The sky flashes. The sea yearns. I myself am hell. (S. Fenrisson & L. Nørgaard, listopad 1997)
2 posters
Lasse Nørgaard
The sky flashes. The sea yearns. I myself am hell. (S. Fenrisson & L. Nørgaard, listopad 1997) Nie 24 Lip - 16:36
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
TW: samookaleczanie
W kątach ciemnej kuchni gnieżdżą się strachy – długie kości ich palców, puste białka ich nieobecnych oczu, zapach siarki wżarty w ich łuski jak drobne ciała korników w konstrukcje starych mebli. Strachy nie ruszają głowami, bo bez względu na to, gdzie patrzą i tak widzieć będą swoje odbicie; strachy nie oblizują zębów, bo od dawna przymierają głodem – śmierć ich ofiar jest zbyt długa, mozolna, mięso psuje się, nim dojść zdąży do ich szczęk. Strachom nic już nie pozostało, więc czezną w kątach ciemnej kuchni i nasłuchują – oddech tego chłopaka jest nierówny, przypomina płytki oddech leśnego zwierzęcia ukrytego między paprociami i strachom dźwięk ten wydaje się piękny. Między jednym wdechem a drugim wydechem kryje się desperacka czujność stworzenia, które nasłuchuje odległego krzyku trąb, stukotu kopyt. Wycia wilka. Tarcza okrągłego księżyca odbija w szeroko otwartych oczach, więc strachy wyciągają przed siebie powykrzywiane dłonie i wbijają w jasną skórę zaostrzone płytki paznokci. Jego krew jest gęsta i ciemna, pachnie gryczanym miodem. Norny dały im piękny prezent tamtej nocy, kiedy ciche, zaśnieżone niebo miało ciepły odcień ochry.
Nie umiał przypomnieć sobie, w którym momencie świat rozłamał się w pół, a on osunął się w zimną czerń jego bezzębnej szczeliny. Słodki posmak nadchodzącej wizji zalał melasą jego język, a on poderwał głowę z poduszki, odsuwając się od ciepłego oddechu na swoim policzku, choć mógł przecież zostać – mógł przylgnąć do niego, wsunąć palce w jego włosy i zasnąć, zaciskając powieki tak mocno, że rano pożarłaby go migrena. Mógłby udać, że to nic ponad zły sen, jeden z tych, które rozpłynęłyby się, gdyby tylko Lasse odważył się go obudzić i poprosić o pocałunek. Pragnął wierzyć w to, iż wizja nie dosięgnęłaby go tam, gdzie jego ciało przykryłoby ciało Safíra, gdzie język odnalazłby słony smak jego skóry zamiast cukrowej groźby koszmaru. Norny nie zwykły się jednak nad nim litować, a on nie mógł pozwolić, by ktoś zobaczył go w tej panice – by on zobaczył go w tym brzydkim, wstydliwym lęku. Niczym w transie zsunął się z materaca, zarzucił na siebie ściągnięty z brzegu łóżka koc i utykając niebezpiecznie, pozwolił połknąć się zalewającej korytarz ciemności. Bez względu na to jak często tu bywał, nocą mieszkanie Safíra było obce i zimne, a on – w części jedynie świadomy, lunatyk o przymkniętych powiekach – co kilka kroków wpadał na kolejną ścianę, potykał się o kanty mebli i jęczał cicho, gdy raz po raz uświadamiał sobie, iż nie jest w stanie znaleźć drzwi, których szukał. Drzwi te bowiem, choć tak wyraźne w jego wyobraźni, nie istniały wcale, a gdy trafił w końcu na próg kuchni, chichoczące do tej pory nad jego głową cienie opadły an jego barki. Upadł zaskakująco cicho, stłumił krzyk, dłoń przesuwająca się wzdłuż kuchennego blatu znalazła rękojeść noża tak szybko, jakby od zawsze – od pierwszych jego wizyt w tym miejscu, od pierwszych nocy spędzonych w jego łóżku – znała doskonale jej fakturę.
Potem zniknął, zniknęła podłoga pod jego stopami i niebo wyglądające zza okien; zniknęło tykanie zegara, jakby czas staną w miejscu, a minuty nawarstwiły się, tworząc gęstą, błotnistą kałużę, z której nie mógł się wydostać. Powietrze pachniało świerkiem i mrozem, rzeczywistość wypadła mu z rąk. Nic – tylko horror, tylko płacz, jego krzyk stłumiony wnętrzem roztrzęsionej dłoni. Nic nic nic – tylko koniec świata wylany niechlujnie na kuchenną podłogę.
Krew spłynęła wzdłuż jego skazującego palca, skapując na drewniany parkiet i wtapiając się w jej sęki jak tusz linorytu. Było jej więcej niż zwykle i tylko to — tylko ta rozrastająca się pod nim kałuża — informować go mogła o tym, iż w istocie wbił ostrze noża głębiej, niż powinien. Nie było nic poza tym — nie czuł bólu świeżych ran, nie widział otwartej szramy wyżłobionej na przedramieniu, ni zasinionego punktu wykrojonego we wnętrzu jego dłoni. Niewiedza ta przerażała bardziej niż ból sam w sobie, bardziej niż obietnice kolejnych blizn — ból bowiem zwykł być jedynym, co zdolne było wybudzić go z transu, lodową igłą bodźca wbijaną gwałtownie miedzy tkanki i przypominającą o świecie, na którym jego ciało wciąż było realne; ból był ratunkiem, przez którego pryzmat wmawiał sobie, iż mógłby faktycznie okroić swoje ciało z każdej ze swoich wizji, aż do ostatniej rzęsy trzeciego oka. Tym razem nie czuł nic, nie czuł wiec też realności, nie czuł ulgi rozrywanej skóry piekącej obietnicą rychłego końca. Nic tylko krew, nic tylko wyostrzające się zarysy otaczającej go przestrzeni, pobłyskujące światło ulicznych latarni rozlane na przeciwległej ścianie i uchylone drzwi, za którymi — tego był teraz całkowicie pewien — gdyby tylko w panice nie odwrócił wzorku, mógłby dostrzec dwa punkty wilczych oczu. Pokój nadal nie był do końca pokojem, ściany nie były do końca ścianami, sufit przypominał sklepienie nocnego nieba, wyglądające ku niemu spomiędzy ciemnych zarysów ogołoconych gałęzi. Gdzie jestem? – krzyczał, choć nie słyszał swojego głosu, bo ten wyrwał się z jego gardła obcym brzmieniem, niższym i gładszym, pozbawionym jego zadymionej chrypy i gardłowego akcentu. Był znajomy, ale familiarność ta nie niewiele wspólnego miała z bezpieczeństwem, nie była domem, nie była wyciągniętą ręką – była rozpaczą, odłamkami szkła przeciskającymi się przez zaciśnięte w panice gardło. Desperacko pragnął by koszmar w końcu się skończył, miast wisieć w rzeczywistości jak bura mgła przy wybrzeżu, wykrzywiając kontury tego, co mógł znać i przysłaniając znajome linie horyzontu. Kulił się w samym środku tej chmury, nagi i roztrzęsiony, przykryty niedbale ciężkim materiałem wełnianego koca, a jego wygięty w łuk kręgosłup przypominał pojedynczą gałąź cierniowego drzewa. Powykręcane końcówki włosów przykleiły się do wilgotnego czoła, nie przysłoniły jednak oczu, bo te – nagle jeszcze większe i jeszcze ciemniejsze, upiornie nieobecne jakby jego duch od dawna krążył gdzieś poza ciałem – wpatrywały się nadal w zaokrąglony Panteon nocnego nieba. Ściszał oddech, przyciskał zakrwawioną rękę do rozdygotanej piersi. Czekał na śmierć.
Drapieżnik nie wrócił, osunął się w cienie drzew, a jego kończyny stały się w końcu jedynie odnogami kolejnych konarów. Wizja była jednak nadal żywa, głośna jak ostrzegawcze warknięcie, wyraźna jak nadkruszone rysy ostrych zębów, jak ciemne podniebienie wilczej szczęki, którą widział nad sobą jeszcze kilka sekund temu. Nie chciała odejść, nawet wtedy, gdy najgłośniejszy jej krzyk dobiegł końca – pozostawiła go w tym lesie, w tej mgle, w tym fantomowym, wyśnionym bólu ugryzienia, które rozszarpało jego bok, ale którego on nie mógł dopatrzeć się na swoim ciele. Norny od lat nie były tak bezdusznie okrutne, od lat nie łapały go za włosy z taką siłą; kiedy ostatni raz zostawiły go samego w samym środku ciemnej kniei? Tamtej nocy, kiedy niemal umarł? Lęk rozbrzmiewał w głowie odległym rytmem ciężkiego oddechu, jego własnym sercem, które jak rozszalała, głodna świecy ćma próbowało znaleźć ujście z piersi — nie słyszał już niczego poza tym, nawet wtedy, gdy zrozpaczone łkanie wyrwało się w końcu z obolałego gardła. Był pewien, iż nigdy już nie wróci do siebie, nie do domu, nie do swojego ciała; w lesie nie było światła, a tam, gdzie nie było światła, nie było człowieczeństwa.
W kątach ciemnej kuchni gnieżdżą się strachy – długie kości ich palców, puste białka ich nieobecnych oczu, zapach siarki wżarty w ich łuski jak drobne ciała korników w konstrukcje starych mebli. Strachy nie ruszają głowami, bo bez względu na to, gdzie patrzą i tak widzieć będą swoje odbicie; strachy nie oblizują zębów, bo od dawna przymierają głodem – śmierć ich ofiar jest zbyt długa, mozolna, mięso psuje się, nim dojść zdąży do ich szczęk. Strachom nic już nie pozostało, więc czezną w kątach ciemnej kuchni i nasłuchują – oddech tego chłopaka jest nierówny, przypomina płytki oddech leśnego zwierzęcia ukrytego między paprociami i strachom dźwięk ten wydaje się piękny. Między jednym wdechem a drugim wydechem kryje się desperacka czujność stworzenia, które nasłuchuje odległego krzyku trąb, stukotu kopyt. Wycia wilka. Tarcza okrągłego księżyca odbija w szeroko otwartych oczach, więc strachy wyciągają przed siebie powykrzywiane dłonie i wbijają w jasną skórę zaostrzone płytki paznokci. Jego krew jest gęsta i ciemna, pachnie gryczanym miodem. Norny dały im piękny prezent tamtej nocy, kiedy ciche, zaśnieżone niebo miało ciepły odcień ochry.
Nie umiał przypomnieć sobie, w którym momencie świat rozłamał się w pół, a on osunął się w zimną czerń jego bezzębnej szczeliny. Słodki posmak nadchodzącej wizji zalał melasą jego język, a on poderwał głowę z poduszki, odsuwając się od ciepłego oddechu na swoim policzku, choć mógł przecież zostać – mógł przylgnąć do niego, wsunąć palce w jego włosy i zasnąć, zaciskając powieki tak mocno, że rano pożarłaby go migrena. Mógłby udać, że to nic ponad zły sen, jeden z tych, które rozpłynęłyby się, gdyby tylko Lasse odważył się go obudzić i poprosić o pocałunek. Pragnął wierzyć w to, iż wizja nie dosięgnęłaby go tam, gdzie jego ciało przykryłoby ciało Safíra, gdzie język odnalazłby słony smak jego skóry zamiast cukrowej groźby koszmaru. Norny nie zwykły się jednak nad nim litować, a on nie mógł pozwolić, by ktoś zobaczył go w tej panice – by on zobaczył go w tym brzydkim, wstydliwym lęku. Niczym w transie zsunął się z materaca, zarzucił na siebie ściągnięty z brzegu łóżka koc i utykając niebezpiecznie, pozwolił połknąć się zalewającej korytarz ciemności. Bez względu na to jak często tu bywał, nocą mieszkanie Safíra było obce i zimne, a on – w części jedynie świadomy, lunatyk o przymkniętych powiekach – co kilka kroków wpadał na kolejną ścianę, potykał się o kanty mebli i jęczał cicho, gdy raz po raz uświadamiał sobie, iż nie jest w stanie znaleźć drzwi, których szukał. Drzwi te bowiem, choć tak wyraźne w jego wyobraźni, nie istniały wcale, a gdy trafił w końcu na próg kuchni, chichoczące do tej pory nad jego głową cienie opadły an jego barki. Upadł zaskakująco cicho, stłumił krzyk, dłoń przesuwająca się wzdłuż kuchennego blatu znalazła rękojeść noża tak szybko, jakby od zawsze – od pierwszych jego wizyt w tym miejscu, od pierwszych nocy spędzonych w jego łóżku – znała doskonale jej fakturę.
Potem zniknął, zniknęła podłoga pod jego stopami i niebo wyglądające zza okien; zniknęło tykanie zegara, jakby czas staną w miejscu, a minuty nawarstwiły się, tworząc gęstą, błotnistą kałużę, z której nie mógł się wydostać. Powietrze pachniało świerkiem i mrozem, rzeczywistość wypadła mu z rąk. Nic – tylko horror, tylko płacz, jego krzyk stłumiony wnętrzem roztrzęsionej dłoni. Nic nic nic – tylko koniec świata wylany niechlujnie na kuchenną podłogę.
Krew spłynęła wzdłuż jego skazującego palca, skapując na drewniany parkiet i wtapiając się w jej sęki jak tusz linorytu. Było jej więcej niż zwykle i tylko to — tylko ta rozrastająca się pod nim kałuża — informować go mogła o tym, iż w istocie wbił ostrze noża głębiej, niż powinien. Nie było nic poza tym — nie czuł bólu świeżych ran, nie widział otwartej szramy wyżłobionej na przedramieniu, ni zasinionego punktu wykrojonego we wnętrzu jego dłoni. Niewiedza ta przerażała bardziej niż ból sam w sobie, bardziej niż obietnice kolejnych blizn — ból bowiem zwykł być jedynym, co zdolne było wybudzić go z transu, lodową igłą bodźca wbijaną gwałtownie miedzy tkanki i przypominającą o świecie, na którym jego ciało wciąż było realne; ból był ratunkiem, przez którego pryzmat wmawiał sobie, iż mógłby faktycznie okroić swoje ciało z każdej ze swoich wizji, aż do ostatniej rzęsy trzeciego oka. Tym razem nie czuł nic, nie czuł wiec też realności, nie czuł ulgi rozrywanej skóry piekącej obietnicą rychłego końca. Nic tylko krew, nic tylko wyostrzające się zarysy otaczającej go przestrzeni, pobłyskujące światło ulicznych latarni rozlane na przeciwległej ścianie i uchylone drzwi, za którymi — tego był teraz całkowicie pewien — gdyby tylko w panice nie odwrócił wzorku, mógłby dostrzec dwa punkty wilczych oczu. Pokój nadal nie był do końca pokojem, ściany nie były do końca ścianami, sufit przypominał sklepienie nocnego nieba, wyglądające ku niemu spomiędzy ciemnych zarysów ogołoconych gałęzi. Gdzie jestem? – krzyczał, choć nie słyszał swojego głosu, bo ten wyrwał się z jego gardła obcym brzmieniem, niższym i gładszym, pozbawionym jego zadymionej chrypy i gardłowego akcentu. Był znajomy, ale familiarność ta nie niewiele wspólnego miała z bezpieczeństwem, nie była domem, nie była wyciągniętą ręką – była rozpaczą, odłamkami szkła przeciskającymi się przez zaciśnięte w panice gardło. Desperacko pragnął by koszmar w końcu się skończył, miast wisieć w rzeczywistości jak bura mgła przy wybrzeżu, wykrzywiając kontury tego, co mógł znać i przysłaniając znajome linie horyzontu. Kulił się w samym środku tej chmury, nagi i roztrzęsiony, przykryty niedbale ciężkim materiałem wełnianego koca, a jego wygięty w łuk kręgosłup przypominał pojedynczą gałąź cierniowego drzewa. Powykręcane końcówki włosów przykleiły się do wilgotnego czoła, nie przysłoniły jednak oczu, bo te – nagle jeszcze większe i jeszcze ciemniejsze, upiornie nieobecne jakby jego duch od dawna krążył gdzieś poza ciałem – wpatrywały się nadal w zaokrąglony Panteon nocnego nieba. Ściszał oddech, przyciskał zakrwawioną rękę do rozdygotanej piersi. Czekał na śmierć.
Drapieżnik nie wrócił, osunął się w cienie drzew, a jego kończyny stały się w końcu jedynie odnogami kolejnych konarów. Wizja była jednak nadal żywa, głośna jak ostrzegawcze warknięcie, wyraźna jak nadkruszone rysy ostrych zębów, jak ciemne podniebienie wilczej szczęki, którą widział nad sobą jeszcze kilka sekund temu. Nie chciała odejść, nawet wtedy, gdy najgłośniejszy jej krzyk dobiegł końca – pozostawiła go w tym lesie, w tej mgle, w tym fantomowym, wyśnionym bólu ugryzienia, które rozszarpało jego bok, ale którego on nie mógł dopatrzeć się na swoim ciele. Norny od lat nie były tak bezdusznie okrutne, od lat nie łapały go za włosy z taką siłą; kiedy ostatni raz zostawiły go samego w samym środku ciemnej kniei? Tamtej nocy, kiedy niemal umarł? Lęk rozbrzmiewał w głowie odległym rytmem ciężkiego oddechu, jego własnym sercem, które jak rozszalała, głodna świecy ćma próbowało znaleźć ujście z piersi — nie słyszał już niczego poza tym, nawet wtedy, gdy zrozpaczone łkanie wyrwało się w końcu z obolałego gardła. Był pewien, iż nigdy już nie wróci do siebie, nie do domu, nie do swojego ciała; w lesie nie było światła, a tam, gdzie nie było światła, nie było człowieczeństwa.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: The sky flashes. The sea yearns. I myself am hell. (S. Fenrisson & L. Nørgaard, listopad 1997) Wto 9 Sie - 19:54
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Sen zalewał go mielizną delirycznej wyobraźni, wpełzał pod powieki pejzażem barwnych zacieków, ukrywał w kącikach oczu grudy mdłego, listopadowego słońca, klejącego się do twarzy jak wilgotne, jesienne liście, zalegające na chodnikach sepią rozmokniętego dywanu. Na jawie mógł śnić o nocnych włóczęgach po mieście, cieple cudzych oddechów przesuwających się nieśpiesznie wzdłuż ogorzałego gorączką torsu, srebrzystych wstęgach gwiazd poruszających się po zamglonym nietrzeźwością niebie, o wszystkim, co wtedy czuł i wszystkim, o czym skrycie marzył, wypowiadając życzenie, które zastygło milczeniem na lekko rozchylonych wargach, lecz nocą, kiedy umysł stygł, a węzły splątane na podrażnionych nerwach rozluźniały się, powracał myślami tam, gdzie nie miał odwagi sięgać za dnia – czuł złudny ucisk w miejscu, gdzie na otwartym śródręczu kręcił starym, nadpsutym rdzą gwoździem, któregoś poranka wyplutym ze spróchniałego ogrodzenia, czuł też ciężki od gniewu i trunku oddech ojca, unoszący cienkie włoski na zesztywniałym obawą karku; mętne powietrze w jego głowie zaczynało znów pachnieć wilgocią ukrytą wewnątrz lśniących, rybich trzewi, brudną, słoną zatoką i odległym pomrukiem grzmotu. Tyle lat później życie poza rodzinnym miastem wciąż wydawało mu się oniryczne, utkane z cienkiej pajęczyny skrytych, dziecięcych marzeń, uginające się pod naciskiem dłoni i falujące niebezpiecznie, gdy przyglądał mu się zbyt blisko, jak muśnięty podmuchem płomień, migocący groźbą pozostawienia po sobie jedynie cienkiej, zwęglonej żyłki bawełnianego knota – nierealne wydawało się łóżko, które pachniało ciepłem i cudzymi perfumami, nierealny spokój, wijący gniazdko płytko za mostkiem, nierealny sen, który osuwał się na powieki jak kompres, a nie jak nagłe smagnięcie zmęczenia, odcinające go jak nożem od podtapianej fatygą tratwy świadomości. Wreszcie nierealny był również Lasse, głębia jego atramentowego spojrzenia, uśmiech rozsuwający się subtelnie pomiędzy krawędziami warg, jakby dotąd ukrywał go za zębami i słowa, które, gdy wypowiadane szeptem, nabierały całkiem odmiennego brzmienia, nie tak pełnego akademickiej powagi; był tak nierealny, że kiedy sennym ruchem sięgnął ręką ku przeciwnej stronie materaca, jego fantomowa obecność przerzedziła się, zderzając palce z miękkim materiałem prześcieradła.
Uchylił oczy, ściągając opieszale brwi, próbując przecisnąć trzeźwość spojrzenia przez fałdy zmiętej pościeli, przyzwyczaić wzrok do ciemności, rozwarstwianej jedynie przez łunę pożółkłego światła, wpadającą przez okno z otwartego gardła pobliskiej latarni – łóżko było puste, wciąż odgniecione jeszcze ciepłem drugiego ciała, pamiętające ciężar ich bliskości i mdłą słodycz intymności, roztartą po naciągniętej na lędźwie kołdrze. Nagle wszystko to, co jeszcze niedawno pulsowało pod spąsowiałym naskórkiem, zaczęło parować, ulatniać się i wietrzyć, a on poczuł jak jego własna jaźń wyciąga dłonie w kierunku tego uczucia, próbując pochwycić je z powrotem w zaciśniętą garść i zatrzymać blisko przy piersi. Przetarł oczy wierzchem dłoni, pozbywając się resztek ukrytego pod powiekami snu, po czym opuścił nogi wzdłuż brzegu łóżka, sunąc jak duch przez cień własnej sypialni – o tej porze roku słońce wschodziło zza widnokręgu z flegmatycznym opóźnieniem, gdy spojrzał przez okno, wydawało mu się jednak, że dostrzegł w źrenicy firmamentu prześwit jaśniejącego błękitu, żyłkę dziwnego ciepła, wczesnym rankiem (bądź późną nocą) przekradającą się tchnieniem odległej, fałszywej wiosny. W rzeczywistości nie wiedział, dlaczego wstawał, kiedy minął framugę drzwi, wyłowił jednak spomiędzy żeber ukłucie głuchego żalu, znajomej, choć odległej samotności, kolejnej drzazgi układającej się w gawrze jego sumienia, karmiącej zwierzę matczynej przestrogi, nie mogę znieść myśli, że mój syn miałby być nieszczęśliwy do końca życia – z drugim mężczyzną lub z samym sobą, uwięzionym w karcerze schorowanych, nieposkromionych pragnień. Nieśpiesznie sięgnął dłonią do włącznika światła, kiedy jasna, oślepiająca łuna wypełniła jednak zaułki ciasnego pomieszczenia, wydał z siebie tylko głuchy, więznący w gardle okrzyk, przytłumiony gwałtownym targnięciem paniki, która wspięła się od żołądka aż po czerwień podrażnionego nikotyną podniebienia.
– Lasse? – poczuł, jak własny głos załamał mu się na krawędzi języka, jak powietrze wdarło się do jego płuc z cichym świstem, jakby nawet ono próbowało uciec z ciasnej kuchni, byle dalej od posoki, która spływała ciemnym strumieniem wzdłuż wyciągniętego przedramienia i wsiąkała krakelurą karminowych żyłek pomiędzy przesmyki nierównego linoleum; nie potrafił oderwać wzroku od krwi, której ciężki, metaliczny zapach wżynał się w śluzówkę silniej niż cierpka woń wypalonego przed snem papierosa, przygaszonego na brzegu brudnego prześcieradła i nie potrafił oderwać wzroku od przykurczonej na podłodze sylwetki, która nagle wydała mu się rachityczna i krucha, jakby mężczyzna miał rozpaść się pod dotykiem jego palców, wniknąć w dziury między deskami. – Nie, nie. Ni… – nie zauważył, kiedy klęknął przy nim na podłodze, pozwalając, by krew przesiąkła przez cienki materiał piżamowych spodni; dłonie drżały mu wyraźnie, gdy wyciągnął je w jego stronę, uciskając palcami miejsce, w którym spod skóry prześwitywała źrenica głębokiego rozcięcia. – Słyszysz mnie? Lasse, proszę. – echo przerażonej desperacji odmieniło ton jego głosu – dotąd zawsze utrzymanego przy łagodnym opanowaniu, stabilności, która prześwitywała dojrzałą równowagą nawet wtedy, kiedy się śmiał – w zniekształcone skomlenie, zawodne i gęste jak grzęznąca w przełyku pecyna. – Co się stało? – zamarł, przechwytując jego spojrzenie, mętne i nieobecne, z trudem wyłaniające spod powiek źrenice szerokie jak runiczne talary, pożerające sobą atrament otaczających je tęczówek.
Ucisnął śródręczem mocniej w miejscu otwartej rany, krew przepływała mu jednak pomiędzy palcami, brocząc ubrania i skrzypiące deski kuchennej podłogi, pozostawiając na jego czole piętno rozmazanej smugi, gdy zaklął cicho, pośpiesznym ruchem podnosząc się z klęczek i chwytając za zwieszoną przy blacie, materiałową szmatkę, najbliższą bandażowi rzecz, jaką posiadał w pobliżu – czysta, przyciśnięta do przedramienia ścierka nasiąkła zaraz krwią, lepiąc się i mięknąc w jego dłoniach, a on poczuł jak pierwotny strach zaczęło wypierać dławiące poczucie bezsilności. Istniały zaklęcia, które mogłyby mu pomóc, Sárr, Fetill, Lifandi, słyszane tyle razy z ust matki, na jego języku brzmiące jednak płasko i sucho, pozbawione iskry magii, która roznieciła się w sercach jego rodzeństwa, a która w jego wciąż pozostawała uśpiona, skostniała, nieistniejąca. Obawiał się, że zanim medycy przybyliby na jego wezwanie, rozniecone nie snopem czerwonego światła, ale listem zapisanym na wymiętym, skrwawionym papierze, mogło być już za późno; mogło być już za późno – gdyby zostawił go na kuchennej podłodze, skrobiąc pięściami o drzwi kogoś, kto byłby zdolny mu pomóc, gdyby pobiegł do łazienki, wyciągając zza szafki ukryte w pudełku opatrunki, zanim zdążyłby zebrać swoje myśli z powrotem w ciasny węzeł rozsądku, przełknąć strach, który zbierał mu się na podniebieniu. Był wprawdzie przyzwyczajony do podobnych widoków, wystarczająco obyty, by potrafić utrzymać ciężar opanowania podczas interwencji, przez których koszmar przeciągnęły go lata pracy socjalnej, tym razem poczuł się jednak dławiąco bezradny, tak samo przerażony jak wówczas, gdy stanął u progu podobnej tragedii po raz pierwszy – dygocący i z trudem powstrzymujący płacz, który wspinał się łakomie w górę przełyku. Tym razem twarz Lasse była złowrogo blada, usta drżące i sine, a czoło zroszone potem, który sklejał włosy w pojedyncze, skręcone pukle. Tym razem byli zdani tylko na siebie.
Uchylił oczy, ściągając opieszale brwi, próbując przecisnąć trzeźwość spojrzenia przez fałdy zmiętej pościeli, przyzwyczaić wzrok do ciemności, rozwarstwianej jedynie przez łunę pożółkłego światła, wpadającą przez okno z otwartego gardła pobliskiej latarni – łóżko było puste, wciąż odgniecione jeszcze ciepłem drugiego ciała, pamiętające ciężar ich bliskości i mdłą słodycz intymności, roztartą po naciągniętej na lędźwie kołdrze. Nagle wszystko to, co jeszcze niedawno pulsowało pod spąsowiałym naskórkiem, zaczęło parować, ulatniać się i wietrzyć, a on poczuł jak jego własna jaźń wyciąga dłonie w kierunku tego uczucia, próbując pochwycić je z powrotem w zaciśniętą garść i zatrzymać blisko przy piersi. Przetarł oczy wierzchem dłoni, pozbywając się resztek ukrytego pod powiekami snu, po czym opuścił nogi wzdłuż brzegu łóżka, sunąc jak duch przez cień własnej sypialni – o tej porze roku słońce wschodziło zza widnokręgu z flegmatycznym opóźnieniem, gdy spojrzał przez okno, wydawało mu się jednak, że dostrzegł w źrenicy firmamentu prześwit jaśniejącego błękitu, żyłkę dziwnego ciepła, wczesnym rankiem (bądź późną nocą) przekradającą się tchnieniem odległej, fałszywej wiosny. W rzeczywistości nie wiedział, dlaczego wstawał, kiedy minął framugę drzwi, wyłowił jednak spomiędzy żeber ukłucie głuchego żalu, znajomej, choć odległej samotności, kolejnej drzazgi układającej się w gawrze jego sumienia, karmiącej zwierzę matczynej przestrogi, nie mogę znieść myśli, że mój syn miałby być nieszczęśliwy do końca życia – z drugim mężczyzną lub z samym sobą, uwięzionym w karcerze schorowanych, nieposkromionych pragnień. Nieśpiesznie sięgnął dłonią do włącznika światła, kiedy jasna, oślepiająca łuna wypełniła jednak zaułki ciasnego pomieszczenia, wydał z siebie tylko głuchy, więznący w gardle okrzyk, przytłumiony gwałtownym targnięciem paniki, która wspięła się od żołądka aż po czerwień podrażnionego nikotyną podniebienia.
– Lasse? – poczuł, jak własny głos załamał mu się na krawędzi języka, jak powietrze wdarło się do jego płuc z cichym świstem, jakby nawet ono próbowało uciec z ciasnej kuchni, byle dalej od posoki, która spływała ciemnym strumieniem wzdłuż wyciągniętego przedramienia i wsiąkała krakelurą karminowych żyłek pomiędzy przesmyki nierównego linoleum; nie potrafił oderwać wzroku od krwi, której ciężki, metaliczny zapach wżynał się w śluzówkę silniej niż cierpka woń wypalonego przed snem papierosa, przygaszonego na brzegu brudnego prześcieradła i nie potrafił oderwać wzroku od przykurczonej na podłodze sylwetki, która nagle wydała mu się rachityczna i krucha, jakby mężczyzna miał rozpaść się pod dotykiem jego palców, wniknąć w dziury między deskami. – Nie, nie. Ni… – nie zauważył, kiedy klęknął przy nim na podłodze, pozwalając, by krew przesiąkła przez cienki materiał piżamowych spodni; dłonie drżały mu wyraźnie, gdy wyciągnął je w jego stronę, uciskając palcami miejsce, w którym spod skóry prześwitywała źrenica głębokiego rozcięcia. – Słyszysz mnie? Lasse, proszę. – echo przerażonej desperacji odmieniło ton jego głosu – dotąd zawsze utrzymanego przy łagodnym opanowaniu, stabilności, która prześwitywała dojrzałą równowagą nawet wtedy, kiedy się śmiał – w zniekształcone skomlenie, zawodne i gęste jak grzęznąca w przełyku pecyna. – Co się stało? – zamarł, przechwytując jego spojrzenie, mętne i nieobecne, z trudem wyłaniające spod powiek źrenice szerokie jak runiczne talary, pożerające sobą atrament otaczających je tęczówek.
Ucisnął śródręczem mocniej w miejscu otwartej rany, krew przepływała mu jednak pomiędzy palcami, brocząc ubrania i skrzypiące deski kuchennej podłogi, pozostawiając na jego czole piętno rozmazanej smugi, gdy zaklął cicho, pośpiesznym ruchem podnosząc się z klęczek i chwytając za zwieszoną przy blacie, materiałową szmatkę, najbliższą bandażowi rzecz, jaką posiadał w pobliżu – czysta, przyciśnięta do przedramienia ścierka nasiąkła zaraz krwią, lepiąc się i mięknąc w jego dłoniach, a on poczuł jak pierwotny strach zaczęło wypierać dławiące poczucie bezsilności. Istniały zaklęcia, które mogłyby mu pomóc, Sárr, Fetill, Lifandi, słyszane tyle razy z ust matki, na jego języku brzmiące jednak płasko i sucho, pozbawione iskry magii, która roznieciła się w sercach jego rodzeństwa, a która w jego wciąż pozostawała uśpiona, skostniała, nieistniejąca. Obawiał się, że zanim medycy przybyliby na jego wezwanie, rozniecone nie snopem czerwonego światła, ale listem zapisanym na wymiętym, skrwawionym papierze, mogło być już za późno; mogło być już za późno – gdyby zostawił go na kuchennej podłodze, skrobiąc pięściami o drzwi kogoś, kto byłby zdolny mu pomóc, gdyby pobiegł do łazienki, wyciągając zza szafki ukryte w pudełku opatrunki, zanim zdążyłby zebrać swoje myśli z powrotem w ciasny węzeł rozsądku, przełknąć strach, który zbierał mu się na podniebieniu. Był wprawdzie przyzwyczajony do podobnych widoków, wystarczająco obyty, by potrafić utrzymać ciężar opanowania podczas interwencji, przez których koszmar przeciągnęły go lata pracy socjalnej, tym razem poczuł się jednak dławiąco bezradny, tak samo przerażony jak wówczas, gdy stanął u progu podobnej tragedii po raz pierwszy – dygocący i z trudem powstrzymujący płacz, który wspinał się łakomie w górę przełyku. Tym razem twarz Lasse była złowrogo blada, usta drżące i sine, a czoło zroszone potem, który sklejał włosy w pojedyncze, skręcone pukle. Tym razem byli zdani tylko na siebie.
Lasse Nørgaard
Re: The sky flashes. The sea yearns. I myself am hell. (S. Fenrisson & L. Nørgaard, listopad 1997) Sro 24 Sie - 20:19
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Noc huknęła przed jego oczami jak chmura czarnych fajerwerków — świat nadal był ciemny, a on nadal umierał. On lub ktoś inny; on lub jakiś obcy, odległy byt, którego mglistą śmierć las próbował wsunąć sobie do kieszeni, pogrzebać pod tafą zgniłych liści i mchu, tam gdzie chował wszystkie drobne szkielety drobnych istnień o szklistych oczach. Przed śmiercią zawsze przychodził ból, a ból był rzeką ciągnącą go ze sobą w dół górskich ścian — szarym, zimnym strumieniem wżartym w kamienne zbocza jak linie żył. Był pewien, że krzyczy, a krzyk ulatywał z gardła obłokiem drobnych ciem. Przez kilka długich sekund rozpaczliwie próbował odnaleźć własne ciało, ale przecież nie miał ciała nigdy; nie miał imienia, nie miał głosu, języka i kłów. Był okiem otwartym ponad tragedią, był cudzym cierpieniem we własnych rękach. Dobrze, już dobrze, Lasse, oddychaj — głos babki nad jego uchem był słodki i gęsty jak miód wlewany do filiżanek pełnych ciepłego mleka, jej dłoń na ramieniu stabilna i pokrzepiająca. Zapragnął chwycić się tego wspomnienia, usłyszeć zamykające się drzwi biblioteki, kroki ojca na dębowej podłodze; zapragnął wcisnąć palce w ciepły puch pamięci, odnaleźć w nim swoje imię i swoje szczęście, wyłożoną poduszkami sofę stojącą na krańcu domowej oranżerii, zaraz przy wiciokrzewie, gdzie zwykł zasypiać z książką na piersi i psem matki ułożonym przy kolanie. Sen — tak, sen mógłby go uratować, wyprowadzić go za rękę z tego koszmaru, który rozmywał się wokół niego pociemniałym dymem. Nadal było mu jednak zimno, przeraźliwie zimno, ziemia ginęła pod zmarzliną, brudny od krwi sweter kleił się do jego boku; nie było poduszek, nie było jego ciała, a potem jaskrawa, syntetyczna łuna słońca wzeszła nad lasem i pożogą rozlała się wśród grzbietów drzew.
Zamarł. Pojedyncza igła świadomości przebiła skórę zaraz nad mostkiem — ból szarpnął ciałem, a powietrze zaczęło wlewać się w niego przez drobny punkt przekłucia, wypełniać go stopniowo jak pustą, szklaną butelkę. Mary przyszłości wypuszczały go ze szponów powoli i z rozmysłem; kawałek po kawałku, klatka po klatce, jakby teraźniejszość składała się z milionów miałkich fragmentów — błysków, plam i liter wszytych w bieg czyjegoś głosu. Sennym wzrokiem przyglądał się zapadającemu się niebu, horyzontowi łamiącemu się w pół na jego oczach, ziemi która rozsypywała się pomiędzy korzeniami, pozostawiając po sobie wielką, bezzębną przepaść, tak czarną, że człowiek mógłby spadać w jej otchłań latami i nigdy nie dotknąć gruntu. Czeluść pożerała wszystko — drzewa, okrągły księżyc, ujadanie bestii zmniejszonej teraz do rozmiarów porcelanowej figurki. W tamtym momencie rozpaczliwie pragnął by zabrała też i jego, wchłonęła go w swoje długie, bezdenne gardło – skoro nie mógł zasnąć, mógł chociaż zniknąć.
— Safír. — Nie był pewien, w który momencie się odezwał i kiedy wrócił do niego jego głos. Las nadal się rozpadał, a on nadal umierał. Słowa wisiały gdzieś w pustce, twarz wyłaniająca się z cienia była rozmyta i wilgotna jak olejny obraz; mógłby wyciągnąć dłoń i rozetrzeć palcem łagodny łuk jego ust. — Dlaczego klęczysz w śniegu? Rozchorujesz się – pytał, choć przecież śnieg też dawno zniknął w paszczy nicości. Miał dziwny, nieobecny głos; łagodny i cichy, choć przecież wszystko w nim trzęsło się i krzyczało. Jak przez mgłę przyglądał się jego ruchom, temu jak przerażony i chaotyczny się teraz wydawał, jakby próbował złapać uciekające przed nim, drobne zwierzę i klął za każdym razem, gdy wyślizgiwało mu się z rąk. Jego oczy były większe niż zwykle, a twarz młodsza i niezdrowo zarumieniona. Gdy mówił, wargi drżały rozpaczliwie, ale Lasse nie słyszał jego słów — wszystkie dźwięki zamieniły się w szum, jakby i je pustka postanowiła mu odebrać. Wpatrywał się więc tylko w niego spod do połowy opuszczonych powiek, próbując przypomnieć sobie, dlaczego nie powinno go tu być. Chciał wyrwać się, gdy chwycił jego rękę, był jednak zbyt słaby, by się poruszyć, a dłoń była ciepła i znajoma; bliska skóra pachniała pościelą, mydłem i papierosami. Gdy dotarło do niego stłumione pytanie, wzrok był już półprzytomnie zatracony w dwóch punktach zielonych oczu. Powolnym ruchem przycisnął drugą, mniej okaleczoną rękę do swojego boku, gdzie, zamiast pulsującej gorącem krwi, czuć było tylko szorstką od dreszczy skórę — Ugryzł mnie. Boli — wydusił, choć nie było to żadne wytłumaczenie, nic co mogłoby pomóc; musiał wszak widzieć ranę, musiał czuć metaliczny smród rozerwanych mięśni. Lasse nadal trzymał w zasięgu wzroku jego twarz, choć gdzieś pod bibułą zmarzniętego, dygoczącego naskórka tlił się smutek przypalający miękkie tkanki wokół serca bijącego tak leniwie i niechętnie, jakby miało zatrzymać się w każdej sekundzie, a klatka piersiowa zapaść pod dotykiem jego palców – smutek był gorzki jak zepsuty owoc i lgnął do ciała, które się nad nim nachylało. Jego obecność była zbyt jaskrawa, by mogła być przypadkowa. — Boję się, że po ciebie wróci — słowa były ledwie słyszalne, sypkie jak pył z rozbitego szkła. Znów zasypiał, choć tym razem nie było już w nim śladów bezpiecznych wspomnień; tonął w czymś ciemnym i lodowatym, a wokół nie było już krawędzi kry, której mógłby się złapać. Wróci po ciebie — jak groźba i przestroga równocześnie; jak rozdzierająca skronie rozpacz, którą Lasse poczuć miał dopiero wtedy, gdy ostatnia gwiazda z nocnego nieba spadła w przepaść.
Runęła w dół jak kometa, ciągnąc za sobą rozjaśniony, srebrny ogon – cały obraz świata pękający do tej pory na jego oczach. Stracił ostatni punkt jednego koszmaru i z trzaskiem trafił do kolejnego, odnajdując swoje ciało w świetle sufitowej lampy, nagie i sparaliżowane zaognioną paniką. Kontury kuchni najpierw wydały mu się całkowicie obce i dopiero po chwili dotarło do niego, gdzie może być i gdzie być go bez wątpienia nie powinno. Usłyszał pełen desperacji szum własnego oddechu, wciąganego gwałtownie między wargi, usłyszał głos Safíra nad swoją twarzą, tak niepodobny w tonie do tego, który znał. Pragnął krzyczeć i płakać, skulić się w kącie tej kuchni i czekać, aż wszystko znów nabierze sensu, ale krew brudziła podłogę, a on pamiętał coraz więcej – granatowy płaszcz zostawiony w korytarzu, słodkie wino klejące się do języka jak długie pocałunki, czuły oddech zostawiający ciepły ślad na szyi; pamiętał, że nie chciał wrócić do siebie, bo było mu byt pięknie w tym łóżku, obok jego spokojnego, ściszonego głosu i ramion, które tak chętnie dotykał. Potem był krzyk, ciemna paszcza i błysk ostrza kuchennego noża — potem był sam w samym środku czyjejś tragedii.
— Przepraszam — dukał i choć usłyszał własny głos tylko raz, nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż powtarzał przeprosiny kilka razy, wciąż, w kółko, bez sensu. Było już za późno, a Safír trzymał jego rękę blisko, owiniętą kawałkiem rozmokłej tkaniny. Dotarło do niego, że nie może oddychać, że mdliło go na widok rany i dłoni, które na próżno próbowały tamować krew. — Nie chciałem, nie chciałem, naprawdę — panika przydeptała ostatnie słowa, gniewne łzy spłynęły po policzkach i zatrzymały się drżącej linii szczęki. Pierwszy raz od wielu lat jego umysł był całkowicie pusty; ból, wstyd i obezwładniający chłód — jedyne co miał, jedyne, z czego składało się teraz całe jego istnienie, ponad dwadzieścia cholernych lat życia sklejonych z trzech potworów. — Safír… Mu-uszę wrócić do domu; obiecaj mi, że zabierzesz mnie do domu.
Zamarł. Pojedyncza igła świadomości przebiła skórę zaraz nad mostkiem — ból szarpnął ciałem, a powietrze zaczęło wlewać się w niego przez drobny punkt przekłucia, wypełniać go stopniowo jak pustą, szklaną butelkę. Mary przyszłości wypuszczały go ze szponów powoli i z rozmysłem; kawałek po kawałku, klatka po klatce, jakby teraźniejszość składała się z milionów miałkich fragmentów — błysków, plam i liter wszytych w bieg czyjegoś głosu. Sennym wzrokiem przyglądał się zapadającemu się niebu, horyzontowi łamiącemu się w pół na jego oczach, ziemi która rozsypywała się pomiędzy korzeniami, pozostawiając po sobie wielką, bezzębną przepaść, tak czarną, że człowiek mógłby spadać w jej otchłań latami i nigdy nie dotknąć gruntu. Czeluść pożerała wszystko — drzewa, okrągły księżyc, ujadanie bestii zmniejszonej teraz do rozmiarów porcelanowej figurki. W tamtym momencie rozpaczliwie pragnął by zabrała też i jego, wchłonęła go w swoje długie, bezdenne gardło – skoro nie mógł zasnąć, mógł chociaż zniknąć.
— Safír. — Nie był pewien, w który momencie się odezwał i kiedy wrócił do niego jego głos. Las nadal się rozpadał, a on nadal umierał. Słowa wisiały gdzieś w pustce, twarz wyłaniająca się z cienia była rozmyta i wilgotna jak olejny obraz; mógłby wyciągnąć dłoń i rozetrzeć palcem łagodny łuk jego ust. — Dlaczego klęczysz w śniegu? Rozchorujesz się – pytał, choć przecież śnieg też dawno zniknął w paszczy nicości. Miał dziwny, nieobecny głos; łagodny i cichy, choć przecież wszystko w nim trzęsło się i krzyczało. Jak przez mgłę przyglądał się jego ruchom, temu jak przerażony i chaotyczny się teraz wydawał, jakby próbował złapać uciekające przed nim, drobne zwierzę i klął za każdym razem, gdy wyślizgiwało mu się z rąk. Jego oczy były większe niż zwykle, a twarz młodsza i niezdrowo zarumieniona. Gdy mówił, wargi drżały rozpaczliwie, ale Lasse nie słyszał jego słów — wszystkie dźwięki zamieniły się w szum, jakby i je pustka postanowiła mu odebrać. Wpatrywał się więc tylko w niego spod do połowy opuszczonych powiek, próbując przypomnieć sobie, dlaczego nie powinno go tu być. Chciał wyrwać się, gdy chwycił jego rękę, był jednak zbyt słaby, by się poruszyć, a dłoń była ciepła i znajoma; bliska skóra pachniała pościelą, mydłem i papierosami. Gdy dotarło do niego stłumione pytanie, wzrok był już półprzytomnie zatracony w dwóch punktach zielonych oczu. Powolnym ruchem przycisnął drugą, mniej okaleczoną rękę do swojego boku, gdzie, zamiast pulsującej gorącem krwi, czuć było tylko szorstką od dreszczy skórę — Ugryzł mnie. Boli — wydusił, choć nie było to żadne wytłumaczenie, nic co mogłoby pomóc; musiał wszak widzieć ranę, musiał czuć metaliczny smród rozerwanych mięśni. Lasse nadal trzymał w zasięgu wzroku jego twarz, choć gdzieś pod bibułą zmarzniętego, dygoczącego naskórka tlił się smutek przypalający miękkie tkanki wokół serca bijącego tak leniwie i niechętnie, jakby miało zatrzymać się w każdej sekundzie, a klatka piersiowa zapaść pod dotykiem jego palców – smutek był gorzki jak zepsuty owoc i lgnął do ciała, które się nad nim nachylało. Jego obecność była zbyt jaskrawa, by mogła być przypadkowa. — Boję się, że po ciebie wróci — słowa były ledwie słyszalne, sypkie jak pył z rozbitego szkła. Znów zasypiał, choć tym razem nie było już w nim śladów bezpiecznych wspomnień; tonął w czymś ciemnym i lodowatym, a wokół nie było już krawędzi kry, której mógłby się złapać. Wróci po ciebie — jak groźba i przestroga równocześnie; jak rozdzierająca skronie rozpacz, którą Lasse poczuć miał dopiero wtedy, gdy ostatnia gwiazda z nocnego nieba spadła w przepaść.
Runęła w dół jak kometa, ciągnąc za sobą rozjaśniony, srebrny ogon – cały obraz świata pękający do tej pory na jego oczach. Stracił ostatni punkt jednego koszmaru i z trzaskiem trafił do kolejnego, odnajdując swoje ciało w świetle sufitowej lampy, nagie i sparaliżowane zaognioną paniką. Kontury kuchni najpierw wydały mu się całkowicie obce i dopiero po chwili dotarło do niego, gdzie może być i gdzie być go bez wątpienia nie powinno. Usłyszał pełen desperacji szum własnego oddechu, wciąganego gwałtownie między wargi, usłyszał głos Safíra nad swoją twarzą, tak niepodobny w tonie do tego, który znał. Pragnął krzyczeć i płakać, skulić się w kącie tej kuchni i czekać, aż wszystko znów nabierze sensu, ale krew brudziła podłogę, a on pamiętał coraz więcej – granatowy płaszcz zostawiony w korytarzu, słodkie wino klejące się do języka jak długie pocałunki, czuły oddech zostawiający ciepły ślad na szyi; pamiętał, że nie chciał wrócić do siebie, bo było mu byt pięknie w tym łóżku, obok jego spokojnego, ściszonego głosu i ramion, które tak chętnie dotykał. Potem był krzyk, ciemna paszcza i błysk ostrza kuchennego noża — potem był sam w samym środku czyjejś tragedii.
— Przepraszam — dukał i choć usłyszał własny głos tylko raz, nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż powtarzał przeprosiny kilka razy, wciąż, w kółko, bez sensu. Było już za późno, a Safír trzymał jego rękę blisko, owiniętą kawałkiem rozmokłej tkaniny. Dotarło do niego, że nie może oddychać, że mdliło go na widok rany i dłoni, które na próżno próbowały tamować krew. — Nie chciałem, nie chciałem, naprawdę — panika przydeptała ostatnie słowa, gniewne łzy spłynęły po policzkach i zatrzymały się drżącej linii szczęki. Pierwszy raz od wielu lat jego umysł był całkowicie pusty; ból, wstyd i obezwładniający chłód — jedyne co miał, jedyne, z czego składało się teraz całe jego istnienie, ponad dwadzieścia cholernych lat życia sklejonych z trzech potworów. — Safír… Mu-uszę wrócić do domu; obiecaj mi, że zabierzesz mnie do domu.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: The sky flashes. The sea yearns. I myself am hell. (S. Fenrisson & L. Nørgaard, listopad 1997) Sob 10 Wrz - 19:47
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Nigdy nie wiedział, kiedy odwrócić wzrok od tragedii, zanim ta przesiąknie przez jego źrenice i zasiedli się pod powiekami, nawiedzając go za każdym razem, gdy będzie zamykał oczy – zawsze patrzył zbyt długo, a potem trzymał w sobie obrazy przeszłości jak wymięte pocztówki z odległych krain własnego życia, ze strachem odciśniętym w miejscu pocztowego znaczka; w pudełku z pamiątkami przechowywał pierwsze krople łez, które zebrał dłonią z matczynych policzków, lęk w oczach Abigel, kiedy pierwszy raz sięgnęła myślami w przyszłość, krew na dziecięcej skórze, pozostawiająca rdzawy ślad w miejscu, gdzie przetarł wnętrze uda miękkim, namoczonym ciepłą wodą ręcznikiem. Trzymał w sobie cudzy smutek, aż na dnie posiniaczonego serca nie było już miejsca na jego własny – zapominał o dłoniach, które zdejmowały kręgosłup z jego pleców i owijały go jak srebrny łańcuszek wokół nadgarstków, zapominał o nerwowym trzepotaniu jelit nad obręczą rozpiętego paska, zapominał o rubinowych nasionach granatu, zasadzanych na jałowym gruncie białej pościeli; większość czasu wydawało mu się, że rzeczywiście potrafił zakopać te wspomnienia we własnym ciele i nigdy nie pozwolić, by zakiełkowały wiotką kończyną zielonego pędu, teraz, klęcząc przez bezwładnym ciałem Lasse, czuł jednak, że, wraz z osoczem otwartej żyły, na papilarnej mapie jego skóry rozcierał się także atawizm dawno utraconej paniki, której drżenie odbierało mu klarowność myślenia, przesączając wszystko przez mgłę lepiących się do ciała emocji. Łzy gromadziły się z tyłu gardła pecyną duszącego szlochu, któremu nie pozwolił wydostać się z kurczowego ucisku krtani, od lat niezdolnej przymusić strun do podobnego dźwięku, więc ten gromadził się w jego wnętrzu na podobieństwo wszystkich blizn wywiniętych od wewnątrz i ukrytych po niewłaściwej stronie skóry, tam, gdzie tkanka była różowa i lśniąca, niezgrubiała wnikliwością cudzego wzroku – dłonie mu dygotały, kiedy dociskał materiał do otwartej rany, czując jak ten miękł i przesiąkał pod jego palcami, wysycając się czerwienią wypływającej posoki.
– Co? – nie zdołał wyrwać z gardła nic więcej, zdjęty dźwiękiem jego głosu lub bezładem jego wypowiedzi, wciąż zaklinowanej w przyćmiewającej źrenice wizji, której nie potrafił dostrzec ani zrozumieć; instynktownie sięgnął dłonią za jego wzrokiem, sunąc palcami po nierównej fastrydze słów, dotykając miejsca, gdzie dociskał zdrową rękę, jakby spodziewał się odnaleźć pod swetrem rozkrwawioną tkankę, ślad po ugryzieniu, o którym mówił, powód rozjaśniający fantasmagorię języka, materiał pozostawał jednak suchy, a skóra pod nim naciągnięta jednolitym płótnem na stelaż kruchych żeber. – Już dobrze, nikogo tu nie ma. – wydawał mu się nagle przerażająco słaby, z sercem prześwitującym spod cienkiej bibuły osierdzia, kroplami potu zastygłymi na czole, do których lepiły się wiechcie lekko skręconych włosów – kiedy nachylił się bliżej, czuł nierówne, ciepłe tchnienia jego oddechu, słowa zatopione na płyciźnie wydychanego powietrza, którego krótkie hausty ledwie unosiły pierś, a on przestraszył się, że Lasse w końcu wysunie mu się z rąk, przerzedzi i zniknie pod ciężarem własnego konturu, zarysowanego zbyt grubą linią jak na jego wątłe ciało. Objął go ciaśniej, zaciskając jedną dłoń na przemokniętej szmatce, drugą sięgając na plecy, gdzie spod skóry przebijały się cierniste wypukłości kręgosłupa, ostrożnym ruchem podnosząc go z mokrej podłogi i przytulając do własnej, ściśniętej trwogą piersi, jakby trzymał jakieś samotne, przemarznięte stworzenie, które broczyło krwią na jego koszulę, aż ta nie przylepiła się do mostka. – Nikogo tu nie ma, jesteś bezpieczny – powtórzył, starając się wyplewić spod języka drżenie własnego głosu, niepokój stygnący we wnęce serca, bo cień szeptu, który wsparł się o brzeg jego świadomości, zabrzmiał przesadnie jak groźba, fatum trzeciego, czuwającego nad nim oka.
Palce, które napierały na jego serce, pozostawiając we włóknach sine ślady przemocy, jaką wyrządzał własnemu ciału, zacisnęły się teraz w pięść – wydawało mu się, że czuł własne tkanki przytłaczające obluzowany skobel mostka, nabrzmiałe żyły uwypuklające się pod naporem lęku, krew odsączającą się pulsującą tętnicą. Odruchowo przesunął wzrokiem po brudnym linoleum, którego płytkie wnęki piły rozlaną czerwień, zbierającą się w kałużę pod jego kolanami – nóż wciąż leżał na drewnianych deskach, połyskując złowrogo w srebrzystej łunie wpadającego przez okno światła, jakby oblicze zaokrąglonego pełnią księżyca próbowało zajrzeć do środka, wsączyć się przez uchylone okno i zaszyć pomiędzy ścianami ciasnego mieszkania, próbując już teraz wypełnić proroctwo wyrysowanej na suficie wizji. Ciepło poprzedniego wieczoru wydało mu się nagle groteskowo odległe – usta przesuwające się wzdłuż rękojeści mostka, aż po tkliwą skórę podbrzusza, dłonie obejmujące wąskie biodra i czułość zaglądająca pocałunkami tam, gdzie dotąd nie odważyły się spojrzeć oczy; pamiętał, że pozwolił jego dłoniom zawiązać supeł na własnej aorcie, a krtani prosić o obietnice, które posłusznie składał, dociskając wargi do jego obojczyków i wsuwając palce na rozgrzany kark. Pamiętał, że był spokojny i szczęśliwy, przelewając własne serce w kieliszek do wina i zachęcając, by wypił je jednym haustem, teraz jedyną myślą, która kołatała mu w głowie, była jednak cicha prośba, by go zatrzymać – niekoniecznie przy sobie, ale przy życiu, obezwładniony nagłą, ogłuszającą wizją straty, świadomością, jak stłamszona była niezależność, którą pierwszego dnia, zamiast kwiatów, wręczył mu do ręki.
– Nie masz… – głos ugrzązł mu w gardle, szarpiąc za struny krtani nagłym pęknięciem. – Nie masz za co przepraszać. – śledził wzrokiem srebrne strugi ociekających mu po policzkach łez i z trudem przełknął swoje własne, lassem zagubionego pod paniką rozsądku próbując skupić myśli z powrotem wokół działania, dłoni uciskającej krwawiącą ranę i dropiatości ciarek osuwających się po napiętej taśmie kręgosłupa. – Obiecuję. Już dobrze, wszystko będzie dobrze. – czuł się, jakby język przykleił mu się do podniebienia, kiedy spojrzenie zaszło cienką taflą wilgoci, na moment rozmazując obraz w mętne kształty, migocące plamy Rorschacha, odzyskujące pośpiesznie swe pierwotne kontury pod nerwowymi ruchami powiek; pod próg świadomości zakradało się tymczasem nerwowe pytanie o to, co widział, kto miał po niego wrócić, nie było jednak czasu, a słowa fermentowały tchórzliwym przeczuciem, że być może nie powinien wiedzieć. – Najpierw trzeba opatrzyć, samo nie przestanie krwawić. – nie był pewien, czy przekonywał jego, czy może samego siebie, próbując przymusić głos do uspokajającego rozsądku, ledwie prześwitującego spod pełzającego pod naskórkiem strachu, wspomnień nawracających pod płótno świadomości i rozpaczliwie pragnących przedostać się na zewnątrz – nie miał teraz siły o tym myśleć, nie o przeszłości, nie o Rasmusie, nie o krwi, która broczyła mu dłonie i przesiąkała przez materiał ubrań. – Dasz radę wstać? – nie zdawał sobie sprawy, że unikał jego spojrzenia, dopóki w końcu nie pochylił głowy, natrafiając na zmętniałe łzami źrenice, z trudem ogniskujące się na jego twarzy. – Pomogę ci, w porządku? Potem… potem zabiorę cię do domu. Uciskaj w tym miejscu. – cofnął powoli dłoń z jego przedramienia, gdy palce Lassego przyległy ciasno do przemoczonej krwią ścierki, po czym wsunął ostrożnie wolną rękę w zgięcie jego kolan – wydał mu się dziwnie lekki, choć kiedy podniósł się z podłogi, przez chwilę nie mógł pozbyć się wrażenia, że gdyby tylko poluzował kurczowy ucisk palców na własnej świadomości, straciłby przytomność, bo krajobraz własnego salonu zakołysał mu się przed oczami, a kolana dygotały, drapiąc o uda nieprzyjemnym mrowieniem.
– Spokojnie, oddychaj. Nikt po mnie nie wróci, będę tu cały czas. – czuł w gardle szuranie własnego szeptu, kiedy pomagał mu usiąść na łazienkowych kafelkach, z ramieniem wspartym o brzeg emaliowanej wanny. Przez jego palce, których uścisk osuwał się powoli ze zranionego przedramienia, wciąż przeciekała krew, a materiał podwiniętego swetra nabrzmiewał lepką, metaliczną czerwienią – kucnął przed nim, zrzucając mokrą ścierkę pod umywalkę, gdzie, na tle jasnej ceramiki, przypominała zdechłe zwierzątko, po czym wyciągnąwszy z szafki materiałową apteczkę, nałożył na jej miejsce kilka warstw sterylnej gazy, stopniowo pochłaniającej krwawienie i przepasanej otuliną uciskowego bandaża, który, ku uldze wyrywającej się spomiędzy ust cichym westchnieniem, na razie wciąż pozostawał biały. – Lasse – głos rozmiękł mu wstrzymanymi w krtani łzami, kiedy odgarnął mu włosy z przemoczonego potem czoła, nieświadomie pozostawiając na skroni smugę zasychającej na palcach czerwieni. – Powinniśmy pojechać do szpitala.
– Co? – nie zdołał wyrwać z gardła nic więcej, zdjęty dźwiękiem jego głosu lub bezładem jego wypowiedzi, wciąż zaklinowanej w przyćmiewającej źrenice wizji, której nie potrafił dostrzec ani zrozumieć; instynktownie sięgnął dłonią za jego wzrokiem, sunąc palcami po nierównej fastrydze słów, dotykając miejsca, gdzie dociskał zdrową rękę, jakby spodziewał się odnaleźć pod swetrem rozkrwawioną tkankę, ślad po ugryzieniu, o którym mówił, powód rozjaśniający fantasmagorię języka, materiał pozostawał jednak suchy, a skóra pod nim naciągnięta jednolitym płótnem na stelaż kruchych żeber. – Już dobrze, nikogo tu nie ma. – wydawał mu się nagle przerażająco słaby, z sercem prześwitującym spod cienkiej bibuły osierdzia, kroplami potu zastygłymi na czole, do których lepiły się wiechcie lekko skręconych włosów – kiedy nachylił się bliżej, czuł nierówne, ciepłe tchnienia jego oddechu, słowa zatopione na płyciźnie wydychanego powietrza, którego krótkie hausty ledwie unosiły pierś, a on przestraszył się, że Lasse w końcu wysunie mu się z rąk, przerzedzi i zniknie pod ciężarem własnego konturu, zarysowanego zbyt grubą linią jak na jego wątłe ciało. Objął go ciaśniej, zaciskając jedną dłoń na przemokniętej szmatce, drugą sięgając na plecy, gdzie spod skóry przebijały się cierniste wypukłości kręgosłupa, ostrożnym ruchem podnosząc go z mokrej podłogi i przytulając do własnej, ściśniętej trwogą piersi, jakby trzymał jakieś samotne, przemarznięte stworzenie, które broczyło krwią na jego koszulę, aż ta nie przylepiła się do mostka. – Nikogo tu nie ma, jesteś bezpieczny – powtórzył, starając się wyplewić spod języka drżenie własnego głosu, niepokój stygnący we wnęce serca, bo cień szeptu, który wsparł się o brzeg jego świadomości, zabrzmiał przesadnie jak groźba, fatum trzeciego, czuwającego nad nim oka.
Palce, które napierały na jego serce, pozostawiając we włóknach sine ślady przemocy, jaką wyrządzał własnemu ciału, zacisnęły się teraz w pięść – wydawało mu się, że czuł własne tkanki przytłaczające obluzowany skobel mostka, nabrzmiałe żyły uwypuklające się pod naporem lęku, krew odsączającą się pulsującą tętnicą. Odruchowo przesunął wzrokiem po brudnym linoleum, którego płytkie wnęki piły rozlaną czerwień, zbierającą się w kałużę pod jego kolanami – nóż wciąż leżał na drewnianych deskach, połyskując złowrogo w srebrzystej łunie wpadającego przez okno światła, jakby oblicze zaokrąglonego pełnią księżyca próbowało zajrzeć do środka, wsączyć się przez uchylone okno i zaszyć pomiędzy ścianami ciasnego mieszkania, próbując już teraz wypełnić proroctwo wyrysowanej na suficie wizji. Ciepło poprzedniego wieczoru wydało mu się nagle groteskowo odległe – usta przesuwające się wzdłuż rękojeści mostka, aż po tkliwą skórę podbrzusza, dłonie obejmujące wąskie biodra i czułość zaglądająca pocałunkami tam, gdzie dotąd nie odważyły się spojrzeć oczy; pamiętał, że pozwolił jego dłoniom zawiązać supeł na własnej aorcie, a krtani prosić o obietnice, które posłusznie składał, dociskając wargi do jego obojczyków i wsuwając palce na rozgrzany kark. Pamiętał, że był spokojny i szczęśliwy, przelewając własne serce w kieliszek do wina i zachęcając, by wypił je jednym haustem, teraz jedyną myślą, która kołatała mu w głowie, była jednak cicha prośba, by go zatrzymać – niekoniecznie przy sobie, ale przy życiu, obezwładniony nagłą, ogłuszającą wizją straty, świadomością, jak stłamszona była niezależność, którą pierwszego dnia, zamiast kwiatów, wręczył mu do ręki.
– Nie masz… – głos ugrzązł mu w gardle, szarpiąc za struny krtani nagłym pęknięciem. – Nie masz za co przepraszać. – śledził wzrokiem srebrne strugi ociekających mu po policzkach łez i z trudem przełknął swoje własne, lassem zagubionego pod paniką rozsądku próbując skupić myśli z powrotem wokół działania, dłoni uciskającej krwawiącą ranę i dropiatości ciarek osuwających się po napiętej taśmie kręgosłupa. – Obiecuję. Już dobrze, wszystko będzie dobrze. – czuł się, jakby język przykleił mu się do podniebienia, kiedy spojrzenie zaszło cienką taflą wilgoci, na moment rozmazując obraz w mętne kształty, migocące plamy Rorschacha, odzyskujące pośpiesznie swe pierwotne kontury pod nerwowymi ruchami powiek; pod próg świadomości zakradało się tymczasem nerwowe pytanie o to, co widział, kto miał po niego wrócić, nie było jednak czasu, a słowa fermentowały tchórzliwym przeczuciem, że być może nie powinien wiedzieć. – Najpierw trzeba opatrzyć, samo nie przestanie krwawić. – nie był pewien, czy przekonywał jego, czy może samego siebie, próbując przymusić głos do uspokajającego rozsądku, ledwie prześwitującego spod pełzającego pod naskórkiem strachu, wspomnień nawracających pod płótno świadomości i rozpaczliwie pragnących przedostać się na zewnątrz – nie miał teraz siły o tym myśleć, nie o przeszłości, nie o Rasmusie, nie o krwi, która broczyła mu dłonie i przesiąkała przez materiał ubrań. – Dasz radę wstać? – nie zdawał sobie sprawy, że unikał jego spojrzenia, dopóki w końcu nie pochylił głowy, natrafiając na zmętniałe łzami źrenice, z trudem ogniskujące się na jego twarzy. – Pomogę ci, w porządku? Potem… potem zabiorę cię do domu. Uciskaj w tym miejscu. – cofnął powoli dłoń z jego przedramienia, gdy palce Lassego przyległy ciasno do przemoczonej krwią ścierki, po czym wsunął ostrożnie wolną rękę w zgięcie jego kolan – wydał mu się dziwnie lekki, choć kiedy podniósł się z podłogi, przez chwilę nie mógł pozbyć się wrażenia, że gdyby tylko poluzował kurczowy ucisk palców na własnej świadomości, straciłby przytomność, bo krajobraz własnego salonu zakołysał mu się przed oczami, a kolana dygotały, drapiąc o uda nieprzyjemnym mrowieniem.
– Spokojnie, oddychaj. Nikt po mnie nie wróci, będę tu cały czas. – czuł w gardle szuranie własnego szeptu, kiedy pomagał mu usiąść na łazienkowych kafelkach, z ramieniem wspartym o brzeg emaliowanej wanny. Przez jego palce, których uścisk osuwał się powoli ze zranionego przedramienia, wciąż przeciekała krew, a materiał podwiniętego swetra nabrzmiewał lepką, metaliczną czerwienią – kucnął przed nim, zrzucając mokrą ścierkę pod umywalkę, gdzie, na tle jasnej ceramiki, przypominała zdechłe zwierzątko, po czym wyciągnąwszy z szafki materiałową apteczkę, nałożył na jej miejsce kilka warstw sterylnej gazy, stopniowo pochłaniającej krwawienie i przepasanej otuliną uciskowego bandaża, który, ku uldze wyrywającej się spomiędzy ust cichym westchnieniem, na razie wciąż pozostawał biały. – Lasse – głos rozmiękł mu wstrzymanymi w krtani łzami, kiedy odgarnął mu włosy z przemoczonego potem czoła, nieświadomie pozostawiając na skroni smugę zasychającej na palcach czerwieni. – Powinniśmy pojechać do szpitala.
Lasse Nørgaard
Re: The sky flashes. The sea yearns. I myself am hell. (S. Fenrisson & L. Nørgaard, listopad 1997) Czw 29 Wrz - 22:56
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Powiedział im kiedyś, że zabrały mu młodość. Nie słuchały — Norny nigdy go nie słuchały. Nie znały nawet jego imienia. Zabrały mu młodość, więc i dzieciństwo zgniecione we wnętrzu boskiej pięści, przekładane między palcami w ten bestialsko frywolny sposób, jak gdyby były uczennicami bawiącymi się końcówką swojego warkocza. Tyle oto znaczyło dla nich jego życie, te noce przerywane majakami, dni przebite lękiem niby kość wystająca spod skóry — zabawą wyplutą pod stół, gdy zaczynało im się nudzić w samym środku trzeźwiejącego przyjęcia. Pamiętał wciąż głos jego kuzynki, gdy ta nachylała się nad nim w jego ósme urodziny, jej twarz mleczno-różowa jak u porcelanowej lalki. To się tobie nie należy — dorastające w niej poczucie wyższości prześwitywało przez dziecięcą podłość pojedynczą smugą zadowolonego uśmiechu. Matka mówi, że takich jak ty zamykają w świątyni. Więc Lasse zaciskał powieki i próbował nie płakać. Pocierał twarz mankietem koszuli szkolnego mundurka, krążył po rezydencji, szukając dorosłego głosu, który mógłby mu powiedzieć, że to nieprawda, wszystko durne kłamstwa, ale każdy pokój był bardziej pusty od poprzedniego, a on kurczył się i kurczył, aż w końcu został z niego jedynie owalny portret na gzymsie kominka. Przekonał się szybko, iż rzadziej był synem, a częściej czymś, co stanowiło linię między byciem wyjątkowym (jak to pięknie zwykła powtarzać babka innym wyroczniom w rodzinie) a byciem nieporozumieniem. Nie wszystko, co inne było wszak niezwykle — niektóre inności były po prostu wynaturzeniem, łokciem wygiętym w drugą stronę, zajęczą wargą pozostawiającą po sobie pionową bliznę pod nosem. On nie był wyjątkowy, nie w taki sposób, bo jego dar był wstydem, bez znaczenia jak często próbowano nadać mu obłe kształty i dźwięczne nazwy. Hańbą, wyrokiem, jego kruszejącym ciałem zapadniętym w kałuży krwi na podłodze mężczyzny, który nigdy nie powinien widzieć go w tym stanie. Dobij mnie — chciał mu powiedzieć, zacisnąć palce na jego przedramieniu i patrzeć w oczy tak długo, aż w końcu nie będzie miał innego wyjścia.
Znał już kwaśny posmak tego uczucia, tego przeświadczenia, iż koszmar, który zastawał poza rozmytymi konturami wizji, jest równie bezlitosny, co ona sama. Przystawał wtedy na krawędzi między tymi dwoma światami i próbował w popłochu łapać powietrze. Jego osobista tragedia, jego dramat bez rozwiązania; usta zawsze pełne krzyku, skóra zarysowana paznokciami, jakby próbował wydostać się na zewnątrz, gdzieś poza własne ciało. Teraz tkwił w rozpadlinie, a lodowate uderzenie szoku tłumiło ból otwartej rany; nadal chciał jednak wymiotować, zatrwożony widokiem własnej krwi przepływającej zdradziecko między palcami dociśniętymi do krateru rozciętej tkanki. Wracało do niego wspomnienie zastygłe do tej pory gdzieś na samym krańcu górnej wargi — dłonie Safíra wyciągnięte z kieszeni płaszcza, nieodpalony papieros między dwoma palcami, zaraz odebrany mu przez Lasse, który w swojej podpitej, promiennej zalotności nie mógł powstrzymać się przed dotknięciem go chociaż trochę, chociaż na sekundę (wystarczyłaby chwila — powtarzał wtedy — mógłbyś nawet trącić mnie ramieniem); jego palce przesuwające się od wypuklej kości nadgarstka po knykcie. Mówił mu, że są ładne — jego dłonie; smukłe i chłodne dłonie kogoś, kto zostawia miękkie ślady na policzkach i podaje nóż rękojeścią do przodu. Czasem nie potrafił przestać na nie patrzeć, przyglądał się więc każdej małej czynności, która układała się w jego rękach i wyobrażał sobie, że trzyma tak jego serce, nadal żywe i bijące równie szaleńczo jak wtedy, gdy się całowali. Teraz nie było jednak serca innego niż to, które ginęło za jego żebrami, przypominając w tym ćmę umierającą w zaciśniętej pięści, a on nie mógł patrzeć na dłonie Safíra w obawie, iż zacznie krzyczeć i gryźć ich przeguby, byle tylko puściły przeklętą szmatkę i pozwoliły mu krwawić w tej panice. Czuł jednak nadal, jak zaciskają się na jego ranie, jak w strachu próbują łapać jego puls i każdy ten przejaw dobra i troski wydawał mu się zły, nie na miejscu, a gdy przejęty, nerwowy głos dotarł w końcu do jego uszu w całości, jego ciałem szarpnął spazm bezradnego szlochu. Nie był bezpieczny, ale nie istniały słowa, którymi mógłby mu to wytłumaczyć.
— Nie nie nie nie — powtarzał jak w transie, kręcąc głową wtuloną w jego pierś. — On po ciebie wróci, wiem, że t-tak... Nie zo-ostawiaj mnie tu, Saf, nie-e zostawiaj — dukał słabo, gubiąc sylaby gdzieś w płaczu i fragmentach zrozpaczonych błagań. Safír był ciepły i pachniał poprzednim wieczorem, do niedawna stygnącym jeszcze pod jego skórą. Ostatnio nie było dnia, by o tym nie myślał — o nim, o komforcie jego ciężaru na własnym ciele, o tkliwej obecności drugiego oddechu, spomiędzy którego jego imię wypadało łagodnie na fałdy pościeli. Wracał do tej sypialni, wpatrując się w wysokie okna sal instytutu i stukając palcami o jadalniany stół rodzinnej rezydencji; wyobrażał sobie duchotę zamykającą się nad ich głowami, jego zielone oczy tak blisko, że mógłby policzyć żyłki złotych refleksów na ich powierzchni. Nie był jednak nigdy tak nagi przed nim, jak był w tym momencie i świadomość ta zatruwała go cyjankowym wstrętem do siebie samego, do swojego ciała, które znów wydało mu się łamliwe i brzydkie, zużyte jak strzępy futra uwieszone na troskliwym ramieniu. Próbował wmówić mu swoje kłamliwe, syntetyczne piękno, które wykrawał na własnej skórze nożem niewiele mniejszym od tego leżącego na kuchennym linoleum — butne przekonanie o własnej wartości, w którą nigdy nie wierzył, ale którą chciał dostrzec w jego spojrzeniu, bo wszystko to, co odbijało się w jego tęczówkach, wydawało mu się prawdziwe. Nikt wcześniej nie patrzył na niego tak — nie jak na ofiarę, nie jak na biednego chłopca, nie jak na drażniącą plamę na klapie jasnej marynarki. Nie powinien był być może podlatywać tak blisko słońca, bo teraz — ze spalonymi skrzydłami i plamą własnej krwi na udzie — łamał każdą nadzieję na to, iż tak pozostanie. Odbierał sobie szansę na to, by choć raz nie być ruiną w czyichś oczach.
— Nie-nie mo-ożesz... Nie powinieneś mnie-e wi-idzieć w takim sta-anie — jego szepty były chaotyczne i nieskładne, jakby głoski zsuwały się z języka i ginęły w ciemności. Safír znajdzie je następnego poranka, przyklejone do miejsca, w którym kałuża krwi zasychała w lepki odcisk jego tragedii. — Ja-a nie... To nie tak miało... — próbował mówić, ale koszmar rozciętego przedramienia wracał do niego w nagłych uderzeniach świadomości, wgryzając się w rozszarpane ciągi nerwów, aż po białą powierzchnię kości. Stłumiony grozą głos przeciskał się przez cieśninę gardła, ale gdy tylko wypływał na powierzchnię, wybrzmiewał w zbitym powietrzu beznadziejnym jękiem lub krótkim uderzeniem pojedynczych sylab. Próbował odpowiedzieć na jego pytanie, powoli podnosząc się z podłogi, ale gdy tylko przeniósł ciężar na lewą nogę, poczuł jak trauma dawnego złamania odzywa się nagłym uderzeniem bólu, wspinającym się w górę kręgosłupa. Zacisnął mdłości za zębami, próbując zagłuszyć cierpienie lakonicznym syknięciem, ale całe jego ciało zdawało się wyginać pod niewłaściwymi kątami i zapadać samo w sobie, jak truchło zgniecionego pająka. Ból był okrutny — Lasse chciał krzyczeć, płakać i wymiotować, a gorączka, która wsunęła się na miejsce usypiającego chłodu, przypominała języki świeżo wzniesionego ognia.
Nie musisz — chciał mówić, gdy Safír wsuwał rękę w zgięcie jego kolan, był jednak zbyt słaby, a za każdym razem, gdy rozchylał wargi, ulatywał z nich jedynie wstrzymywany zbyt długo oddech. Ostatkami sił przyciskał dłoń do brudnej ścierki, choć ciepło jego własnej krwi między palcami wydawało mu się niemal obrzydliwe. Pomimo punktu włączonego światła, mieszkanie stawało się coraz ciemniejsze — ściany to znikały w plamach czerni, to pędziły prosto na nich, więc Lasse zacisnął powieki i przycisnął rozpalone czoło do obejmującego go ramienia. Zdał sobie sprawę z tego, iż nadal płacze dopiero wtedy, gdy mokry materiał koszulki Safíra przykleił się do jego policzka.
W pierwszej chwili pewien był, że wyszli na zewnątrz, prosto w rozbielony blask wczesnego poranka, ale gdy otworzył oczy, za oknem nadal było ciemno, a on siedział na kafelkach, z głową wspartą o zimną ścianę. Zamrugał kilka razy, próbując pozbyć się mgły zebranych na rzęsach łez. Surowe światło łazienki przywróciło mu część rozdygotanej trzeźwości — odchylił głowę i próbował łykać powietrze niczym topielec w ostatniej chwili przedzierający się przez powierzchnię wody. Usiłował zrozumieć trajektorie ruchów Safíra, wychwycić wyraz jego twarzy w tej dzikiej scenie przypominającej kadr prześwietlonego filmu, ale rzeczywistość wracała do niego falami, raz po raz wlewając się do oczu i ust. Posłusznie zsunął dłoń z przemokniętego materiału, wyostrzając wzrok na świeżej gazie i kolejnych warstwach białego opatrunku. Rozchylił wargi w konsternacji, podnosząc zaszklony wzrok na nachylającą się nad nim pobladłą twarz o przejętych oczach i mimowolnie wsparł głowę na jego dłoni, gdy sczesywał włosy z jego czoła. Powietrze wokół niego jeszcze przez kilka sekund pozostawało gęste, podłoga miękka, a kafelki ruchome jak dziecięca układanka, ale słowa Safíra w końcu do niego dotarły, a świat zaostrzył się raptownie, strzelistymi krawędziami sięgając do jego gardła.
— Nie! - krzyknął, odnajdując w swoim głosie nową falę lodowatej, ochrypniętej paniki. Wpatrywał się w niego wielkimi oczami przerażonej sarny, a ciało poruszało się niespokojnie w napadach rozpaczliwych drgawek. — Nie, bła-agam, nie, nie — powtarzał jak mantrę, wbijając się plecami w ścianę tak mocno, jakby chciał ostatkami sił wsunąć się z powrotem do korytarza. Jego umysł stał się nagle uciążliwie przytomny. Myśli było za dużo, nie mógł utrzymać ich wszystkich w ustach. — Sa-afir, nie możemy, to nie... To nie wygląda na wypadek, wie-esz doskonale, co po-omyślą! — Przełknął głośno ślinę i trzęsącą się dłonią złapał go za nadgarstek, wierząc, iż zatrzyma ich tym sposobem w ścianach mieszkania. — Nie mogę, nie mogę, oni się dowiedzą, każą mi wracać do domu, zamkną mnie znowu, ja nie... — Gdy oderwał wzrok od jego twarzy i spłynął nim w dół, biały opatrunek niemal całkowicie przesiąknął jego krwią. — O-obiecałem, że już nie będę!
Znał już kwaśny posmak tego uczucia, tego przeświadczenia, iż koszmar, który zastawał poza rozmytymi konturami wizji, jest równie bezlitosny, co ona sama. Przystawał wtedy na krawędzi między tymi dwoma światami i próbował w popłochu łapać powietrze. Jego osobista tragedia, jego dramat bez rozwiązania; usta zawsze pełne krzyku, skóra zarysowana paznokciami, jakby próbował wydostać się na zewnątrz, gdzieś poza własne ciało. Teraz tkwił w rozpadlinie, a lodowate uderzenie szoku tłumiło ból otwartej rany; nadal chciał jednak wymiotować, zatrwożony widokiem własnej krwi przepływającej zdradziecko między palcami dociśniętymi do krateru rozciętej tkanki. Wracało do niego wspomnienie zastygłe do tej pory gdzieś na samym krańcu górnej wargi — dłonie Safíra wyciągnięte z kieszeni płaszcza, nieodpalony papieros między dwoma palcami, zaraz odebrany mu przez Lasse, który w swojej podpitej, promiennej zalotności nie mógł powstrzymać się przed dotknięciem go chociaż trochę, chociaż na sekundę (wystarczyłaby chwila — powtarzał wtedy — mógłbyś nawet trącić mnie ramieniem); jego palce przesuwające się od wypuklej kości nadgarstka po knykcie. Mówił mu, że są ładne — jego dłonie; smukłe i chłodne dłonie kogoś, kto zostawia miękkie ślady na policzkach i podaje nóż rękojeścią do przodu. Czasem nie potrafił przestać na nie patrzeć, przyglądał się więc każdej małej czynności, która układała się w jego rękach i wyobrażał sobie, że trzyma tak jego serce, nadal żywe i bijące równie szaleńczo jak wtedy, gdy się całowali. Teraz nie było jednak serca innego niż to, które ginęło za jego żebrami, przypominając w tym ćmę umierającą w zaciśniętej pięści, a on nie mógł patrzeć na dłonie Safíra w obawie, iż zacznie krzyczeć i gryźć ich przeguby, byle tylko puściły przeklętą szmatkę i pozwoliły mu krwawić w tej panice. Czuł jednak nadal, jak zaciskają się na jego ranie, jak w strachu próbują łapać jego puls i każdy ten przejaw dobra i troski wydawał mu się zły, nie na miejscu, a gdy przejęty, nerwowy głos dotarł w końcu do jego uszu w całości, jego ciałem szarpnął spazm bezradnego szlochu. Nie był bezpieczny, ale nie istniały słowa, którymi mógłby mu to wytłumaczyć.
— Nie nie nie nie — powtarzał jak w transie, kręcąc głową wtuloną w jego pierś. — On po ciebie wróci, wiem, że t-tak... Nie zo-ostawiaj mnie tu, Saf, nie-e zostawiaj — dukał słabo, gubiąc sylaby gdzieś w płaczu i fragmentach zrozpaczonych błagań. Safír był ciepły i pachniał poprzednim wieczorem, do niedawna stygnącym jeszcze pod jego skórą. Ostatnio nie było dnia, by o tym nie myślał — o nim, o komforcie jego ciężaru na własnym ciele, o tkliwej obecności drugiego oddechu, spomiędzy którego jego imię wypadało łagodnie na fałdy pościeli. Wracał do tej sypialni, wpatrując się w wysokie okna sal instytutu i stukając palcami o jadalniany stół rodzinnej rezydencji; wyobrażał sobie duchotę zamykającą się nad ich głowami, jego zielone oczy tak blisko, że mógłby policzyć żyłki złotych refleksów na ich powierzchni. Nie był jednak nigdy tak nagi przed nim, jak był w tym momencie i świadomość ta zatruwała go cyjankowym wstrętem do siebie samego, do swojego ciała, które znów wydało mu się łamliwe i brzydkie, zużyte jak strzępy futra uwieszone na troskliwym ramieniu. Próbował wmówić mu swoje kłamliwe, syntetyczne piękno, które wykrawał na własnej skórze nożem niewiele mniejszym od tego leżącego na kuchennym linoleum — butne przekonanie o własnej wartości, w którą nigdy nie wierzył, ale którą chciał dostrzec w jego spojrzeniu, bo wszystko to, co odbijało się w jego tęczówkach, wydawało mu się prawdziwe. Nikt wcześniej nie patrzył na niego tak — nie jak na ofiarę, nie jak na biednego chłopca, nie jak na drażniącą plamę na klapie jasnej marynarki. Nie powinien był być może podlatywać tak blisko słońca, bo teraz — ze spalonymi skrzydłami i plamą własnej krwi na udzie — łamał każdą nadzieję na to, iż tak pozostanie. Odbierał sobie szansę na to, by choć raz nie być ruiną w czyichś oczach.
— Nie-nie mo-ożesz... Nie powinieneś mnie-e wi-idzieć w takim sta-anie — jego szepty były chaotyczne i nieskładne, jakby głoski zsuwały się z języka i ginęły w ciemności. Safír znajdzie je następnego poranka, przyklejone do miejsca, w którym kałuża krwi zasychała w lepki odcisk jego tragedii. — Ja-a nie... To nie tak miało... — próbował mówić, ale koszmar rozciętego przedramienia wracał do niego w nagłych uderzeniach świadomości, wgryzając się w rozszarpane ciągi nerwów, aż po białą powierzchnię kości. Stłumiony grozą głos przeciskał się przez cieśninę gardła, ale gdy tylko wypływał na powierzchnię, wybrzmiewał w zbitym powietrzu beznadziejnym jękiem lub krótkim uderzeniem pojedynczych sylab. Próbował odpowiedzieć na jego pytanie, powoli podnosząc się z podłogi, ale gdy tylko przeniósł ciężar na lewą nogę, poczuł jak trauma dawnego złamania odzywa się nagłym uderzeniem bólu, wspinającym się w górę kręgosłupa. Zacisnął mdłości za zębami, próbując zagłuszyć cierpienie lakonicznym syknięciem, ale całe jego ciało zdawało się wyginać pod niewłaściwymi kątami i zapadać samo w sobie, jak truchło zgniecionego pająka. Ból był okrutny — Lasse chciał krzyczeć, płakać i wymiotować, a gorączka, która wsunęła się na miejsce usypiającego chłodu, przypominała języki świeżo wzniesionego ognia.
Nie musisz — chciał mówić, gdy Safír wsuwał rękę w zgięcie jego kolan, był jednak zbyt słaby, a za każdym razem, gdy rozchylał wargi, ulatywał z nich jedynie wstrzymywany zbyt długo oddech. Ostatkami sił przyciskał dłoń do brudnej ścierki, choć ciepło jego własnej krwi między palcami wydawało mu się niemal obrzydliwe. Pomimo punktu włączonego światła, mieszkanie stawało się coraz ciemniejsze — ściany to znikały w plamach czerni, to pędziły prosto na nich, więc Lasse zacisnął powieki i przycisnął rozpalone czoło do obejmującego go ramienia. Zdał sobie sprawę z tego, iż nadal płacze dopiero wtedy, gdy mokry materiał koszulki Safíra przykleił się do jego policzka.
W pierwszej chwili pewien był, że wyszli na zewnątrz, prosto w rozbielony blask wczesnego poranka, ale gdy otworzył oczy, za oknem nadal było ciemno, a on siedział na kafelkach, z głową wspartą o zimną ścianę. Zamrugał kilka razy, próbując pozbyć się mgły zebranych na rzęsach łez. Surowe światło łazienki przywróciło mu część rozdygotanej trzeźwości — odchylił głowę i próbował łykać powietrze niczym topielec w ostatniej chwili przedzierający się przez powierzchnię wody. Usiłował zrozumieć trajektorie ruchów Safíra, wychwycić wyraz jego twarzy w tej dzikiej scenie przypominającej kadr prześwietlonego filmu, ale rzeczywistość wracała do niego falami, raz po raz wlewając się do oczu i ust. Posłusznie zsunął dłoń z przemokniętego materiału, wyostrzając wzrok na świeżej gazie i kolejnych warstwach białego opatrunku. Rozchylił wargi w konsternacji, podnosząc zaszklony wzrok na nachylającą się nad nim pobladłą twarz o przejętych oczach i mimowolnie wsparł głowę na jego dłoni, gdy sczesywał włosy z jego czoła. Powietrze wokół niego jeszcze przez kilka sekund pozostawało gęste, podłoga miękka, a kafelki ruchome jak dziecięca układanka, ale słowa Safíra w końcu do niego dotarły, a świat zaostrzył się raptownie, strzelistymi krawędziami sięgając do jego gardła.
— Nie! - krzyknął, odnajdując w swoim głosie nową falę lodowatej, ochrypniętej paniki. Wpatrywał się w niego wielkimi oczami przerażonej sarny, a ciało poruszało się niespokojnie w napadach rozpaczliwych drgawek. — Nie, bła-agam, nie, nie — powtarzał jak mantrę, wbijając się plecami w ścianę tak mocno, jakby chciał ostatkami sił wsunąć się z powrotem do korytarza. Jego umysł stał się nagle uciążliwie przytomny. Myśli było za dużo, nie mógł utrzymać ich wszystkich w ustach. — Sa-afir, nie możemy, to nie... To nie wygląda na wypadek, wie-esz doskonale, co po-omyślą! — Przełknął głośno ślinę i trzęsącą się dłonią złapał go za nadgarstek, wierząc, iż zatrzyma ich tym sposobem w ścianach mieszkania. — Nie mogę, nie mogę, oni się dowiedzą, każą mi wracać do domu, zamkną mnie znowu, ja nie... — Gdy oderwał wzrok od jego twarzy i spłynął nim w dół, biały opatrunek niemal całkowicie przesiąknął jego krwią. — O-obiecałem, że już nie będę!
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: The sky flashes. The sea yearns. I myself am hell. (S. Fenrisson & L. Nørgaard, listopad 1997) Wto 11 Paź - 19:47
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Długo nie potrafił przypomnieć sobie pierwszego dnia, w którym przestąpił przez próg sierocińca – jego umysł wypierał z siebie tragedie tak, jak ciało wypierało drobne drzazgi, które wżynały się płytko pod bibułę naskórka, ilekroć w dzieciństwie bawił się na werandzie; im usilniej próbował zepchnąć własne myśli na wykolejone tory przeszłości, tym wyciągane spod skroni obrazy wydawały mu się bledsze, roztarte na brzegach i pełgające w sposób, który sprawiał, że nie był w stanie nadać im jednostajnego kształtu. Wspomnienia powracały do niego gwałtownie i nieoczekiwanie, rozlewając się pod mielizną powiek i podtapiając świadomość przewiązanym u nogi kamieniem nagłego lęku – długo nie potrafił przypomnieć sobie pierwszego dnia, w którym przestąpił przez próg sierocińca, a teraz, gdy to wyostrzyło się w jego głowie tak wyraźnie, że kanciaste brzegi pamięci wydawały się uciskać boleśnie w miejscach, gdzie opierały się o ściany czaszki, pomyślał, że jego życie składało się właściwie przede wszystkim z bezsilnego klęczenia przed ludźmi, którym nie potrafił pomóc. Dostrzegł w twarzy Lasse bladą, przerażoną twarz dziecka, które sięgało ku niemu dłońmi i ginął myślami w ciernistych zaroślach własnego sumienia, rozjątrzonego żalem i bezczynnością, czerniejącego zgorzelą wyrzutów, jakie stawiał sobie przed lustrem, wypominając, że powinien był zrobić więcej, a zamiast tego pozwolił, by nie uczyniono niczego – czasem, kiedy wpadał w mdlące objęcia półsnu, wydawało mu się, że czuł na szyi ciężar słabych, oplatających się wokół niego ramion chłopca, którego ślad na zawsze przesiąkł czerwienią w wąskie fugi łazienkowych płytek. Nie mógł wytrzymać ciszy, jaka nastała, gdy krzyk w końcu ucichł i tarł nerwowo przybrudzone mankiety, choć koszula nasiąkła szkarłatem na piersi i lepiła mu się do ciała, aż w końcu musiał nachylić się nad sedesem, wymiotując wszystkim, co leżało mu na sercu; wypłukiwał z ust cierpki posmak własnej słabości, a Emilia zacisnęła palce mocno na jego barku, nie wiem, czy powinieneś tu pracować, jeśli boisz się krwi. Ale nie bał się krwi – bał się tego, jak kruche okazywało się cudze ciało w jego dłoniach, bał się strachu dygocącego we własnym głosie, bał się, że złoży obietnice, których nie będzie potrafił spełnić i poczucie winy będzie podążało za nim jak cień, który w końcu nabierze kształtów jego sylwetki.
– Nigdzie nie idę. Jestem tu, czujesz? – ucisnął palcami mocniej w miejscu, gdzie przez szmatkę przeciekała czerwień z otwartej żyły, po czym uniósł wolną dłoń, przykładając mu ją do policzka, zbierając brzegiem kciuka łzy, które pozostawiały na jego licu lśniący pąs wilgoci. – Nie zostawię cię, obiecuję. – trzymał go ciasno w ramionach, jakby rzeczywiście sądził, że gdyby puścił go choćby na chwilę, Lasse rozkruszyłby się na jego oczach, wnikając w ciasne szczeliny podłogowych desek; czuł na skórze rwany oddech i wilgoć łez, gdy wątła sylwetka dygotała w spazmatycznym szlochu, wydawało mu się, że tak bardzo skupił się na wsłuchiwaniu się w dudniący rytm jego serca, że nie słyszał już swojego własnego, choć to targało się w klatce żeber, podchodząc mu do gardła bolesnym skurczem, przez który z trudem przepychał kolejne słowa. Głos, cienki jak papier, łamał mu się w krtani zdradliwym objawem lęku, który próbował ukrywać pod językiem, choć towarzyszące mu mdłości sprawiały, że czuł się słabo, bo dłonie miał spocone i drżące, mokre od krwi, która znaczyła trajektorię jego palców. – Lasse – lepka desperacja zastygła mu na podniebieniu, kiedy znów próbował ściągnąć jego wzrok na swoją twarz, zagarnąć dłonią rozrzucone po podłodze głoski, które dogorywały w krótkich, chaotycznych szarpnięciach półświadomości; pokręcił głową na boki, przełykając niewygodny ciężar własnych łez i uciskając zranione przedramię, choć materiał ścierki w całości nasiąkł już czerwienią i lepił się do skóry jak mokry plaster. – Miałeś wizję, ale już po wszystkim. Teraz jesteś tutaj, ze mną, pamiętasz? – uśmiechnął się słabo, próbując go uspokoić, choć usta bolały go od tego grymasu, z trudem podtrzymywanego na bladej fizjonomii. – Pamiętasz? Mieszkam niedaleko portu, żartowałeś, że takie kamienice powinny być wpisane do rejestru zabytków, zanim zawali się elewacja, że będziemy mieć szczęście, j-jeśli… jeśli nie z-zawali się na nas we śnie. – struny krtani zaplotły się w ciasny supeł, a głos, poruszony ich drżeniem, załamał się wyraźnie, ginąc w głuchym tunelu przełyku.
Lasse dźwignął się nerwowo, a on podtrzymał go w lędźwiach, gdy chroma noga ugięła się szarpnięciem nagłego bólu – kiedy mięśnie pod dłońmi znów się rozluźniły, zsunął rękę niżej, w zgięcie kolan, po czym oderwał zakrwawioną dłoń od rozmokłego materiału i ostrożnie wsunął mu ją na kark; ciało, które zamknął ciasno w ramionach, było lekkie i wątłe, więc przeniósł wzrok na jego twarz, zdjęty obawą, że ta ukryje przed nim wszelkie oznaki przytomności, ale Lasse zaciskał powieki tak mocno, że jego lineatura ściągnęła się siatką cienkich rys. Zauważył, że dłoń, którą dławił otwartą paszczę rany, dygotała niepewnie i znów poczuł się winny, że go do tego zmuszał, że zaklęcia jałowiały mu na języku, a myśli uciekały w popłochu, zamiast przylgnąć do rozciętej skóry miękkim wnętrzem plastra – wydawało mu się, że rozwarstwiał się na cienkie płaty własnego istnienia, że jaźń wysuwała się z ciasnego kaftana jego ciała i z tego powodu ramiona mu drętwiały, a kolana miękły, gdy musiał zatrzymać się przed progiem łazienki; był słaby już w dniu, w którym się urodził (najsłabszy z miotu, żartował Ragnar, takie szczeniaki topi się w jeziorze) i słabość ta wyciekała z niego jak osocze szklące się na różowej tkance jeszcze na długo po tym, jak rana przestawała już broczyć krwią.
– Przepraszam. Przepraszam, wytrzymaj jeszcze chwilę – szepnął, a jego głos wybrzmiał bardziej jak westchnienie. Przykucnął, uderzając kolanami o chłodne kafelki, po czym powoli wysunął dłonie spod ciała Lassego, cofając je jakby z bólem, bo czuł się bezpieczniej, mając pod palcami ciepło jego skóry i przycichłe pulsowanie prześlizgującego się żyłami tętna – przyglądał się jego chorobliwie bladej twarzy, ze smugą czerwieni, którą przypadkiem roztarł na skroni i woskowymi kroplami potu, zalepiającymi odgarnięte na bok włosy w rozwichrzone strąki i nie potrafił uwierzyć, że jeszcze kilka godzin temu ta sama twarz była spokojna i czuła, ułożona obok niego na miękkiej poduszce, której materiał wgniatał się pod lewym policzkiem; pomyślał wtedy, prawie w półśnie, że chciałby, aby ten uśmiech już na zawsze zastygł pocałunkiem na jego skórze, a atramentowe spojrzenie objęło go tak, jak wzburzone morze obejmuje swoich rozbitków. Teraz bał się morowego odcienia jego cery, nieobecnego wzroku i sposobu, w jaki łapał powietrze, jakby to zastygało mu na wargach i musiał siłą przepychać je w dół tchawicy, bał się, że wszystko to było niewystarczające – że znalazł go zbyt późno, działał zbyt wolno, przewiązał opatrunek zbyt słabo. Bandaż nie nabiegał jednak czerwienią i przez chwilę pozwolił sobie myśleć, że wszystko mogłoby jeszcze dobrze się skończyć, a potem oczy Lassego pociemniały nagłym przebłyskiem trzeźwości i cichy szum łazienki rozbił głośny krzyk, którego schrypnięta panika odbiła się echem po jego czaszce – zimna, odrętwiała dłoń mężczyzny zacisnęła się boleśnie wokół jego nadgarstka, a on drgnął nerwowo, choć na jego twarzy rysował się przede wszystkim żal, bo widząc sposób, w jaki wątłe ciało dygotało konwulsją wzbierającej w sercu paniki, miał ochotę płakać i bolesne gula łez podeszła mu do gardła.
– Lasse, proszę… – zaczął, ale kościste palce zacisnęły się tylko mocniej na jego przegubie, sprawiając, że poczuł, jak uwięzione za mostkiem wspomnienia odezwały się zapomnianym lękiem, od którego zrobiło mu się niedobrze. Zgiął ramię w łokciu, próbując cofnąć dłoń, ale wtedy jego wzrok zatrzymał się na wybroczynach przesiąkającej przez opatrunek czerwieni, które kwitły obficie na materiale bandaża – poczuł, jak wzrok rozmazuje mu się wilgocią, bo łzy przeszkliły taflę spojrzenia, lśniąc urwaną w połowie prośbą. – Nie walcz ze mną, ja nie mam na to siły. – jego ton zabrzmiał ciężko i twardo, choć brakowało mu gniewu i przez to wydawał się dziwnie głuchy. – Spójrz co się dzieje. – opatrunek rozmókł już niemal zupełnie, a on nie zauważył, kiedy łzy bezgłośnie spłynęły mu po twarzy, zatrzymując się wstydliwie w kącikach ust. – Ja nie jestem medykiem, nie potrafię cię od tego uchronić, nie w ten sposób. – przełknął ślinę, gęstą i lepką, od której do gardła podeszły mu mdłości; chciał znów wziąć go w ramiona, wygładzić nawiedzające skórę drgawki i zatrzymać wargi na febrycznym cieple rozgrzanego czoła, ale nie potrafił się ruszyć, więc przez chwilę siedzieli w milczeniu, wymieniając się ciepłem drżących oddechów. – Musisz pozwolić mi sobie pomóc – odparł w końcu, a głos wydawał się konać w jego krtani. – Myślę, że… znam kogoś, kto mógłby się tym zająć. – poczuł, że nie powinien był ustępować, ale było już za późno i nie miał dość siły, by patrzeć na strach, z jakim Lasse szarpał się przed nim w nerwowym sprzeciwie. – Jak poczujesz się lepiej… – zaczął i początek zdania na chwilę zawisł pomiędzy nimi w powietrzu, niezdecydowany, w którym kierunku powinien podążyć. – Powinniśmy o tym porozmawiać.
– Nigdzie nie idę. Jestem tu, czujesz? – ucisnął palcami mocniej w miejscu, gdzie przez szmatkę przeciekała czerwień z otwartej żyły, po czym uniósł wolną dłoń, przykładając mu ją do policzka, zbierając brzegiem kciuka łzy, które pozostawiały na jego licu lśniący pąs wilgoci. – Nie zostawię cię, obiecuję. – trzymał go ciasno w ramionach, jakby rzeczywiście sądził, że gdyby puścił go choćby na chwilę, Lasse rozkruszyłby się na jego oczach, wnikając w ciasne szczeliny podłogowych desek; czuł na skórze rwany oddech i wilgoć łez, gdy wątła sylwetka dygotała w spazmatycznym szlochu, wydawało mu się, że tak bardzo skupił się na wsłuchiwaniu się w dudniący rytm jego serca, że nie słyszał już swojego własnego, choć to targało się w klatce żeber, podchodząc mu do gardła bolesnym skurczem, przez który z trudem przepychał kolejne słowa. Głos, cienki jak papier, łamał mu się w krtani zdradliwym objawem lęku, który próbował ukrywać pod językiem, choć towarzyszące mu mdłości sprawiały, że czuł się słabo, bo dłonie miał spocone i drżące, mokre od krwi, która znaczyła trajektorię jego palców. – Lasse – lepka desperacja zastygła mu na podniebieniu, kiedy znów próbował ściągnąć jego wzrok na swoją twarz, zagarnąć dłonią rozrzucone po podłodze głoski, które dogorywały w krótkich, chaotycznych szarpnięciach półświadomości; pokręcił głową na boki, przełykając niewygodny ciężar własnych łez i uciskając zranione przedramię, choć materiał ścierki w całości nasiąkł już czerwienią i lepił się do skóry jak mokry plaster. – Miałeś wizję, ale już po wszystkim. Teraz jesteś tutaj, ze mną, pamiętasz? – uśmiechnął się słabo, próbując go uspokoić, choć usta bolały go od tego grymasu, z trudem podtrzymywanego na bladej fizjonomii. – Pamiętasz? Mieszkam niedaleko portu, żartowałeś, że takie kamienice powinny być wpisane do rejestru zabytków, zanim zawali się elewacja, że będziemy mieć szczęście, j-jeśli… jeśli nie z-zawali się na nas we śnie. – struny krtani zaplotły się w ciasny supeł, a głos, poruszony ich drżeniem, załamał się wyraźnie, ginąc w głuchym tunelu przełyku.
Lasse dźwignął się nerwowo, a on podtrzymał go w lędźwiach, gdy chroma noga ugięła się szarpnięciem nagłego bólu – kiedy mięśnie pod dłońmi znów się rozluźniły, zsunął rękę niżej, w zgięcie kolan, po czym oderwał zakrwawioną dłoń od rozmokłego materiału i ostrożnie wsunął mu ją na kark; ciało, które zamknął ciasno w ramionach, było lekkie i wątłe, więc przeniósł wzrok na jego twarz, zdjęty obawą, że ta ukryje przed nim wszelkie oznaki przytomności, ale Lasse zaciskał powieki tak mocno, że jego lineatura ściągnęła się siatką cienkich rys. Zauważył, że dłoń, którą dławił otwartą paszczę rany, dygotała niepewnie i znów poczuł się winny, że go do tego zmuszał, że zaklęcia jałowiały mu na języku, a myśli uciekały w popłochu, zamiast przylgnąć do rozciętej skóry miękkim wnętrzem plastra – wydawało mu się, że rozwarstwiał się na cienkie płaty własnego istnienia, że jaźń wysuwała się z ciasnego kaftana jego ciała i z tego powodu ramiona mu drętwiały, a kolana miękły, gdy musiał zatrzymać się przed progiem łazienki; był słaby już w dniu, w którym się urodził (najsłabszy z miotu, żartował Ragnar, takie szczeniaki topi się w jeziorze) i słabość ta wyciekała z niego jak osocze szklące się na różowej tkance jeszcze na długo po tym, jak rana przestawała już broczyć krwią.
– Przepraszam. Przepraszam, wytrzymaj jeszcze chwilę – szepnął, a jego głos wybrzmiał bardziej jak westchnienie. Przykucnął, uderzając kolanami o chłodne kafelki, po czym powoli wysunął dłonie spod ciała Lassego, cofając je jakby z bólem, bo czuł się bezpieczniej, mając pod palcami ciepło jego skóry i przycichłe pulsowanie prześlizgującego się żyłami tętna – przyglądał się jego chorobliwie bladej twarzy, ze smugą czerwieni, którą przypadkiem roztarł na skroni i woskowymi kroplami potu, zalepiającymi odgarnięte na bok włosy w rozwichrzone strąki i nie potrafił uwierzyć, że jeszcze kilka godzin temu ta sama twarz była spokojna i czuła, ułożona obok niego na miękkiej poduszce, której materiał wgniatał się pod lewym policzkiem; pomyślał wtedy, prawie w półśnie, że chciałby, aby ten uśmiech już na zawsze zastygł pocałunkiem na jego skórze, a atramentowe spojrzenie objęło go tak, jak wzburzone morze obejmuje swoich rozbitków. Teraz bał się morowego odcienia jego cery, nieobecnego wzroku i sposobu, w jaki łapał powietrze, jakby to zastygało mu na wargach i musiał siłą przepychać je w dół tchawicy, bał się, że wszystko to było niewystarczające – że znalazł go zbyt późno, działał zbyt wolno, przewiązał opatrunek zbyt słabo. Bandaż nie nabiegał jednak czerwienią i przez chwilę pozwolił sobie myśleć, że wszystko mogłoby jeszcze dobrze się skończyć, a potem oczy Lassego pociemniały nagłym przebłyskiem trzeźwości i cichy szum łazienki rozbił głośny krzyk, którego schrypnięta panika odbiła się echem po jego czaszce – zimna, odrętwiała dłoń mężczyzny zacisnęła się boleśnie wokół jego nadgarstka, a on drgnął nerwowo, choć na jego twarzy rysował się przede wszystkim żal, bo widząc sposób, w jaki wątłe ciało dygotało konwulsją wzbierającej w sercu paniki, miał ochotę płakać i bolesne gula łez podeszła mu do gardła.
– Lasse, proszę… – zaczął, ale kościste palce zacisnęły się tylko mocniej na jego przegubie, sprawiając, że poczuł, jak uwięzione za mostkiem wspomnienia odezwały się zapomnianym lękiem, od którego zrobiło mu się niedobrze. Zgiął ramię w łokciu, próbując cofnąć dłoń, ale wtedy jego wzrok zatrzymał się na wybroczynach przesiąkającej przez opatrunek czerwieni, które kwitły obficie na materiale bandaża – poczuł, jak wzrok rozmazuje mu się wilgocią, bo łzy przeszkliły taflę spojrzenia, lśniąc urwaną w połowie prośbą. – Nie walcz ze mną, ja nie mam na to siły. – jego ton zabrzmiał ciężko i twardo, choć brakowało mu gniewu i przez to wydawał się dziwnie głuchy. – Spójrz co się dzieje. – opatrunek rozmókł już niemal zupełnie, a on nie zauważył, kiedy łzy bezgłośnie spłynęły mu po twarzy, zatrzymując się wstydliwie w kącikach ust. – Ja nie jestem medykiem, nie potrafię cię od tego uchronić, nie w ten sposób. – przełknął ślinę, gęstą i lepką, od której do gardła podeszły mu mdłości; chciał znów wziąć go w ramiona, wygładzić nawiedzające skórę drgawki i zatrzymać wargi na febrycznym cieple rozgrzanego czoła, ale nie potrafił się ruszyć, więc przez chwilę siedzieli w milczeniu, wymieniając się ciepłem drżących oddechów. – Musisz pozwolić mi sobie pomóc – odparł w końcu, a głos wydawał się konać w jego krtani. – Myślę, że… znam kogoś, kto mógłby się tym zająć. – poczuł, że nie powinien był ustępować, ale było już za późno i nie miał dość siły, by patrzeć na strach, z jakim Lasse szarpał się przed nim w nerwowym sprzeciwie. – Jak poczujesz się lepiej… – zaczął i początek zdania na chwilę zawisł pomiędzy nimi w powietrzu, niezdecydowany, w którym kierunku powinien podążyć. – Powinniśmy o tym porozmawiać.
Lasse Nørgaard
Re: The sky flashes. The sea yearns. I myself am hell. (S. Fenrisson & L. Nørgaard, listopad 1997) Sro 2 Lis - 23:25
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
W półprzytomnych majakach widział siebie ciągnącego własne ciało przez torfowisko. Powietrze cuchnęło wilgocią, a niebo miało barwę rozbielonego pomarańczu, przybrudzonego przy krawędziach brązowym pyłem jak okno na strychu jego kamienicy — znał ten kolor bardzo dobrze, bardzo dobrze znał fragment jesieni i punkt nocy, w którym się pojawiał. Między październikiem a listopadem. Zawsze umierał w ten sposób między październikiem a listopadem. Łapał swoje zwłoki za nadgarstki i przez kolejne kilometry omijał mokradła, szorując własną, siną twarzą o ruchomą, przymierająca ziemię nieopodal rodzinnego domu. Zatrzymywał się dopiero przy krawędzi tamtego wąwozu, któremu w koszmarach nie potrafił nadać imienia, ale którego każdy korzeń i każdy kamień znał z niepokojącą wręcz dokładnością. Patrzył w dół, a dół ciągnął się milami, połykając kolejne wszechświaty i kolejne młodzieńcze marzenia; patrzył w dół, a dół stawał się coraz ciemniejszy, czarny i przepastny jak sam koniec świata; patrzył w dół, a dół uśmiechał się do niego tak, jak dorośli uśmiechają się do dzieci, które zatrzymały na nich wzrok w pociągu. Patrzył w dół, w dół, w dół i w dół i w końcu nie było już niczego ponad nim, nie było już żadnej góry, przez którą mógłby uciec. Przypominał sobie o własnych zwłokach pozostawionych przy krawędzi wąwozu dopiero wtedy, gdy sam staczał się już z jego brzegu.
Gdybym umarł teraz, przynajmniej byłbym ładny w trumnie — żartował kiedyś, odwracając w stronę Safíra szelmowsko uśmiechniętą twarz, do połowy jedynie oblaną złotawym światłem nocnej ulicy. Przekładał wtedy nogi przez szeroki parapet i zapominał modlić się o to, by nie spaść, bo nadal był zbyt świeży i rozgorączkowany w swoim zauroczeniu, by myśleć o czymkolwiek innym. W tamtych miesiącach nie istniało wszak nic innego, nie istniał dół i nie istniała góra, nie istniało pomarańczowe niebo między październikiem a listopadem. Jego martwe ciało również nie istniało tak długo, aż Lasse nie sięgnął w środku nocy dłonią pod swoje łóżko, natrafiając na zimny kształt bliźniaczego profilu. Gdybym umarł teraz. Sam sobie przepowiedział ten koniec, bo umierał teraz właśnie, bo krwi było za dużo, bo nie pamiętał liter własnego imienia, a światło było coraz dalej, zarysowując się w czarnej oddali pojedynczym błyskiem srebra. Kiedyś być może wyobrażał sobie, jak by to było znaleźć się w tym miejscu drugi raz — gdyby wiedział, gdzie iść, podróż mogłaby być spokojniejsza. Byłbym przynajmniej ładny w trumnie. Ale nie był ani ładny, ani spokojny, zamiast tego łapał w panice skrawki porozsypywanego wokół swojego ciała powietrza i tłumił wymioty wywoływane przez ciężki smród krwi, bo umieranie jak zwykle dalekie było od sennego aktu kapitulacji. Było gwałtowne i brzydkie, a kiedy szarpało pazurami jego wnętrzności, on nie był w stanie powstrzymać spazmatycznych ataków szlochu. Nie miał czasu żałować życia — swojego życia, które za sprawą litości Norn, mogłoby okazać się ładne, słodkie w smaku i gładkie w dotyku jak satyna; swojego życia, które nawet w cierpieniu bywało przywilejem, bo gdy krzyczał z bólu i prosił o pomoc, robił to w przestronnych pokojach eleganckich rezydencji, pod okiem ludzi, którzy mówili do niego per Pan i nie mogli głośno wyrażać swojego obrzydzenia. Wszystko okazywało się nieważne, odległe i nieistotne, ukryte gdzieś na dnie ciemności tamtego wąwozu: kawa stojąca w dzbanku na kuchennym blacie, rodzinna biblioteka zbudowana z dębowych półek, jego przyjaciele kłócący się o niedotyczącą ich politykę przy stole w jadalni, srebrny pierścionek w kształcie zawiniętego wokół palca węża, który Ida podarowała mu i Irene na znak miłości, jego matka chwytająca go za nadgarstek tak, że jej surowa opiekuńczość zostawiała siny ślad ponad drobnym łańcuszkiem na przegubie, w końcu nawet tamten dzień, kiedy z premedytacją robił sobie głowę o kant szafki, myśląc naiwnie, że dar trzeciego oka wypełznie z niego przez dziurę w czole. Nic. Tylko Safír wciąż miał sens, więc Lasse uczepił się tej myśli z dziką upartością, powtarzając w otępiałym umyśle jego imię. Trzymał go tak blisko, że uciekająca z ciętej rany krew przylgnęła do jego skóry.
— Jesteś — powtórzył za nim słabo, a potem zrobił to jeszcze setki razy w swojej głowie. Jesteśjesteśjesteś. Próbował karmić się ciepłem drugiego ciała, gdy jego własne uciekało z niego przez rozchylone wargi, przejąć kilka uderzeń drugiego serca, gdy jego własne powoli cichło. Potem gdy już wyzdrowieje, a szok zaleczy się perłową blizną, będzie wypominał sobie, że wziął ich za dużo — wykradł z niego zbyt wiele życia, tylko po to, by ratować własne i w ten sposób wytnie w sobie kolejną ranę, która nigdy się nie zagoi, bo wyrzuty sumienia ropieją tym dłużej, im częściej opowiada się komuś o miłości. — Jesteś — jego głos był tak cichy, że stłumić go mogło tętno bijące w pod skórą Safíra. Obaj musieliby umierać, by go usłyszeć. — Boję się. — Dłoń na policzku wydała mu się nierealnie ciepła, a gdy zamknął go w ciaśniejszym uścisku, Lasse nie potrafił odgonić od siebie przekonania, że jego ramiona są jedyną rzeczą, która trzyma go teraz w całości. Był pewien, ze gdyby puścił, jego ciało rozsypałoby się po podłodze milionami fragmentów roztrzaskanego szkła. — Za-zawsze cię pamiętam — upomniał go rozdygotanym szeptem i gdzieś w dalekiej, nadal wyraźnej świadomości, zdziwiło go to, jak szczere i jak prawdziwe było to wyznanie. Pamiętał wszystko, masę głupich i niepotrzebnych rzeczy, każdą krzywdę którą ktokolwiek kiedykolwiek mu wyrządził, ale sposób, w jaki pamiętał Safíra był inny — był z nim zawsze. Nawet wtedy, gdy rzeczywistość zapadała się pod ciężarem kolejnej wizji, a każda informacja wyryta na twradej powierchni jego pamięci stawała się jedynie wąskim pociągnięciem pędzla w obłędzie gwałtownego koszmaru. — Mówiłem ci, że nie-e mo-ożesz tu trza-askać drzwiami — wspomnienie wysunęła się niego gładko, obudzone jedynym zdaniem osadzającym się ciepłą mglą nad jego uchem. W rzeczywistości niewiele było w tym mieście miejsc, które lubił tak, jak lubił jego mieszkanie, a kiedy leżeli w rozkopanej pościeli w samym środku jego sypialni, Lasse wyobrażał sobie, że czas mijający za oknem przestaje ich dotyczyć, a on może całować go tak długo, aż każdy siniak i każda blizna nie zamienią się w plamy świeżej, różowej skóry.
Na świecie jest mnóstwo rodzajów bólu. To niesamowite, jak wiele cierpienia może zmieścić się w jednym słowie — to niezwykłe, że całe życie zmieścić można było w tych kilku literach. Był ból sparzonych palców trzymanych zbyt blisko płomienia świeczki i ból szczęki, gdy trafiała w nią pięść kogoś silniejszego, był ból roztrzaskanej kości przebijającej skórę lewej nogi i ból zbyt głęboko rozciętego nożem przedramienia, był ból, który przynosiły jadowite reprymendy matki i chłodne milczenie ojca, ból, który zostawiał go ze złamanym sercem na podłodze marmurowej łazienki jego przyjaciółki. W końcu był też ból, który złapał go za gardło w tamtym momencie, bo kiedy Safír trzymał go w swoich ramionach, jego uścisk wydal mu się tak stabilny i pewny, że jemu samemu pozostała jedynie brzydka, mdła bezradność. Palce, które miały uciskać ranę, były coraz słabsze, kafelki, o które go wsparł coraz twardsze, a świat wokół stał się wielkim, chaotycznym ogniskiem paniki. Przyglądał mu się — jego przystojnej, pociągłej twarzy, która zawsze była nieco smutna i nieco zbyt piękna, jego dużym, łagodnym oczom o ciężkich powiekach, zasłaniających cześć zielonych tęczówek, jego pobladłym policzkom, które odbijały każdy trzask przerażonego krzyku — i myślał, że zrobił mu coś okrutnego, coś tak przebrzydle bestialskiego, że choć próbował, nie potrafił znaleźć sposobu, w jaki mógłby go przeprosić. Nie walcz ze mną. Nie miał siły, nie miał już siły, a Lasse chciał płakać, więc łzy mimowolnie potoczyły się po jego policzkach, wygryzając sobie drogę do kacików ust jak kwas.
— Nie chciałem, Safír... Nie chciałem, na-naprawdę — powtarzał, odrywając wzrok od nasiąkającego krwią opatrunku. Zaskakująco trudno było mu znieść widok własnych ran. — Po prostu... Po prostu mu-usisz mi obie-ecać, że nie... — przerwał nagle, bo krótki skurcz bólu i zimna przesunął się wzdłuż linii jego kręgosłupa, sięgając w końću twarzy i na kilka chwil ściągając ostro rysy w kształt zaciśniętych powiek i zębów zagryzajaćych wnętrza policzków. — Nikt nie-e może się do-owiedzieć, blagam. Błagam, Saf nie wytrzymam tego, nie da-am so-obie rady, jeżeli zno-owu... — ale nie potrafił dokończyć, więc zamiast tego kolejny raz wbił w niego spojrzenie rozszerzonych, zaszklonych oczu i zdrową dłonią sięgnął do jego twarzy, resztkami sił przesuwając palcami po jego policzku. — Do-obrze, ufam ci — kolejny szept, kolejne przyśpieszone drżenie zmęczonego ciała.
Miał wrażenie, że milczą całe godziny, że wykrwawia się w końcu tutaj i traci oddech, bo słowa Safíra zawisły w powietrzu jak groźba sierpniowej burzy — cicha i duszna, obejmująca myśli ciemnym materiałem wiszących nisko chmur. Każdy scenariusz tej rozmowy brzmiał źle, a LAsse na żaden nie byl gotowy.
— Je-eżeli chcesz mi powiedzieć coś, co-o boli, równie do-obrze możesz to zrobić teraz.
Gdybym umarł teraz, przynajmniej byłbym ładny w trumnie — żartował kiedyś, odwracając w stronę Safíra szelmowsko uśmiechniętą twarz, do połowy jedynie oblaną złotawym światłem nocnej ulicy. Przekładał wtedy nogi przez szeroki parapet i zapominał modlić się o to, by nie spaść, bo nadal był zbyt świeży i rozgorączkowany w swoim zauroczeniu, by myśleć o czymkolwiek innym. W tamtych miesiącach nie istniało wszak nic innego, nie istniał dół i nie istniała góra, nie istniało pomarańczowe niebo między październikiem a listopadem. Jego martwe ciało również nie istniało tak długo, aż Lasse nie sięgnął w środku nocy dłonią pod swoje łóżko, natrafiając na zimny kształt bliźniaczego profilu. Gdybym umarł teraz. Sam sobie przepowiedział ten koniec, bo umierał teraz właśnie, bo krwi było za dużo, bo nie pamiętał liter własnego imienia, a światło było coraz dalej, zarysowując się w czarnej oddali pojedynczym błyskiem srebra. Kiedyś być może wyobrażał sobie, jak by to było znaleźć się w tym miejscu drugi raz — gdyby wiedział, gdzie iść, podróż mogłaby być spokojniejsza. Byłbym przynajmniej ładny w trumnie. Ale nie był ani ładny, ani spokojny, zamiast tego łapał w panice skrawki porozsypywanego wokół swojego ciała powietrza i tłumił wymioty wywoływane przez ciężki smród krwi, bo umieranie jak zwykle dalekie było od sennego aktu kapitulacji. Było gwałtowne i brzydkie, a kiedy szarpało pazurami jego wnętrzności, on nie był w stanie powstrzymać spazmatycznych ataków szlochu. Nie miał czasu żałować życia — swojego życia, które za sprawą litości Norn, mogłoby okazać się ładne, słodkie w smaku i gładkie w dotyku jak satyna; swojego życia, które nawet w cierpieniu bywało przywilejem, bo gdy krzyczał z bólu i prosił o pomoc, robił to w przestronnych pokojach eleganckich rezydencji, pod okiem ludzi, którzy mówili do niego per Pan i nie mogli głośno wyrażać swojego obrzydzenia. Wszystko okazywało się nieważne, odległe i nieistotne, ukryte gdzieś na dnie ciemności tamtego wąwozu: kawa stojąca w dzbanku na kuchennym blacie, rodzinna biblioteka zbudowana z dębowych półek, jego przyjaciele kłócący się o niedotyczącą ich politykę przy stole w jadalni, srebrny pierścionek w kształcie zawiniętego wokół palca węża, który Ida podarowała mu i Irene na znak miłości, jego matka chwytająca go za nadgarstek tak, że jej surowa opiekuńczość zostawiała siny ślad ponad drobnym łańcuszkiem na przegubie, w końcu nawet tamten dzień, kiedy z premedytacją robił sobie głowę o kant szafki, myśląc naiwnie, że dar trzeciego oka wypełznie z niego przez dziurę w czole. Nic. Tylko Safír wciąż miał sens, więc Lasse uczepił się tej myśli z dziką upartością, powtarzając w otępiałym umyśle jego imię. Trzymał go tak blisko, że uciekająca z ciętej rany krew przylgnęła do jego skóry.
— Jesteś — powtórzył za nim słabo, a potem zrobił to jeszcze setki razy w swojej głowie. Jesteśjesteśjesteś. Próbował karmić się ciepłem drugiego ciała, gdy jego własne uciekało z niego przez rozchylone wargi, przejąć kilka uderzeń drugiego serca, gdy jego własne powoli cichło. Potem gdy już wyzdrowieje, a szok zaleczy się perłową blizną, będzie wypominał sobie, że wziął ich za dużo — wykradł z niego zbyt wiele życia, tylko po to, by ratować własne i w ten sposób wytnie w sobie kolejną ranę, która nigdy się nie zagoi, bo wyrzuty sumienia ropieją tym dłużej, im częściej opowiada się komuś o miłości. — Jesteś — jego głos był tak cichy, że stłumić go mogło tętno bijące w pod skórą Safíra. Obaj musieliby umierać, by go usłyszeć. — Boję się. — Dłoń na policzku wydała mu się nierealnie ciepła, a gdy zamknął go w ciaśniejszym uścisku, Lasse nie potrafił odgonić od siebie przekonania, że jego ramiona są jedyną rzeczą, która trzyma go teraz w całości. Był pewien, ze gdyby puścił, jego ciało rozsypałoby się po podłodze milionami fragmentów roztrzaskanego szkła. — Za-zawsze cię pamiętam — upomniał go rozdygotanym szeptem i gdzieś w dalekiej, nadal wyraźnej świadomości, zdziwiło go to, jak szczere i jak prawdziwe było to wyznanie. Pamiętał wszystko, masę głupich i niepotrzebnych rzeczy, każdą krzywdę którą ktokolwiek kiedykolwiek mu wyrządził, ale sposób, w jaki pamiętał Safíra był inny — był z nim zawsze. Nawet wtedy, gdy rzeczywistość zapadała się pod ciężarem kolejnej wizji, a każda informacja wyryta na twradej powierchni jego pamięci stawała się jedynie wąskim pociągnięciem pędzla w obłędzie gwałtownego koszmaru. — Mówiłem ci, że nie-e mo-ożesz tu trza-askać drzwiami — wspomnienie wysunęła się niego gładko, obudzone jedynym zdaniem osadzającym się ciepłą mglą nad jego uchem. W rzeczywistości niewiele było w tym mieście miejsc, które lubił tak, jak lubił jego mieszkanie, a kiedy leżeli w rozkopanej pościeli w samym środku jego sypialni, Lasse wyobrażał sobie, że czas mijający za oknem przestaje ich dotyczyć, a on może całować go tak długo, aż każdy siniak i każda blizna nie zamienią się w plamy świeżej, różowej skóry.
Na świecie jest mnóstwo rodzajów bólu. To niesamowite, jak wiele cierpienia może zmieścić się w jednym słowie — to niezwykłe, że całe życie zmieścić można było w tych kilku literach. Był ból sparzonych palców trzymanych zbyt blisko płomienia świeczki i ból szczęki, gdy trafiała w nią pięść kogoś silniejszego, był ból roztrzaskanej kości przebijającej skórę lewej nogi i ból zbyt głęboko rozciętego nożem przedramienia, był ból, który przynosiły jadowite reprymendy matki i chłodne milczenie ojca, ból, który zostawiał go ze złamanym sercem na podłodze marmurowej łazienki jego przyjaciółki. W końcu był też ból, który złapał go za gardło w tamtym momencie, bo kiedy Safír trzymał go w swoich ramionach, jego uścisk wydal mu się tak stabilny i pewny, że jemu samemu pozostała jedynie brzydka, mdła bezradność. Palce, które miały uciskać ranę, były coraz słabsze, kafelki, o które go wsparł coraz twardsze, a świat wokół stał się wielkim, chaotycznym ogniskiem paniki. Przyglądał mu się — jego przystojnej, pociągłej twarzy, która zawsze była nieco smutna i nieco zbyt piękna, jego dużym, łagodnym oczom o ciężkich powiekach, zasłaniających cześć zielonych tęczówek, jego pobladłym policzkom, które odbijały każdy trzask przerażonego krzyku — i myślał, że zrobił mu coś okrutnego, coś tak przebrzydle bestialskiego, że choć próbował, nie potrafił znaleźć sposobu, w jaki mógłby go przeprosić. Nie walcz ze mną. Nie miał siły, nie miał już siły, a Lasse chciał płakać, więc łzy mimowolnie potoczyły się po jego policzkach, wygryzając sobie drogę do kacików ust jak kwas.
— Nie chciałem, Safír... Nie chciałem, na-naprawdę — powtarzał, odrywając wzrok od nasiąkającego krwią opatrunku. Zaskakująco trudno było mu znieść widok własnych ran. — Po prostu... Po prostu mu-usisz mi obie-ecać, że nie... — przerwał nagle, bo krótki skurcz bólu i zimna przesunął się wzdłuż linii jego kręgosłupa, sięgając w końću twarzy i na kilka chwil ściągając ostro rysy w kształt zaciśniętych powiek i zębów zagryzajaćych wnętrza policzków. — Nikt nie-e może się do-owiedzieć, blagam. Błagam, Saf nie wytrzymam tego, nie da-am so-obie rady, jeżeli zno-owu... — ale nie potrafił dokończyć, więc zamiast tego kolejny raz wbił w niego spojrzenie rozszerzonych, zaszklonych oczu i zdrową dłonią sięgnął do jego twarzy, resztkami sił przesuwając palcami po jego policzku. — Do-obrze, ufam ci — kolejny szept, kolejne przyśpieszone drżenie zmęczonego ciała.
Miał wrażenie, że milczą całe godziny, że wykrwawia się w końcu tutaj i traci oddech, bo słowa Safíra zawisły w powietrzu jak groźba sierpniowej burzy — cicha i duszna, obejmująca myśli ciemnym materiałem wiszących nisko chmur. Każdy scenariusz tej rozmowy brzmiał źle, a LAsse na żaden nie byl gotowy.
— Je-eżeli chcesz mi powiedzieć coś, co-o boli, równie do-obrze możesz to zrobić teraz.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: The sky flashes. The sea yearns. I myself am hell. (S. Fenrisson & L. Nørgaard, listopad 1997) Pią 25 Lis - 2:12
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Zawsze obawiał się, że nie mieścił się w ramach otaczającego go świata; był zarysowany zbyt wyraźnym konturem, którego ostre brzegi pozostawiały rysy w warstwach krajobrazu, nakłuwały cienką membranę życia i zahaczały o odstające nitki rzeczywistości, prując je aż do ostatniej, niechlujnie splecionej fastrygi – kiedy w wieku dziewięciu lat zadrapał przypadkiem matkę po twarzy, próbując żartobliwie uchylić się przed jej pieszczotą, zdał sobie sprawę, że jego dłonie musiały być zdolne do tego samego, do czego zdolne były dłonie Fenrisa i następnego wieczoru zacisnął je przed lustrem, wzdrygając się na widok własnych pięści. Nerwowo rozcierał swoje istnienie, tępił je jak zwierzęce pazury, dopóki nie stało się bezsilne i łamliwe – nieustannie martwił się, że powinien przyduszać swoje serce pod żebrami i nakładać kaganiec na emocje, którym zbyt blisko było do afektacji. Jako dziecko zawsze pragnął dorosnąć do bycia swoją matką, nie swoim ojcem, jego ciało rozsunęło się jednak w barkach i pozostawało wąskie w pasie, a kanciasta broda nastroszyła się dropiatością ciemnych włosków, które wyrywał nad umywalką, krzywiąc się za każdym razem, gdy pozostawiały po sobie zaczerwieniony ślad; w końcu przyłożył do szczęki stalową żyletkę, a Ragnar roześmiał się drwiąco, chwytając go za nadgarstek z taką siłą, że rozciął sobie policzek, zatapiając ostrze głęboko pod skórę. Wydawało mu się, że spędzał w ten sposób całe życie – kalecząc się o własną tożsamość, z dłońmi wstrzymanymi drżeniem nad taflą przeszłości, jakby ta rosła na jego skórze nabrzmiałym pęcherzem, pękającym pod zbyt mocnym uciskiem i broczącym prawdą o wszystkim, co ropiało wstydliwie w jego wnętrzu – matka płakała na jego łóżku za każdym razem, gdy Fenris uderzył ją w twarz, a on nie wiedział, jak ją pocieszyć, więc przyglądał się łzom wsiąkającym w jasny materiał jego poduszki i kładł się obok, obejmując ją wokół talii, choć nie potrafiła odwzajemnić tego gestu. Nie umiał jej pomóc – ani wtedy, kiedy poszukiwała w nim oparcia, ani wtedy, kiedy jej umysł zaczynał mętnieć chorobą, nakrywając przeszłość winietą zapomnienia; klęczał teraz przed Lasse tak samo bezradny, uciskając palce na rozmokłym krwią opatrunku, czując jak palce drżą mu pod zasychającą na opuszkach czerwienią.
– Wiem… wiem, przykro mi. – nie poznawał własnego głosu, bo ten nie wydobywał się już z jego krtani, ale głęboko z trzewi, osadzając się w ustach głuchym echem strachu, który próbował przytłumić za zaciśniętą linią ust. – Już nie musisz się bać, zostanę z tobą. Zostanę z tobą tak długo, jak potrzebujesz. Spójrz na mnie – pojedyncza struna naciągnęła się i pękła mu nad grdyką; uniósł przeszklony wzrok, zatrzymując go na atramentowych oczach Lasse, których barwa nagle przypominała wzburzony sztorm, morskie fale rozbijające się o wyszczerbienie skalistego wybrzeża. – To niczego nie zmienia. Nic nam nie grozi – zniżył ton do błagalnego szeptu, nie potrafił jednak pozbyć się spod żeber dolegliwego lęku przed tym, co Lasse dostrzegł w swojej wizji, jak daleko w przyszłość sięgnęła trzecia, ukryta pod czaszką źrenica; nie chciał go o to pytać, jego słowa – boję się, że po ciebie wróci – zdążyły jednak zagłębić się pod osierdzie i nakłuć wrażliwy mięsień serca. Midgard nigdy nie był miejscem dla ludzi takich jak on – czasem żałował, że nie mógł zapomnieć o magii zupełnie, zamieszkać w jednej z barwnych dzielnic Sztokholmu, gdzie rzeczywistość nie przypominałaby jedynie o jego ułomności, a dziecięce kompleksy odeszłyby mglistością snu, którego kontur powoli zacierał się wokół szczegółów. Nigdy nie był tak silny jak Sohvi, która trzymała kąciki wzniesione władczym uśmiechem nawet wśród ludzi świadomych jej niedostatku – potrafił śmiać się zbyt głośno i opierać brodę na cudzych ramionach, nawet wtedy, gdy te sztywniały wyczuwalnym onieśmieleniem, magia rozbudzała w nim jednak dawne poczucie niewystarczalności, zadrapując sumienie dziecięcym żalem, rozpaczą, z jaką rzucał wypełnioną zaklęciami księgą o ścianę i dygotał nago we wzburzonych wodach zatoki, bo Ragnar zapewniał go, że w ten sposób magia przebudzi się w jego ciele. Przeszło mu przez myśl, że być może miał rację, kiedy przestrzegał go przed tym światem – zając pozostawał ofiarą, nawet kiedy udawał, że nie boi się wilków.
Uśmiechnął się słabo na wspomnienie trzaskania drzwiami, lecz mimo wysiłku grymas ten nie chciał utrzymać się na jego licu i kołysał się chwiejnie pomiędzy przeciwnymi kącikami ust – nie chciał przy nim płakać, zdradzać, jak ażurowy był szkielet, który ukrywał pod skórą; powinien być teraz silny za niego, powinien wiedzieć, co robić, wzrok zachodził mu tymczasem lśniącą wilgocią, na powierzchni której krew przeobrażała się w rozmazane plamy, niewyraźne kształty rorschacha, jakim nie chciał nadawać wagi ani znaczenia, te ulegały jednak nieposłusznej wyobraźni, rozlewając się w obrysy spersonifikowanych figur. Pomyślał o krwi, która wsiąkała pomiędzy deski kuchennej podłogi oraz o tej, która tętniła płytko pod uciskanym palcami opatrunkiem i miał ochotę krzyczeć, ale odkąd pamiętał, jego płacz był wstydliwy i bezgłośny, zaciskał się ciernistym spazmem wokół gardła, wypływając spod powiek wąskimi strugami łez, od których policzki nakrapiały się cętkami pąsowych wybroczyn – pięść Fenrisa wgniotła mu szloch głęboko pomiędzy żebra i teraz nie potrafił wyciągnąć go z powrotem do gardła. Przełknął ślinę, a ta stanęła boleśnie w przełyku, przez chwilę więżąc oddech w ciężkiej grudzie pecyny – nie wiedział, jak utrzymać świadomość we własnym ciele, bo wydawało mu się, że ta wysuwała się powoli spod skroni, pozostawiając po sobie puste miejsce, sprawiając, że ręce mu drętwiały, a nogi miękły pod ciężarem przykucniętego ciała; był przekonany, że nie dałby rady wstać, więc objął go mocniej, zasłaniając dłońmi nasiąkający krwią bandaż, chociaż czerwień przesiąkła już na łazienkowe kafelki, spływając leniwie pomiędzy wąskimi fugami. W końcu sięgnął wzrokiem z powrotem do jego twarzy, zauważając skurcz bólu, który przesunął się pośród fizjonomii jak żywe zwierzę – groźne i jadowite, szukające ujścia z broczącego ciała.
– Nikomu nie powiem. – nie był pewien, czy powinien mu to obiecywać, ale nie mógł zmusić się, by uczynić inaczej – czy nie narażał go na większe niebezpieczeństwo zachowując ten dzień tylko dla siebie? Czy nie powinien przynajmniej porozmawiać z Idą? Wyjaśnić Irene, co się wydarzyło? Znaleźć prawdziwą pomoc, zamiast wierzyć w moc sprawczą swojej troski? Nie potrafił uchronić Rasmusa, bo kochał go za mocno, by się z nim nie zgadzać, a teraz nie mógł spojrzeć na Lasse, nie widząc jednocześnie pod powiekami jego pobladłej twarzy, zasinionej wokół gardła ciasną obręczą śmierci – nie płakał, kiedy go zobaczył, choć tej samej nocy obudził się z głośnym szlochem, nie wierząc, że ten dobywał się z jego własnej krtani; miał dwadzieścia cztery lata i zaczynał rozumieć, że nie zmieni świata, nie zostanie zbawiony przez niczyją miłość, a ponad wszystko jego miłość nikogo nie zbawi.
– Nie chcę, żeby bolało – odparł łagodnie, sięgając dłonią do jego palców. – Martwię się o ciebie. Co gdybym się nie obudził? Co gdyby w ogóle mnie tu nie było? – głos miał przyciszony pozornym spokojem, ten drżał mu jednak na granicy złamania. Cisza zastygła pomiędzy nimi jak trzecie ciało, a on przez chwilę miał wrażenie, że oboje przypominali owady, nieszczęśliwie uwięzione w złotej bryle kalafonii, że za tysiąc lat ktoś mógłby odnaleźć ich w tej samej pozycji, zatrzymanych we własnej tragedii, we własnej miłości. – Moja siostra też ma wizje – zaczął w końcu, sięgając myślami głębiej w rozjątrzoną ranę przeszłości. – Pamiętam, że płakała, kiedy doświadczała ich po raz pierwszy, nie pozwalała nikomu do siebie podejść. Chciałem jej pomóc… bałem się, że coś jej się stanie, ale w naszym mieście nie było nikogo o podobnych zdolnościach, nikogo, kto potrafiłby zrozumieć. – przypomniał sobie, jak płakał nad jej łóżkiem, kiedy leżała nieruchomo, ze źrenicami wywróconymi wysoko pod powieki – bał się, że była martwa i wołał rodziców, dopóki ojciec nie pchnął go na podłogę, gromiąc napuchnięte przerażeniem policzki groźnym spojrzeniem. Przełknął ślinę, próbując ukryć drżenie dłoni. – Za którymś razem znalazłem ją dygocącą na dnie prysznicowej kabiny. Miała wtedy tylko dziewięć lat, ale sposób, w jaki na mnie spojrzała, sprawił, że wyglądała dużo starzej. Wydawała mi się wtedy dorosła, bo wiedziała o czymś, czego nie wiedziała nawet nasza matka. – uśmiechnął się słabo, sięgając ostrożnie do dłoni Lasse, wstrzymanej delikatnie na jego policzku. – Powiedziała mi wtedy, że widziała coś okropnego. Powiedziała, że nie chce być z tym sama. – uniósł wzrok, zamykając jego delikatne palce w swojej dłoni. – To nie muszę być ja, ale powinieneś komuś powiedzieć. Kiedy będziesz gotowy. – bandaż nasiąkł czerwoną plamą, rozmakając wokół zranionego przedramienia, a on znowu przyłożył dłoń w miejscu, gdzie tuż pod śródręczem pulsowało przyśpieszone tętno. – Znam medyka, który mieszka piętro niżej. Jest toksykologiem, ale będzie potrafił ci pomóc... przynajmniej zatamować krwawienie.
– Wiem… wiem, przykro mi. – nie poznawał własnego głosu, bo ten nie wydobywał się już z jego krtani, ale głęboko z trzewi, osadzając się w ustach głuchym echem strachu, który próbował przytłumić za zaciśniętą linią ust. – Już nie musisz się bać, zostanę z tobą. Zostanę z tobą tak długo, jak potrzebujesz. Spójrz na mnie – pojedyncza struna naciągnęła się i pękła mu nad grdyką; uniósł przeszklony wzrok, zatrzymując go na atramentowych oczach Lasse, których barwa nagle przypominała wzburzony sztorm, morskie fale rozbijające się o wyszczerbienie skalistego wybrzeża. – To niczego nie zmienia. Nic nam nie grozi – zniżył ton do błagalnego szeptu, nie potrafił jednak pozbyć się spod żeber dolegliwego lęku przed tym, co Lasse dostrzegł w swojej wizji, jak daleko w przyszłość sięgnęła trzecia, ukryta pod czaszką źrenica; nie chciał go o to pytać, jego słowa – boję się, że po ciebie wróci – zdążyły jednak zagłębić się pod osierdzie i nakłuć wrażliwy mięsień serca. Midgard nigdy nie był miejscem dla ludzi takich jak on – czasem żałował, że nie mógł zapomnieć o magii zupełnie, zamieszkać w jednej z barwnych dzielnic Sztokholmu, gdzie rzeczywistość nie przypominałaby jedynie o jego ułomności, a dziecięce kompleksy odeszłyby mglistością snu, którego kontur powoli zacierał się wokół szczegółów. Nigdy nie był tak silny jak Sohvi, która trzymała kąciki wzniesione władczym uśmiechem nawet wśród ludzi świadomych jej niedostatku – potrafił śmiać się zbyt głośno i opierać brodę na cudzych ramionach, nawet wtedy, gdy te sztywniały wyczuwalnym onieśmieleniem, magia rozbudzała w nim jednak dawne poczucie niewystarczalności, zadrapując sumienie dziecięcym żalem, rozpaczą, z jaką rzucał wypełnioną zaklęciami księgą o ścianę i dygotał nago we wzburzonych wodach zatoki, bo Ragnar zapewniał go, że w ten sposób magia przebudzi się w jego ciele. Przeszło mu przez myśl, że być może miał rację, kiedy przestrzegał go przed tym światem – zając pozostawał ofiarą, nawet kiedy udawał, że nie boi się wilków.
Uśmiechnął się słabo na wspomnienie trzaskania drzwiami, lecz mimo wysiłku grymas ten nie chciał utrzymać się na jego licu i kołysał się chwiejnie pomiędzy przeciwnymi kącikami ust – nie chciał przy nim płakać, zdradzać, jak ażurowy był szkielet, który ukrywał pod skórą; powinien być teraz silny za niego, powinien wiedzieć, co robić, wzrok zachodził mu tymczasem lśniącą wilgocią, na powierzchni której krew przeobrażała się w rozmazane plamy, niewyraźne kształty rorschacha, jakim nie chciał nadawać wagi ani znaczenia, te ulegały jednak nieposłusznej wyobraźni, rozlewając się w obrysy spersonifikowanych figur. Pomyślał o krwi, która wsiąkała pomiędzy deski kuchennej podłogi oraz o tej, która tętniła płytko pod uciskanym palcami opatrunkiem i miał ochotę krzyczeć, ale odkąd pamiętał, jego płacz był wstydliwy i bezgłośny, zaciskał się ciernistym spazmem wokół gardła, wypływając spod powiek wąskimi strugami łez, od których policzki nakrapiały się cętkami pąsowych wybroczyn – pięść Fenrisa wgniotła mu szloch głęboko pomiędzy żebra i teraz nie potrafił wyciągnąć go z powrotem do gardła. Przełknął ślinę, a ta stanęła boleśnie w przełyku, przez chwilę więżąc oddech w ciężkiej grudzie pecyny – nie wiedział, jak utrzymać świadomość we własnym ciele, bo wydawało mu się, że ta wysuwała się powoli spod skroni, pozostawiając po sobie puste miejsce, sprawiając, że ręce mu drętwiały, a nogi miękły pod ciężarem przykucniętego ciała; był przekonany, że nie dałby rady wstać, więc objął go mocniej, zasłaniając dłońmi nasiąkający krwią bandaż, chociaż czerwień przesiąkła już na łazienkowe kafelki, spływając leniwie pomiędzy wąskimi fugami. W końcu sięgnął wzrokiem z powrotem do jego twarzy, zauważając skurcz bólu, który przesunął się pośród fizjonomii jak żywe zwierzę – groźne i jadowite, szukające ujścia z broczącego ciała.
– Nikomu nie powiem. – nie był pewien, czy powinien mu to obiecywać, ale nie mógł zmusić się, by uczynić inaczej – czy nie narażał go na większe niebezpieczeństwo zachowując ten dzień tylko dla siebie? Czy nie powinien przynajmniej porozmawiać z Idą? Wyjaśnić Irene, co się wydarzyło? Znaleźć prawdziwą pomoc, zamiast wierzyć w moc sprawczą swojej troski? Nie potrafił uchronić Rasmusa, bo kochał go za mocno, by się z nim nie zgadzać, a teraz nie mógł spojrzeć na Lasse, nie widząc jednocześnie pod powiekami jego pobladłej twarzy, zasinionej wokół gardła ciasną obręczą śmierci – nie płakał, kiedy go zobaczył, choć tej samej nocy obudził się z głośnym szlochem, nie wierząc, że ten dobywał się z jego własnej krtani; miał dwadzieścia cztery lata i zaczynał rozumieć, że nie zmieni świata, nie zostanie zbawiony przez niczyją miłość, a ponad wszystko jego miłość nikogo nie zbawi.
– Nie chcę, żeby bolało – odparł łagodnie, sięgając dłonią do jego palców. – Martwię się o ciebie. Co gdybym się nie obudził? Co gdyby w ogóle mnie tu nie było? – głos miał przyciszony pozornym spokojem, ten drżał mu jednak na granicy złamania. Cisza zastygła pomiędzy nimi jak trzecie ciało, a on przez chwilę miał wrażenie, że oboje przypominali owady, nieszczęśliwie uwięzione w złotej bryle kalafonii, że za tysiąc lat ktoś mógłby odnaleźć ich w tej samej pozycji, zatrzymanych we własnej tragedii, we własnej miłości. – Moja siostra też ma wizje – zaczął w końcu, sięgając myślami głębiej w rozjątrzoną ranę przeszłości. – Pamiętam, że płakała, kiedy doświadczała ich po raz pierwszy, nie pozwalała nikomu do siebie podejść. Chciałem jej pomóc… bałem się, że coś jej się stanie, ale w naszym mieście nie było nikogo o podobnych zdolnościach, nikogo, kto potrafiłby zrozumieć. – przypomniał sobie, jak płakał nad jej łóżkiem, kiedy leżała nieruchomo, ze źrenicami wywróconymi wysoko pod powieki – bał się, że była martwa i wołał rodziców, dopóki ojciec nie pchnął go na podłogę, gromiąc napuchnięte przerażeniem policzki groźnym spojrzeniem. Przełknął ślinę, próbując ukryć drżenie dłoni. – Za którymś razem znalazłem ją dygocącą na dnie prysznicowej kabiny. Miała wtedy tylko dziewięć lat, ale sposób, w jaki na mnie spojrzała, sprawił, że wyglądała dużo starzej. Wydawała mi się wtedy dorosła, bo wiedziała o czymś, czego nie wiedziała nawet nasza matka. – uśmiechnął się słabo, sięgając ostrożnie do dłoni Lasse, wstrzymanej delikatnie na jego policzku. – Powiedziała mi wtedy, że widziała coś okropnego. Powiedziała, że nie chce być z tym sama. – uniósł wzrok, zamykając jego delikatne palce w swojej dłoni. – To nie muszę być ja, ale powinieneś komuś powiedzieć. Kiedy będziesz gotowy. – bandaż nasiąkł czerwoną plamą, rozmakając wokół zranionego przedramienia, a on znowu przyłożył dłoń w miejscu, gdzie tuż pod śródręczem pulsowało przyśpieszone tętno. – Znam medyka, który mieszka piętro niżej. Jest toksykologiem, ale będzie potrafił ci pomóc... przynajmniej zatamować krwawienie.
Lasse Nørgaard
Re: The sky flashes. The sea yearns. I myself am hell. (S. Fenrisson & L. Nørgaard, listopad 1997) Sro 14 Gru - 0:59
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Nigdy nie wiedział, czy przyszłość się już wydarzyła, czy nadal nad nim wisi i to być może było w tym wszystkim najgorsze. Stale na coś czekał — na wizje, na ich dopełnienie, na dzień, w którym dotknie ramienia swojej młodszej siostry i ujrzy jej ciało powykręcane nienaturalnie u podstawy schodów. Spędził większość życia w tym przedziwnym czyśćcu pośrodku niczego, w poczekalni na krańcu długiego korytarza pozbawionego drzwi, skulony na ławce jakiegoś peronu bez tablicy i bez torów, bez nadziei na pociąg, który mógłby zabrać go do domu. Nie sprzedawali biletów w miejsca takie jak dom — od lat nie wiedział, czym był. Każdy punkt świata wydawał mu się tak samo obcy i tak samo przerażający.
Midgard był przecież wielki i zimny. Nie miał znaczenia numery budynków czy szerokości ulic, nie liczyło się to, czy nadchodziło właśnie lato, czy utknęli na stałe w styczniowej śnieżycy. Midgard był wielki i zimny, a on przewracał się z boku na bok w ciemnym pokoju, próbując za zaciśniętymi zębami zatrzymać w sobie odwagę. Matka nie chciała puszczać go tu na stałe i nadal wyczekiwała dnia, w którym syn zjawi się pod jej drzwiami ufny i zapłakany. Jest dorosły — mawiał ojciec w szumach tamtych dyskusji, ale Lasse dość szybko nauczył się, iż nie było to wyznanie wiary, a najzwyklejsze w świecie, nużące przyzwyczajenie. Tak właśnie się mówiło o chłopcach w jego wieku, młodych mężczyznach kończących szkołę, tych, którzy zdążyli przerosnąć starszego brata o pół głowy i wykraść alkohol z barku w bawialni — mówiono, że są dorośli, a więc i on powinien taki być. Dorosłość tymczasem przypominała zimowy poranek, obietnicę mrozu opadającą do sypialni przez szparę niedokładnie zaciągniętych zasłon, stalowe niebo przetykane nićmi różanego wschodu jak wełniany sweter. W porannym świetle największe sny najdłuższych nocy gniły z manierą porzuconych na chodniku liści. Tym okazała się dorosłość, a on przyglądał się jej z fascynacją, którą zawsze nosił w oczach, wścibskim spojrzeniem kogoś, kto chciał palcem przesuwać granice. Zastanawiał się, jak wiele mógłby zepsuć, nim wszystko legnie w gruzach. To była jego własna, dziwna zabawa — wyobrażał sobie, ile śrubek można było poluzować w przecinającej miasto lokomotywie, zanim pociąg wykoleiłby się na dobre, ile centymetrów wody mogło napłynąć przez szparę rybackiego kutra, zanim ten utonąłby gdzieś na dnie ciemnego jeziora, ile zębów może wbić we własną skórę i ile listów z domu spalić nad kuchennym zlewem, nim jego dorosłość wsiąknie w fugi układanych w szachownicę kafelków. Jak wiele małych błędów dzieliło go od tragedii? Lubił myśleć o świecie jak o grze, nie dlatego, że był obłudny, a dlatego, iż wtedy łatwiej było mu znaleźć logikę w tym beznadziejnym chaosie. Lecz choć do tej pory stale stał nad przepaścią, kilka kroków od własnego końca, wciąż dumny, butny i o jasnej twarzy, tej nocy gra rozbiła się z hukiem o podłogę zastygniętego w ciemności mieszkania. Łkał, krzyczał i krwawił, i choć próbował, ani razu się nie obudził. Był dorosły obojętnymi słowami własnego ojca i pozostawiony pośrodku tego obcego, zimnego miasta, wśród wilków, których ciała wysuwały się spomiędzy długich, łykowatych drzew. Matka miała rację — nie powinna była go tu puszczać. Od tragedii dzielą nast setki małych błędów, ale ten ostatni zawsze wybrzmiewa czyimś błaganiem o litość.
A więc był — nadal żywy, choć śmiertelnie przerażony, blady jak kartka niezapisanego papieru, wzburzony drgawkami chłodu i bólu, który raz po raz łapał go za kostki i ściągał na ziemię. Wizja rozmyła się w gęstniejącym powietrzu, lepkim od krwi i płytkich oddechów. Safír trzymał go w ramionach, patrzył mu w oczy, powtarzał, że jest bezpieczny, ale gdzieś za znajomym brzmieniem jego głosu czyhały kolejne mary — kolejne potwory, czarne paszcze, mokre zęby. W tamtym momencie (momencie, który wypominał sobie będzie długie lata, plując na chodnik własną głupotą) nie przeszło mu jeszcze przez myśl, iż wizja mogła dotyczyć go równie bezpośrednio, bo wspomnienie jego twarzy było zawsze pięknie odległe koszmarom. Pokochał ten moment nocy, gdy leżeli razem w łóżku, zamknięci w godzinie, która nie wymagała od nich ucieczek i pośpiesznego zapinania guzików; leżał na brzuchu, unosił na łokciach i śledził palcami rysy jego twarzy, od linii włosów, przez skroń, wcięte załamanie policzka, po dolną wargę, na której zawsze zatrzymywał krótki pocałunek. Saf — mówił mu, a on się uśmiechał. Safír. Zostań ze mną jeszcze. Chciał udowodnić mu, że jest silny, ale gdy podniósł go z podłogi, jego ciało stało się niemal płynne. Zostanę z tobą, jak długo potrzebujesz. Zacisnął zęby, krew parzyła go w palce. Ludzie nie mieli w zwyczaju go opuszczać, bo zawsze coś ich przy nim trzymało — nazwisko, pozycja, obowiązek. Nie umiał pozbyć się strachu przed tym, że Safír obiecał mu, iż zostanie, bo do tego zmusiło go współczucie i żałość, ta niezdrowa, jaskrawo-złota potrzeba pomagania każdej rannej istocie. Zawsze stał najbliżej drzwi i choć Lasse nie chciał, by wychodził, zamknięcie ich na klucz również nie wydawało mu się właściwe.
— Dziękuję — wyrzucił z siebie, podnosząc wzrok na jego profil. Przypomniał sobie, że jeszcze kilka godzin temu widział go na tle ochrowego światła podłogowej lampy. Włosy opadały mu na czoło, cały pokój brzmiał sposobem, w jaki wypowiadał jego imię. Miał kilka zmarszczek wokół oczu, kiedy się śmiał. Istnieli na świecie ludzie, na których należało patrzeć bez przerwy. — Zostań. — Przypomniał sobie, że gdy lampa zgasła, liczył wszystkie drobne punkty jego skóry — rozbielone blizny, ciemne pieprzyki, ciepłe cekiny wytrąconego przez słońce pigmentu — w ostatkach mglistego światła wpadającego do sypialni przez okno. Zdążył dość do trzydziestu siedmiu, potem zapomniał, że liczby istnieją w ogóle. Cały świat był chmurą i oddechem, bezpiecznym brzmieniem jego głosu zaraz nad uchem. Teraz stał się zaostrzony jak pospolity nóż, twardy jak narastająca kolejne noce szadź. Ich tragedia była inna niż wszystkie, które widział do tej pory. Safír przypominał człowieka, który za wszelką cenę chce utrzymać na twarzy spokój, ale panika znajdywała w skórze każdą drobną rysę, każde nacięcie krańcem papieru i wylewała się przez nie jak smoła. Zapragnął wyciągnąć ręce w jego stronę i powtórzyć jego obietnice — jestem tu, zostanę, jesteś bezpieczny, ale ciało miał ciężkie i obolałe, a wszystkie słowa, które z niego wypadały, nie były słowami, które chciał usłyszeć.
Zamilkł znów. Unosił podbródek i wpatrywał się z niego przeszklonymi, ciemnymi oczami z taką zaciekłością, jakby obawiał się, iż utracenie widoku jego twarzy choćby na sekundę, miałoby znów zesłać na nich bestię. Nie chciał myśleć o tym, co byłoby, gdyby go nie odnalazł, więc pokręcił jedynie szybko głową, jakby zamierzał wyrzucić z siebie wszystkie możliwe zakończenia tej historii. Na kilka chwil znów utknął gdzieś na granicy dwóch scen — jedna była bezlitośnie zalana surowym światłem łazienki, powykrzywiana i złowroga jak moment rychłej śmierci; druga lgnęła ku niemu dobrymi dłońmi, tymi dłońmi, które niedawno jeszcze nazywał ładnymi, mającymi nieznośną tendencję do ocierania cudzych lez i ściskania między palcami wszystkich grzechów ich świata. Dobrze ci tutaj? - spytał kiedyś, opierając się łokciami o szczebel kutego ogrodzenia; sierociniec majaczył w oddali, zamknięty za nadal zielonymi wachlarzami drzew i w swojej postawnej, murowanej sylwetce przypominał fragmenty jego rodzinnego domu. Pytanie nie było złośliwe, wybrzmiewało cichą, nieco senną ciekawością. Chciał go wtedy spytać, czy mieszka tam dziecko takie jak on — takie jak Abigel — ale nie wydawało mu się to właściwe, więc przesunął jedynie kciukiem w poprzek grzbietu jego dłoni i w ciszy wrócił do domu. Teraz kolejny raz nie wiedział, jakich słów użyć. Wysłuchiwał jego historii, tak jak zwykł to robić zawsze — nie spuszczając wzroku z jego twarzy, z lekko ściągniętymi brwiami, drobną, pionową zmarszczką nad mostkiem nosa. Wyobrażał sobie jego przerażone, dziecięce oczy, niewiele różne od tych, którym przyglądał się teraz. Jego opowieści zawsze wydawały mu się przerwane w połowie, jakby na którejś stronie zorientował się, że nie powinien mu tego mówić, więc naprędce zmieniał zakończenie i całował go w policzek. Dom, w którym się wychował przypominał w wyobraźni Lasse budynek bez drzwi schowany za gęstą mgłą, mokrą od północnego wiatru znad morza; jego matka musiała być do niego podobna i — jak pragnął sobie wyobrażać — zupełnie inna niż Dagmar. Miała oczy zielone jak świeże liście i nigdy nie ściskała go za nadgarstki.
— Lubię, kiedy mówisz — szepnął miękko, a głos miał słaby i kruchy, poszarpany tlącym się pod skórą bólem. Próbował się uśmiechnąć, ale grymas, który na przebłysk chwili zagościł na jego twarzy, był blady, niemal kwaśny. — Twoja siostra... To dar — wydukał niepewnie, sam gubiąc wiarę we własne słowa. — To nie pierwszy raz. Zdarzało mi się to wcześniej... często, całkiem często. — Czuł, jak rozplątuje mu się język, jak napięte w lęku ciało łagodnie się rozluźnia, a jego głowa opiera ufnie o zimną ścianę wanny. — Gdyby rodzina się dowiedziała, kazaliby mi wrócić do domu. Mówią, że to dlatego, że się martwią, ale tak naprawdę… myślę, że nie chcą, żeby ktoś się dowiedział. No wiesz, że jestem... taki — Wrócił wzrokiem do zakrwawionego bandaża. Taki. Słowo bez znaczenia. — To, co mówią, o takich jak ja, to p-prawda... Wiele rzeczy jest ze mną nie tak, ale ta jest na-ajgorsza — brzmiał coraz słabiej, skrzywiona w bólu twarz stała się prawie senna. — Prze-epraszam — powtórzył, obracając na języku znajomy smak tego słowa i chłonąc opuszkami palców bezpieczny dotyk jego dłoni. Myśli stawały się niewyraźne, ich krawędzie rozmyte jak mokra akwarela, a Lasse zapamiętał jedynie, że będzie musiał mu opowiedzieć o potworach z lasu, o pełni i bezlistnych drzewach. — Musisz pomóc mi wstać. Strasznie... kręci mi się w głowie.
Midgard był przecież wielki i zimny. Nie miał znaczenia numery budynków czy szerokości ulic, nie liczyło się to, czy nadchodziło właśnie lato, czy utknęli na stałe w styczniowej śnieżycy. Midgard był wielki i zimny, a on przewracał się z boku na bok w ciemnym pokoju, próbując za zaciśniętymi zębami zatrzymać w sobie odwagę. Matka nie chciała puszczać go tu na stałe i nadal wyczekiwała dnia, w którym syn zjawi się pod jej drzwiami ufny i zapłakany. Jest dorosły — mawiał ojciec w szumach tamtych dyskusji, ale Lasse dość szybko nauczył się, iż nie było to wyznanie wiary, a najzwyklejsze w świecie, nużące przyzwyczajenie. Tak właśnie się mówiło o chłopcach w jego wieku, młodych mężczyznach kończących szkołę, tych, którzy zdążyli przerosnąć starszego brata o pół głowy i wykraść alkohol z barku w bawialni — mówiono, że są dorośli, a więc i on powinien taki być. Dorosłość tymczasem przypominała zimowy poranek, obietnicę mrozu opadającą do sypialni przez szparę niedokładnie zaciągniętych zasłon, stalowe niebo przetykane nićmi różanego wschodu jak wełniany sweter. W porannym świetle największe sny najdłuższych nocy gniły z manierą porzuconych na chodniku liści. Tym okazała się dorosłość, a on przyglądał się jej z fascynacją, którą zawsze nosił w oczach, wścibskim spojrzeniem kogoś, kto chciał palcem przesuwać granice. Zastanawiał się, jak wiele mógłby zepsuć, nim wszystko legnie w gruzach. To była jego własna, dziwna zabawa — wyobrażał sobie, ile śrubek można było poluzować w przecinającej miasto lokomotywie, zanim pociąg wykoleiłby się na dobre, ile centymetrów wody mogło napłynąć przez szparę rybackiego kutra, zanim ten utonąłby gdzieś na dnie ciemnego jeziora, ile zębów może wbić we własną skórę i ile listów z domu spalić nad kuchennym zlewem, nim jego dorosłość wsiąknie w fugi układanych w szachownicę kafelków. Jak wiele małych błędów dzieliło go od tragedii? Lubił myśleć o świecie jak o grze, nie dlatego, że był obłudny, a dlatego, iż wtedy łatwiej było mu znaleźć logikę w tym beznadziejnym chaosie. Lecz choć do tej pory stale stał nad przepaścią, kilka kroków od własnego końca, wciąż dumny, butny i o jasnej twarzy, tej nocy gra rozbiła się z hukiem o podłogę zastygniętego w ciemności mieszkania. Łkał, krzyczał i krwawił, i choć próbował, ani razu się nie obudził. Był dorosły obojętnymi słowami własnego ojca i pozostawiony pośrodku tego obcego, zimnego miasta, wśród wilków, których ciała wysuwały się spomiędzy długich, łykowatych drzew. Matka miała rację — nie powinna była go tu puszczać. Od tragedii dzielą nast setki małych błędów, ale ten ostatni zawsze wybrzmiewa czyimś błaganiem o litość.
A więc był — nadal żywy, choć śmiertelnie przerażony, blady jak kartka niezapisanego papieru, wzburzony drgawkami chłodu i bólu, który raz po raz łapał go za kostki i ściągał na ziemię. Wizja rozmyła się w gęstniejącym powietrzu, lepkim od krwi i płytkich oddechów. Safír trzymał go w ramionach, patrzył mu w oczy, powtarzał, że jest bezpieczny, ale gdzieś za znajomym brzmieniem jego głosu czyhały kolejne mary — kolejne potwory, czarne paszcze, mokre zęby. W tamtym momencie (momencie, który wypominał sobie będzie długie lata, plując na chodnik własną głupotą) nie przeszło mu jeszcze przez myśl, iż wizja mogła dotyczyć go równie bezpośrednio, bo wspomnienie jego twarzy było zawsze pięknie odległe koszmarom. Pokochał ten moment nocy, gdy leżeli razem w łóżku, zamknięci w godzinie, która nie wymagała od nich ucieczek i pośpiesznego zapinania guzików; leżał na brzuchu, unosił na łokciach i śledził palcami rysy jego twarzy, od linii włosów, przez skroń, wcięte załamanie policzka, po dolną wargę, na której zawsze zatrzymywał krótki pocałunek. Saf — mówił mu, a on się uśmiechał. Safír. Zostań ze mną jeszcze. Chciał udowodnić mu, że jest silny, ale gdy podniósł go z podłogi, jego ciało stało się niemal płynne. Zostanę z tobą, jak długo potrzebujesz. Zacisnął zęby, krew parzyła go w palce. Ludzie nie mieli w zwyczaju go opuszczać, bo zawsze coś ich przy nim trzymało — nazwisko, pozycja, obowiązek. Nie umiał pozbyć się strachu przed tym, że Safír obiecał mu, iż zostanie, bo do tego zmusiło go współczucie i żałość, ta niezdrowa, jaskrawo-złota potrzeba pomagania każdej rannej istocie. Zawsze stał najbliżej drzwi i choć Lasse nie chciał, by wychodził, zamknięcie ich na klucz również nie wydawało mu się właściwe.
— Dziękuję — wyrzucił z siebie, podnosząc wzrok na jego profil. Przypomniał sobie, że jeszcze kilka godzin temu widział go na tle ochrowego światła podłogowej lampy. Włosy opadały mu na czoło, cały pokój brzmiał sposobem, w jaki wypowiadał jego imię. Miał kilka zmarszczek wokół oczu, kiedy się śmiał. Istnieli na świecie ludzie, na których należało patrzeć bez przerwy. — Zostań. — Przypomniał sobie, że gdy lampa zgasła, liczył wszystkie drobne punkty jego skóry — rozbielone blizny, ciemne pieprzyki, ciepłe cekiny wytrąconego przez słońce pigmentu — w ostatkach mglistego światła wpadającego do sypialni przez okno. Zdążył dość do trzydziestu siedmiu, potem zapomniał, że liczby istnieją w ogóle. Cały świat był chmurą i oddechem, bezpiecznym brzmieniem jego głosu zaraz nad uchem. Teraz stał się zaostrzony jak pospolity nóż, twardy jak narastająca kolejne noce szadź. Ich tragedia była inna niż wszystkie, które widział do tej pory. Safír przypominał człowieka, który za wszelką cenę chce utrzymać na twarzy spokój, ale panika znajdywała w skórze każdą drobną rysę, każde nacięcie krańcem papieru i wylewała się przez nie jak smoła. Zapragnął wyciągnąć ręce w jego stronę i powtórzyć jego obietnice — jestem tu, zostanę, jesteś bezpieczny, ale ciało miał ciężkie i obolałe, a wszystkie słowa, które z niego wypadały, nie były słowami, które chciał usłyszeć.
Zamilkł znów. Unosił podbródek i wpatrywał się z niego przeszklonymi, ciemnymi oczami z taką zaciekłością, jakby obawiał się, iż utracenie widoku jego twarzy choćby na sekundę, miałoby znów zesłać na nich bestię. Nie chciał myśleć o tym, co byłoby, gdyby go nie odnalazł, więc pokręcił jedynie szybko głową, jakby zamierzał wyrzucić z siebie wszystkie możliwe zakończenia tej historii. Na kilka chwil znów utknął gdzieś na granicy dwóch scen — jedna była bezlitośnie zalana surowym światłem łazienki, powykrzywiana i złowroga jak moment rychłej śmierci; druga lgnęła ku niemu dobrymi dłońmi, tymi dłońmi, które niedawno jeszcze nazywał ładnymi, mającymi nieznośną tendencję do ocierania cudzych lez i ściskania między palcami wszystkich grzechów ich świata. Dobrze ci tutaj? - spytał kiedyś, opierając się łokciami o szczebel kutego ogrodzenia; sierociniec majaczył w oddali, zamknięty za nadal zielonymi wachlarzami drzew i w swojej postawnej, murowanej sylwetce przypominał fragmenty jego rodzinnego domu. Pytanie nie było złośliwe, wybrzmiewało cichą, nieco senną ciekawością. Chciał go wtedy spytać, czy mieszka tam dziecko takie jak on — takie jak Abigel — ale nie wydawało mu się to właściwe, więc przesunął jedynie kciukiem w poprzek grzbietu jego dłoni i w ciszy wrócił do domu. Teraz kolejny raz nie wiedział, jakich słów użyć. Wysłuchiwał jego historii, tak jak zwykł to robić zawsze — nie spuszczając wzroku z jego twarzy, z lekko ściągniętymi brwiami, drobną, pionową zmarszczką nad mostkiem nosa. Wyobrażał sobie jego przerażone, dziecięce oczy, niewiele różne od tych, którym przyglądał się teraz. Jego opowieści zawsze wydawały mu się przerwane w połowie, jakby na którejś stronie zorientował się, że nie powinien mu tego mówić, więc naprędce zmieniał zakończenie i całował go w policzek. Dom, w którym się wychował przypominał w wyobraźni Lasse budynek bez drzwi schowany za gęstą mgłą, mokrą od północnego wiatru znad morza; jego matka musiała być do niego podobna i — jak pragnął sobie wyobrażać — zupełnie inna niż Dagmar. Miała oczy zielone jak świeże liście i nigdy nie ściskała go za nadgarstki.
— Lubię, kiedy mówisz — szepnął miękko, a głos miał słaby i kruchy, poszarpany tlącym się pod skórą bólem. Próbował się uśmiechnąć, ale grymas, który na przebłysk chwili zagościł na jego twarzy, był blady, niemal kwaśny. — Twoja siostra... To dar — wydukał niepewnie, sam gubiąc wiarę we własne słowa. — To nie pierwszy raz. Zdarzało mi się to wcześniej... często, całkiem często. — Czuł, jak rozplątuje mu się język, jak napięte w lęku ciało łagodnie się rozluźnia, a jego głowa opiera ufnie o zimną ścianę wanny. — Gdyby rodzina się dowiedziała, kazaliby mi wrócić do domu. Mówią, że to dlatego, że się martwią, ale tak naprawdę… myślę, że nie chcą, żeby ktoś się dowiedział. No wiesz, że jestem... taki — Wrócił wzrokiem do zakrwawionego bandaża. Taki. Słowo bez znaczenia. — To, co mówią, o takich jak ja, to p-prawda... Wiele rzeczy jest ze mną nie tak, ale ta jest na-ajgorsza — brzmiał coraz słabiej, skrzywiona w bólu twarz stała się prawie senna. — Prze-epraszam — powtórzył, obracając na języku znajomy smak tego słowa i chłonąc opuszkami palców bezpieczny dotyk jego dłoni. Myśli stawały się niewyraźne, ich krawędzie rozmyte jak mokra akwarela, a Lasse zapamiętał jedynie, że będzie musiał mu opowiedzieć o potworach z lasu, o pełni i bezlistnych drzewach. — Musisz pomóc mi wstać. Strasznie... kręci mi się w głowie.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: The sky flashes. The sea yearns. I myself am hell. (S. Fenrisson & L. Nørgaard, listopad 1997) Czw 29 Gru - 18:32
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Pamiętał, że kiedy Abigel krzyczała, rozciągnięta na łóżku parezą wystraszonego organizmu, nikt nie chciał powiedzieć mu, co się stało – matka płakała, a ojciec chwycił go za ramię, popychając mocno w stronę drzwi, których posiwiały rdzą zawias zachrobotał w zderzeniu z jego kręgosłupem; nie chciał jej zostawiać, bo twarz miała spąsowiałą od płaczu i z rozchylonymi ustami przypominała mu topielca, którego w zeszłe lato wyciągnięto na brzeg plaży, ale Fenris popchnął go na podłogę, a jego groźne spojrzenie wżęło się w niego tak mocno, że poczuł, jakby mógł przetrącić mu kark samym naporem źrenic. Wynoś się stąd brzmiało jak komenda, którą daje się psu, bezpańskiemu owczarkowi kręcącymi się ciekawsko wokół kurnika na chwilę przed pierwszym, ostrzegawczym wystrzałem z wiatrówki, był jednak zbyt oszołomiony, by się sprzeciwiać, więc wycofał się za drzwi, dygocąc jeszcze na długo po tym, jak te zatrzasnęły się za nim z hukiem. Abigel wciąż krzyczała coś o wyrwach w suficie i tynku schodzącym ze ścian jak gadzia skóra, on wyobrażał sobie tymczasem jak drżała w troskliwych ramionach matki, próbując wyjaśnić rodzicom coś, czego sama nie potrafiła zrozumieć – nie wiedząc jeszcze, czym był dar, który wyłonił się z niewyraźnego szkicu jej dzieciństwa, obwiniał się za to, co się wydarzyło, pod zaciśniętymi powiekami ukrywając spłoszony wzrok matki i gniewne spojrzenie ojca; tego samego ranka pokłócił się z siostrą, rzucając o ścianę podręcznikiem z wiedzy o runach i teraz wyobrażał sobie, że jeśli Abigel umrze, nigdy nie wybaczy sobie dziecinnej pochopności, która do tego doprowadziła. Klęczał pod drzwiami, płacząc i sztywniejąc za każdym razem, kiedy krzyki na chwilę cichły, sparaliżowany oczekiwaniem zaciskającym pięść na jego sercu – przepraszał ją, dopóki głos nie osłabł mu zupełnie, a potem nie zmurszał wewnątrz nadwyrężonej krtani; Abigel jednak przeżyła, choć nikt nie chciał wytłumaczyć mu, dlaczego Fenris wyszedł z pokoju zupełnie blady, a Margrét do końca dnia czuwała przy jej łóżku. Safi, powtarzała, próbując się uśmiechnąć, choć powieki opadały jej sennie, a czoło miała mokre od gorączki, Safi, nie martw się, nic mi nie jest, lecz on nie potrafił odnaleźć w jej głosie przekonania, bo jego siostra zawsze była bystra i elokwentna, a teraz jej usta poruszały się prawie bezgłośnie, z nienaturalnym zawstydzeniem. Nikt wtedy nie nazwał tej przypadłości darem – na początku myślał, że ukrywano przed nim okrutną diagnozę, lecz dorastając, zdał sobie sprawę, że rodzice po prostu się jej bali; przyszłość nie była po to, by obserwować ją gołym okiem.
Cokolwiek zobaczył Lasse, nie miał odwagi prosić go, by mu opowiedział; wizje były w domu tematem, o którym Abigel rozmawiała z matką jedynie szeptem i o które jemu nie wolno było pytać. Nie wszystkie były gwałtowne, choć wszystkie przerażały go w tym samym stopniu – powstrzymywał się przed odwracaniem wzroku tylko dlatego, że nie chciał przypominać Fenrisa, który za każdym razem wychodził z domu i wracał dopiero, gdy był pewien, że najgorsze już przeminęło, jakby nie potrafił przyznać się do własnego strachu; trzymał wiec siostrę za rękę nawet wtedy, kiedy upierała się, że nie potrzebuje jego pomocy i kładł się obok niej na łóżku, wyobrażając sobie, że brudny sufit w ich wspólnej, dzielonej sypialni nakropiony był gwiazdami, nie pęknięciami tynku. Klęcząc naprzeciwko Lasse na mokrej podłodze, której bure fugi zabarwiły się czerwienią wyciekającej spod bandaża krwi, nie wiedział jednak, jak go uspokoić – nie miał postronka, który mógłby zarzucić na jego galopujący puls ani ciepłych dłoni zdolnych ująć w kołyskę dudniące serce; był zły na własną bezradność, bo ta ciążyła mu na sumieniu i podchodziła do gardła łzami, których lepką gulę z trudem przełykał z powrotem na dno żołądka, dławiąc się niedowładem zakutej pod skronią woli, sprawiającej, że ręce mu drżały, kiedy uciskał nimi przedramiona przyjaciela, a oddech spłycał się do pojedynczych westchnięć – był na to za słaby i świadomość inherentnej, przywiązanej mu do mostka bezużyteczności sprawiała, że coraz trudniej było mu podtrzymać skupienie.
– Mogę mówić – odparł nerwowo, bo nie wiedział, jak inaczej zatrzymać go przy sobie. – Tylko musisz na mnie patrzeć, możemy się tak umówić? Lasse? – spróbował uśmiechnąć się pocieszająco, lecz kąciki ust z trudem wygięły mu się do góry, niezdolne podtrzymać ust w troskliwym grymasie, bo za bardzo drżało w nim wszystko, gdzie docierały jeszcze kapilary naderwanych emocjami nerwów. Poczuł, jak ciało przyjaciela rozluźnia się w objęciach jego ramion, mięśnie wiotczeją, jakby ktoś wyciągnął mu spod skóry stelaż podtrzymujących je kości, z ramion znikała mu jednak także dropiatość febrycznego chłodu, a oczy stawały się jaśniejsze, bardziej atramentowe niż czarne, choć Lasse wciąż osuwał się sennie u progu wanny. – Spójrz na mnie, musisz patrzeć – powiedział prawie żartobliwie, jakby zakładali się o coś głupiego, lecz głos naciekał mu strachem, a broda drżała lekko za każdym razem, kiedy się odzywał; nie chciał, żeby źrenice mężczyzny zbaczały z powrotem do zaczerwienionego posoką bandaża, który lepił się wilgocią do zranionego przedramienia, nie chciał stracić jego wzroku w taki sam sposób, w jaki stracił wzrok Abigel, gdy ta odgięła szyję do tyłu, a wizja pochłonęła ją tak gwałtownie, że przez kilka minut nie potrafiła wypowiedzieć słowa, tylko trzęsła się w kącie prysznicowej kabiny, ze strugą krwi osuwającą się po płytkim wklęśnięciu nad górną wargą. – Nie musisz mnie przepraszać, to nie twoja wina. Nie pozwoliłbym, żeby cię zabrali. – nachylił się bliżej, jedną ręką wciąż uciskając zabandażowaną ranę, a drugą przeczesując mu ostrożnie włosy ze zroszonej potem skroni. – Nikt mi cię nie zabierze. – starał się oddychać spokojniej, kiedy przyciągnął go bliżej do siebie, zatrzymując usta na rozgorączkowanym czole. – Poszukamy kogoś, kto będzie potrafił ci pomóc. – wsunął ramię na jego plecy, przez chwilę podtrzymując go w pasie, po czym podnosząc się powoli z łazienkowej podłogi, tak, by wciąż mógł wesprzeć się o chłodną ścianę przy brzegu wanny. – Pójdziemy powoli. Będę cię trzymał, gdybyś miał zemdleć, w porządku? Nic się nie stanie. – nauczył się imitować własny spokój, nakrywać się nim jak grubym kocem, choć skóra wciąż cierpła mu drgawkami pod jego okrywą, a serce siniaczyło się o twarde ściany żeber. – Moja siostra bardzo długo dochodziła do siebie po każdej wizji – zaczął, przypominając sobie, że miał opowiadać, a może tylko dlatego, że zasychające w ustach milczenie stawało się zbyt bolesne; zatrzymali się w drzwiach, a on nie puścił go, żeby je zamknąć, więc zachybotały się tylko lekko w progu, gdy pchnął je łokciem. – Spytałem jej kiedyś, czy chciałaby o nich zapomnieć, ale pokręciła tylko głową i opuściła powieki. Matka grała wtedy na fortepianie, to ją uspokajało. Zawsze tę samą melodię, preludium e-moll Chopina. Wtedy ten utwór wydawał mi się smutny i ciężki, kończył się smorzando i doprowadzał ją do płaczu, ale Abigel nigdy nie poprosiła jej, żeby przestała. – dopiero schody okazały się jednak rozciągnąć minuty do wieczności – dziesięć stopni, z których zniósł pod koniec osłabione ciało przyjaciela, by zderzyć knykcie z wyszczerbionym nad klamką fragmentem drewna; było jeszcze wcześnie od ranem i okno po przeciwnej stronie korytarza wpuszczało do środka jedynie srebrną poświatę księżyca.
– Sedrik – jego głos zabrzmiał cicho i ochryple, więc powtórzył jeszcze raz, znów pukając do drzwi. – Sedrik, potrzebuję pomocy. – Lasse osunął się lekko w jego ramionach, klamka ustąpiła jednak w końcu, wypuszczając na zewnątrz smugę ciepłego, żółtego światła – mężczyzna, który stanął w progu był wysoki i barczysty, a jego ciemne włosy lśniły pierwszymi smugami siwizny, kiedy dostrzegł palce zaciśnięte na skrwawionym bandażu, wstrzymał się jednak z zadawaniem pytań, wpuszczając ich obojgu do środka. Wzrok rozmazał mu się na krawędziach spojówek, kiedy oparł lędźwie o brzeg stołu, chociaż wciąż trzymał Lasse pod ramię, a medyk zasklepiał rozcięcie kolejnymi zaklęciami – nie dosłyszał, jak dokładnie brzmiały, ani jakie zadał mu pytanie, choć obserwował, jak jego usta poruszały się obłym kształtem słow. Sam również rozchylił wargi, powtarzając wszystko będzie dobrze, choć tego też nie usłyszał, próbując jednocześnie skupić się na wszystkim, co zaczęło płochliwie uciekać mu spod skroni – cisza napierała mu na bębenki; nie pierwszy raz pomyślał, że była znacznie gorsza niż krzyk.
Cokolwiek zobaczył Lasse, nie miał odwagi prosić go, by mu opowiedział; wizje były w domu tematem, o którym Abigel rozmawiała z matką jedynie szeptem i o które jemu nie wolno było pytać. Nie wszystkie były gwałtowne, choć wszystkie przerażały go w tym samym stopniu – powstrzymywał się przed odwracaniem wzroku tylko dlatego, że nie chciał przypominać Fenrisa, który za każdym razem wychodził z domu i wracał dopiero, gdy był pewien, że najgorsze już przeminęło, jakby nie potrafił przyznać się do własnego strachu; trzymał wiec siostrę za rękę nawet wtedy, kiedy upierała się, że nie potrzebuje jego pomocy i kładł się obok niej na łóżku, wyobrażając sobie, że brudny sufit w ich wspólnej, dzielonej sypialni nakropiony był gwiazdami, nie pęknięciami tynku. Klęcząc naprzeciwko Lasse na mokrej podłodze, której bure fugi zabarwiły się czerwienią wyciekającej spod bandaża krwi, nie wiedział jednak, jak go uspokoić – nie miał postronka, który mógłby zarzucić na jego galopujący puls ani ciepłych dłoni zdolnych ująć w kołyskę dudniące serce; był zły na własną bezradność, bo ta ciążyła mu na sumieniu i podchodziła do gardła łzami, których lepką gulę z trudem przełykał z powrotem na dno żołądka, dławiąc się niedowładem zakutej pod skronią woli, sprawiającej, że ręce mu drżały, kiedy uciskał nimi przedramiona przyjaciela, a oddech spłycał się do pojedynczych westchnięć – był na to za słaby i świadomość inherentnej, przywiązanej mu do mostka bezużyteczności sprawiała, że coraz trudniej było mu podtrzymać skupienie.
– Mogę mówić – odparł nerwowo, bo nie wiedział, jak inaczej zatrzymać go przy sobie. – Tylko musisz na mnie patrzeć, możemy się tak umówić? Lasse? – spróbował uśmiechnąć się pocieszająco, lecz kąciki ust z trudem wygięły mu się do góry, niezdolne podtrzymać ust w troskliwym grymasie, bo za bardzo drżało w nim wszystko, gdzie docierały jeszcze kapilary naderwanych emocjami nerwów. Poczuł, jak ciało przyjaciela rozluźnia się w objęciach jego ramion, mięśnie wiotczeją, jakby ktoś wyciągnął mu spod skóry stelaż podtrzymujących je kości, z ramion znikała mu jednak także dropiatość febrycznego chłodu, a oczy stawały się jaśniejsze, bardziej atramentowe niż czarne, choć Lasse wciąż osuwał się sennie u progu wanny. – Spójrz na mnie, musisz patrzeć – powiedział prawie żartobliwie, jakby zakładali się o coś głupiego, lecz głos naciekał mu strachem, a broda drżała lekko za każdym razem, kiedy się odzywał; nie chciał, żeby źrenice mężczyzny zbaczały z powrotem do zaczerwienionego posoką bandaża, który lepił się wilgocią do zranionego przedramienia, nie chciał stracić jego wzroku w taki sam sposób, w jaki stracił wzrok Abigel, gdy ta odgięła szyję do tyłu, a wizja pochłonęła ją tak gwałtownie, że przez kilka minut nie potrafiła wypowiedzieć słowa, tylko trzęsła się w kącie prysznicowej kabiny, ze strugą krwi osuwającą się po płytkim wklęśnięciu nad górną wargą. – Nie musisz mnie przepraszać, to nie twoja wina. Nie pozwoliłbym, żeby cię zabrali. – nachylił się bliżej, jedną ręką wciąż uciskając zabandażowaną ranę, a drugą przeczesując mu ostrożnie włosy ze zroszonej potem skroni. – Nikt mi cię nie zabierze. – starał się oddychać spokojniej, kiedy przyciągnął go bliżej do siebie, zatrzymując usta na rozgorączkowanym czole. – Poszukamy kogoś, kto będzie potrafił ci pomóc. – wsunął ramię na jego plecy, przez chwilę podtrzymując go w pasie, po czym podnosząc się powoli z łazienkowej podłogi, tak, by wciąż mógł wesprzeć się o chłodną ścianę przy brzegu wanny. – Pójdziemy powoli. Będę cię trzymał, gdybyś miał zemdleć, w porządku? Nic się nie stanie. – nauczył się imitować własny spokój, nakrywać się nim jak grubym kocem, choć skóra wciąż cierpła mu drgawkami pod jego okrywą, a serce siniaczyło się o twarde ściany żeber. – Moja siostra bardzo długo dochodziła do siebie po każdej wizji – zaczął, przypominając sobie, że miał opowiadać, a może tylko dlatego, że zasychające w ustach milczenie stawało się zbyt bolesne; zatrzymali się w drzwiach, a on nie puścił go, żeby je zamknąć, więc zachybotały się tylko lekko w progu, gdy pchnął je łokciem. – Spytałem jej kiedyś, czy chciałaby o nich zapomnieć, ale pokręciła tylko głową i opuściła powieki. Matka grała wtedy na fortepianie, to ją uspokajało. Zawsze tę samą melodię, preludium e-moll Chopina. Wtedy ten utwór wydawał mi się smutny i ciężki, kończył się smorzando i doprowadzał ją do płaczu, ale Abigel nigdy nie poprosiła jej, żeby przestała. – dopiero schody okazały się jednak rozciągnąć minuty do wieczności – dziesięć stopni, z których zniósł pod koniec osłabione ciało przyjaciela, by zderzyć knykcie z wyszczerbionym nad klamką fragmentem drewna; było jeszcze wcześnie od ranem i okno po przeciwnej stronie korytarza wpuszczało do środka jedynie srebrną poświatę księżyca.
– Sedrik – jego głos zabrzmiał cicho i ochryple, więc powtórzył jeszcze raz, znów pukając do drzwi. – Sedrik, potrzebuję pomocy. – Lasse osunął się lekko w jego ramionach, klamka ustąpiła jednak w końcu, wypuszczając na zewnątrz smugę ciepłego, żółtego światła – mężczyzna, który stanął w progu był wysoki i barczysty, a jego ciemne włosy lśniły pierwszymi smugami siwizny, kiedy dostrzegł palce zaciśnięte na skrwawionym bandażu, wstrzymał się jednak z zadawaniem pytań, wpuszczając ich obojgu do środka. Wzrok rozmazał mu się na krawędziach spojówek, kiedy oparł lędźwie o brzeg stołu, chociaż wciąż trzymał Lasse pod ramię, a medyk zasklepiał rozcięcie kolejnymi zaklęciami – nie dosłyszał, jak dokładnie brzmiały, ani jakie zadał mu pytanie, choć obserwował, jak jego usta poruszały się obłym kształtem słow. Sam również rozchylił wargi, powtarzając wszystko będzie dobrze, choć tego też nie usłyszał, próbując jednocześnie skupić się na wszystkim, co zaczęło płochliwie uciekać mu spod skroni – cisza napierała mu na bębenki; nie pierwszy raz pomyślał, że była znacznie gorsza niż krzyk.
Lasse Nørgaard
Re: The sky flashes. The sea yearns. I myself am hell. (S. Fenrisson & L. Nørgaard, listopad 1997) Pon 23 Sty - 17:48
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Urodził się z obsesją na punkcie słów – przesiadywały w jego głowie jak mrówki, oblepiały ściany mózgu jak ćmy; czasem myślał, że jego miłość do nauki była w rzeczywistości miłością do słów właśnie, bo z nich składała się wiedza, z ich drobnych kształtów zapełniających książki i atlasy. Wynosił swoje skarby z biblioteki i z dziecięcą fascynacją sądził ich ciągi, przesiadując w kątach swojego pokoju. Chował pod łóżko wielkie powieści i sagi bogatych rodzin, szkolne podręczniki pełne czarno-białych portretów i dat, słowniki, w których kolumny kolejnych wyrazów przylegały do siebie jak warstwy ziemi. Podkreślał to, co wydawało mu się najważniejsze, a potem uczył się tego na pamięć – litera po literze. Apoteoza efemeryczność profanacja miraż bezwzględny demagog. W wieku siedmiu lat był ich już pełen, a mimo to nie potrafił znaleźć odpowiednich słów na to, jak bardzo się bał. Nawet z nimi był zupełnie bezbronny. Próbował tłumaczyć matce swój lęk, ale wizje pozostawały abstrakcyjnymi plamami w jego idealnie poukładanej głowie pełnej posegregowanych słów i grubo kreślonych cyfr; były okrutnym, głośnym chaosem, przed którym nie mógł się bronić, choć przecież próbował – nie można było uporządkować przyszłości. Utknął w bałaganie, a bałagan ten miał długie palce i ostre kły, które zwykł wbijać głęboko w tkanki. I gdy krwawił, a krwawił często i długo jeszcze z dziecięcych ramion, nie potrafił tłumaczyć swoich koszmarów w żadnym języku, nie potrafił obronić nikogo przed tym, co i tak miało się wydarzyć. Więc krwawił dalej, krwawił, płakał i powtarzał w atakach szału, że to wszystko takie złe, takie niesprawiedliwe, że wizji jest za dużo, a jego za mało i że cała przyszłość nie mogłaby pomieścić się w jednej głowie, nie w tej, która i tak zwykle była przepełniona; i chciał być może, marzył o rym, by gdzieś się ukryć, by schować się w jednej ze szczelin rodzinnego domu, wsunąć w czarną przestrzeń za kuchennym kredensem, ale zawsze znalazł się ktoś, kto za kark wyciągnął go znów na światło dzienne, prosto przed czujne oczy Norn. Pani matka nie lubi, kiedy się Panicz tak wygłupia – mówiła Hilda lub jedna z tych młodych, jasnowłosych pokojówek o miękkim akcencie, a on zaciskał powieki i udawał, że nie trzyma pod nimi obrazów cudzych tragedii. A teraz siedział na cudzej podłodze i patrzył na twarz mężczyzny, który nie zasługiwał na ten rodzaj traumy, na krew wsiąkającą w podłogę, na widok śmierci w swojej ciasnej, bezpiecznej kuchni. Nóż do chleba wbity w przedramię, puste oczy ducha zagubionego w lesie. Chciał go przed tym ochronić, ale nie potrafił nawet stać o własnych siłach.
Musisz na mnie patrzeć. Powikłał słabo głową, zaszklone, rozszerzone oczy wbijając desperacko w jego usta. Chciał patrzeć i słuchać, chciał przypominać sobie o oddechu, ale głowę miał coraz cięższą, a powieki opadały mu raz po raz. Trudno było nie zasypiać, gdy twoje ciało zamieniało się w plamę, bezwładne i roztrzęsione; trudno było żyć dalej, gdy świat zamieniał się w sen, a głos Safíra wydawał się coraz odleglejszy, jakby ten mówił do niego zza ściany sąsiedniego mieszkania. Musisz na mnie patrzeć. Przeszło mu przez myśl, że przez cały poprzedni wieczór nie robił niczego innego. Przyglądał się mu, kiedy otwierał wino, kiedy odpalał papierosa z łokciami wspartymi o parapet, a on podchodził do niego i przesuwał wargami po jego szyi. Był pewien, że mógłby robić to już zawsze, że mógłby patrzeć i słuchać, śledzić ruchy jego dłoni, kiedy kładł je po obu stronach jego twarzy, na ramionach, na biodrach i uczyć się na pamięć wszystkich sposobów, na które wypowiadał słowa. Ale był daleko. Daleko – gdzieś między fugami łazienkowych kafelków, gdzieś w ciętej ramie ukrytej pod zabarwionym rdzą opatrunku. Był tylko fragmentem tego, czym być powinien. Chciał udowodnić rodzinie, że jest idealny, chciał udowodnić Safírowi, że jest godny jego czasu i sympatii, ale gdy opadał na kuchenną podłogę wszystkie jego kości pękały jak spróchniałe gałęzie, a on czuł jak się rozpada. Robił to już tysiące razy, za każdym razem równie nieśmiało i lękliwie, jakby chciał jedynie sprawdzić, czy coś mu podobne, coś wypełnione jego krwią, może rozedrzeć się na kawałki i wciąż żyć. Pochował swoje odłamy w ziemi rodzinnych torfowisk, w ogrodzie na tyłach swojego mieszkania, w doniczkach poustawianych w kuchni Safíra, wszędzie tam, gdzie mógł powoli umierać. I teraz dopiero uświadomił sobie, że nie wie, co z nimi zrobić. Nie wie, jak poskładać się znów w całość.
– Zawsze tak mówią – szepnął, jego głos rozgryziony chłodem i bólem, drżący niebezpiecznie przy każdej głosce. – Że to nie mo-oja wina. – Czyja w takim razie? Przeżył prawie piętnaście lat próbując znaleźć winnego i widział go tylko w bogach, ich natomiast nie należało obarczać niczym, co mogłoby wydać im się zbyt przyziemne. Powtarzali wiec bez przerwy, z determinacją zbyt słabą by mogła być prawdziwa, monotonnymi głosami pełnymi papierowego znudzenia. Nie twoja wina. A jednak pozwalał – dopuszczał strach zbyt blisko swojego serca, nie walczył, gdy wkradał się pod skórę, żył z nim tak jakby poddał się lata temu, tamtego dnia, gdy spadł z wąwozu, a otwarta rana śmierci nie zdołała wypędzić z niego choćby cząstki tego przekleństwa. – Ale nikt w to nie wierzy. – Zasypiał lub się topił. To była woda lub krew. Dotykał ciepłych dłoni trzymał go na powierzchni, krótki ruch, drugi oddech. Pocałował go w czoło, a on jęknął krótko z bólu lub ulgi. Poczuł smutek mglący spojrzenie, ale był to smutek słodki, niemal migdałowy, smutek kogoś, kto przez chwilę czuł się chciany, choć przecież nie miał pojęcia, jak ułożyć się w czyichś ramionach. Wyciągnął ku niemu ręce i resztkami sil dotknął jego twarzy. Na policzku została podłużna smuga czerwieni. Jak blizna, choć tkanka pozostawała nietknięta.
Pozwolił mu podnieść się z ziemi. Jego ciało było o połowę lżejsze niż kilka godzin temu, luźno utkane, jak niezdarny splot postrzępionych nici. Wspierał się na jego ramieniu i próbował iść, krok po kroku, każdy z nich przeszywający go nagłym wystrzałem bólu od kolana aż po węzeł nerwów zaraz pod czaszką. Musiał źle upaść, musiał naruszyć kruchą konstrukcję nogi, która przecież latami pozostawała silna na tyle, by powstrzymać go przed kalectwem. Teraz czuł jak rana znów się otwiera, pęknięta kość zazębia jak lata temu. Szedł jednak, a łzy spływały po policzkach; szedł i patrzył na niego, bo przecież mu to obiecał – będzie mówił, gdy on będzie patrzył. Starał się zakryć swoją słabość jego opowieściami, wyobrażać sobie tamten dom i fortepian, drobną twarz Abigel i jej przymknięte oczy; i choć historia była popędzana smutkiem jak pogrzebowy korowód, on chciał wierzyć, że byli wtedy szczęśliwi, że Safír był dzieckiem, które się kochało, a nie którego się potrzebowało.
– Bo jest silna, silniejsza – oznajmił cicho, wspierając głowę na jego ramieniu. – Ja chciałbym za-apomnieć – dodał, a zdanie przeszyło syknięcie bólu, którego źródła nie potrafił już odnaleźć, bo wydawało mu się, że cale jego ciało pali się od środka. – Moja matka uwie-elbiała walce. Rosyjskie szczególnie. Mó-ówiła, że brzmią ta-ak jakby ktoś… – przerwał, by zaskomleć krótko, przyciskając dłoń do serca. Biło coraz wolniej, traciło rytm jak rozstrojony fortepian. – Jakby ktoś śmiał się przez łzy. Często ka-azała mi grać drugi albo ósmy Szostakowicza. Długo myliłem się przy końcówce, więc bi-iła mnie po nadga-arstkach. – Nie a mocno, tak żeby zrozumiał. Uśmiechnął się sennie, próbując odnaleźć ciepło w tych wspomnieniach, ale okrągły pokój był wielki i chłodny, a twarz matki przypominała biały marmur. – Zagram ci tego Chopina, jeżeli przeżyję. Obie-ecuję. – zabrzmiał żartobliwie, choć nadal nosił ból na języku. Kolejny uśmiech chciał posłać w jego stronę, ale słowa go wycieńczyły, ciężka głowa opadła bezładnie w przód, a on nie potrafił spojrzeć w oczy mężczyźnie, który otworzył drzwi.
Było ciepło. Kilka minut. Mieszkanie pachniało wełną i cuchnęło wilgocią. Dostrzegał nierówne zarysy mebli, każde z nich w innym odcieniu drewna. Czul jak ugina się pod nim podłoga, czuł czyjś mocny uścisk na swoim przedramieniu, chłód wnikający nagle w odkrytą ranę. Ostry, szwedzki akcent, kilka przebłysków znajomych inkantacji. Jego głos przypominał wypluwane z niechęcią chmury dymu. Nie umierał, nie w całości. Safír wciąż go trzymał, szum jego słów delikatnie dotykał policzków, cała kamienica rozdęła się tak jakby wzięła jeden wielki, ostateczny oddech. Wszystko będzie dobrze. Pomyślał, że mógłby go pokochać, że mogliby tu zostać, aż budynek nie wypuści z płuc powietrza i nie runie na nich ciałem pełnym cudzych żyć i starych cegieł. Wszystko będzie dobrze. Kiedyś będzie dobrze. Pewnego dnia przestaną ogryzać wspomnienie tej nocy z mięsa, pewnego dnia zostanie tylko goła kość.
Safír i Lasse z tematu
Musisz na mnie patrzeć. Powikłał słabo głową, zaszklone, rozszerzone oczy wbijając desperacko w jego usta. Chciał patrzeć i słuchać, chciał przypominać sobie o oddechu, ale głowę miał coraz cięższą, a powieki opadały mu raz po raz. Trudno było nie zasypiać, gdy twoje ciało zamieniało się w plamę, bezwładne i roztrzęsione; trudno było żyć dalej, gdy świat zamieniał się w sen, a głos Safíra wydawał się coraz odleglejszy, jakby ten mówił do niego zza ściany sąsiedniego mieszkania. Musisz na mnie patrzeć. Przeszło mu przez myśl, że przez cały poprzedni wieczór nie robił niczego innego. Przyglądał się mu, kiedy otwierał wino, kiedy odpalał papierosa z łokciami wspartymi o parapet, a on podchodził do niego i przesuwał wargami po jego szyi. Był pewien, że mógłby robić to już zawsze, że mógłby patrzeć i słuchać, śledzić ruchy jego dłoni, kiedy kładł je po obu stronach jego twarzy, na ramionach, na biodrach i uczyć się na pamięć wszystkich sposobów, na które wypowiadał słowa. Ale był daleko. Daleko – gdzieś między fugami łazienkowych kafelków, gdzieś w ciętej ramie ukrytej pod zabarwionym rdzą opatrunku. Był tylko fragmentem tego, czym być powinien. Chciał udowodnić rodzinie, że jest idealny, chciał udowodnić Safírowi, że jest godny jego czasu i sympatii, ale gdy opadał na kuchenną podłogę wszystkie jego kości pękały jak spróchniałe gałęzie, a on czuł jak się rozpada. Robił to już tysiące razy, za każdym razem równie nieśmiało i lękliwie, jakby chciał jedynie sprawdzić, czy coś mu podobne, coś wypełnione jego krwią, może rozedrzeć się na kawałki i wciąż żyć. Pochował swoje odłamy w ziemi rodzinnych torfowisk, w ogrodzie na tyłach swojego mieszkania, w doniczkach poustawianych w kuchni Safíra, wszędzie tam, gdzie mógł powoli umierać. I teraz dopiero uświadomił sobie, że nie wie, co z nimi zrobić. Nie wie, jak poskładać się znów w całość.
– Zawsze tak mówią – szepnął, jego głos rozgryziony chłodem i bólem, drżący niebezpiecznie przy każdej głosce. – Że to nie mo-oja wina. – Czyja w takim razie? Przeżył prawie piętnaście lat próbując znaleźć winnego i widział go tylko w bogach, ich natomiast nie należało obarczać niczym, co mogłoby wydać im się zbyt przyziemne. Powtarzali wiec bez przerwy, z determinacją zbyt słabą by mogła być prawdziwa, monotonnymi głosami pełnymi papierowego znudzenia. Nie twoja wina. A jednak pozwalał – dopuszczał strach zbyt blisko swojego serca, nie walczył, gdy wkradał się pod skórę, żył z nim tak jakby poddał się lata temu, tamtego dnia, gdy spadł z wąwozu, a otwarta rana śmierci nie zdołała wypędzić z niego choćby cząstki tego przekleństwa. – Ale nikt w to nie wierzy. – Zasypiał lub się topił. To była woda lub krew. Dotykał ciepłych dłoni trzymał go na powierzchni, krótki ruch, drugi oddech. Pocałował go w czoło, a on jęknął krótko z bólu lub ulgi. Poczuł smutek mglący spojrzenie, ale był to smutek słodki, niemal migdałowy, smutek kogoś, kto przez chwilę czuł się chciany, choć przecież nie miał pojęcia, jak ułożyć się w czyichś ramionach. Wyciągnął ku niemu ręce i resztkami sil dotknął jego twarzy. Na policzku została podłużna smuga czerwieni. Jak blizna, choć tkanka pozostawała nietknięta.
Pozwolił mu podnieść się z ziemi. Jego ciało było o połowę lżejsze niż kilka godzin temu, luźno utkane, jak niezdarny splot postrzępionych nici. Wspierał się na jego ramieniu i próbował iść, krok po kroku, każdy z nich przeszywający go nagłym wystrzałem bólu od kolana aż po węzeł nerwów zaraz pod czaszką. Musiał źle upaść, musiał naruszyć kruchą konstrukcję nogi, która przecież latami pozostawała silna na tyle, by powstrzymać go przed kalectwem. Teraz czuł jak rana znów się otwiera, pęknięta kość zazębia jak lata temu. Szedł jednak, a łzy spływały po policzkach; szedł i patrzył na niego, bo przecież mu to obiecał – będzie mówił, gdy on będzie patrzył. Starał się zakryć swoją słabość jego opowieściami, wyobrażać sobie tamten dom i fortepian, drobną twarz Abigel i jej przymknięte oczy; i choć historia była popędzana smutkiem jak pogrzebowy korowód, on chciał wierzyć, że byli wtedy szczęśliwi, że Safír był dzieckiem, które się kochało, a nie którego się potrzebowało.
– Bo jest silna, silniejsza – oznajmił cicho, wspierając głowę na jego ramieniu. – Ja chciałbym za-apomnieć – dodał, a zdanie przeszyło syknięcie bólu, którego źródła nie potrafił już odnaleźć, bo wydawało mu się, że cale jego ciało pali się od środka. – Moja matka uwie-elbiała walce. Rosyjskie szczególnie. Mó-ówiła, że brzmią ta-ak jakby ktoś… – przerwał, by zaskomleć krótko, przyciskając dłoń do serca. Biło coraz wolniej, traciło rytm jak rozstrojony fortepian. – Jakby ktoś śmiał się przez łzy. Często ka-azała mi grać drugi albo ósmy Szostakowicza. Długo myliłem się przy końcówce, więc bi-iła mnie po nadga-arstkach. – Nie a mocno, tak żeby zrozumiał. Uśmiechnął się sennie, próbując odnaleźć ciepło w tych wspomnieniach, ale okrągły pokój był wielki i chłodny, a twarz matki przypominała biały marmur. – Zagram ci tego Chopina, jeżeli przeżyję. Obie-ecuję. – zabrzmiał żartobliwie, choć nadal nosił ból na języku. Kolejny uśmiech chciał posłać w jego stronę, ale słowa go wycieńczyły, ciężka głowa opadła bezładnie w przód, a on nie potrafił spojrzeć w oczy mężczyźnie, który otworzył drzwi.
Było ciepło. Kilka minut. Mieszkanie pachniało wełną i cuchnęło wilgocią. Dostrzegał nierówne zarysy mebli, każde z nich w innym odcieniu drewna. Czul jak ugina się pod nim podłoga, czuł czyjś mocny uścisk na swoim przedramieniu, chłód wnikający nagle w odkrytą ranę. Ostry, szwedzki akcent, kilka przebłysków znajomych inkantacji. Jego głos przypominał wypluwane z niechęcią chmury dymu. Nie umierał, nie w całości. Safír wciąż go trzymał, szum jego słów delikatnie dotykał policzków, cała kamienica rozdęła się tak jakby wzięła jeden wielki, ostateczny oddech. Wszystko będzie dobrze. Pomyślał, że mógłby go pokochać, że mogliby tu zostać, aż budynek nie wypuści z płuc powietrza i nie runie na nich ciałem pełnym cudzych żyć i starych cegieł. Wszystko będzie dobrze. Kiedyś będzie dobrze. Pewnego dnia przestaną ogryzać wspomnienie tej nocy z mięsa, pewnego dnia zostanie tylko goła kość.
Safír i Lasse z tematu
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round