietrze, zanim ktoś znowu siłą nie zanurzył mu głowy pod wodę – piekły go oczy i bolały płuca, wyobrażał sobie, że jego ciało wiotczeje, a świadomość powoli cofa się w ciasną przestrzeń pod skronią, więc uparcie starał się zachować przytomność, spowolnić oddech, ułożyć w myślach scenariusz, w którym wychodzi z tego żywy. Coraz trudniej było mu tymczasem zmusić się do defensywy, bo jakaś część jego świadomości – ta, która podążała za Rubenem na drugie piętro i nie reagowała, gdy okładano go wyzwiskami – pragnęła się poddać, rozluźnić kark i pozwolić, by ciało uniosło się bezwładnie na wodzie; tak byłoby łatwiej – nigdy nie musieć już spoglądać w oczy nikomu, kto widział go z topografią blizn prześwitujących spod przemoczonej koszuli. Pod wodą świat był całkiem cichy – wypełniało go jedynie dudnienie przerażonego serca.
    Uniósł wzrok w porę, by zauważyć, jak tafla stawu rozrywa się pod wpływem gwałtownego szarpnięcia – nerwowym odruchem spróbował szarpnąć się do tyłu, w tym samym momencie ucisk dłoni, które dotąd zaciskały się na jego barkach, zelżał jednak zupełnie, a on sam poczuł, jak przesuwa kolanami po chropowatym piachu, by po chwili zupełnie stracić grunt pod nogami, pchnięty przezierającą się przez wodę falą. Zacisnął powieki, pozwalając, by jezioro odrzuciło go w tył, podczas gdy strach znów sięgnął palcami pod jego osierdzie, bo nie potrafił wskazać, gdzie była góra, a gdzie dół i kiedy odepchnął się nogami, otarł jedynie plecy o grząski muł – zaklęcie przesunęło się jednak zaraz dalej w głąb jeziora, a on w końcu wynurzył głowę na powierzchnię, pośpiesznie napełniając płuca powietrzem i płochliwie wymachując rękami, aż palce w końcu otarły się o grunt, pozwalając odzyskać równowagę. Stłoczeni przy brzegu rówieśnicy patrzyli w jego stronę, niektórzy szepcząc coś do siebie, inni śmiejąc się pod nosem, nieliczni ściągając twarze nerwowym zaniepokojeniem – ubranie lepiło mu się do ciała, włosy oklapły na czoło i teraz zaczynały puszyć się na wietrze, drżał na całym ciele, rozglądając się dookoła, choć napływające do oczu łzy utrudniały mu dostrzeżenie Bertrama wśród wynurzających się spod wody sylwetek. Chłopcy, którzy przed chwilą trzymali go za ramiona, płynęli do brzegu, Ruben wycofał się tymczasem na mieliznę, prychając, gdy jedna z dziewczyn objęła go żartobliwie ramieniem, on potrafił jednak patrzeć tylko na twarz przyjaciela, rozpaczliwie próbując wydobyć z siebie jakiekolwiek słowa, lecz zęby szczękały mu o siebie, a ciało dygotało, odrętwiałe strachem, niezdolne poruszyć się z miejsca, w którym mógł wesprzeć plecy o drewnianą konstrukcję molo.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Sometimes it feels like I won't survive this (F. Baantjer & B. Holstein, czerwiec 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Sometimes it feels like I won't survive this (F. Baantjer & B. Holstein, czerwiec 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Strach zaskoczył go, uderzając równocześnie z poderwaną zaklęciem falą – wydawało mu się, że musnął palcami ramienia Folke, ale w następnej chwili grunt usunął mu się spod nóg, a płochliwe okrzyki zgromadzonych nad jeziorem uczniów zginęły nagle pod taflą wzburzonej wody, rozcieńczone do bezkształtnych pomruków odległego zamieszania. Przypływ uderzył go w pierś, wyrywając mu z płuc złapane powietrze; przestraszył się, bo nie zdążył go złapać i przez chwilę wydawało mu się, że jest daleko od wszystkiego, daleko od mulistego dna, daleko od powierzchni, daleko od Folke połkniętego przez jezioro na jego desperacką komendę, bo nie wiedział, jak inaczej wyciągnąć go z tej sytuacji, nie ryzykując pewnym wydaleniem ze szkoły – przestraszył się, że popełnił błąd; nie zdążył go złapać, wiat wywrócił się nagle na lewą stronę, a on nie wiedział nawet, czy przyjaciel potrafił pływać. Przeraził go impet szarpniętej za wodze wody: wydawała się nieskoordynowana i kurczowa jak gniew trzymający go za mięsień serca; przewróciła go w tył, a potem pociągnęła w dół, a on miał wrażenie, że coś przyciska na jego mostek, wpychając go głębiej w źrenicę jeziora, nagle bezdenną – spadał, jak spadało się w snach, przez gęstą ciszę, w której światło miękło, głos nigdy nie wydobywał się z gardła, a dłonie w spowolnieniu próbowały łapać pustkę, tę niewidzialną siłę przygniatającą go do dna, które nie nadchodziło; przestraszył się, że zaklęcie odkształciło się na strunach jego głosu, jak wszystkie pozostałe słowa, zdradliwie odkształciło też rzeczywistość i teraz jezioro przełykało ich jak otwarta paszcza, rozbudzone jego pomyłką, gdzieś w tej toni spadał też Folke, a on nie mógł go dosięgnąć – a potem uderzył plecami w piach, ból zdzieranej z łopatek skóry przywrócił mu rozsądek i zdał sobie sprawę, że ciężar rozpędzonej wody zelżał. Odbił się od dna, choć właściwie nie musiał: powierzchnia okazywała się zaskakująca blisko, choć wcześniej zdawało mu się, że spadał tak długo, przez powłóczyste sekundy, strach i palący brak powietrza.
    Wynurzył głowę ponad rozkołysaną jeszcze taflę, łapiąc łapczywy łyk oddechu, ogrzanego przez słońce i lepkiego; czuł jak woda łagodnie napiera na niego, pociągając go leniwie z powrotem w głąb uspokajającego się jeziora, unoszącego karby fragmentów fali rozbitej o nabrzeża i skarpy, jakby jeżyło się jeszcze swarliwie, choć ugodowo wracało do granic własnych brzegów. Serce łomotało mu w piersi, z wysiłku i przestrachu, kiedy szukał pośród wynurzających się głów blade lico przyjaciela, woda wciąż spływała mu z włosów do oczu i drażniła spojrzenie. Przetarł nerwowo twarz, odczesując kosmyki do tyłu, czując jak oddech zaczyna szarpać mu się znów pod zębami żeber; miał wrażenie, że coś znów ciągnie go w bezdenność, choć przecież unosił się nad wodą, przecież oddychał – ale nie mógł znaleźć Folke, widział ludzi wynurzających się i parskających wodą, skaczących z wyższego brzegu w rozkołysane jezioro, wychodzących na piach; jak mógł go nie dosięgnąć, jak mógł go zgubić?
    Próbował złapać głębszy oddech, żeby zanurzyć się znów pod wodę, ale w końcu dostrzegł ludzi stojących na piaszczystym brzegu, spoglądających na konstrukcję molo wystającą ponad płyciznę – ulga wślizgująca się do płuc wraz z głębszym łykiem powietrza sprawiła, że w gardło załaskotało go coś szorstkiego, jak rozbawienie obrane z zadowolenia do suchej, ostrej ości. Im bliżej wypływał, tym cięższy znów się stawał: zdał sobie sprawę, że zatrzymani na plaży uczniowie przyglądali mu się dziwnie, szeptali między sobą, nachylając się nad opalonymi ramionami sąsiadów, dlaczego na niego patrzyli? Wychodząc wreszcie na płytszą wodę, gdzie pod nogami wysypał się szorstki piach, zamiast ziarna okrytego mułem, podążył za ich spojrzeniami, nerwowym spojrzeniem szukając śladu krwi, skaleczenia, otarcia; dopiero później dostrzegając zaszklone spojrzenie i strach w rozszerzonych źrenicach, w drżeniu delikatnej brody. Odwrócił wzrok, ledwo zetknął świadomość z jego wzrokiem; miał ochotę warknąć do wszystkich, żeby się rozeszli, zapytać, co ich tak bawi i na co tak patrzą, ale nie miał siły wydobyć z siebie głosu, miał wrażenie, jakby przytomność utknęła mu pod tą wodą, w tej ciszy, w której struny krtani musiałyby uporczywie milczeć, gdyby spróbował nimi poruszyć.
    Minął go, jasność piachu odbijającego ciepłe słońce raziła go w podrażnione oczy; dostrzegł wśród dziewcząt stojących najbliżej smukłe, opalone ciało Gunhild, błękitny kolor jej skromnego stroju kąpielowego i żółty ręcznik przerzucony przez jej przedramię, po który sięgnął bez słowa, na krótko jedynie spotykając ich spojrzenia, nawet w nim właściwie nie pytając – kąciki jego ust drgnęły, ale nie mógł wyłagodzić gniewnego grymasu, rozluźnić napięcia zbierającego się uciskiem między ściągniętymi brwiami. Cofnęła jednak rękę, pozwalając mu wziąć miękki materiał – chciał powiedzieć, że może wziąć ten jego, zostawiony dalej; chciał powiedzieć, że dziękuje, ale wciąż tylko milczał, zdając sobie sprawę, że przez cały czas zaciska zęby i żuchwa boli go od tego odruchu.
    Odwrócił się, zbierając żółty kołtun ręcznika w dłoniach, wracając do wody  i do Folke stojącego wciąż przy drewnianej podporze molo (przypominał sobie, jak dziadek zabrał go do znajomego hodowcy, by wybrać szczenię z miotu ogarów, jedno z nich od początku wciśnięte w róg kojca, dopóki nie przykucnął przed nim, wyciągając rękę; cofnął ją, zanim zdążyłoby się przełamać, skarcony przez dziadka, żeby spoważniał, nie przyszli tu ratować niedojdy, nigdy nie wyrastają z tej bojaźliwości, możesz go nauczyć posłuszeństwa, ale nie wyciągniesz go spod stołu, kiedy będzie potrzebny, połamie sobie łapy przy pierwszym wystrzale, może jakiś dzieciak sie nad nim zlituje, jeśli będzie miał szczęście). Rozłożył materiał, okrywając nim jego ramiona, koszulkę mokrą i przywierającą mu do skóry. Denerwowała go obecność ludzi, spojrzeń i szeptów; otworzył usta, chcąc go zapytać, czy wszystko w porządku, ale gdzieś za sobą usłyszał krzyk Rubena, wołającego coś do nich, ile razy mogli się szarpać? Nie odwrócił się, łapiąc wreszcie spojrzenie Folke, jakby chciał go zapytać, czy może, czy powinien, czy poczekałby na niego, czy wybaczyłby mu, gdyby odwrócił się teraz, żeby wyjść mu naprzeciw i przycisnąć go, tym razem, do końca.
    Zamiast tego zsunął dłoń z krawędzi ręcznika na jego ramię i spróbował wyobrazić sobie las przy dalszym brzegu, przechylony pień drzewa wspartego o drugie i przewrócone ciało drugiego; teleportacja, po impecie fali, wydawała się prawie łaskawa. Podtrzymał Folke odruchem za ramię, jeszcze zanim złapał głębszy, zmęczony oddech, a potem zdał sobie sprawę, że to nieprawda – to nie Folke, to on się zachwiał i próbował znaleźć oparcie dla siebie, bo wyczerpanie przetoczyło się przez niego mdłym osłabieniem.
    W porządku? – pytanie brzmiało głucho i głupio, bo miał ochotę położyć mu czoło na ramieniu, żeby znaleźć oparcie dla kołujących myśli, a może już to robił, przez chwilę nie wiedział; bolało go w tym zmęczonym punkcie, ku któremu zbierał brwi. Czuł subtelny, dziewczęcy zapach zatrzymany na wilgotnym włóknie ręcznika.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Znał to spojrzenie – wychylające się spod zawężonych źrenic z litościwą niechęcią, pozostawiające na spojówce ten sam przebłysk odrazy, który pojawiał się w oczach Helene na widok pełzającej wzdłuż parapetu gąsienicy, miękkiej i uwłosionej, zbyt obmierzłej, by odnaleźć na jej drobnym ciele dwie, czarne plamki oczu, zanim brzegiem dłoni od niechcenia nie spychała jej na trawę; w ten sam sposób patrzył na niego Jørgen, kiedy choroba pierwszy raz rozgryzła ciasny gruzeł trzewi, a on leżał na podłodze z nogami podkurczonymi wysoko pod falującą pierś, nie potrafiąc powiedzieć, w którym miejscu go bolało, bo ciało miał zdrętwiałe i ciężkie, w ten sam sposób patrzył na niego Ruben, ściskając jego nadgarstek pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym, tak mocno, jakby chciał wyrwać z niego puls, choć serce nieszczęśliwie wciąż biło, uwięzione między szprychami wygiętych żeber, w ten sam sposób patrzyli na niego bogowie, jakby nie spodziewali się, że tak wątła i słaba istota mogła przetrwać w świecie, który nieustannie stroszył tylko grzbiet rosochatych krzewów, połykał domostwa czerwonym ozorem płomieni i odsłaniał spod krajobrazu stalaktyty ostrych zębów, których bliznowaciejące odciski pąsowiały w debrach nadwątlonej tkanki – odwracał wzrok od marmurowych figur, których dumnie wzniesione głowy wyłaniały się spomiędzy kamiennych struktur miasta, bo obawiał się, że nawet ich nieruchome, kamienne oczy będą nosiły w sobie emocje, które wyobrażał sobie pod skronią, odkąd pierwszy raz wzniósł głowę ku niebu. Teraz, kiedy odważył się oderwać wzrok od tafli łagodniejącego jeziora, czuł jak to samo spojrzenie przygląda mu się z twarzy rówieśników, zwielokrotnione wzdłuż brzegu stawu, rozciągnięte przez szerokość plaży niczym więzienne zasieki – cofnął się o krok, lecz jego plecy przywarły do drewnianego filaru, a w górę łydki przesunął się dreszcz łaskoczącego wodorostu; dygotał na całym ciele, pochylając głowę i przyglądając się, jak woda liże go po udach, przesiąkając przez ubranie, które lepiło się do skóry, odkształcając deseń odstającej na plecach blizny. Wilgoć spływała mu po twarzy cienkimi strugami, a on nie był dłużej pewien, które z nich dobywały się szlochem z jego piersi – słony posmak łez osiadał na wargach, przełykany wraz ze śliną, wyłaniający na policzki rumieńce nabrzmiałego wstydu.
    Jedynie spojrzenie Bertrama wyglądało inaczej, choć wciąż gniewne i nieruchome, ukrywało pod źrenicami jedynie przejętą ulgę, coś ciepłego i miękkiego, co nagle zapragnął wziąć w ramiona i przytulić mocno do swojej piersi – starał się wypełnić skronie jego obecnością, ukryć własny wzrok pod cudzymi powiekami, ten wciąż zbaczał jednak w przeciwnych kierunkach, szarpany szmerem tłumionego szeptu lub kpiącym śmiechem, dudniącym pod czaszką jak kościelny dzwon; muł uginał się lekko pod jego stopami, a on zapragnął, by pochłonął go w zupełności, złożył głęboko pod gęstym piachem i sprawił, by zniknął głęboko na dnie jeziora, tam, gdzie nie sięgały czary ani ludzkie dłonie, kiedy znów otworzył oczy, przyjaciel stał jednak naprzeciwko niego, przysłaniając mu widok żółtym ręcznikiem, po czym składając materiał na rozdygotane ramiona, tak kruche, jakby za sprawą jednego szarpnięcia mogły oderwać się od szkieletu. Z tyłu, za jego plecami, rozległ się lżący krzyk Rubena, a on prawie poczuł, jak zaborcze dłonie ponownie zaciskają się na jego barkach, jak palce wżynają mu się w giętki kark, a stojący na plaży uczniowie przyglądają się wszystkiemu w sposób, w jaki pochłania się kartki wyjątkowo intrygującej powieści, próbując zapisać historię z tyłu głowy, by móc w każdej chwili przypomnieć sobie jej fragmenty – mokre błoto wspinało się leniwie wzdłuż jego kostek, podczas gdy nogi uginały się pod nim bolesnym drętwieniem, bólem, który powoli wyłaniał się na mieliznę podtopionej strachem świadomości. Bertram zakrył mu plecy, a on chciał mu podziękować, lecz przez krótką, przerażającą chwilę pomyślał, że zakrywał je przed samym sobą – widział piętno, które przyległo czerwoną spoiną do jego kręgów, dużo gorsze niż drobne blizny, które wciąż przysłaniał plastrami i zaczerwienione, rozdrapane fragmenty skóry, ukryte pod cienką warstwą bandaża; to, co nosił na barkach, było znacznie większe i znacznie bardziej odrażające – definiowało koślawy kształt jego przeszłości.
    Głosy rówieśników nabrzmiewały mu pod skronią, spojrzenie sięgnęło jednak ostrożnie ku twarzy przyjaciela, przesuwając się po niej z nerwowym pośpiechem, jakby drżenie, które wstrząsało całym ciałem, nie pozwalało mu utrzymać w miejscu nawet źrenic – Bertram zsunął dłoń z ręcznika na jego ramię, tłumiąc palcami drgnienie, jakie przesunęło się pod skórą krótkim, instynktownym odruchem mięśni. Chciało mu się płakać, a kiedy czar ściągnął serce w zacieniony kąt lasu, w pierwszej chwili pomyślał, że to wzburzona fala znów uderza go w pierś, a jezioro otwiera pysk, by tym razem połknąć go głęboko w toń zimnej wody; wstydził się tego, jak łatwo było mu momentalnie pogodzić się z tą myślą. Nogi ugięły mu się tymczasem, gdy tylko stopy natrafiły na stabilny grunt, serce przeskoczyło akord przepłoszonego tętna, rozpacz wsparła się o skronie uciskiem mdlącej migreny – pytanie dotarło do niego z opóźnieniem, zagłuszone przez szmer bulgoczącej w uszach wody, a on pokręcił tylko głową na boki, nagle pozbawiony sił, by dłużej go okłamywać, rozcierać na policzkach ślady łez i zaciągać rękawy na posiniaczone nadgarstki; chciał mu powiedzieć, że nie da rady wrócić do akademii, nie da rady spędzić w ten sposób kolejnych dni, nie da rady zasnąć w nocy, bo blizna, którą czuł na plecach, sztywną pod przylepionym do skóry materiałem koszulki, przypominała mu o przeszłości nawet wtedy, kiedy naciągał kołdrę na czubek głowy i szeptał do siebie słowa modlitwy, próbując skupić się tylko na nich – wspomnienia doganiały go po latach dzielącego je dystansu, podgryzały kostki i ujadały żałośnie pod progiem jaźni, drapiąc o nią pazurami, pragnąc, by wpuścił je z powrotem do środka, chude i wygłodniałe.  
    Prosiłem go, żeby przestał – zaczął, lecz głos miał słaby i głuchy, jakby w gardle wciąż znajdował się haust brudnej, jeziornej wody; ledwo poczuł, jak kolana ugięły się gwałtownie, zmuszając, by osunął się na ziemię, drżący i przestraszony. – P-próbowałem się s-sp... sprzeciwiać, naprawdę, tym ra-razem p-p... próbowałem, musisz mi uwierzyć, Bertram, p-proszę. – był pewien, że kości uwierały go przez skórę, trzęsły się razem z ciałem, więc objął ramionami łydki, podciągając nogi pod pierś, próbując uczynić się mniejszym, schować się we własnym istnieniu, zniknąć w sposób, który nie pozostawiłby po nim żadnego śladu.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Sometimes it feels like I won't survive this (F. Baantjer & B. Holstein, czerwiec 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Sometimes it feels like I won't survive this (F. Baantjer & B. Holstein, czerwiec 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Piekło go skaleczenie na szyi i zadrapania na łopatkach, woda huczała jeszcze w uszach, pod ciemieniem rozkwitało znajome uczucie tępego ucisku, zmęczenie magii przeforsowanej zaklęciem nadwyrężającym zdolności – próbował go wcześniej tylko na kałużach, na wodzie zebranej w wannie, na niewielkich zalewach w podtopionych deszczem okolicach. Teraz, kiedy opadła woda i opadała złość, zdawał sobie sprawę, jak wiele mogło pójść źle; w jeziorze pływali uczniowie, obsiadali obrzeża jak mrówki otaczające kroplę rozpuszczonego miodu – co, jeśli komuś coś się stało? Nie pomyślał; nie myślał o tym wcale, myślał jedynie o Rubenie, o rękach trzymających Folke, przyciskających mu kark, zanurzających mu głowę pod wodę, o tym, że powinien coś zrobić, cokolwiek. Pochylał teraz czoło, osłaniając podrażniony wzrok przed słońcem, a może wyłącznie przez tę otrzeźwiałą nagle myśl przesiąkniętą wstydem: mógł zrobić komuś krzywdę. Może nie miało to znaczenia. Może zrobiłby to niezależnie, bo nie wiedział, jak inaczej go stamtąd wydostać – był prawie pewien, że zrobiłby to niezależnie i pewność ta wydawała mu się ciężka, gromadząca się w gardle jak przełknięty muł.
    Woda spływała mu z włosów na czoło i policzki, podążała nierównym mostkiem nosa, zawieszając się nad rynienką ust, spływała mu na usta, kiedy wydobywał z siebie głos, jakby sprawiało mu to pewną trudność, brzmiał bardziej szorstko niż zamierzał; wzburzenie zawsze pozostawiało go oszołomionym, zapadłym w sobie jak w grząskim piachu, w tej niewygodnej świadomości popełnionych rzeczy: zawsze żałował, po wszystkim, za późno – tych nieupilnowanych emocji, które wyślizgiwały mu się z zacisku żeber, gwałtownych i nietrzeźwych, choć próbował wykrwawiać je na języku powściągliwie, przegryzać im karki i przełykać je z powrotem, wraz z krwią pokaleczonych wnętrz policzków. Przez chwilę miał ochotę nie mówić nic więcej, chciał nie myśleć więcej, złożyć zatłoczoną zmęczeniem głowę na ramieniu przyjaciela, poczekać aż ucisk minie i skaleczenia przestaną piec, tylko na chwilę. Pachniało tak ładnie, kiedy pochylał się ledwo, chyba tłustym balsamem do ciała i dziewczęcym szamponem; teleportacja skotłowała w nim przytomność i w chwiejnej myśli zastanawiał się, czy ten ból w kostkach to tak naprawdę ślad po straconych palcach, bo o tym też nie pomyślał – tak dużo mogło pójść źle.
    A potem, kiedy prawie już dotykał myślą ramienia Folke okrytego żółtą bawełną, otrzeźwienie wróciło nagle, ostrość światła wraziła się pod unoszone w zaniepokojeniu powieki, leniwy szum drzew oddalił się gdzieś wysoko ponad ich głowy. Dostrzegł najpierw jego drżenie; później łzy przesłaniające przepastne kręgi źrenic; później strach, a może zmęczenie, a może jeszcze coś innego, coś cięższego i wlewającego się w świadomość cucącym szarpnięciem zatroskania. Otworzył usta, ale zanim zdołałby przeformować je w słowa, Folke zachwiał się przed nim i osunął na trawę, słabym głosem artykułując usprawiedliwienia, których nie potrzebował; nie był na niego przecież zły; czy myślał, że mógłby być; że jest? (Czy dał mu powód, by spodziewał się po nim czegoś innego? czegoś lepszego?)
    Wiem – odezwał się, połowicznie napięty zmartwieniem, połowicznie silący się na spokój, przez co zabrzmiał jakoś głucho, jakoś pomiędzy szorstkością a nieprzyzwyczajoną zmiękłością przebijającą przez niepewność. Przykucnął obok niego, trochę nerwowo, trochę jeszcze nieporęczny w trosce szukającej nowych sposobów poza złością, którą musiał zgubić gdzieś na dnie jeziora, wplątaną w przydenną, wstęgowatą roślinność, bo nie umiał dłużej namacać jej w sobie – tej nabiegłej krwią narośli na wewnętrznej stronie swojego serca; zamiast tego wydawało mu się nagle miękkie i tkliwe, jak przesiąknięty siniakiem miąższ ciała pod żebrami. Wyciągnął ku niemu dłoń, zawiesił ją wpół ruchu, w zdradliwym zawahaniu trwającym ułamek chwili, nim dalsza płaczliwość słów, przestraszonych i nierównych, nie przegryzła się znów zaborczą, przejętą troską przez osierdzie. Złapał więc go za ramię, przypadkiem  wsuwając palce pod materiał ręcznika; przypadkiem dotykając nierówności przez mokrą koszulkę, nieświadomie. – Wiem, Folke, nie m-musisz... wiem, wierzę ci, d-dobrze? Wierzę ci – mówił za nim, próbując nakryć zapewnieniem przestraszoną pospieszność jego głosu; przysuwając się instynktownie bliżej, łagodnie ściskając kruche ramię, jakby mógł tym sposobem przekonać go, przez więcej niż słowa, że wierzył mu naprawdę; że nie był na niego zły, wbrew wszystkiemu, co mówił mu wcześniej.
    Przez chwilę nie zrobił nic więcej – przez chwilę jakby czekał, znajdując jego spojrzenie; w nim rozpoznając własny strach, powoli rysujący się wyraźniej na przepłoszonej linii tętna; mógł przecież zrobić mu krzywdę – może zrobił, może przestraszył go tylko bardziej, nie zdążył go złapać i prawie pozwolił, by ożywione magią jezioro przełknęło go w żołądek gdzieś w rdzeniu świata; co zrobiłby wtedy? Pozwolił, by porwało go wraz z falą i wypluło na brzeg, pod wścibskie spojrzenia wszystkich tych ludzi, może to było nawet gorsze.
    Przepraszam – odezwał się, jakby słowo to wyrywało mu się nie z krtani, ale skądś głębiej, łagodnie przestraszone, tą gorzką myślą, że chciał mu pomóc, chciał mu tylko pomóc, nie pomyślał, a teraz było już późno, teraz mieli szczęście, ale to było za mało, bo co, gdyby skończyło się inaczej? – P-przepraszam, nie chciałem. N-nie chciałem cię p-przestraszyć. Nie wiedziałem, co z-zrobić. Widziałem wszystko. Widziałem, że p-próbowałeś, wierzę ci, n-naprawdę. Chciałem pomóc, a potem... nie p-pomyślałem, a potem nie mogłem cię z-znaleźć, n-nigdzie cię n-nie było i... przepraszambałem się, chciał chyba powiedzieć, stracił go z oczu, nie powinien był tracić go z oczu. Zamilknął na chwilę, zawahał się, jakby chciał przysunąć się bliżej, zamiast tego cofnął dłoń i usiadł w końcu na trawie obok, przodem do jego boku; pochylił się naprzód, opierając czoło o ostrą krawędź jego ramienia wyłagodzoną ręcznikiem, Folke wciąż pod nim drżał. – Wierzę ci. P-powinien dostać za swoje, p-powininem... w-wylaliby mnie, tym razem. Pojechałbyś ze mną? Gdyby mnie p-przenieśli – zamknął powieki, dlaczego jeszcze się bał? dlaczego jeszcze w nim huczało? jakby fala wciąż rozbijała się o jego kości. – Od t-tamtego czasu... w-widzieliście się jeszcze?
    Wciąż myślał o tym piętrze. Chodził za nim wszędzie, odprowadzał go pod klasy, nie tracił go z oczu (do dzisiaj) i wciąż myślał o tym, o czym nikt nie mógł wiedzieć.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Zmęczenie ciążyło mu na dnie żołądka, jakby jezioro wciąż próbowało połknąć go w całości – czuł na języku posmak mętnej wody, a kiedy odchylił głowę, przez chwilę wydawało mu się, że w rzeczywistości nigdy nie przestał tonąć, bo tafla jaśniejącego błękitu znajdowała się wysoko ponad drzewami; nie mógłby jej dosięgnąć, choćby uniósł ramiona. Czym dłużej przyglądał się odległej mieliźnie nieba, tym silniejsze odnosił wrażenie, że się oddalało, wyrywając mu spomiędzy ust oddech, bez którego płuca skurczyły się bolesnym uciskiem duszności – nie mógł oddychać, więc osunął się na ziemię, kaszląc i krztusząc się własnymi łzami, jakby wciąż próbował stłumić je w dole gardła, oplecione postronkiem wokół grdyki. Drżał, artykułując na głos kolejne głoski, jakby wyrzucał je z siebie w torsjach, ciężkie i mokre, ocierające się o podniebienie wraz z pierwszą falą mdłości – pochylił się do przodu, próbując złapać powietrze, a płacz przesiąkł przez niego jak przez rzucony na wodę papier, szarpiąc piersią i spływając wzdłuż zaczerwienionych wstydem policzków, które ocierał nerwowo brzegiem ręcznika, choć od tego skóra robiła się tylko piekąca i podrażniona. Codziennie wieczorem obiecywał sobie, że będzie się starał, stanie się odważniejszy, przestanie ukrywać każde wyznanie głęboko pod materacem i zacznie częściej rozchylać wargi do uśmiechu, więc zostawiał rano garść ziaren na parapecie i przyglądał się, jak krasnolice szczygły podlatują pod samo okno, wybierając dziobem drobny krokosz i grykę, a kiedy Helene gasiła światło, naciągał kołdrę na głowę i zapisywał w zeszycie to, czego nie potrafił wypowiedzieć na głos; wciąż był jednak tylko sobą – bał się, więc ukrywał pod rękawami ślady po przyduszonym tętnie i nie umiał przyznać się Bertramowi, że Ruben znów pociągnął go w głąb korytarza, przymuszając do klęknięcia na zimnej, kafelkowej podłodze, choć kiedy opierał ciężar na lewym kolanie, ból rezonował aż po prześwitujące spod skóry łopatki. Tym razem strach ponownie spełzł mu po plecach zimnym dreszczem, choć dzień był ciepły, a słońce rozlewało się po trawie złocistym połyskiem, sprawiając, że włosy puszyły się lekko, schnąc na figlarnym wietrze; czerwiec miał być miesiącem, który przyniesie zmiany, lecz rozlał mu się po ciele jedynie obolałym upokorzeniem, pełnym sińców i zadrapań.
    Wzdrygnął się, kiedy dłoń Bertrama wsunęła mu się głębiej na ramię , bo zarys oparzelizny prześwitywał przez przylepioną do skóry koszulkę, a on poczuł nagłe obrzydzenie do samego siebie, do sposobu, w jaki wciąż drżał pod narzutą miękkiego ręcznika, do przeszłości uciskającej na skronie, do tajemnic, którymi nie potrafił podzielić się nawet z własnym odbiciem w lustrze; rozchylił wargi, układając je do kształtu rozpaczliwego przeczenia, z krtani nie wydobył się jednak żaden dźwięk – chciał prosić, żeby go nie dotykał i chciał prosić, żeby objął go ciaśniej, żeby już nigdy go nie puszczał, bo wtedy woda znów zaleje mu twarz, a on tym razem nie będzie nawet próbował się wyrywać; zamiast tego pokiwał tylko głową, ocierając łzy, które wciąż napływały mu do oczu, sprawiając, że okoliczna trawa przeobrażała się w niewyraźne, zielone plamy, zmieniające położenie przy każdym mrugnięciu.
    Nie rozumiem – zaczął w końcu, a jego głos był cichy i przyduszony, chybotał się niebezpiecznie na granicy płaczu. – Co im zrobiłem? Starałem... starałem się, dlaczego tak mnie nienawidzą? – potknął się o własną grdykę, śliską od łez, które znów szarpnęły przykulonym ciałem, przetaczając się przez pierś, kiedy próbował stłumić je w środku; nieskutecznie. Uniósł ręce, pośpiesznie przecierając oczy brzegiem ręcznika i pociągając rzewliwie nosem – w akademii zawsze szedł korytarzami przy samej ścianie, jakby nie chciał zajmować zbyt wiele miejsca lub liczył, że w końcu stanie się dość mały, by wniknąć w krakelurę tynku i schować się pomiędzy cegłami, a kiedy promienie słońca zakwitały ciepłem na pobliskich błoniach, przysiadał w tym samym miejscu pomiędzy arkadami, Ruben zawsze znajdował jednak sposób, by ściągnąć na niego uwagę; wyrywał mu z rąk książkę, by rozłamać jej grzbiet na zgiętym kolanie lub chwytał go za nadgarstek, by zaraz siłą popchnąć go między rosochate krzewy – nienawidził go w sposób, który sprawiał, że nie potrafił odwrócić od niego wzroku, a kiedy zostawali sami w ciasnym gardle korytarza, przysuwał się tak blisko, że jego oddech osiadał na skórze pikantnym, mentolowym zapachem, który już na zawsze miał kojarzyć mu się ze strachem. Bertram go przepraszał, a on nie wiedział, jak powiedzieć mu o wszystkim, co się wydarzyło, odkrztusić z gardła tajemnice, które ukrywał od kwietnia pod grubą kurtyną spokoju – był zmęczony ciągłym płaczem, lecz nie potrafił wstrzymać łez, więc pozwalał, by spływały mu po twarzy, dopóki nie zrobiło mu się niedobrze, a policzki nie nabiegły piekącą czerwienią; nie mógł spoglądać na siebie w lustrze, bo nawet tygodnie później wciąż widział na skórze fantomowe barwy siniaków i nie potrafił znieść miejsc, w których blizna naciekała mu na żebra, pozostawiając po sobie twardą, obmierzłą w dotyku spoinę, nieustannie przypominającą o błędach, które popełnił.
    Nie mogłem złapać powietrza – zaczął cicho, uciekając przeszklonym spojrzeniem na własne dłonie, drżące pod okrywą ręcznika. – Olav chwycił mnie za ramiona i przytrzymał tak mocno, że kolana otarły mi się o żwir, a ja... przez chwilę miałem... przez chwilę miałem nadzieję, że mu się uda. – wilgoć zebrała mu się pod powiekami, kiedy pochylił głowę, patrząc, jak łzy skapywały pojedynczo pomiędzy trawę. – Nie masz za co mnie przepraszać. – przełknął ślinę, a wraz z nią ciężar podchodzącego do gardła płaczu. Bertram usiadł naprzeciwko niego, wspierając czoło o kościstą krawędź ramienia, a on pomyślał, że go kochał i nie mógł mu o tym powiedzieć, więc odgiął tylko szyję, dotykając policzkiem wilgotnych kosmyków włosów. – Czuję się przy tobie bezpieczny, nie... nie boję się tak bardzo – szepnął, lecz głos miał tak słaby, że ledwo czuł poruszenie własnego języka. – Chciałbym, żebyś został. – czułość rozgrzewała go przy samym sercu, zaraz zdrętwiał jednak wyraźnie, poruszony ciężarem kolejnego pytania, wymierzonego mu oskarżeniem tak głęboko, że czuł, jak słowa zanurzyły się we wrażliwej tkance, rozcinając miarowy rytm tętna, które znów podburzyło się nerwową rozpaczą; wstydził się przyznać, że Ruben pchnął go wczoraj na ścianę, zmuszając by klęknął pod umywalką, choć obawiał się, że potwierdzenie przebrzmiało już przez ciszę, która zaległa mu w gardle jak miękka wata – gdyby powiedział mu, co się stało, musiałby przyznać się do wszystkiego; za bardzo bał się, że Bertram by go znienawidził lub że sam znienawidziłby się dość mocno, by następnym razem docisnąć nóż głębiej w błękitne żyłki nadgarstka. – Nie wiem, co mam robić – odparł tylko płaczliwie, prawie przepraszająco, czując, jak zmęczenie twardnieje i przenosi się do serca.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Sometimes it feels like I won't survive this (F. Baantjer & B. Holstein, czerwiec 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Sometimes it feels like I won't survive this (F. Baantjer & B. Holstein, czerwiec 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Próbował o tym nie myśleć – nie zastanawiać się nigdy, czy te rzeczy, które o Folke mówiono, były prawdziwie; czy te obelgi, którymi go prześladowano, miały swoje naoczne podstawy. Ścierał z tablicy wyzwisko nakreślone białą kredą i przystawał obok jego ławki, kiedy spostrzegał trajektorię rubenowej złośliwości, ale nigdy nie patrzył przy tym na Folke, bo wolał nie wiedzieć na pewno i może to oznaczało, że tak naprawdę wiedział, ale nie chciał usłyszeć potwierdzenia, po którym nie mógłby dłużej udawać, że nie wie, albo nie chciał przyznać się, że im wszystkim wierzy. Mówił sobie, że to niczego nie zmieniało. W przypływie śmielszej myśli mówił sobie, że to nie miało znaczenia – uważał, że to niewłaściwie i ułomne, bo tak o tym przy nim mówiono, w niebezpośrednich uwagach i nieprzyjemnych żartach, i we wszystkich tych piekących spojrzeniach, jakie dosięgały ich czasem przez błonie; jakby było jakąś chorobą, zaburzeniem, dewiacją, tak mówił o tym kiedyś któryś z wujów, których imiona zawsze mylił. Choć nigdy nie rozumiał, jak można było nienawidzić kogoś za chorobę – i jakie to właściwie miało znaczenie, że był chory? Mówił sobie, że nie miało żadnego; ale coś w nim ściskało się boleśnie, kiedy myślał jeszcze o tym, co powiedział Ruben, zanim nie przewrócił go na ziemię, i o tym, że Folke był w to zamieszany. Że przyjaciel widywał się z nim w pustej klasie na pustym piętrze, a potem Ruben mówił o nim w tym obrzydliwym, śliskim tonie, z zuchwałością i zadowoleniem, jakby chciał mu powiedzieć, że wiedział, że to prawda; jakby chciał mu powiedzieć, ostentacyjnie, że użyczał sobie coś, co nie należało do niego i zamierzał użyczać sobie dalej; jakby chciał mu powiedzieć, że to nie jest tylko twoje, myślisz, że pokazał tylko tobie?, chociaż próbował nie rozumieć, o czym mówił. Wściekłość ćmiła go w potylicy, kiedy o tym myślał; bo nie chciał być w to zamieszany i nie chciał, żeby Ruben myślał, że też o tym wie, i nie chciał, żeby mówił o nim w ten obrzydliwy, lepki sposób, ściszając głos, jakby dzielili między sobą wspólną tajemnicę. Któregoś dnia, kiedy pomyślał o tym przypadkiem, pochylając się z Folke nad pokreślonym wypracowaniem, zrobiło mu się niedobrze i musiał wyjść; Rubena nie było w szkole, więc musiał swoją złość przełknąć, prawie się nią krztusząc, tym palącym w przełyk wstrętem. Złościło go, że Folke zawsze był dla niego taki dobry; że był taki delikatny i że jego oczy uśmiechały się jasno razem z ustami, kiedy naprawdę się cieszył; złościło go, że ktoś zaciskał na nim palce, kiedy nikt nie widział i nie zwracał na to wszystko nawet uwagi, wykorzystywał tę delikatność przeciwko niemu, złościła go myśl, że może – co jeśli? – uśmiechał się przy tym tak samo, chociaż wiedział, że to nieprawda.
    Był zmęczony i znowu zrobiło mu się niedobrze; nie chciał o tym myśleć i nie mógł przestać o tym myśleć.
    Są g-głupsi od buta i z-zrobią wszystko, by-byle przyp-p-podobać się Rubenowi – odpowiedział przez zmęczone rozdrażnienie, nie umiejąc znaleźć dla niego nic lepszego; nie chciał mówić mu, że był po prostu łatwym celem, nie chciał mówić mu też, że może złościła ich jego delikatność tak samo, może złościła ich przez to, że była taka miękka i że tak mu pasowała, i że wydawał się nosić ją tak dobrze, chociaż nie powinien, i że było w niej coś, co chciało się trzymać blisko, i że może Ruben też to widział, chociaż ta myśl znów rewoltowała w nim cierpką frustrację, była nieznośna, a on miał ochotę położyć się po prostu na trawie, pozwolić, by słońce ostudziło krew na zadrapanej szyi w pękającą przy poruszeniu skorupkę i spiło wodę z otartej skóry na wnętrzach dłoni; chciał, żeby wszystko było w końcu dobrze. Ramię Folke drżało tymczasem w lekkim uścisku jego dłoni, wstrząsane płaczem – nie potrafił patrzeć na jego łzy, więc pochylał spojrzenie i czoło, siadał obok i wspierał głowę o jego ramię, rozkołysaną burtę myśli o wzburzone torsje rozbijające się o skarpę jego kościstego ramienia. Jego słowa spadały ciężko, jak krople strącane ze zmokłych włosów, rozbijające się na skórze nóg; przez chwilę milczał, przez chwilę nie wiedział już, jak przepraszać i nie wiedział, jak prosić go, żeby dał sobie pomóc albo poprosił kogoś o pomoc. Poczuł ciepło jego policzka wspierającego mu się o skroń, wydawało mu się, że powietrze nagle znieruchomiało, a głos zatrzymał mu się w krtani niezdecydowaną niepewnością.
    Nie mów tak – odezwał się w końcu, a głos spiął mu się niespodziewaną surowością, chroboczącą na strunach głosu przedwczesną ponurą spoważniałością, przez którą przebijała zaledwie prośba, jakby rozzłoszczona. Żałował, że nie umiał obejść się z jego uczuciami lepiej; że nie wiedział, jak powinien mu na to odpowiedzieć; na to ciężkie życzenie, wsuwające się nieprzyjemnym zimnem pod podszewkę serca i na dno żołądka. Słodycz dalszych słów była wciąż gorzka; pomyślał, że na to nie zasługiwał, bo nie potrafił mu pomóc, ale nie zaoponował, unieruchomiony słabym szeptem i policzkiem przyłożonym mu do włosów, i pomysłem, że mogliby tutaj zostać, poczekać aż nad jeziorem zrobi się pusto, zanim wrócą po swoje rzeczy.
    Wolałbym chyba w-wyjechać. Jeśli z-znaczyłoby to, że rzeczyw-wiście byłbyś – odparł równie cicho, zawstydzony z jakiegoś powodu tymi słowami; tym wypowiedzianym na głos pragnieniem, żeby był w końcu rzeczywiście bezpieczny. Chociaż wolałby zostać i wolałby się o tym upewnić; bezczynność tymczasem doprowadzała go do złości, której nie umiał uspokoić. Więc zapytał go, nieopatrznie, czy się jeszcze z Rubenem widywał i przeciągająca się cisza odpowiedziała mu zamiast niego, coś skręciło się w nim boleśnie, gdzieś pod mostkiem, poczuł ucisk w dołku pod gardłem, nieprzyjemny i upokarzający. Poczuł się nagle śmieszny, z tymi swoimi słowami, z tą swoją idiotyczną wiarą, że udawało mu się go jakoś przed tym chronić; że Folke więcej do niego od tamtego czasu nie wracał i że cokolwiek zmienił. Że zrobił dobrze, okłamując dziadka i pozwalając mu zachować to wszystko w tajemnicy.
    Oderwał czoło od jego ramienia, w ciemieniu ćmiło go pulsujące echo bólu; odwrócił się, by położyć się na trawie, nie otwierając oczu, odwracając dłonie startymi wnętrzami do słońca. Było mu niedobrze.
    P-powinniśmy wrócić p-po nasze rzeczy. Później.
    Obiecywał, że nie będzie się w to mieszać; dlaczego znowu się ośmieszał?


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Późnymi wieczorami wyobrażał sobie, że śmierć pojawiała się cicho i bezboleśnie – wchodziła do pokoju tak, by nie poruszyć rdzewiejącego zawiasu, który skrzypiał w żuchwie rozchylanych drzwi i siadała ostrożnie na brzegu łóżka, bo on udawał, że spał, a ona nie chciała go obudzić; pewnej zimy miał wysoką gorączkę i nie był w stanie podtrzymać głowy w pionie, więc oparł czoło o brzeg stołu, aż powieki stały się zbyt ciężkie, by unieść je po raz kolejny – Linda obchodziła dziesiąte urodziny, a w pokoju dudnił śmiech i głośna muzyka, lecz kiedy Helene wzięła go w ramiona, wszystko zaczęło wycofywać się w głąb pomieszczenia, rozmowy przycichły, a wesoła piosenka, do której zawsze tańczono, trzymając się za ręce, rozmyła się niewyraźnym szmerem. Matka nakryła go kocem i musnęła ustami rozpalone skronie, nawet jej obecność rozmazała się jednak na świadomości, bo kiedy rozchylił oczy, nie potrafił odnaleźć rysów jej twarzy, choć wciąż stała nachylona nad jego łóżkiem, z dłońmi zaciśniętymi na skraju pościeli; wiele razy próbował przekonać się, że śmierć wyglądała właśnie w ten sposób – być może niosła go na rękach do drugiego pokoju i naciągała kołdrę pod drżącą brodę, podczas gdy zza ściany niosło się jeszcze echo gasnącego życia, być może całowała go w czoło za każdym razem, kiedy gorała pod nim febra nabrzmiałych emocji, być może szeptała, że wszystko będzie dobrze, a potem gasiła światło i zamykała drzwi. Wiedział, że był chory, a ponieważ nie wspominano o tym w jego obecności, wiedział również, że nigdy nie wyzdrowieje – o ludziach, których przypadłości dało się wyleczyć, nie rozmawiano w trzeciej osobie, nie unikano wypowiedzianej na głos diagnozy i nie odprowadzano medyka do drzwi, by ostatnie pytanie zadać mu na osobności; rozumiał ból, który rwał go w lędźwiach i sięgał parezą po kruche zgięcia kolan, lecz nie rozumiał tego, który chwytał go za serce za każdym razem, gdy Bertram odwracał wzrok na smukłą twarz Gunhild lub stał pod przetartą tablicą, nie potrafiąc spojrzeć mu w oczy – to, co czuł, gdy przebywał w jego obecności, musiało być chorobą równie ciężką co bólączka, zwyrodnieniem na wrażliwej tkance serca, bo wspominano o niej równie niechętnie, a kiedy przypadkiem wkradała się w rozmowę, wykrzywiano usta grymasem rozeźlonej odrazy. Ruben nazywał go pedałem, a on słyszał kiedyś, jak Jørgen mówił tak samo o swoim bracie – głos miał przy tym cichy i niewyraźny, palce zaciśnięte tak mocno, że literatka w końcu pękła mu w dłoni i szkło rozsypało po kuchennej posadzce. Czasem zastanawiał się, która dolegliwość zabije go jako pierwsza.
    Nie zrobiłem nic Rubenowi – odparł cicho, choć oboje wiedzieli, że było to bez znaczenia – miał miękką skórę i zajęcze serce, a ludzie, którzy ukrywali pod wargami zęby ostre jak stal, potrzebowali ciała, by je na nim zacisnąć. Łzy zasychały mu na policzkach, kiedy wgniatał nerwowo palce we własne dłonie, jakby próbował zdusić płacz pod naciskiem opuszek, zadrapać go paznokciami, które pozostawiały czerwone ślady wokół nadgarstka, przełknąć strach, aż Bertram zdołałby uwierzyć w jego odwagę; przyjaciel wsparł tymczasem czoło o jego ramię, pozwalając, by ociekająca z włosów woda nasiąkła we frędzle ręcznika – chciał poprosić, żeby go objął i trzymał przy sobie tak długo, aż przestanie czuć się, jakby tonął, ale nie potrafił wyartykułować tej prośby przez cieśninę krtani, więc pochylił się tylko ostrożnie, próbując przełknąć kolejne targnięcie płaczu, bezskutecznie. Żałował, że Olav nie miał dość wytrwałości, by zatopić go na dnie jeziora, bo nie miał siły, żeby podnieść się z ziemi i bał się, że gdyby zamknął oczy, nie miałby również siły, by je otworzyć – bolało go serce, bolały go kości, bolał go świat; ważył zbyt mało, lecz własne ciało wciąż wydawało mu za ciężkie do udźwignięcia. – Przepraszam. – przełknął myśli z powrotem na dno sumienia, choć miał ochotę się rozpłakać, kiedy stanęły mu pod grdyką – rzeczywistość trzymała go przy życiu jak cierniste pnącze, a on kaleczył się za każdym razem, gdy próbował się wyrwać; chciał tylko odpocząć – pozbyć się wszystkiego, co nieustannie ciążyło mu pod osierdziem. Bertram się odsunął, więc naciągnął ręcznik głębiej na ramiona, próbując ukryć ześlizgujący się po ramionach dygot, który wydawał się przesuwać nie tylko po skórze, ale po gładkim szkliwie kości – wciąż czuł w ustach mętny smak wody, a na żołądku ciężar przełkniętego jeziora, więc pochylił lekko głowę, oddychając przez podchodzące na język mdłości. Słońce grzało go w plecy i osuszało smugi na zaczerwienionych płaczem policzkach, ale było mu zimno pod własną skórą, bo zawsze był w niej całkiem sam i nie pamiętał, jak czuły potrafił być dotyk cudzej dłoni.
    Przyjaciel położył się na trawie, a on przez chwilę przyglądał mu się uważnie, jego rozluźnionej twarzy i zamkniętym powiekom, dłoniom, na których rysowały się pojedyncze smugi obdartej piachem czerwieni – czy zawsze wydawał się taki zmęczony? Czy zawsze patrzył na niego w ten sposób? Podciągnął kolana bliżej pod drżącą brodę, jakby próbował się skurczyć i zniknąć, w końcu mięśnie rozluźniły mu się jednak wyraźnie, a ciało opadło miękko na dywan zazielenionej polany – zetknęli się ramionami, lecz oboje mieli zamknięte oczy, świadome, że wszystko było jedynie snem; leżeli obok siebie, a on słuchał miarowego bicia jego serca.
    Chciałbym być tak samo nieważki – odparł cicho, kiedy oboje rozchylili powieki, przyglądając się przelatującej pod niebem jaskółce; dopiero później mieli przekonać się, jaką wagę miało to słowo naprawdę – nieważki – kiedy schudł tak bardzo, że leciał mu przez ręce. – Czuję się, jakby wszystko przygniatało mnie do ziemi, nie mogę stąd odlecieć. – odwrócił głowę, opierając rozgrzane czoło o jego ramię; był chory i nie istniał na świecie sposób, aby go uleczyć.

    Folke i Bertram z tematu



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Sometimes it feels like I won't survive this (F. Baantjer & B. Holstein, czerwiec 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Sometimes it feels like I won't survive this (F. Baantjer & B. Holstein, czerwiec 1985) WQ7k0i5



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.