:: Midgard :: Okolice :: Jezioro Golddajávri
Zapomniana świątynia
3 posters
Mistrz Gry
Zapomniana świątynia Czw 30 Cze - 22:04
Zapomniana świątynia
Zapomniana świątynia nie bez powodu zyskała swój przydomek – w rzeczywistości już mało kto z galdrów zapuszcza się w tak odległe okolice jeziora Golddajávri. Choć drewniana budowla została już dawno nadszarpnięta zębem czasu, a gdzieniegdzie brakuje desek, to jednak w dalszym ciągu trzyma się w przyzwoitym stanie – być może dlatego, że ostatecznie niewielu śmiałków zdecydowałoby się zdezelować świątynie, nie chcąc w żaden sposób narazić się na gniew nordyckich bogów. Pobliskie, podmokłe tereny nie należą z kolei też do najbezpieczniejszych, co bez wątpienia przyczyniło się do porzucenia tego budynku przez godarów.
Isla Löve
Re: Zapomniana świątynia Sro 31 Lip - 12:40
Isla LöveWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vaasa, Finlandia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Genetyka : niksa
Zawód : bezrobotna
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : żbik
Atuty : akrobata (I), pani natury (II), śpiew jezior
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
11.07.2001?
Spiekota wylewała się z nieba strumieniami promieni słonecznych, sącząc się do jądra jej duszy przez pory skóry, przez każde mrugnięcie i przez najdrobniejszy nawet gest. Gdyby wciąż żyła w Finlandii, w taki dzień najchętniej nie wychyliłaby się zza przyjemnie chłodnej obręczy jeziora, tylko pozwoliłaby sobie dryfować po jego tafli jak po powierzchni lustra, wpatrzona w błękit zawieszony wysoko nad głową, jednak w Midgardzie duchota zdawała się ją dusić, przytłaczać. Nie było od niej ucieczki, mury miasta nagrzewały się jak drewno pod dotykiem iskier, więc zdecydowała, że poświęci popołudnie na spacer. Daleki, pełen potu i prawionych sobie w myślach wyrzutów; jeśli spodziewała się, że wycieczka w okolice miasta będzie lepszym pomysłem od tkwienia w domu Henrika, chyba naprawdę nie była wtedy w pełni władz umysłowych.
Przytłoczony temperaturą Viggo leżał w wiklinowym koszyku, który przewiesiła przez zgięcie łokcia. Widziała jak niechętnie poruszało się jego zwinięte w kulkę ciało pod wpływem umęczonego i płytkiego oddechu, niewiele różniącego się od rytmu wyznaczonego przez jej własną klatkę piersiową. Wcześniej sądziła, że miło spędzą czas, bo wiedziała, że chowaniec czuł się w ostatnich dniach nieswojo przez konieczność ciągłego dzielenia jej uwagi z Henrikiem, ale teraz żałowała, że zabrała go ze sobą w objęcia skwaru panującego na rozległym, przemierzanym przez nią terenie. Przynajmniej wylegiwał się jak król: na łożu z zebranych przez niksę ziół, grzybów i roślin, którymi chciała zaleczyć tęsknotę do ogródka w Finlandii. Zadziwiające, że pomimo żaru słońca, ziemia tutaj pozostawała podmokła, jak gdyby moczary nie zamierzały ukorzyć się przed potęgą letniej pogody obejmującej we władanie całą Skandynawię. Może żyły tu wyjątkowo zdeterminowane duchy, tkające rozwodnioną esencję w głąb gleby, i chociaż utrudniało jej to spacer, zmuszając Islę do wolniejszego i uważniejszego stawiania kroków, to podziwiała ich wolę. Sama czuła się przemoczona, ale z zupełnie innego powodu - jasna skóra nosiła na sobie połyskliwą woalkę potu, sukienka nieprzyjemnie lepiła się do ciała, a kilka kosmyków wymknęło się z luźnego już upięcia i łaskotało kark, pozostawiając wrażenie podobne do owadów przysiadających na skórze. Zresztą: przez pewien czas niosła na sobie owada. Ważka przysiadła na skrawku jej sukienki i odpoczywała przed dalszym lotem, natomiast Löve żałowała, że nie mogła jej podarować żadnej wody, bo podzieliła zawartość butelki między siebie a Viggo i teraz nic już z niej nie zostało.
- Nie, tak dłużej się nie da… - westchnęła beznadziejnie, przystanąwszy przy pozostałościach mostu prowadzącego do opuszczonej świątyni. Nie miała pojęcia do kogo należał ten budynek, ani czy miał jakichkolwiek opiekunów, ale liczyła, że będzie mogła skryć się tam w cieniu i chwilę odpocząć - tylko co jeśli on również już zdążył się nagrzać? Poczuła wzbierającą w jej żyłach desperację, zmęczenie wlewające się w zwoje umysłu i podchodzące do gardła… Oraz coś innego. Coś niemal prastarego, wpuszczającego siłę we wnęki miejsc, skąd ta wcześniej ją opuściła. Jej zmysły napięły się jak postronki, zamrożone w oczekiwaniu, szepczące do jej duszy, do dłoni, na które spojrzała, zanim rozłożyła je na boki, szeroko, jakby za moment zamierzała popłynąć w tańcu. Stopy otoczone miękką ziemią zdawały się zapuścić w niej korzenie, a Isla czuła się jak drzewo - wysokie i silne, pieszczone przez wiatr poruszający jej liśćmi. Skóra stała się korą, włosy zieloną koroną, każdy oddech wypełniał od środka jej płuca mchem i wierzyła, święcie wierzyła, że nie istniało nic, czego nie zdołałaby teraz zrobić. Czego więc pragnęła? Pobłogosławiona przez mieszkające na moczarach duchy, osamotniona, rozgrzana… - Snjór - wyszeptała i ten szept rozbrzmiał zarówno miękko, jak i mocno, z kolei ramiona poruszyły się tak, jakby stworzyła z nich batutę.
A potem nadszedł zbawienny śnieg. Duże płatki bieli sypały z nieba z początku z gracją, swoim mrozem zmywając z jej rozpalonej skóry owoce długiej wędrówki. Miejsca, których dotknęły, elektryzowały się dreszczem, natomiast na zmęczonej twarzy pojawił się uśmiech. Od razu lepiej. Łatwiej było jej oddychać, nawet Viggo wychylił się zza kosza i spoglądał na jej dzieło z ulgą, choć zbystrzał szybciej niż ona, węsząc w powietrzu za źródłem nietypowej aury, kiedy pierwsze opady zamieniły się w alabastrową wichurę. Śnieg padał coraz gwałtowniej, zaczynał tworzyć małe zaspy na ziemi i Isla naraz zdała sobie sprawę, że efekt był silniejszy niż to, co zwykle tworzyła, znacznie silniejszy. Na bogów, czyżby tylko pogorszyła sprawę? Gorąc przerodził się w ziąb, przez co, szczęknąwszy zębami, z trudem poruszyła się naprzód i ostrożnie przedostała przez drewnianą kładkę, tym razem koniecznie chcąc skryć się w świątyni, bo zawodziły wszystkie próby ukrócenia działania zaklęcia.
Dała życie czemuś rozszalałemu, co rozpasało się w swojej swawoli; wypełniła wolę mruczącej do niej magii, która buchnęła z niej jak grom, a teraz cieszyła się wolnością.
Czy właśnie wpadła z deszczu pod rynnę? Pospieszywszy w kierunku opuszczonego budynku, dostrzegła kształt ludzkiej sylwetki, pociągnięcie pędzla zanurzonego w czarnej farbie na tle białej zamieci. Nie dość zatem, że stworzyła problem samej sobie, to również komuś jeszcze… - Przepraszam! - zawołała do postaci, której twarzy przez odległość i śnieżynki wielkie jak grochy nie mogła jeszcze zidentyfikować. Wiatr towarzyszący opadom dął w ucho, więc próbowała go przekrzyczeć. - To naprawdę powinno było wyjść znacznie łagodniej! - usprawiedliwiła się, na co magia, jak gdyby rozbawiona jej wytłumaczeniem, ponownie wzmocniła śnieżne gradobicie, Isla zaś stęknęła bezradnie, tym razem biegnąc do drzwi drewnianego budynku. - Mogę wejść do pana domu? - zwróciła się do galdra tak głośno, jak zdołała, wziąwszy go za samotnika mieszkającego na skropionych ziołami trzęsawiskach, nie kogoś, kto odwiedzał dawno opuszczoną boską świątynię. A to przecież był Ilmari.
Snjór – wywołuje bardzo silne opady śniegu na określonym obszarze.
65 | 23 + 20 (stata) + 25 (bonus: granice magii) = 68
Mistrz Gry
Re: Zapomniana świątynia Sro 31 Lip - 12:40
The member 'Isla Löve' has done the following action : kości
'k100' : 23
'k100' : 23
Ilmari Vanhanen
Re: Zapomniana świątynia Wto 6 Sie - 23:50
Ilmari VanhanenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Turku, Finlandia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : inżynier magii, pracownik naukowy Instytutu Kenaz
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : krogulec
Atuty : obieżyświat (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 8 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 27 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 21
Las napełniony był żywicznym zapachem zawieszonym w ciemnym powietrzu, wilgotnym lekko i chłodnym, ponieważ nie dotknęła go jeszcze dłoń słonecznego żaru. Wracał do miasta ścieżkami, których nie uczęszczał od lat. W świetle letniego poranka, spływającym wśród koron drzew rozedrganymi liśćmi złota, odkrywał je na nowo. Zatrzymywał się raz za razem na rozwidleniach, dopiero po czasie rozpoznając wśród młodych pędów znaki towarzyszące przeszłym wędrówkom – długi pień buka o gładkiej, szarej korze pochylony nad szlakiem i ramię strumienia przerzucone niedbale przez żwirową drogę – aż podróż zmieniła się w śledzenie dawnych kroków, bo snuł się wśród borowinowych kobierców, plątał między pamięcią a krajobrazem cień innego czasu. A chociaż Ilmariego przywiodła na miejsce niespokojna magia, chociaż w kieszeni plecaka pobrzękiwały nerwowym, metalicznym głosem krążki mierników a strony dziennika obserwacji zapełniły się w ciągu minionych dni niespokojnymi opisami zjawisk z obrzeży Midgardu – nieszkodliwymi a może złowróżbnymi niczym omeny wyczytane z wnętrzności ofiarnych – odnalazł w ciszy niezrozumiałego ptasiego języka ucieczkę dla myśli i przyzwolenie dla niespiesznego błąkania.
Trakt, oznaczony niebieską obręczą na chropowatej korze, urwał się niespodziewanie. Pozostało wąskie przejście, wokół którego zaciskały się niższe krzewy, chwytające wyciągniętymi, giętkimi palcami gałęzi za nogawki, szarpiące kolcami ubranie. Pamiętał dobrze tę ukrytą pod sklepieniem z młodych liści ścieżkę i owal jeziora wychylający się srebrną wstęgą spomiędzy półmroku Lasów Północnych. Na wspomnienie chłopięcych wypraw i śmiechu Vernera, kiedy opowiadał mu o odkrytej w starym podaniu opierzonej kreaturze, zacisnął mocniej palce wokół starego przewodnika do rozpoznawania ptaków. Nosił go ze sobą, z zakładką tkwiącą wciąż między stronami z akwarelową ilustracją podróżniczka, od końca czerwca, Midsommar i spotkania z Björnem, najpierw omyłkowo pozostawiając go na dnie plecaka, potem z myśli, że może okazać się przydatny – choć jego ostatnim spacerom towarzyszyły plany innych obserwacji.
Pamiętał wyrwany ze starej, pożółkłej pocztówki obrazek nadbrzeżnego krajobrazu splamionego ciemnym korpusem świątyni, do której zmierzał.
Przez szparę między spróchniałymi deskami prześwitywał pajęczy kontur wspartej na słupach konstrukcji. Ciemne wnętrze niczym architektoniczna camera obscura ukazywało na ścianach odbity wizerunek otaczającego ją, wypchniętego w głąb jeziora cyplu. Śledził poprzez jej obiektyw, jak w łuki łączyły się delikatne sploty szuwarów, dając schronienie rzeźbionym portretom nurów i wysmukłym sylwetkom żurawi. Patrzył długo, wyszukując miejsc, gdzie dłuto uległo fantazji rzemieślnika, wykrzywiając naturę, nadając jej rysów personifikacji. Jego wzrok osiadł w końcu na samotnym posągu u końca nawy – obdartym z wotów pniu powalonego przed laty drzewa, który z ludzkiej ręki otrzymał twarz i dłonie, i przez ludzi został porzucony w starganej, splamionej przez deszcz, purpurowej szacie. Przed martwymi oczami figury poruszył się brunatny cień; dostrzegł jak jerzyk swoim wygiętym sierpowato skrzydłem wzlatuje ku jednej z krokwi. Uważał, że kryła się w tym może obok zwykłego pragmatyzmu i symbolika – przybytek poświęcony bogom, gdy wypełnił przeznaczoną mu funkcję, korodował zwolna, pochłaniany przez objęcia przyrody, której bóstwa miały patronować.
Zdało mu się, że kiedyś o tym rozmawiał, że dzielił się już tą samą uwagą.
Najpierw przyszedł cień i przyjemne odczucie ulgi, gdy słońce skryło swoją rozpaloną twarz za welonem z chmur. Pierwszy płatek śniegu opadł mu na wsparte o pociemniałą belkę przedramię i stopniał natychmiast, nie dając odczuć swojego chłodu. Podążyły za nim kolejne, zwolna przełamujące żar powietrza i ziemi, sklejające się w grube białe kłęby. Spojrzał w niebo. Mógł zignorować świergot przymocowanego do paska spiżowego dysku – miernika notującego zmianę w przepływie magii – wiedział już dobrze, że rozszalała w górze burza nie była pospolitą anomalią, i przemknęła mu przez umysł kłująca myśl, że wówczas być może potrafiliby ją wyjaśnić.
Zaczął porównywać punktowe wybuchy magicznej niestabilności do pulsowania, silnych ale krótkotrwałych pików na skali przyrządu mierniczego. Pojawiały się podobne magii zawartej w baśniach i historiach ludowych – nigdy w pełni spodziewane, nigdy nie wyjaśnione – zanikające w powietrzu i ziemi, zanim ktokolwiek zdołał zadać pytanie o ich naturę.
Usłyszał rozerwany podmuchami wiatru krzyk i zobaczył zamazaną wśród opadających skośnie, tańczących śnieżnych drobin postać.
— Nie sądzę, żeby była to pani wina — odkrzyknął, a zimne powietrze wdarło się z kolejnymi słowami do gardła i osiadło chropowate w płucach. Cofnął się o krok pod nawis dachu świątyni, poczuł pod dłonią jak jej ściany oszroniały od wichru. — Oh, to nie jest mój dom — odparł, nie ukrywając obecnych w głosie zdziwienia oraz zmieszania, narastającego tylko, kiedy zobaczył jej poczerwieniałą, opaloną mrozem twarz. Zawahał się jeszcze, wrócił na ułamek chwili nad inne jezioro, wycinające taflą okrąg wśród gęstego boru, do godzin spędzonych na nasłuchiwaniu niesionych leśnym echem wołań i gwizdów. — Nie wydaje mi się, by mieszkał tu ktoś poza rodziną jerzyków, Islo.
Położył rękę na dębowych odrzwiach, pchnął jedno z ich ciężkich skrzydeł. Zawiasy ustąpiły ze skrzypieniem, niskim i żałosnym.
Isla Löve
Re: Zapomniana świątynia Sro 7 Sie - 19:45
Isla LöveWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vaasa, Finlandia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Genetyka : niksa
Zawód : bezrobotna
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : żbik
Atuty : akrobata (I), pani natury (II), śpiew jezior
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
Rozpoznała go, rozpoznała natychmiast. Mimo dmącej w uszy zawieruchy i płatków bieli rozmywających obraz przed oczyma, gdy tylko stanęła dostatecznie blisko, wiedziała, że to on. Leśny duch przemykający wzdłuż naw fińskich drzew, ognik doglądający ptasich gniazd i wyczytujący prawdy z piór zgubionych przez ich mieszkańców, przyjaciel, z którym nie musiała dzielić wypowiedzianych na głos słów, by prowadzić rozmowę.
Nigdy nie zapomniałaby jego łagodnego, spokojnego tonu i delikatnych dłoni, uwagi, z jaką przypatrywał się faunie, którą mu pokazywała, szacunku do przyrody, której był gościem. Zawsze uważnie stawiał kroki na leśnej ściółce, jak gdyby obawiał się rozgnieść opatrzonego w chitynową zbroję żuka pod podeszwą buta, albo nastąpić na ropuchę wylegującą się na łożu z mchu. Na temat upierzonych mieszkańców Finlandii często wiedział więcej, niż nawet jej matka - lub raczej operował informacjami, których ani ona, ani Vaasa nie miały okazji poznać, odcięte grubą kreską od wspomnień treści podręcznikowych. To, co dla niej urodziła intuicja, on zgłębiał z tuszu na stronach książek i własnych obserwacji, tak szczegółowych, że czasem ją onieśmielał. Tak wiele też pamiętał! Wydawać by się mogło, że wymagało to jednego słowa, żeby otworzyć w jego umyśle szufladkę z zachomikowanym zagadnieniem, a raz poznana przez niego wiadomość bezzwłocznie wydostawała się na powierzchnię.
- Ilmari - odetchnęła brzmieniem jego imienia, porwanym przez świszczący w uszach wiatr. Przez moment mogłaby pokusić się o wiarę, że był śnieżną fatamorganą, ale wystarczyła znajoma barwa głosu, żeby zrozumiała, że stał przed nią w ciele i duchu, zupełnie taki, jakim go zapamiętała. A potem, gdy wypowiedziane przez niego imię przyniosło pewność, bez ostrzeżenia rzuciła się mu na szyję, pod palcami czując miękkość i krzywizny ciała obleczonego materiałem ubrań zbyt lekkich jak na śnieżną zamieć, jaką wywołała. - To naprawdę ty - podkreśliła z ulgą - przede wszystkim dla samej siebie, na oślep, z twarzą wciśniętą w jego ramię, wkraczając z nim do świątyni. Drewniane ściany osłoniły ich przed napaścią śnieżycy, której ślad zaczynał gromadzić się na ziemi zewnętrznego świata grubymi zaspami, ale tutaj, szczególnie za zamkniętymi na nowo wrotami, chyba byli bezpieczni. Zresztą nie zastanawiała się nad tym, przez chwilę po prostu tkwiąc przy nim jak przy pomniku miłych wspomnień, których nie spodziewała się ponownie spotkać, nie po tym, jak przeniosła się do Midgardu, zostawiając Finlandię za sobą.
Krawędź wiklinowego kosza musiała wbijać się w jego bok, ale Isla również z tego nie zdawała sobie z tego sprawy. Dzięki temu zaś Viggo wychylił się za obręcz i na moment wcisnął pyszczek do kieszeni Ilmarego, chociaż wycofał się równie szybko, kiedy nie odnalazł w niej niczego interesującego, ani jednej rybki, nawet połóweczki. Uznał to za obraźliwe; tymczasem niksa odsunęła się wreszcie od przyjaciela na odległość niecałego ramienia, z czułością przyglądając się jego postaci. Szukała na nim śladu ostatnich tygodni i miesięcy, oznak przeżyć i przygód, szeptów szczęścia lub, co gorsza, jego braku. Zdawał się bledszy, niż pamiętała, ale może to przez przedziwny śnieżny incydent?
- Jak się cieszę, że na siebie trafiliśmy. I to gdzie! W miejscu, gdzie nie widać już żadnych dróg... Ale skąd się tu wziąłeś, jeśli to nie jest twój dom? - gdyby się odwróciła, mogłaby dostrzec symbole kultu porzucone w kaplicy, ale tego nie zrobiła, zbyt zajęta kasztanowymi obręczami jego oczu i fakturą skóry twarzy, którą delikatnie badała dłońmi. Opuszki niespiesznie rozpamiętywały strukturę kości, lekko, ale z namaszczeniem, jakby był bliskim sercu drobiazgiem, który do niedawna uznawała za utracony. - Przyznaj się - po chwili kontemplacyjnie zmarszczyła brwi. - Zamknąłeś rodzinę jerzyków w torbie? - zapytała, gotowa udzielić reprymendy, bo byłoby to wysoce nieuprzejme. Ptaków nie transportowało się w torbach, tym bardziej jeśli sobie tego nie życzyły. - Bo zdaje mi się, że próbują z niej wyfrunąć - zauważyła niepewnie i opuściła wzrok na jego bagaż. Materiał drżał, a ze środka dobiegało dziwne rzężenie, którego Isla nie mogła do niczego konkretnego przypisać, nie wiedząc, że w ten sposób przyniesione przez niego urządzenia do pomiarów reagowały na anomalię wciąż rozgrywającą się poza granicami drewnianego budynku. O dziwo nie zagłuszał ich szum wichury przeciskający się przez dziury tu i ówdzie ryjące w płaszczyźnie desek, a oni przynajmniej nie musieli już do siebie krzyczeć.
W końcu cofnęła dłonie, a potem kilka kroków poczynionych w tył pozwoliło niksie bez trudu pochylić się i odłożyć kosz na zakurzoną posadzkę. Viggo przeciągnął się w swoim zielnym królestwie i zerknął na Ilmarego atramentowymi paciorkami oczu, rozpoznając gościa, który odwiedzał ich w Finlandii, ale w porównaniu do Isli, nie okazywał radości tak otwarcie, co najwyżej wykazując się ostrożną tolerancją, jak zawsze.
- Opowiedz mi, co u ciebie - poprosiła, spragniona każdego szczegółu i każdej historii, która wydarzyła się od czasu ich ostatniego spotkania, a w tym czasie w jej sercu zapłonęła nadzieja, że skoro natknęli się na siebie w pobliżu Midgardu, być może będzie to oznaczać, że od teraz zdołają powtarzać ten wyczyn częściej. Miasto było dla niej obce, zbyt duże, zbyt tłoczne, zbyt samotne, gdy Henrik wychodził do pracy i przyjmował na siebie ciężar bólu swoich pacjentów; ale świadomość, że przyjaciele są gdzieś blisko, niemal na wyciągnięcie ręki, bardzo pomagała jej w odnalezieniu się w nowym gnieździe. - Ilmari - powtórzyła szeptem z niedowierzaniem, bo musiała co rusz przypominać sobie, że był prawdziwy i nie rozmyje się zaraz niczym senny majak. - Jeszcze raz przepraszam za ten śnieg. On… wymknął się spod kontroli - dodała strapiona, przez co uśmiech rozciągnięty na wargach przygasł, spojrzenie pomknęło w kierunku zamkniętych drzwi, a dłonie, nagle zestresowane, zajęły się założeniem miodowych kosmyków za uszy. Zbłaźniła się przed nim?
Nigdy nie zapomniałaby jego łagodnego, spokojnego tonu i delikatnych dłoni, uwagi, z jaką przypatrywał się faunie, którą mu pokazywała, szacunku do przyrody, której był gościem. Zawsze uważnie stawiał kroki na leśnej ściółce, jak gdyby obawiał się rozgnieść opatrzonego w chitynową zbroję żuka pod podeszwą buta, albo nastąpić na ropuchę wylegującą się na łożu z mchu. Na temat upierzonych mieszkańców Finlandii często wiedział więcej, niż nawet jej matka - lub raczej operował informacjami, których ani ona, ani Vaasa nie miały okazji poznać, odcięte grubą kreską od wspomnień treści podręcznikowych. To, co dla niej urodziła intuicja, on zgłębiał z tuszu na stronach książek i własnych obserwacji, tak szczegółowych, że czasem ją onieśmielał. Tak wiele też pamiętał! Wydawać by się mogło, że wymagało to jednego słowa, żeby otworzyć w jego umyśle szufladkę z zachomikowanym zagadnieniem, a raz poznana przez niego wiadomość bezzwłocznie wydostawała się na powierzchnię.
- Ilmari - odetchnęła brzmieniem jego imienia, porwanym przez świszczący w uszach wiatr. Przez moment mogłaby pokusić się o wiarę, że był śnieżną fatamorganą, ale wystarczyła znajoma barwa głosu, żeby zrozumiała, że stał przed nią w ciele i duchu, zupełnie taki, jakim go zapamiętała. A potem, gdy wypowiedziane przez niego imię przyniosło pewność, bez ostrzeżenia rzuciła się mu na szyję, pod palcami czując miękkość i krzywizny ciała obleczonego materiałem ubrań zbyt lekkich jak na śnieżną zamieć, jaką wywołała. - To naprawdę ty - podkreśliła z ulgą - przede wszystkim dla samej siebie, na oślep, z twarzą wciśniętą w jego ramię, wkraczając z nim do świątyni. Drewniane ściany osłoniły ich przed napaścią śnieżycy, której ślad zaczynał gromadzić się na ziemi zewnętrznego świata grubymi zaspami, ale tutaj, szczególnie za zamkniętymi na nowo wrotami, chyba byli bezpieczni. Zresztą nie zastanawiała się nad tym, przez chwilę po prostu tkwiąc przy nim jak przy pomniku miłych wspomnień, których nie spodziewała się ponownie spotkać, nie po tym, jak przeniosła się do Midgardu, zostawiając Finlandię za sobą.
Krawędź wiklinowego kosza musiała wbijać się w jego bok, ale Isla również z tego nie zdawała sobie z tego sprawy. Dzięki temu zaś Viggo wychylił się za obręcz i na moment wcisnął pyszczek do kieszeni Ilmarego, chociaż wycofał się równie szybko, kiedy nie odnalazł w niej niczego interesującego, ani jednej rybki, nawet połóweczki. Uznał to za obraźliwe; tymczasem niksa odsunęła się wreszcie od przyjaciela na odległość niecałego ramienia, z czułością przyglądając się jego postaci. Szukała na nim śladu ostatnich tygodni i miesięcy, oznak przeżyć i przygód, szeptów szczęścia lub, co gorsza, jego braku. Zdawał się bledszy, niż pamiętała, ale może to przez przedziwny śnieżny incydent?
- Jak się cieszę, że na siebie trafiliśmy. I to gdzie! W miejscu, gdzie nie widać już żadnych dróg... Ale skąd się tu wziąłeś, jeśli to nie jest twój dom? - gdyby się odwróciła, mogłaby dostrzec symbole kultu porzucone w kaplicy, ale tego nie zrobiła, zbyt zajęta kasztanowymi obręczami jego oczu i fakturą skóry twarzy, którą delikatnie badała dłońmi. Opuszki niespiesznie rozpamiętywały strukturę kości, lekko, ale z namaszczeniem, jakby był bliskim sercu drobiazgiem, który do niedawna uznawała za utracony. - Przyznaj się - po chwili kontemplacyjnie zmarszczyła brwi. - Zamknąłeś rodzinę jerzyków w torbie? - zapytała, gotowa udzielić reprymendy, bo byłoby to wysoce nieuprzejme. Ptaków nie transportowało się w torbach, tym bardziej jeśli sobie tego nie życzyły. - Bo zdaje mi się, że próbują z niej wyfrunąć - zauważyła niepewnie i opuściła wzrok na jego bagaż. Materiał drżał, a ze środka dobiegało dziwne rzężenie, którego Isla nie mogła do niczego konkretnego przypisać, nie wiedząc, że w ten sposób przyniesione przez niego urządzenia do pomiarów reagowały na anomalię wciąż rozgrywającą się poza granicami drewnianego budynku. O dziwo nie zagłuszał ich szum wichury przeciskający się przez dziury tu i ówdzie ryjące w płaszczyźnie desek, a oni przynajmniej nie musieli już do siebie krzyczeć.
W końcu cofnęła dłonie, a potem kilka kroków poczynionych w tył pozwoliło niksie bez trudu pochylić się i odłożyć kosz na zakurzoną posadzkę. Viggo przeciągnął się w swoim zielnym królestwie i zerknął na Ilmarego atramentowymi paciorkami oczu, rozpoznając gościa, który odwiedzał ich w Finlandii, ale w porównaniu do Isli, nie okazywał radości tak otwarcie, co najwyżej wykazując się ostrożną tolerancją, jak zawsze.
- Opowiedz mi, co u ciebie - poprosiła, spragniona każdego szczegółu i każdej historii, która wydarzyła się od czasu ich ostatniego spotkania, a w tym czasie w jej sercu zapłonęła nadzieja, że skoro natknęli się na siebie w pobliżu Midgardu, być może będzie to oznaczać, że od teraz zdołają powtarzać ten wyczyn częściej. Miasto było dla niej obce, zbyt duże, zbyt tłoczne, zbyt samotne, gdy Henrik wychodził do pracy i przyjmował na siebie ciężar bólu swoich pacjentów; ale świadomość, że przyjaciele są gdzieś blisko, niemal na wyciągnięcie ręki, bardzo pomagała jej w odnalezieniu się w nowym gnieździe. - Ilmari - powtórzyła szeptem z niedowierzaniem, bo musiała co rusz przypominać sobie, że był prawdziwy i nie rozmyje się zaraz niczym senny majak. - Jeszcze raz przepraszam za ten śnieg. On… wymknął się spod kontroli - dodała strapiona, przez co uśmiech rozciągnięty na wargach przygasł, spojrzenie pomknęło w kierunku zamkniętych drzwi, a dłonie, nagle zestresowane, zajęły się założeniem miodowych kosmyków za uszy. Zbłaźniła się przed nim?
Ilmari Vanhanen
Re: Zapomniana świątynia Pon 26 Sie - 23:50
Ilmari VanhanenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Turku, Finlandia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : inżynier magii, pracownik naukowy Instytutu Kenaz
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : krogulec
Atuty : obieżyświat (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 8 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 27 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 21
Odczekał moment, zanim zwolna splótł wokół niej w uścisku ramiona. Chwilę potrzebną, aby przekroczyć wysoki próg przybytku oraz by przekonać się, że nie była jedynie kolejnym wytworem rozszalałej magii, że nie rozpłynie się podobna poszarpanym płaszczom cieni, umykających wzdłuż górskiego stoku, skoro na nowo zapłonęło nad nimi słońce. Miał ten obraz wciąż w zasięgu wzroku, wykuty w pamięci równie niemal twardo, co stiukowa rzeźba nieba zawisła nad Kopenhagą w godzinie katastrofy. Widział w ogrodzie botanicznym, jak rozpadają się inkantacje wpisane w strukturę metalu, obserwował później w Górach Bardal, jak w przeciągu oddechu łańcuchy praw wiążących naturę upłynniają się, a krajobraz gnie się i pęcznieje na wzór dmuchanego szkła. Świat zamknięty w soczewce surrealizmu kazał dwa razy otwierać oczy i dwa razy stawiać każdy krok – w aktach braku zaufania dla zmysłów i fascynacji malowidłem, które na płótnie z ich rzeczywistości stworzyła grubymi pociągnięciami farby niezbadana siła.
Ostry alarm rozchodzący się drżeniem dysku wzmógł się, jak gdyby nabrawszy świadomości, podnieść próbował protest przeciw zignorowaniu sygnału. Kiedy jednak znaleźli się w środku i białe kłęby śnieżycy ucichły poza polem widzenia, z rzadka tylko wijąc się po szczelinach świstem zimnego podmuchu, zamknął za ciężkim skrzydłem drzwi także najbardziej natarczywe z myśli dręczących umysł w przeszłych tygodniach. Uśmiechnął się do niej, szeroko i szczerze, odwzajemniając wreszcie w pełni jej radość niespodziewanego spotkania. Pozwalając Viggo wślizgnąć pyszczek w kieszeń, pozwalając jej przyglądać się badawczo własnej twarzy, myślał o jej jeziorze, jego ciemnozielonej wodzie, w której odbijały się smugami białe pnie brzóz i rozedrgane listowie topól, a pośrodku szaroniebieskie oko nieba, momentami tak jasne i przejrzyste, że mógłby uwierzyć, że z głębin przygląda się im bliźniaczy podwodny świat. Pamiętał, jak znalazł wśród traw czarne pióro jera, którego pomarańczowe znaczenie stało się początkiem łączącego go z nią porozumienia. Gdy stała się jego przewodniczką po wąskich ścieżkach leśnych, zrozumiał, że pytania, które zadawała przyrodzie, nigdy nie padłby z jego ust, nie nabrały formy wśród rozważań skupionych na tajemnicy ptasiego lotu oraz encyklopedycznej znajomości gatunków. Wiodła go miedzy nierównościami terenu a gęstymi zaroślami, jak gospodyni ostępów oprowadzała gościa po kolejnych pokojach, wskazując miejsca niczym przedmioty odbijające wspomnienia i przedstawiając lokatorów, aż dotarli do misternej konstrukcji gniazda, które między splątanymi gałęźmi kryło płochliwego ptaka. Chociaż las nie był jego domem, choć rękawy roboczej koszuli pokryte drobnymi plamami zaschłego smaru zdradzały inżynierskie pasje, przy niej pierwszy raz nie odczuł potrzeby tłumaczenia zachwytu nad ornitologią, który zawsze zbyt szybko ubierał w kolejne dziwactwo i chłopięce marzenia.
— Zboczyłem ze ścieżki, tak jak kiedyś, gdy przychodziłem tu z przyjacielem — odparł. Wydało mu się, że nie zmieniła się wcale. Jej twarz wygięta była w tym samym uśmiechu, który dobrze zapamiętał, w jej oczach skrzyły się okruchy badawczości, które przykładała do jego sylwetki, tak jak on do jej twarzy. Nie cofnąwszy się przed dotykiem jej dłoni, pierwszy raz otarł się o niewypowiedziane pytanie, co robiła w Midgardzie i od jak dawna. — Chyba byłem ciekawy, czy świątynia jeszcze tu stoi. — Zatoczył ręką półokrąg, jak gdyby chciał pokazać jej wnętrze budynku – jego pokryte płaskorzeźbami drewniane panele i samotny posąg bóstwa – bo tym razem na niego spadł obowiązek oprowadzania. — Została opuszczona już lata temu, kapłani pozostawili ją na łaskę mokradeł. — Nie wiedział, kiedy dokładnie to nastąpiło. Wodził spojrzeniem wzdłuż śladów erozji, szpar w ścianach i zbutwiałego drewna, szukając minionych lat, które spędziła odarta z złota, srebra i tańczących na jego powierzchni płomieni świec. — Ja również się cieszę na wasz widok. — Zwolniwszy przycisk, uciszył zapięty u paska spodni prototyp. Zza jego pleców dobiegała jednak wciąż kompozycja wyrywających się spod materiału mechanicznych krzyków, które podnosząc wielogłosem wrzawę, przekazywały potwierdzenie natury napierającej na ściany śnieżycy. — Och, to tylko mierniki, zaraz ci pokażę.
Przykucnął i otworzył klapę plecaka, powoli odsłaniając ukrytą w środku mozaikę barwnych metali i szkła, skręconych w zmyślne przekładnie i prowadzonych delikatnym reliefem ścieżek magicznego przewodnika, jak gdyby nie były tylko prototypem, projektem niepoddanym odpowiedniej kalibracji, a rzeźbą chowającą w tańczącym po powierzchni światłocieniu odbicie innego, rządzonego prawem automacji świata. Kolejne sploty rudej miedzi i brązu łączyły się ze sobą w luźnym węźle – w ciągu najbliższego tygodnia miały stać się ogniwami jednego mechanizmu, łańcuchem algorytmu, który zbierze chór głosów i każe wyśpiewać mu wspólną odpowiedź – nazywał go na cienkich kartach planów zegarem niestabilności. Myślami wybiegał jednak dalej, był niecierpliwy jak zawsze wynalazku, który czekał tuż pod horyzontem jutra. Wykrywającego, ale i przewidującego aberracje. Pozwalającego poznać przyczynę stojącą za rozluźnionymi więzami magii.
Wyjął pierwszy z komponentów, zamierające fale jego alarmu niosły się po przestrzeni ostatnimi gwizdami. Nie większa niż obręcz jego dłoni sfera zamknięta była w sieć z miedzianych kręgów, biegnących wzdłuż południków od bieguna do przeciwnego. Gęsty alchemiczny amalgamat – reagujący na zmiany w potencjale magicznym – połyskiwał w środku niebieskawymi smugami drżących drobin, jakby coś w powietrzu poruszyło go nagle do życia, przenosząc burzę śniegu szalejącą za murami świątyni do wnętrza kuli.
Dołączyła do niej na pociemniałych deskach starej podłogi cylindryczna matryca wydruku, za którą jak nazbyt długi ogon ciągnęła się wstęga papieru. Przejrzyste niemal strony kryły wytłoczone smoliście kolumny liczb i symboli. Odczyt narastał wciąż czernią na bieli, kolejnymi znakami, które miały stać się kluczem do tajemnicy tego i pozostałych światów.
Jako ostatnią wyciągnął spiżową tarczę przepływu. Pamiętał historie o wielkich kowalach, w buchającym ogniu wulkanów wykuwających oręż herosów, i o tarczach błyszczących w słońcu opowieściami wyrwanymi z mitów. Jego dzieła nie ozdobiły korowody postaci, w ich miejsce delikatny ryt rozchodził się meandrami przewodnika czasem o grubości druta, czasem ledwie jedwabnej nici. Między umieszczonym centralnie krystalicznym sercem a greckimi literami wykutymi w krawędzi płynęły srebrzyste rzeki magii, napędzającej proste zaklęcia. W Kopenhadze aberracja wdarła się między trybki i w przewrotnym geniuszu nagięła logikę inkantacji, pozwalając lampom morfować w sylwetki ognistych ptaków a mapie nocnego firmamentu rozżarzyć się nie światłem a gorącem. Postanowił wtedy, w potrzebie przyłożenia rozumu do chaosu, że odnajdzie pierwsze pchnięcie prowadzące do przemiany. Rejestrował więc napięcia i natężenia, moc i rezystancję zaklęć.
— Jak powiedziałem, to nie twoja wina, Islo — stwierdził po chwili, obracając płytkę między palcami. — Zaklęcia miewają ostatnio nieprzewidywalne efekty. Czasem prześlizgują się jakby po naszych słowach, nietknięte przez wolę inną niż ich własna. — Przeniósł znów na nią spojrzenie. W jego uśmiechu i błysku na granicy źrenic kryły się na raz smutek i nadzieja. — Chcę powiedzieć, że magia poddaje się nieznanemu nam oddziaływaniu. Próbuję je badać.
Isla Löve
Re: Zapomniana świątynia Nie 8 Wrz - 20:54
Isla LöveWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vaasa, Finlandia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Genetyka : niksa
Zawód : bezrobotna
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : żbik
Atuty : akrobata (I), pani natury (II), śpiew jezior
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
Rozważyła, czy przyjacielem, o którym mówił, mógł być kształt połączonych ze sobą ziarenek błędnych ogników, przybierających postać, za którą Ilmari by podążył. Szkarłatne i rozganiające ciemne kłęby nocy wodziły za nos wędrowców, prowadziły na manowce, na trzęsawiska, na zdradliwe koleiny zapadających się ścieżek, na podmokłe, chylące się ku szali zapomnienia knieje, a w ich ziemiach i wodach rozkładały się nigdy nieodnalezione ciała, dające życie czemuś nowemu. Roślinom narodzonym przez cudze tragedie, zwierzętom wykarmiającym młode na pulchnej padlinie. Takie miejsca były tak samotne, jak czasem samotnym w jej oczach bywał Ilmari. Nie musiał tego nazywać, Isla odczytywała to z jego spojrzenia, z ciszy, w której kokonie zamknął się niedługo po przyjściu na świat. Towarzystwo samego siebie mogło być wyborem i wyczekiwanym momentem wytchnienia, ale nierzadko okazywało się też cierniem, długą igłą wbitą w toczone chorobą mięśnie (również jej własne). A tacy ludzie - ludzie samotni, ludzie introwertyczni, jak niedawno się dowiedziała; ludzie skryci, oderwani od społecznego krwiobiegu - byli dla ogników bardzo łatwym łupem. Wystarczył jeden nieostrożny krok, by słuch po nich zaginął. By muliste bagna pożarły ich ślady i wchłonęły ostatni krzyk prośby o pomoc, jaka nigdy nie nadejdzie.
- A dziś przyszedłeś sam - uśmiechnęła się łagodnie, oparłszy opuszkę palca wskazującego na czubku jego nosa. - Gdzie twój przyjaciel? - dodała troskliwie, chcąc się upewnić, że kompan, o którym wspomniał, nie był tylko złośliwą grą małych, połyskujących obiecująco światełek, chochlików cieszących się z dobrze wykonanej pracy po tym, jak poślą kogoś przedwcześnie w objęcia nieistnienia. Może kryła się za tym jednak inna historia. Historia osaczonej korozją relacji, gorzkich słów, niewypowiedzianego na głos pożegnania lub wykrzyczanej w złości klątwy. Niksa nie wiedziała, co byłoby gorsze: czy gdyby na nosie zagrała mu tutejsza przyroda i rozpasane w swoich psotach duszki, czy utracona, niegdyś bliska sercu osoba? Chyba to drugie. Śmierć ciała bolała przez chwilę, ale śmierć więzi - tak długo, jak organizm nadal pracował.
Świątynia, ach, to wiele wyjaśniało. W pierwszym impulsie zapragnęła zapytać, dlaczego wzniesiono kapliczkę w miejscu, do którego wielu wiernym trudno byłoby dotrzeć (podczas pobytu w Midgardzie zauważyła, że miastowi nie zdawali się przyzwyczajeni do długich wędrówek tam, gdzie nie połykały ich wysokie mury budynków, jak gdyby poza ich objęciami tracili rezon, odwagę, siły czy chęci), ale po chwili doszła do wniosku, że punkty pod plastrem gołego nieba mogłyby być milsze bogom. Gdyby była bogiem, wolałaby takie rozwiązanie. Wolałaby wiedzieć, że jej sanktuarium pozostaje bliskie przede wszystkim naturze.
- Czemu ją opuszczono? - to zdziwiło ją w odpowiedzi Ilmarego. Tu i ówdzie drewno zmurszało, w powietrzu tańczyły drobiny kurzu, ale szkielet budynku wydawał się solidny i zadbany pomimo upływu czasu. Jeszcze. - Obawiano się, że trzęsawiska wreszcie ją pochłoną? Ziemia rzeczywiście nie sprawiała wrażenia bezpiecznej - snuła, by z głową pochyloną do ramienia obrócić się w stronę osamotnionego ołtarza, ciekawa ile czasu minęło, odkąd po raz ostatni ktoś spojrzał na niego z czułością. Kiedy położono na nim dłonie, a w ścianach wybrzmiał psalm modlitwy do całego panteonu, lub jednego konkretnego opiekuna. - Ciekawe, czy to ich rozgniewało… - szepnęła, lekko zmarszczywszy brwi. - Bogów - dodała, choć nie musiała, Vanhanen sam dopowiedziałby w duchu ten wniosek. Jakże dziwnie było jej nagle tu stać. Na środku porzuconego i niedbale zapieczętowanego miejsca kultu, zapomnianego przez ludzi przyrzekających wszechmocnym patronom swoją lojalność. Miała wrażenie, że atmosfera zgęstniała na jej języku, wtłoczyła w płuca coś ciężkiego i trudnego do sprecyzowania, więc była tym bardziej wdzięczna, kiedy Ilmari rozproszył jej myśli ciepłym stwierdzeniem. Na powrót spojrzała do jego wciąż młodej twarzy i uśmiechnęła się promiennie, szczerze ciesząc się tym, że podzielał jej radość. Ale te mierniki? Niksa zamrugała i pochyliła się bliżej niego, z nieskrępowaną ciekawością zaglądając do otchłani żołądka jego torby, gdzie rzeczywiście nie schował żadnych ptaków.
- Wytykanie im mierności nie jest za uprzejme, Ilmari - zganiła go rozbawiona, niepoprawnie rozumiejąc użyte przez niego określenie - miernik. Kiedyś mogła się z nim zetknąć, ale jeśli tak, to było to dawno, zbyt dawno, by cokolwiek ostało się w pamięci wypełnionej ważniejszymi dla niej sprawami. Funkcjonowaniem ziół, okresami aktywności ptaków, ogrodnictwem, rodzajami grzybów, garścią matczynych przepisów, furażowaniem plonów, jakimi las był skłonny się podzielić. Charakterystyką żab przesiadujących w rzęskach przy brzegu jeziora, baśniami, Henrikiem. Wszystko to wyparło znamienitą większość wiadomości, które kiedyś przyswoiła w szkole na podstawowym poziomie wtajemniczenia.
Może gdyby było inaczej, urządzenia przyjaciela zrobiłyby na niej mniejsze wrażenie - ale one były niesamowite. Jak rządzący się innymi prawami organizm, splot maszyny i magii, produkt symbiozy, jakiej jej wyobraźnia nie byłaby w stanie wytworzyć. Oszołomiona Isla ukucnęła obok Vanhanena, przez soczewki szeroko otwartych oczu oglądając każdy przedmiot, który wyłożył na ziemię, i chociaż jej palce kreśliły nad nimi niewidzialne szlaki w powietrzu, niksa nie odważyła się dotknąć żadnego z niezrozumiałych dla niej owoców. Fascynowały ją jednak, pochwyciły jej ciekawość i nie chciały wypuścić.
- Zabawne liczyszlaczki - wskazała na wydruk wartości i towarzyszących im symboli, którym w przypływie desperacji nadała własną nazwę, skoro nie miała pojęcia, czym tak naprawdę mogły być. Jemu cokolwiek mówiły? Trudno było w to uwierzyć, jak w to, że wszystkie przedmioty pozwalały mu na oswajanie magii, stopniowe rozpracowywanie tajemnic wielkiego mistycyzmu. Czegoś, co chyba nigdy nie powinno zostać rozpracowane. - Co oznaczają? A to? Ta… hm, tętni-kula? Co to? - pytała, tym razem zatrzymawszy palec w powietrzu nad sferą przypominającą ludzkie serce otoczone arteriami żył. Podziw zakradł się do jej spojrzenia, rozświetlił je od wewnątrz; inteligencja Ilmarego, jego mądrość, wiedza, zdolność łączenia faktów i zainteresowanie nauką niezmiennie ją poruszały, lecz dziś zakradł się niemalże poza ludzkie ramy. Zachwyt sprawił, że o mały włos zapomniałaby też skupić się na jego wyjaśnieniu, bardziej martwiącym, niżeli dodającym otuchy, że wina za apogeum śnieżycy nie spoczywała wyłącznie na jej ramionach.
- Więc coś ją… popsuło? - sprecyzowała własnymi słowami i delikatnie zmrużyła oczy, nim pozwoliła spojrzeniu prześlizgnąć się do atrybutów jego badań, nieustannie szumiących cichym świadectwem pracy. - Harmonię jeziora ciężko przywrócić bez zgłębienia, co dolega jego wodom - ciągnęła w zrozumiałej dla siebie analogii, rozumiejąc już cel, który przyświecał przyjacielowi. - Nieznanemu - powtórzyła po nim potem, czując krople dreszczy cieknące w dół kręgosłupa, nieprzyjemnych jak gryzące mrówki. - Czyli nie wiesz, dlaczego do tego doszło? Ani co możemy zrobić, by jej pomóc? - zmartwiła się, widząc w magii żywy i cierpiący organizm, proszący o pomoc w dialekcie, którego jeszcze nie pojmowali.
- A dziś przyszedłeś sam - uśmiechnęła się łagodnie, oparłszy opuszkę palca wskazującego na czubku jego nosa. - Gdzie twój przyjaciel? - dodała troskliwie, chcąc się upewnić, że kompan, o którym wspomniał, nie był tylko złośliwą grą małych, połyskujących obiecująco światełek, chochlików cieszących się z dobrze wykonanej pracy po tym, jak poślą kogoś przedwcześnie w objęcia nieistnienia. Może kryła się za tym jednak inna historia. Historia osaczonej korozją relacji, gorzkich słów, niewypowiedzianego na głos pożegnania lub wykrzyczanej w złości klątwy. Niksa nie wiedziała, co byłoby gorsze: czy gdyby na nosie zagrała mu tutejsza przyroda i rozpasane w swoich psotach duszki, czy utracona, niegdyś bliska sercu osoba? Chyba to drugie. Śmierć ciała bolała przez chwilę, ale śmierć więzi - tak długo, jak organizm nadal pracował.
Świątynia, ach, to wiele wyjaśniało. W pierwszym impulsie zapragnęła zapytać, dlaczego wzniesiono kapliczkę w miejscu, do którego wielu wiernym trudno byłoby dotrzeć (podczas pobytu w Midgardzie zauważyła, że miastowi nie zdawali się przyzwyczajeni do długich wędrówek tam, gdzie nie połykały ich wysokie mury budynków, jak gdyby poza ich objęciami tracili rezon, odwagę, siły czy chęci), ale po chwili doszła do wniosku, że punkty pod plastrem gołego nieba mogłyby być milsze bogom. Gdyby była bogiem, wolałaby takie rozwiązanie. Wolałaby wiedzieć, że jej sanktuarium pozostaje bliskie przede wszystkim naturze.
- Czemu ją opuszczono? - to zdziwiło ją w odpowiedzi Ilmarego. Tu i ówdzie drewno zmurszało, w powietrzu tańczyły drobiny kurzu, ale szkielet budynku wydawał się solidny i zadbany pomimo upływu czasu. Jeszcze. - Obawiano się, że trzęsawiska wreszcie ją pochłoną? Ziemia rzeczywiście nie sprawiała wrażenia bezpiecznej - snuła, by z głową pochyloną do ramienia obrócić się w stronę osamotnionego ołtarza, ciekawa ile czasu minęło, odkąd po raz ostatni ktoś spojrzał na niego z czułością. Kiedy położono na nim dłonie, a w ścianach wybrzmiał psalm modlitwy do całego panteonu, lub jednego konkretnego opiekuna. - Ciekawe, czy to ich rozgniewało… - szepnęła, lekko zmarszczywszy brwi. - Bogów - dodała, choć nie musiała, Vanhanen sam dopowiedziałby w duchu ten wniosek. Jakże dziwnie było jej nagle tu stać. Na środku porzuconego i niedbale zapieczętowanego miejsca kultu, zapomnianego przez ludzi przyrzekających wszechmocnym patronom swoją lojalność. Miała wrażenie, że atmosfera zgęstniała na jej języku, wtłoczyła w płuca coś ciężkiego i trudnego do sprecyzowania, więc była tym bardziej wdzięczna, kiedy Ilmari rozproszył jej myśli ciepłym stwierdzeniem. Na powrót spojrzała do jego wciąż młodej twarzy i uśmiechnęła się promiennie, szczerze ciesząc się tym, że podzielał jej radość. Ale te mierniki? Niksa zamrugała i pochyliła się bliżej niego, z nieskrępowaną ciekawością zaglądając do otchłani żołądka jego torby, gdzie rzeczywiście nie schował żadnych ptaków.
- Wytykanie im mierności nie jest za uprzejme, Ilmari - zganiła go rozbawiona, niepoprawnie rozumiejąc użyte przez niego określenie - miernik. Kiedyś mogła się z nim zetknąć, ale jeśli tak, to było to dawno, zbyt dawno, by cokolwiek ostało się w pamięci wypełnionej ważniejszymi dla niej sprawami. Funkcjonowaniem ziół, okresami aktywności ptaków, ogrodnictwem, rodzajami grzybów, garścią matczynych przepisów, furażowaniem plonów, jakimi las był skłonny się podzielić. Charakterystyką żab przesiadujących w rzęskach przy brzegu jeziora, baśniami, Henrikiem. Wszystko to wyparło znamienitą większość wiadomości, które kiedyś przyswoiła w szkole na podstawowym poziomie wtajemniczenia.
Może gdyby było inaczej, urządzenia przyjaciela zrobiłyby na niej mniejsze wrażenie - ale one były niesamowite. Jak rządzący się innymi prawami organizm, splot maszyny i magii, produkt symbiozy, jakiej jej wyobraźnia nie byłaby w stanie wytworzyć. Oszołomiona Isla ukucnęła obok Vanhanena, przez soczewki szeroko otwartych oczu oglądając każdy przedmiot, który wyłożył na ziemię, i chociaż jej palce kreśliły nad nimi niewidzialne szlaki w powietrzu, niksa nie odważyła się dotknąć żadnego z niezrozumiałych dla niej owoców. Fascynowały ją jednak, pochwyciły jej ciekawość i nie chciały wypuścić.
- Zabawne liczyszlaczki - wskazała na wydruk wartości i towarzyszących im symboli, którym w przypływie desperacji nadała własną nazwę, skoro nie miała pojęcia, czym tak naprawdę mogły być. Jemu cokolwiek mówiły? Trudno było w to uwierzyć, jak w to, że wszystkie przedmioty pozwalały mu na oswajanie magii, stopniowe rozpracowywanie tajemnic wielkiego mistycyzmu. Czegoś, co chyba nigdy nie powinno zostać rozpracowane. - Co oznaczają? A to? Ta… hm, tętni-kula? Co to? - pytała, tym razem zatrzymawszy palec w powietrzu nad sferą przypominającą ludzkie serce otoczone arteriami żył. Podziw zakradł się do jej spojrzenia, rozświetlił je od wewnątrz; inteligencja Ilmarego, jego mądrość, wiedza, zdolność łączenia faktów i zainteresowanie nauką niezmiennie ją poruszały, lecz dziś zakradł się niemalże poza ludzkie ramy. Zachwyt sprawił, że o mały włos zapomniałaby też skupić się na jego wyjaśnieniu, bardziej martwiącym, niżeli dodającym otuchy, że wina za apogeum śnieżycy nie spoczywała wyłącznie na jej ramionach.
- Więc coś ją… popsuło? - sprecyzowała własnymi słowami i delikatnie zmrużyła oczy, nim pozwoliła spojrzeniu prześlizgnąć się do atrybutów jego badań, nieustannie szumiących cichym świadectwem pracy. - Harmonię jeziora ciężko przywrócić bez zgłębienia, co dolega jego wodom - ciągnęła w zrozumiałej dla siebie analogii, rozumiejąc już cel, który przyświecał przyjacielowi. - Nieznanemu - powtórzyła po nim potem, czując krople dreszczy cieknące w dół kręgosłupa, nieprzyjemnych jak gryzące mrówki. - Czyli nie wiesz, dlaczego do tego doszło? Ani co możemy zrobić, by jej pomóc? - zmartwiła się, widząc w magii żywy i cierpiący organizm, proszący o pomoc w dialekcie, którego jeszcze nie pojmowali.
Ilmari Vanhanen
Re: Zapomniana świątynia Nie 20 Paź - 22:14
Ilmari VanhanenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Turku, Finlandia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : inżynier magii, pracownik naukowy Instytutu Kenaz
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : krogulec
Atuty : obieżyświat (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 8 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 27 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 21
Krajobraz śnieżycy rysował się wokół nich w upiornym zawodzeniu podmuchów lodu. Wiatr ścierał się z drewnianą konstrukcją, dął w ściany i tańczył ponad kalenicą w akompaniamencie przeciągłych gwizdów. Wewnątrz świątyni jego śpiew był jednak studziennym echem, niesionym po zrębach budynku, aż dotarłszy do głównej nawy, stawało się szmerem z głębin, aż nikło w starciu z głuchą ciszą porzuconego nad jeziorem sacrum, jak gdyby bojaźń zawładnęła i nad wściekłością burzy, stępiła ostrze uderzającej zamieci.
Bogini przyglądała się im martwym spojrzeniem posągu. Ilmari nie potrafił jednak określić, czy wypełniały je gniew porzucenia, czy też zagościła między liniami dłuta łagodność powolnej śmierci.
Spędzał ostatnie tygodnie na górskich szlakach i w leśnych ostępach, znacząc swoje kroki w pomiarach maszyn i ich terkocie, obserwując krajobraz zdeformowany drżącą dłonią niestabilnej magii. Mimowolnie notował też zmiany, które przez lata rozsiadły się pod koronami drzew i na skalnych półkach – szukał nowych traktów, gdy te znane z przeszłych wędrówek porosły tarniną albo zniknęły pod długim językiem osuwiska, chowając przed wzrokiem miejsca zapomniane przez galdrów, ale nie ptasie skrzydła. Miejsca podobne temu. W półmroku świątyni, kiedy przywykły już do niego źrenice, dojrzał po raz pierwszy niezmienione niemal kąty, jak gdyby czas płynął wolniej, gdy liczony był rachubą opuszczonych budynków – liczbą zbutwiałych desek i zagubionych wietrznych tchnień świszczących między kolumnami.
— Nie chodzimy już razem tymi ścieżkami — odparł, zmieszany lekko, bo łatwiej było mu mówić o Vernerze sprzed lat, niż mężczyźnie, który odwiedził go u progu lata. — Myślę, że jest zbyt zajęty, chociaż nigdy go o to nie pytałem. — Nie pytał najpierw, przekonany, że ten był także zbyt zajęty dla niego. Potem wygodniej było mu nie pytać; nie wymagało to wysiłku i niezręczności spędzonych na dobieranie słów, oszczędzało mozołu odtwarzanie dawnej więzi. Manieryzmy Vernera zawsze pełne były ostrych krawędzi, jego gesty stawały się momentami naznaczone teatralną przesadą – entuzjazm zyskiwał na promienności, a złośliwość nasączała się nieznaną jadowitością. Aż do czerwcowego wieczora Vanhanen nie miał jednak wątpliwości względem jego intencji. Kiedy zadomowiła się w jego myślach, nie potrafił już określić, czy patrzył na uśmiech przyjaciela, czy grymas dobijającego targu klienta.
Z jej pytaniem przeniósł znów wzrok na posąg – widział teraz w rysach bogini surowość ręki rzemieślnika, która rządziła śladami po dłucie. Gdy zjawił się w świątyni poprzednim razem, niósł ze sobą wiele historii, z których wyobraźnia składała niepokojące obrazy tragedii uwięzionej na torfowisku, między strugami wody i odbijającymi niebo lustrami sadzawek. Nie zapytał wtedy, czy było życzeniem Frigg pozostać w niszczejącym przybytku, tej namiastce Fensalir wzniesionej dla niej w Midgardzie, i spoglądać w zamyśleniu na jego ruinę. Stojąc obok Isli i wsłuchując się w pohukiwania wichury myślał, że było może rzeczą boską trwać i obserwować przemijanie świata.
— Mokradła bywają zwodnicze, nawet jeśli są poświęcone bogom — przyznał jej rację, obejmując sylwetkę dziewczyny zamyślonym spojrzeniem. — Kapłani mają sposoby, by dojść, jaka jest wola bogów. — Aby uchronić nas przed ich gniewem. Nie był pewny, czy wierzył w tę złość; nie wypatrywał nigdy jej znaków między wijącymi się po niebie błyskawicami i nie dostrzegł jej przejawów w tragediach ostatnich miesięcy, ani w magii wymykającej się ich słowom i dłoniom. Przypominał sobie nauki, które pobierał jako chłopiec. Sądzili, że istniały sprawy, których potomkowi zasiadającego w Radzie klanu, dziedzicowi jarla, nie wypadało nie wiedzieć. Tak poznawał szwedzkich bogów swojego ojca, z uczonych ksiąg i surowego, ochrypłego od kurzu głosu nauczyciela, w podniosłości świąt, w czasie których pierwszy raz poczuł, że reprezentuje coś więcej niż siebie. Klan, pokolenia zgromadzone w salach Starego Dworu. Imion fińskich bogów nauczyła go jego karelska matka; płynęły pieśnią o innym czasie, o krainie jezior i jej magii zaklętej w rytmie sylab. Pochodził z dwóch kultur zespolonych w jego wychowaniu tak ściśle, że nie potrafił postrzegać ich oddzielnie – tak jak nie pamiętał, którym z języków mówił najpierw. — Kapłani a czasem patrzące w przyszłość wyrocznie — sprecyzował, nie chcąc wprowadzić jej w błąd. — Nie potrafię powiedzieć, jak było w tym wypadku.
W rozłożonych na deskach przyrządach widział już jeden mechanizm – naczynia z miedzi i brązu, choć rozdzielne niby wyrwane z równych ekosystemów gatunki, łączyły się we wspólnym projekcie, który od tygodni opracowywał, kreśląc linie na papierze i nadając im kształt w metalu. Uciekał przy tym od przyznania, że obok ciekawości stała za jego działaniem i obezwładniająca bezsilność tamtego momentu, gdy magia odbiła konstrukcję pałacu botanicznego w krzywym zwierciadle. Poprzez czujne oko mierników i takt maszyn liczących wyciągał dłoń ku wiedzy, której nie posiadał w godzinie naznaczonej katastrofą, w czasie gdy mogłaby nadać sens zapadającej się i powstającej w nowym kształcie rzeczywistości.
Uśmiechnął się szerzej, biorąc jej stwierdzenie za żart i zachętę zarazem.
— To wykres rezystancji magicznej — wyjaśnił, rozciągając wstęgę papieru i śledząc meandry wydruku palcem. Tłoczyły się w kolumnach litery greckie i runy, następując po sobie w zauważalnym wzorze, aż do momentu, gdy fluktuująca dotąd wysoko linia odczytu opadła nagle i gwałtownie, ostatnimi podrygami dążąc jeszcze do wcześniejszej równowagi, aż przegrawszy, poddała się nieznanemu odziaływaniu. W chwili wygięcia zaklęcia. — Oraz symbole związane z właściwym kanałem energii wewnątrz tarczy przepływu. — Wzrok biegł mu między słowami tego osobliwego języka, błądził wokół aberracyjnego załamania linii, gdzie spodziewał się odpowiedzi. Nie potrafił przewidzieć jeszcze, gdzie anomalia wedrze się w ich świat, gdzie splącze zaklęcia, które nie miały być nigdy złączone, a przełamie więzy tych, które trwać miały latami. Mógł jednak domyślić się, kiedy jej uścisk osłabnie a prawa rządzące magią w tym świecie powrócą na swoje miejsce. — Kula to jeden z czujników, substancję wewnątrz wzburzyła ta sama siła, która włada teraz twoim zaklęciem. — Zwrócił się w jej stronę i szukał na jej obliczu ciekawości, jak robił czasem tłumacząc własną sztukę. — Sądzi się, że to wpływ innych światów, że może panująca tam magia jest inna od naszej. Ale wiemy wciąż zbyt mało.
Mógłby dodać na własne życzenie, ale ukrył cierpkie tony wyrzutu pod żalem spływającym z gorzkością na język.
Wrócił ku myśli, którą zostawił na progu świątyni, do pytania, które porzucił z nią, jak gdyby kryło w sobie nietakt, który utknąć mógłby mu w krtani. Zastanawiał się, czy mógł widzieć ją kiedyś wśród miejskich ulic i odwrócić się w stronę własnych obowiązków, nie rozpoznawszy przyjaciółki znad fińskiego jeziora. Dochodził, czy podobnie jak on, kiedy wkroczył w grodzony pniami drzew obszar jej domu, poszukując ptasiego śpiewu, przybyła tu dążąc ku czemuś i czy mógłby pomóc jej ten cel odnaleźć. Nie odczuwał już względem niej długu, przyjaźń wyzwoliła ich od pilnowania rachunku przysług, ale gdy pierwszy raz prowadziła go ukrytymi w leśnych ostępach ścieżkami o zwodniczych dla obcego podróżnika zakrętach, zapragnął odwdzięczyć się jej za pomoc.
— Śnieżyca powinna niedługo się uspokoić — zawyrokował, w miarę czytania zwijając szeleszczący papier w równą rolkę. Dopiero wówczas pozwolił, by zdumienie wymalowało się mu na twarzy. — Co robisz w Midgardzie, Islo?
W górze zatrzepotała znów para brunatnych skrzydeł. Jeżyk zniknął w ciemnościach szczeliny służącej mu za gniazdo.