Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Each brave step forward, I take three steps behind (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985)

    2 posters
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Przemierzając wpółprzytomnym krokiem opustoszały korytarz na trzecim piętrze, miał nieprzyjemne wrażenie, że utknął w ciele, które nie należy do niego – oddech zalegający ciężko w płucach, niespokojny i przesiąknięty gęstym smakiem krwi, nie należał do niego, pięści zaciskane i rozwierane nerwowo nie należały do niego, kłykcie pulsujące tępym, ciepłym bólem, wilgoć spływająca po policzku z rozciętej brwi, niespokojność naciskająca uporczywie na żebra od wewnątrz, to wszystko nie należało do niego. Dłonie, które odciągały jego ręce siłą za plecy, pozostawiły na jego ramionach bolesne, palące ślady wstydu; przestraszone krzyki dźwięczały mu wciąż w uszach, w szarpiącym się krótko, przepłoszonym tchu, zewsząd otaczały go krzyczące usta, krzyczące oczy, krzyczące palce wbijające mu się napięte ciało, zostaw go, krzyczeli na niego albo na to, co zaciskało mu palce na ciemnych, zlepionych ciepłą wilgocią włosach; to nie było on, to nie był on, to nie była jego wina, przecież to nie jego ręce, nie jego pięści, nie jego kłykcie, to nie jego krew, przecież wcale tego nie chciał, nie naprawdę. Czyjeś objęcie przydusiło go w końcu i wydawało mu się, że wciąż zalega mu na szyi, że nie może złapać oddechu, chociaż przecież oddychał, przecież czuł każdy łyk rozgrzanego powietrza wypełniający mu pierś, obcy, szarpiący się oddech, dlaczego się szarpał, dlaczego szarpał się w jego piersi, jakby nie należał do niego i chciał  wyrwać mu się z płuc? Stłoczone ciała rozstąpiły się przed nim, kiedy odwracał się od skulonej na ziemi sylwetki, nikt go nie zatrzymywał, ale czuł wciąż na sobie dłonie i spojrzenia próbujące go odciągnąć, od Rubena, od siebie, od bólu rozlewającego się coraz wyraźniej w obitym ciele, dotkliwym, rozpaczliwie potrzebnym, dowodem, że wbrew dezorientującemu wrażeniu odrętwienia to ciało wciąż było jego. Nikogo tutaj nie było, ale wciąż nie mógł podnieść wzroku, wciąż ktoś krzyczał, dlaczego wciąż krzyczeli? Dlaczego palce lepiły mu się, kiedy zaciskał je i rozwierał znowu, zaciskał i rozwierał, wtłaczając znów w opuszki własną oszołomioną przytomność? Dlaczego wciąż go dusili?
    Należało mu się, przecież mu się należało, ale nie mógł im o tym powiedzieć. Gdzieś między ludźmi dostrzegł przyjaciela i krtań szarpnęła mu się w nagłym, ostrym hauście wracającej trzeźwości, kiedy odciągał duszący powróz czyjegoś przedramienia ze swojego gardła; on jeden wiedział przecież, że mu się należało, dlaczego więc patrzył na niego w ten sposób? Krzyki ucichły, kiedy zrzucił z siebie wnyki cudzych rąk, przewrócił starszego chłopaka, który go trzymał; kiedy złapał kołnierz białej koszuli jego mundurka, dostrzegł czerwień oblepiającą mu palce i zrobiło mu się niedobrze, więc teraz nie patrzył na nie w ogóle, choć były nieprzyjemnie lepkie i wydawały się tak przeraźliwie obce, choć potrzebował się upewnić, że należą wciąż albo znów do niego. Dlaczego patrzył na niego w ten sposób? Obiecał mu, ale obiecał mu nad roztrzaskaną porcelaną, nad odłamkami przysięgi, której jeszcze nie złożył, złamanej, zanim zdążyłby ją wypowiedzieć, nie mógł jej dotrzymać, znali już jej los odciśnięty na jego śródręczach ukąszeniami odłamków. Nie był teraz pewien, dlaczego to zrobił. Chciał przekonać siebie, że gdyby mógł się cofnąć, nie okłamałby go tym razem, ale wspomnienie przyjaciela odwracającego się do wyjścia szarpnęło w nim po raz kolejny tę samą strunę, co w tamtej chwili, więc urwał myśl przed końcem; sięgnął do szyi, ale nikt go już nie dusił, musiało mu się wydawać, kołnierz miał rozchylony, najwyższe guziki były oberwane, Selma będzie na niego zła, powie jej– co jej powie? Nie uwierzy mu, ale powinien jej coś powiedzieć, żeby mogli udawać.
    Drzwi ich łazienki skrzypnęły wreszcie znajomym, poufałym tonem; zostawił na klamce czerwoną smugę, ale odwrócił od niej natychmiast wzrok, może rzeczywiście nie widział. Wydawało mu się, że wszystko prześlizguje mu się po źrenicach jak nieruchome klisze, szereg martwych kadrów, przez które przedzierał się, odgarniając je zdrętwiałymi palcami. Nie patrzył w lustro, kiedy podchodził do umywalki, nie patrzył nigdzie, tkwił gdzieś w przestrzeni między krzykami wciąż ogłuszającymi myśli, ale nie rozpoznawał nawet wykrzykiwanych słów, jedynie zostaw go, swoje nazwisko, przekleństwa. Puścił silny strumień zimnej wody, próbując je zagłuszyć; wsunął pod niego dłonie, spłukując z nich ciepłą lepkość zebraną z rozbitej wargi wykrzywiającej się w szyderczym uśmiechu (gdzie twój chłopak, ten mały?), ze skaleczenia na ciemieniu, którego nie zauważył, dopóki trzymane włosy nie zlepiły mu się w palcach, czerwień nie spłynęła na spocone czoło Rubena i ktoś nie zaczął go odciągać. To był przypadek, pchnął go za mocno, Ruben się potknął; nie chciał tego, nie naprawdę. Ręce drżały mu coraz silniej, woda była lodowata, uderzała mocno w nadstawione śródręcza, spływała po bolesnych wypukłościach zaczerwienionych, przetartych kłykci. Ciepła stróżka spływająca mu po policzku sięgnęła żuchwy, podążyła nachyloną linią szczęki, zbierając się kroplą na brodzie, ale nie chciał podnosić na siebie spojrzenia, nie chciał patrzeć sobie w oczy, wciąż widział te krzyczące zewsząd źrenice, między nimi parę niemych, milczących, przestraszonych. Chciał płakać, ale nie potrafił, jakby nie wiedział jak, jakby zapomniał, jakby nie mógł, bo wszystkie łzy zostawił w domu zamknięte za drzwiami swojej sypialni. Był zły, ale nie potrafił też krzyczeć. Szum lodowatej wody przelewał mu się przez palce, w których czuł jeszcze gniew; pamiętał, że chciał powiedzieć Rubenowi, żeby go zostawił, żeby nie dotykał go więcej, żeby go przeprosił, ale nie mógł mu powiedzieć, nie wydając przyjaciela, więc zaciskał pięści mocniej, uderzał jeszcze raz, szamotał się wścieklej, zrzucając go w końcu z siebie, kiedy krew ze skaleczonej brwi spłynęła mu do oka; przygniótł go, rozbił mu kostkami usta, złapał za włosy, to były jego dłonie, drżące teraz pod lodowatą wodą, coraz silniej – kiedy przestaną krzyczeć? co powie Selmie? dlaczego patrzył na niego w ten sposób?


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Bał się patrzeć, lecz nie potrafił oderwać wzroku – od zaciśniętej pięści, pod którą skrwawiona skóra jątrzyła się rdzawym odcieniem czerwieni, od paroksyzmu wykrzywiającego twarz Rubena konwulsją roztartego bólem gniewu, od surowej determinacji, lśniącej w nieobecnym spojrzeniu Bertrama; spojrzeniu, przed którym pragnął się cofnąć, lecz nie był w stanie oderwać stóp od podłogi, poruszyć własnym, zesztywniałym ciałem, bo to nagle wydawało się wcale do niego nie należeć, zdławione płochliwością zwierzęcia, jakie zagnieździło się pod mostkiem i skrobało boleśnie w kraty zaciskających się na sercu żeber. Czuł, jak wibracja krzyku wżyna się w jego skronie i zakrada pod kopułę czaszki, rozsuwając się wzdłuż napiętych strun nerwów soporem dławiącego strachu, jakby mięśnie ściągnęły się parezą przykurczu, przymuszając go do stania i patrzenia, chociaż żal wspinał się w górę przełyku ciężkim, dolegliwym poczuciem zdrady – wierzył w spolegliwe kłamstwo jego obietnicy, podobnie jak wierzył we wszystkie obelgi, które Ruben rozcierał błotem po jego twarzy, wszystkie zmierzłe przekleństwa, jakimi go określał, wszystkie lżące epitety, które wstydził się powtarzać na głos, jakby w obawie, że zmaterializują się na jego ustach, osiądą na skórze czymś jawnym i oczywistym, nakładając na cudze spojrzenia pryzmat tych przymrużonych, gniewnych oczu, które otwierały się pod jego powiekami, gdy próbował zasnąć i które zamykały się dopiero, gdy podtapiał je na dnie przewiązanego goryczą żołądka. Przez chwilę wydawało mu się, że krzyczał – usta wciąż miał jednak zaciśnięte, krtań związaną w ciasny kołtun płochliwego afektu, który spływał zimnym dreszczem po ścierpłym sztywnością karku; pragnął zareagować, ale nie potrafił, nigdy nie potrafił, zawsze pozwalał, by wszystko przewijało się przed jego oczami jak prześwietlone klisze w przyćmionym ślepiu projektora, pozwalał, by chwytano go za nadgarstek, ciągnięto za włosy i przewracano na ziemię, pozwalał sobie uwierzyć, że był tak bezwartościowy, jak mu wmawiano, że na to zasłużył. To była przemoc, adrenalina, walka o władzę, które sprzyjały innym ludziom. To była uległość, poruta i bezgłośny ból, które miały sprzyjać jemu.
    Jeden z chłopców szarpnął Bertrama za ramię, a on drgnął instynktownie, jakby dopiero gwałtowność tego gestu zerwała uprząż wiążącej go dotąd bierności – spojrzał na twarz przyjaciela, rozluźnioną głuchą dezorientacją; czerń rozszerzonych źrenic jątrzyła się na tle łyskającej nerwowo bieli, po policzku spływała struga lepkiej czerwieni, a drobne plamy krwi cętkowały jego oblicze jak piegi. Pochwycił jego wzrok na krótką chwilę, zanim przyjaciel nie wyszarpnął się z wnyków cudzego uścisku, nie był jednak pewien, czy rzeczywiście go zauważył, czy nie patrzył przez dwie, ciemne szpulki jego oczu jak przez szkła przykładanej do twarzy lornetki, sięgając wzrokiem ku czemuś, co znajdowało się dużo dalej. Bertram odwrócił się tyłem, a on mimowolnie opuścił głowę, zbaczając spojrzeniem tam, gdzie nigdy nie powinien był sięgać – twarz Rubena nabiegała purpurową opuchlizną, blada pod tłem ciosów, bezbronnie chłopięca; po raz pierwszy dostrzegł, że dolna warga drżała mu wyraźnie, czerwona od posoki, która mieszała się ze śliną i zalegała na podłodze lepkością zmierzłej flegmy, po raz pierwszy dostrzegł jego strach, tak wyraźnie rozrysowany na topografii siłą rozkurczonej fizjonomii, po raz pierwszy dostrzegł łzy, szklące się w tafli spojówek i zbierające u zwężenia kącików, by pojedynczą, wstydliwą smugą ześlizgnąć się wzdłuż krzywej linii złamanego nosa. Płacz sperlił się srebrnymi kroplami na spąsowiałych wysiłkiem policzkach, a on natychmiast odwrócił wzrok, lecz było już za późno, bo chłopak przechwycił jego spojrzenie, sięgając nim tak głęboko w otchłań jego źrenic, że poczuł się, jakby zarzucał w nie kotwicę, zahaczał o coś w środku, by po parcianej linie móc z powrotem zakraść się do jego jaźni – Ruben dostrzegł w nim niepożądanego świadka swojego upokorzenia, a on mimowolnie pomyślał o średniowiecznym zwyczaju wieszania na szubienicy posłańców przynoszących złe nowiny.
    Zdjęty strachem, cofnął się do tyłu, uciekając wzrokiem na bok, na skrwawione linoleum szkolnej podłogi, na szurające po niej buty zebranego wokół motłochu, na okno, zza którego prześwitywała łuna zazielenionych błoni, na własne dłonie,  bezradnie zwieszone wzdłuż ciała, gdziekolwiek, gdziekolwiek, byle nie patrzeć na Rubena, byle nie widzieć rodzącej się w jego spojrzeniu złości, płonącego pragnienia zemsty, rozlewającego się po mętnej powierzchni białek kałużą intensywnej czerwieni, byle przekonać siebie samego, że nigdy nie widział jego strachu, nigdy nie widział jego łez, nigdy nie widział niczego. Korytarz pochłonęła wrzawa podniesionych głosów, gdy z oddali odezwało się echo piskliwego, dziewczęcego krzyku i szum belferskiej nagany, jemu wydawało się tymczasem, że świat wokół zaczynał się kołysać, nabiegać karminową winietą jego własnego strachu, przemieszanego z pecyną cudzego wzburzenia – wycofał się nerwowo, próbując poderwać nogi do biegu, jakby w pośpiechu tracąc pokorę uważnego kroku; potknął się o brzeg wystającej deski, wpadając na jedno z chłopców, który żachnął się gniewnie, popychając go na podłogę w akompaniamencie krótkiej, okrutnej salwy śmiechu, ściągającej w dół kolejne pary oczu, łyskające migotem litościwego rozbawienia. Niezgrabnym ruchem podniósł się z podłogi, jak najdalej, jak najszybciej, w rytm obijającego się o mostek serca, którego tchórzliwa galopada podchodziła mu do gardła falą otępiających mdłości, tym silniej zaciskających pięść na uwięzionym wśród żeber mięśniu, gdy dostrzegł smugę przysychającej krwi na zmatowiałej powierzchni klamki – zadrżał, wyraźnie wstrzymany, by sięgnąć ku niej dłonią, w końcu zacisnął jednak palce na zimnej, metalowej powierzchni, uchylając drzwi do łazienki i spoglądając na pochyloną nad umywalką twarz przyjaciela, odbitą w zabrudzonej tafli lustra.
    Bertram. – jego głos, wyrugowany z oczekiwanej pretensji, prześlizgnął się przez gardło echem troskliwej obawy, lęku, który utknął mu w przełyku, naciskając na wypukłość chłopięcej grdyki – nie tego związanego z ostrzegawczym, szarżującym spojrzeniem Rubena, ale tego, które sięgało dużo głębiej i rozcierało się ciepłem rozpaczy w debrze ściśniętego żołądka, tego, który chwytał go bolesnym uciskiem na widok krwi, jaka spływała po twarzy Holsteina, osuwała się z rąk i umykała wirującym, zaróżowionym strumieniem w dół jasnej misy umywalki. Nie zauważył momentu, w którym podszedł bliżej, przystając tuż obok niego i wyciągając dłonie ku drżącym palcom, spąsowiałym od bójki i lodowatej wody; pochwycił je w łagodność własnego uścisku, unosząc ostrożnie wzrok na jego twarz, czerwień wgryzioną w wiechcie skaleczonej brwi i spływającej ku powiece, ukrywającej szczerość wyłowionego z transu spojrzenia. – Dlaczego to zrobiłeś? – ucisnął palce mocniej na jego zimnych dłoniach, po czym rozluźnił je wyraźnie, najpierw zwieszając ręce wzdłuż ciała – ze smutkiem, z niepewnością, z rezygnacją – a potem sięgając ostrożnie po rolkę stojącego na brzegu papieru, rozmiękniętego pod zawężonym strumieniem wody – Przepraszam, nie powinienem był cię w to wciągać, gdybym cię w to nie wciągnął nic… nic by się dzisiaj nie wydarzyło. Bardzo boli? – uniósł zmiętą chustkę ostrożnie do jego czoła, pozwalając, by biel nasiąkła karminem spływającej wzdłuż czoła krwi.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Each brave step forward, I take three steps behind (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Each brave step forward, I take three steps behind (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Nie usłyszał szczęku otwieranych drzwi, zgubiony wciąż gdzieś w dziwacznej, drętwej przestrzeni między rzeczywistością a tętniącym w skroniach wstydem przesuwającym  przed roztargnionym spojrzeniem strzępy tego, co się wydarzyło – cisza zalegająca w pustej łazience wypełniała go osobliwym wrażeniem, jakby rozpruto ciasne szwy na jego ciele i wypełniono go na siłę, do oporu, gruzłowatą, sztywną watą, zatrzymującą się w gardle i w ściśniętych światłach żył, usztywniającą mu dłonie, których nie mógł dłużej zacisnąć w obawie, że okażą się słabe i nieporadne, niepokojąco miękkie i niezborne. Nie czuł lodowatej wody wymywającej rdzę z wyżłobień linii papilarnych, choć palce miał zaczerwienione od zimna – to krew, jeszcze więcej krwi, nie chciała spłukać się z jego skóry, co powie matce, jeśli zabarwiła mu palce trwale? co jeśli jej nie doszoruje, jeśli zostanie wżęta mu uporczywie w skórę na zawsze? jak plama czerwonego wina wylanego na białą odświętną koszulę, kiedy miał dziesięć lat i spostrzegł kieliszek pozostawiony przez Selmę na ozdobnej etażerce w salonie; przyłapał go wtedy dziadek, wytrącił mu szkło z dłoni, brocząc śnieżne, sztywne mankiety, więc teraz nienawidził czerwonego wina, nienawidził jego barwy, konsystencji gęstej jak krew, kiedy dorośli podnosili pękate czasze do surowych grymasów ust, było mu niedobrze od jego zapachu, szorstkie palce dziadka pozostawiły na jego ramieniu ciemne sińce, a szczęka bolała go w miejscach, w których zaczepił uchwyt ręki, przytrzymując go w miejscu. Chcesz być taki dorosły? Powiedz coś; zobaczymy, czy dorosłeś. Powiedz coś bez zająknięcia, sam naleję ci wtedy kieliszek, nie potrafisz? – chciał go wtedy przeprosić, ale nie potrafił wymusić z siebie własnego głosu, przestraszony, że wymknie mu się i załamie; przestraszony, że nigdy nie będzie w stanie dorosnąć, bo nie panował nawet nad swoimi słowami, bo nie miały znaczenia i wartości tak długo, jak szarpały się bezradnie na wiotkich strunach. Nie potrafisz nawet wykrztusić prostego słowa i chcesz zachowywać się jak dorosły, chłopcze?, mówił dalej z niezadowolonym, krytycznym grymasem, a jemu - czasami, często, coraz częściej, im był starszy – zdawało się, że lepiej byłoby nie odezwać się już nigdy więcej, że lepiej byłoby pozostać zupełnie niemym - czy miał zresztą do powiedzenia cokolwiek ważnego? cokolwiek potrzebnego? cokolwiek, co było warte tych ciągłych upokorzeń, ciągłego wstydu i dławionego w sobie płaczu? (Kocham, lata później, wtedy jednak nie śmiał używać podobnych słów nawet w myśli, jak gdyby mógł w jakiś sposób wypaczyć je i zniszczyć samą próbą ujęcia ich w niezdarne dłonie swojego zrozumienia; był zresztą za młody, a potem był zbyt niezgrabny i zbyt niezręczny, by ktoś mógł go kochać, zbyt tchórzliwy i zawstydzony sobą, by samemu kochać, więc nie wypowiadał tego w ogóle, jakby miało okazać się obraźliwe dla pierwszej dziewczyny, która trzymała go za rękę, pierwszej, która przyciągnęła do jego usta do swoich, pierwszej, która zaprowadziła go do siebie i dla wszystkich kolejnych, które kochał tylko przez chwilę i tylko, kiedy jątrzyła go potrzeba ucieczki przed czymś, przed sobą, przed niewygodnym poczuciem, że chciał czegoś – kogoś – innego).
    Ciche skrzypnięcie uchylanych drzwi zdawało mu się jednym z wielu oddalonych nagle krzyków, dobywających się wciąż z bolesnego miejsca u nasady pochylonego karku i rezonujących nieprzyjemnym pulsowaniem wyżej i dalej w przytomność; dopiero znajomy głos przyjaciela, tak przejrzyście wyraźny, uświadomił mu, że wszystko, co widział było rzeczywiste, że dłonie zesztywniały mu od zimna i że w startych kostkach tętnił gorący ból, że bolała go skroń i bolały go żebra, bolało go gardło i głowa, w jakiś sposób bolało go wszystko i było to zupełnie rzeczywiste, że to wszystko było zupełnie jego, włącznie z tym, co zrobiły jego ręce, włącznie z winą, która ściakała zaróżowionym strumieniem w odpływ białej umywalki. Drgnął, nie odwracając się, pochylając zamiast tego głowę bardziej, jakby chciał podeniść wodę zebraną w śródręczach do twarzy, ale zatrzymał się bez przekonania, zdrętwiały; nie mógł ich podnieść, nie mógł wyciągnąć ich spod wody, wciąż były lepkie i ciężkie od gniewu. Czy nadal patrzył na niego w ten sposób? Nie słyszał w jego głosie wyrzutu, ale nie potrafił ku niemu spojrzeć, przekonany, że odnalazłby go w jego przestraszonych źrenicach – obawę, rozczarowanie, poczucie zdrady i bewzględne potwierdzenie tego, co się wydarzyło, odbite w niepewnej czerni jak zatrzymana klisza: to były twoje dłonie i jego krew, to była obietnica, którą mi złożyłeś, przeciekająca ci krwią przez palce. Odruchowa, niechętna złość chwyciła go w pierwszej chwili znowu za gardło; chciał mu powiedzieć, żeby wyszedł i żeby zostawił go samego, żeby więcej na niego nie patrzył i się do niego nie odzywał (czy nie byłoby to sprawiedliwe za to, co zrobił?), ale nie mógł, znów, wymusić z siebie swojego głosu, a kiedy szczupłe palce Folke (zawsze miał takie poważne, smukłe palce; nie niezgrabne, lepkie i pośpieszne jak innych dzieciaków, ale cierpliwe i łagodne, ostrożne w każdym ruchu, jakby w każdej chwili obawiały się, że nieopatrznym ruchem potrącą pustą przestrzeń i stłuką coś ważnego) chwyciły go za zmarznięte dłonie coś w nim szarpnęło, poczuł wstydliwe szkło łez nasuwające się na spojrzenie i chciał go prosić tylko o to, żeby został; nie patrzył  na niego, ale został i mówił dalej, mówił tym pozbawionym pretensji głosem, trzymając go za ręce, które nie wyrywały się z jego uścisku tak, jak wyrywały się z jego własnej władzy. Odwrócił się, patrząc na jego dłonie, na swoje dłonie w jego dłoniach; podniósł spojrzenie ostrożnie spod zmierzwionych wiechci zwilgotniałych włosów opadłych mu na czoło, niepewnie odnajdując zieleń jego oczu – jego łagodna wyrozumiałość paliła go w skórę; jak alkohol wylewany na świeżą ranę, jak bolesna ulga.
    Potem ciężar pytania pochylił mu znów czoło i spojrzenie, a Folke cofnął dłonie; przez krótką chwilę nie wiedział, co powinien zrobić ze swoimi, bo nie chciał znów trzymać ich sam, bo zdawały się lżejsze w jego uścisku – w  końcu złożył je, udając, że ściera coś z kostek, dociskając tkliwą bolesność pod skórą. Puszczona woda wciąż szumiała gdzieś obok, wcześniej uspokajająca, teraz drażniąca uporczywym sykiem, kiedy próbował powściągnąć podchodzący do ust zawstydzony gniew.
    Pieprzył głupoty – powiedział głucho, sztywno artykułując przekleństwo, patrząc uporczywie na skórę bielejącą od nacisku trących ją palców; nie czuł wciąż, nie tak jak powinien. – O n-nas. O tobie – tarł wyraźnie mocniej, pozostawiając zaczerwienienie na wierzchu dłoni; szczęka drgnęła mu w zniecierpliwionej, sfrustrowanej złości. Nie miał odwagi zapytać go czy to prawda; chyba nie chciał wiedzieć, wolał nie wiedzieć, bezpieczniej było nie wiedzieć, łatwiej, choć wciąż brakowało mu dotkliwie dotyku jego dłoni, nie mógł przestać trzeć tkliwego pulsowania bólu, próbując poczuć go tak, jakby istotnie należał do niego, wystarczająco mocno, wystarczająco nieprzyjemnie. Wstrzymał się, kiedy Folke przeprosił, znów przepraszał za coś, co nie było jego winą; spojrzał na niego ze spąsowiałym na policzkach gniewiem, surowym grymasem ust, wzrokiem pociemniałym od rozdrażnionego sprzeciwu, wyraźnie topniejącym, kiedy papier przyległ do jego skóry, plamiąc się rozcieńczoną czerwienią. Zastygł, krzywiąc się nieznacznie, wpatrując się w niego nieustępliwie, choc nie potrafił dłużej odgrywać złości, zdawał się więc jedynie ponury i pochmurny, oddalony o warstwę uporczywej ciszy, w której tkwiły wyraźnie słowa, jakich nie mógł wypowiedzieć.
    Nie boli – odpowiedział łagodniej, choć spojrzenie wciąż miał łagodnie zaszklone, choć kiedy spuścił je w zawstydzeniu, poczuł jak upokarzająca wilgoć zbiera mu się w kąciku oka. Nie powinien płakać; co by powiedział dziadek? To tylko skaleczenie, na co się mażesz? – Dobrze, że m-mi powiedziałeś. N-nawet jeśli mnie t-teraz nie-nienawi-nienawidzisz. N-ie musisz ze mną roz-rozmawiać ani... n-nie musimy, ale nie... nie p-pozwalaj mu więc-więcej... – Dłonie drżały mu w palcach, znów ciężkie, od winy, wstydu i krwi złamanej obietnicy; nie musimy się przyjaźnić nie chciało przejść mu przez gardło. Pociągnął nerwowo nosem, czując nieprzyjemne kąsanie w nakrywanym papierem skaleczeniu. – Nie boli – powtórzył jeszcze głucho, bez przekonania.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Często wydawało mu się, że rzeczywistość rozdzierała się pod jego ciężarem na podobieństwo lepkiej pajęczyny, w którą wbiegł przypadkiem, bawiąc się w zacienionej piwnicy, z dala od czujności matczynego wzroku – rozerwał kleistą, białą przędzę, zniszczoną dziecięcym uporem jego obecności, a spojrzenie odruchowo przeszkliło mu się cienką mielizną wilgoci. Sięgał dłońmi do twarzy, próbując wypleść z włosów kołtuny jasnego oplątu, który pośród brązowych kosmyków przypominał srebrne wstęgi siwizny – przez kilka godzin czuł potem na skórze subtelne łaskotanie cienkiej sieci, zamykał oczy i wyobrażał sobie włochate odnóża pająka, który wkradał się pod materiał ubrania, szukając miejsca, przez które mógłby zakraść się do środka, by uprząść kolejną sieć w głębi jego piersi, pułapkę rozciągniętą pomiędzy gałęziami żeber, gdzie lata później grzęzły ślepe owady zwyrodniałego chorobą bólu. Czasami przychodziły do niego w snach, ciasnym ściegiem przewiązując ciało do przeszłości, mrugając guzikami swych lśniących, czarnych oczu, w których odbijał się portret jego dziecięcego żalu, spłoniona tkanka sumienia, strach wspinający się płomieniami wzdłuż zagiętej linii kręgosłupa – przyglądał się, jak uciekały spod gorejącego fundamentu domostwa, szukając ciepła wewnątrz jego trzewi, zagnieżdżając się mechatym kształtem zwierzęcia, które do końca życia miało poruszać się nerwowo w zamkniętej klatce jego piersi. Budził się w środku nocy w stuporze pajęczych wspomnień, szlochem rozdzierając włókno lepkiego oplątu, spłachci przeszłości, których nie potrafił z siebie zrzucić, choćby przesuwał nerwowo dłońmi wzdłuż ramion, pozostawiając czerwone pręgi na zaognionej tkance, dopóki Jørgen nie chwytał go za nadgarstki, a Helene nie podsuwała pod nos szklanki z rozcieńczonym wodą eliksirem, który miał osłabić emocjonalną dysforię, lecz sprawiał tylko, że czuł się odrętwiały i bezsilny w obliczu własnych myśli. Zawsze bał się wtedy, że go oddadzą – przy śniadaniu oboje byli bledsi, mieli podkrążone oczy, lecz zachowywali się, jakby nic się nie wydarzyło, on uważał tymczasem, że był na ich syna zbyt kanciasty, niepasujący do wolnego miejsca, które powinno zająć jakieś lepsze, grzeczniejsze dziecko.
    Nie zasługiwał na przytulną sypialnię, stroskane spojrzenia i dłonie, w geście wsparcia próbujące zacisnąć się łagodnie na jego barku, nie zasługiwał na czucie, które, choć zadarte chromością chwiejnego kroku, wkradło się z powrotem w jego kończyny, przede wszystkim nie zasługiwał jednak na przyjaźń Bertrama – jego palce zastygłe wyrozumiałą czułością wokół smukłego przegubu, błysk spojrzenia wyławiany z przeciwnego krańca korytarza i ramię, na którym wspierał zbolałą skroń, osuwając plecy po śliskiej powierzchni łazienkowych kafelków. Zawdzięczał mu jednak znacznie więcej niż tylko komfort milczącej obecności, w której pozwalał sobie rozluźnić kurczowy ucisk na własnym życiu i z potylicą wspartą o twardy zagłówek łóżka wyobrażał sobie, że mógłby sięgnąć dłońmi w głąb własnej krtani i rozplątać węzeł, który zacieśniał się w niej tym mocniej, im dłużej milczał – wodził wzrokiem po krakelurze w otynkowanej powierzchni sufitu i próbował doszukać się wyjścia z labiryntu własnego życiorysu, ułożyć w myślach fragmenty osmolonej przeszłości. Którejś nocy, gdy domostwo zmogło się ciężarem sennej ciszy, wsparł dłonie na brzegu parapetu, gdzie po przeciwnej stronie rozchylonego okna przysiadł bury kocur o jasnych, złoconych oczach, ale nawet naprzeciw zwierzęcia słowa kaleczyły mu podniebienie, uwierając w gardle ościami zmierzłego wstydu, którego lepkiej pecyny nie potrafił ani wypluć, ani przełknąć z powrotem na dno żołądka, więc pozwalał, by mdliła go w przełyku, podsuwając się na język słonym posmakiem łez, ilekroć próbował wyartykułować na głos wszystko, co zalegało mu na sumieniu, obciążając je jarzmem głuchej rozpaczy, która, nigdy nieodkażona, jątrzyła się i ropiała, przesiąkając przez cienki bandaż skrwawionego opatrunku. Nie miał odwagi powiedzieć mu o żarłocznych jęzorach płomieni, które wciąż na nowo pożerały go w snach, osmalając czoło potem nocnej gorączki, nie miał odwagi powiedzieć mu o Rubenie, który chwytał go za nadgarstki tak mocno, że na seledynowych żyłkach rozcierały się czerwone wybroczyny, nabierające kształtu jego palców w sposób, który sprawiał, że miał ochotę wyrugować je z jasnego płótna własnej skóry, nie miał odwagi powiedzieć mu, że był pewien, że to uczucie, które kiełkowało na wyjałowionej glebie jego serca, złudnie podobne do miłości, krzepiło go prawie tak samo mocno, co przerażało.
    Przyglądał mu się, jak przyjaciel odchylił powoli głowę, pozwalając, by mokre kosmyki włosów przykleiły się do bladego czoła – ufał mu, gdy brał w dłonie kruche słowa doraźnej obietnicy, położone tymczasowym kompresem na febrycznie rozpalonej tkance, lecz, wbrew pierwotnemu rozczarowaniu, zdał sobie sprawę, że ufał mu również teraz, jego buńczucznym emocjom i zawstydzonym pozostałościom gniewu, który spływał po policzku karminową strugą krwi, nie tą pąsowiejącą na zdrętwiałych chłodem dłoniach, ale jego własną, ciepłą i bolesną. Zapragnął znów ująć jego drżące palce, pokonać zgęstniały dystans, który dzielił ich niewypowiedzianą urazą, objąć go ciasno wokół piersi i przepraszać tak długo, dopóki czerwona skaza posoki nie wypłynęłaby spomiędzy błędnika linii papilarnych, zamiast tego drgnął jednak tylko, jakby wypowiedziane słowa ugodziły go drzazgą rzeczywistego bólu, strachu, który nagle przepłynął przez niego spienioną falą, unosząc płochliwe serce pod samo gardło, skąd w każdej chwili mogłoby wydostać się na zewnątrz, przerażone klarownością własnych pragnień, które dopiero co skradały się do świadomości powolnym, niesłusznie ośmielonym krokiem, a teraz rozpierzchły się tchórzliwie, chowając głowy do ciemnych nor wstydu i lękliwej kompromitacji.  
    Co mówił? – głos miał przycichły i stłumiony, jakby z trudem utrzymywał go na granicy nerwowego drżenia, pytanie, wbrew chęci poznania odpowiedzi, wybrzmiało jednak zbyt głośno, by mógł zagłuszyć je szum odkręconej wody; dotąd uparcie chował przed nim zmierzłość szeptanych mu na ucho przekleństw, wulgarnych przymiotników i obelg, które ze strachu przed ich prawdziwością przełykał jak truciznę, sądząc, że w ten sposób mógłby się na nie uodpornić, zażywając coraz większe dawki, nie dopuszczając, by kiedykolwiek dotarły do cudzych uszu, jakby swoim brzmieniem miały zakrzywić kalejdoskop, przez jaki na niego spoglądał, nadać drobnym gestom oczywistej przyczyny, odsłonić go takim, jakim był naprawdę – popsutym i chorym, nadgryzionym zmierzłą leprą własnych, kalekich emocji. Dłoń, w której trzymał namoczony kawałek papieru, drżała mu wyraźnie, gdy ostrożnie docisnął chustkę w miejscu obrażenia, pozwalając by biel przesiąkła czerwienią ociekającej z rany krwi – dostrzegł na spojówce lustrzany błysk wilgoci, zanim Bertram pochylił głowę, uciekając od niego wzrokiem, lecz nic nie powiedział, odkładając rozmiękły papier na brzeg umywalki i odrywając z rolki świeży fragment, którym przetarł strugę osuwającą się ku miękkości opuszczonej powieki. Zaraz dłonie zastygły mu jednak, zesztywniałe nieprzywykłą do dotyku inercją, a zagnieżdżone w piersi zwierzę poruszyło się boleśnie, uciskając na dziecięce uwypuklenie grdyki – wypuścił spomiędzy palców kawałek zakrwawionej chustki, która wsączyła się w wilgotne kafelki łazienkowej podłogi, odruchem sięgając z powrotem ku rozdygotanym palcom przyjaciela, chwytając je ciasno w ciepłe wnętrze własnych śródręczy.
    Nie mógłbym nigdy cię znienawidzić. – odparł z nagłą, obcą dla siebie pewnością. – Bertram – powtórzył zaraz, nienachalnie i czule, żałując, że obawiał się pogłębić ten gest, lecz zwieszając jednocześnie zieleń cierpliwego spojrzenia na jego pochylonym czole. Chciał mu obiecać, że będzie odważniejszy, że nie będzie pozwalał, by szarpano go na korytarzu i przepychano w drzwiach, że przeciwstawi się następnym razem, kiedy Ruben zwiesi groźbę cierpkiego oddechu na jego zesztywniałym karku i każe stawić się na końcu zaciemnionego korytarza, już teraz wiedział jednak, że nie byłby w stanie – strach zawsze był w nim silniejszy niż złudne pragnienie sprawiedliwości, intensywniejszy niż cokolwiek, nad czym byłby w stanie zapanować. – Nie mogę. – głucha szczerość, uwięziona w gardle niewdzięcznym poczuciem zdrady, zachrobotała nieprzyjemnie o brzeg sumienia. – Gdyby się dowiedzieli… oddaliby mnie z powrotem, gdyby się dowiedzieli. – głos załamał mu się nerwowo, z trudem przechodząc przez cieśninę zawężonej krtani, ogłuszony galopem tętniącego za żebrami serca. – Nie mogę wrócić... musisz mnie zrozumieć, Bertram, proszę. Nie jestem... nie jestem na ciebie zły, ale nie potrafię... nie potrafię ci obiecać, że następnym razem... że będzie inaczej.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Each brave step forward, I take three steps behind (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Each brave step forward, I take three steps behind (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Ciemna linia brwi drgnęła w bolesnym skurczu pod kompresem wilgotnej chusteczki, ściągając się nieopanowanym, nachmurzonym przebłyskiem bezwiednego uporu, z jakim zaciskał krótko zęby, nie chcąc przyznawać się, że przeciwnie do powtarzanych zapewnień rzeczywiście bolało – bolała skaleczona skroń (pocieszenie, którego nigdy nie odnajdował w innych miejscach; nie w szczęknięciu klamki ustępującej pod jego płaczliwą prośbą, nie w palcach przeczesujących włosy na zmęczonej poruszeniem głowie, nie w troskliwym już dobrze, kochanie – posiadał wyłącznie nieliczne wspomnienia ulgi przykładającej się do rozpalonego czoła chłodnym śródręczem zmartwionej Selmy i pojedyncze perły pieszczotliwych pocałunków sięgających przytłoczonej płaczem skroni, które chował głęboko w sakwie pamięci i zakamarku sumienia; nie dźwięczały jednak pocieszeniem, ale słodkim przejawem wybłaganej łaski, na którą nie zasłużył, którą wymusił płaczem, przez którą czuł się winny, bo powinien zagryźć zęby jak teraz, schować się za łóżkiem, plecami do drzwi, by nie prosić ich o nic uciekającym spojrzeniem, zdrapywać z szafki warstwę lakieru, którego cząstki wkłuwały się boleśnie pod paznokieć, bo to – wyłącznie to – było pocieszeniem, na jakie zasługiwał: uwierająca iskra wymierzanej sobie kary); bolała krtań zatłoczona wszystkimi słowami, którym nie pozwalał wpuścić się w struny głosu, świadomość złamanej obietnicy i świadomość, że nie żałował: ani tamtego dnia, kiedy zatrzymał go obok siebie uspokajającym, rozmyślnym kłamstwem, ani dzisiejszego, dłoni zaciśniętych w pięści na kołnierzu przyciśniętego do ziemi Rubena. Przypominając sobie złośliwe brzmienie jego głosu, prowokujące go do gwałtownej wściekłości, nie żałował też krwi zlepiającej włosy złapane w impulsywny uścisk palców, niezupełnie. Obawiał się jedynie konsekwencji i obawiał się tego, co spostrzegał w spłoszonej czerni źrenic przyjaciela, kiedy przypadkiem pochwycił jego wzrok między krzyczącymi uczniami, jego nieruchomą sylwetkę zawieruszoną między ruchliwym wzburzeniem osób, których twarzy nie rejestrował, zdezorientowany i zamroczony – żałował, że był przy tym wszystkim, że widział go w ten sposób, żałował, że nie potrafił być spokojniejszy i cierpliwszy, że nie potrafił mu pomóc, nie potrafił uciszyć Rubena inaczej, nie potrafił inaczej go ochronić i żałował, czasem, że nie potrafił nie martwić się tym w ogóle. Folke nie chciał przecież jego troski; niczego od niego nie chciał. Złościło go, że nie potrafił nie zauważać śladów pozostawionych na jego skórze, że czekając na niego w pustej sali, nie potrafił nie zastanawiać się nad tym, gdzie i z kim jest, że czasami frustrowało go milczenie, w którym znaleźli nić porozumienia – złościło go wszystko, o czym nie wiedział i wszystko, o czym się domyślał, złościło go najbardziej, że uczucia te wyślizgiwały się wciąż spod myśli próbującej przydusić je do obojętności. Czasami wydawało mu się, że lepiej byłoby się nie przyjaźnić – czasami zapadał w milczenie, znajdował wymówki, by nie zostawać po lekcjach, siadał dalej przy wspólnej ławce i słuchał pilniej na lekcjach, nie wymieniając z nim spojrzenia, obiecywał sobie, że więcej nie będzie prosił go o pomoc z wypracowaniami i pozwoli mu spędzać z Rubenem choćby wszystkie przerwy; a potem kulawość jego kroku pogłębiała się, potem wychodził za nim z lekcji, by pójść z nim do łazienki, potem dostrzegał nerwowość dłoni naciągających rękawy i nie potrafił być obojętny.
    Ściemniały palisander spojrzenia podniósł się krótko na bladą twarz przyjaciela, jakby chciał się upewnić, że właściwie usłyszał zadawane pytanie – dlaczego go o to pytał? Słowa Rubena grzmiały mu w głowie wyraźnie, czuł ich kwaśny ciężar na języku, ale nie potrafił rozchylić ust przez dłuższą chwilę, spoglądając na swoje dłonie, na przecierane w rozdrażnieniu kostki. Czuł się nagle zawstydzony, choć przecież nie miał powodu: przecież oboje wiedzieli, że żadna z tych rzeczy nie była prawdziwa, nie mieli się czego wstydzić. Przypominał sobie w końcu słowa, które szarpnęły nim tak nagłym odruchem złości, że sam był zaskoczony, gdy Ruben zachwiał się od wymierzonego mu nagle uderzenia; potem nie było już drogi wstecz. Dlaczego stawały mu teraz w gardle, razem z mdłościami, razem z biciem serca? Nie mógł go przełknąć.
    Wiesz p-przecież, po co mam to j-jeszcze powt-tarzać – odezwał się w końcu podobnie ściszonym głosem z szorstkim chrobotem irytacji, podrażniony własnym popłochem, ciepłem napływającym mu na policzki, niezrozumiałym odruchem wstydu. – Sam jest p-pewnie pieprzonym... – głos zarwał mu się w sfrustrowanym parsknięciu, dławiącym palące w podniebienie słowo; nie miał odwagi go wypowiedzieć, nie miał odwagi wyciągnąć go z krtani, nie miał odwagi na niego spojrzeć, więc udawał wciąż, że ściera skrzepły okruch z dołka miedzy kłykciami, obserwując ukradkiem ruch jego rąk sięgających po kolejny skrawek papieru, białe włókno namakające pod strumieniem wody, zgniatane w kompres, który podniósł mu zaraz do skroni, ścierając krew spływającą na powiekę. Przymknął oczy, czując wilgotne zimno jego palców wspierające się o policzek, przyjemny chłód przykładany do zgrzanej skóry, zaraz obok pulsującego skaleczenia; miał ochotę podnieść rękę, złapać go za nadgarstek, przesunąć opuszki jego palców wyżej, w samo ognisko bólu, nakryć je jego dłonią, póki skóra nie nagrzeje się od gorączki jego czoła, ale zamiast tego czekał nieruchomo, zawieszając brzmienie słów w przestrzeni między nimi, zacieśniającej się wyczuwalnie, gdy zbierał krew z kącika jego przymkniętego oka; wstrzymał prawie oddech, bezwiednie, jakby mokry kompres nie nakrywał mu powieki, ale usta.
    Ulga zniknęła zaraz, upuszczona pod ich nogi, na białe kafelki, na których zmarszczyła się w brzydki, skrwawiony kołtun mokrej grudy. Zaskoczony rozchylił powieki, podnosząc na niego wzrok, kiedy jego dłonie ujęły znów jego, odciągając nerwowe palce od zaczerwienionej skóry, podrażnionej mimowiednym tarciem. Przejrzysta zieleń przeciwnych tęczówek uderzyła go nagle swoją żywością, jasnym odcieniem młodych, wiosennych pąków, łagodnych wzniesień łąk za domem, kropli przejrzystej rosy na miękkim puchu leśnego mchu oglądanych w świeżym świetle poranka, kiedy nie mógł spać, więc uciekał ukradkiem z domu na długo przed śniadaniem – odcieniem zbieranego na palce spokoju. Jego imię, wypowiadane w tak łagodny sposób, zdawało się właściwie obce, nienależące do niego; jego było szorstkie, z mocnym kantem sztywnych spółgłosek, drażniące i nieprzyjemne – ale Folke patrzył wprost na niego, w równie czuły sposób, a serce dudniące mu wysoko w gardle grzmiało prawie boleśnie. Było mu znowu gorąco; wysunął nerwowo dłoń z jego uścisku, sięgając nią do skaleczenia, choć wcale nie bolało tak bardzo – nie bolało, ale czuł wciąż pozostawioną na skroni chłodną wilgoć, drażniące echo dotyku jego palców, do którego przywiódł własne, gorące, odwracając na moment wzrok.
    P-powinieneś, w-widziałeś przecież... – zaczął, ale przerwał, nie wiedząc właściwie, co chciał mu powiedzieć lub w jaki sposób; powinieneś mnie nienawidzić, bo jestem zły, bo wcale nie żałuję, sam widziałeś, jesteś rozczarowany, bałeś się, przecież widziałeś, widziałeś mnie z odłamkami tej kłamliwej obietnicy, zrobiłbym to jeszcze raz. Czekał, zawieszając wzrok na leżącej na podłodze chusteczce, na czerwieni rozpływającej się na mokrym włóknie, zabrudzone czubki ich butów zwróconych ku sobie tak blisko. Ostre linie fug zatarły się mu przed oczami, było mu gorąco, było mu wstyd, ale szczękę miał napiętą w zdecydowaniu, a kiedy Folke wypowiedział głuche kolejne słowa, podniesione źrenicy zaostrzyły mu się znowu. Gorąca wilgoć, zebrana w kąciku oku, spłynęła mu na policzek i wyciągnął drugą dłoń z jego uścisku, by ją otrzeć ze złością. Próbował przełknąć puls, to głupie, nieobojętne serce, chciał przełknąć je i zdusić pod wypełnionymi złością płucami.
    Z-zapytał... zapyt-tał mnie, czy... czy byłem już z tobą... czy z-zabrałeś mnie też na p-piętro, czy... – desperacko próbował ściągnąć szorstkość głosu pod cugle opanowania, ale słowa cedzone prawie przez zęby tężały mu w gardle, paliły w przełyk, kiedy przełykał nerwowo ślinę, mdłości i kłęby zlepionych głosek. Zapytał, czy mi się podobało, z obrzydliwym uśmiechem, jakby miał zrozumieć, jakby był mu podobny, jakby łączyła ich wspólna tajemnica, więc stali teraz tutaj, więc pchnął go za mocno i spłukiwał z dłoni krew, więc udawał, że nie rozumie, udawał, że to nie jest prawda, wiedzieli przecież oboje, że to nie była prawda, nie byli tacy, żaden z nich. – O czym? O czym nie m-mogą wiedzieć? D-dlaczego pytał cz-czy mi się...
    Za drzwiami, na korytarzu, rozbrzmiały czyjeś głosy, pospieszny odgłos obcasów uderzających o posadzkę, echo podniesionej rozmowy; Bertram zbladł, przenosząc spłoszone spojrzenie z drzwi, z zakrwawionej klamki, odnajdując twarz Folke – znieruchomiał, ścięty niepewnym strachem.
    Wyrzucą mnie.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Nie potrafił zrzucić z siebie ciężkiego jarzma przytłaczającej go bezsilności, obwiązanej wokół szyi jak łańcuch, za który chwytały go cudze dłonie – pozwalał, by szarpano go za obrożę tego zlęknionego niezdecydowania jak psa, balonik przewiązany ciasno wokół pulsu obcych pragnień, którym spolegliwie ustępował, wysuwając świadomość z własnego ciała, pozwalając, by pozostawiono na nim ciemne ślady we wszystkich miejscach, gdzie pozwalał kwitnąć swym marzeniom, tym, które wyciągano z niego siłą i które wyciągał z siebie sam, przerażony, dokąd mogłyby zbiec, gdyby nie przepasało ich lasso cudzej nienawiści. Spoglądał na łagodną twarz Bertrama, wyobrażając sobie, że mógłby sięgnąć ustami do jego warg, a kiedy złudzenie to pęczniało powoli w jego sercu, napierając na cienką błonę osierdzia, wydawało mu się, że uczucie tak ciepłe i słodkie mogło być jedynie czymś dobrym; nie było. Nie było i utwierdzał się w tym za każdym razem, gdy doganiały go chroboczące w gardłach szyderstwa, ból wgryzionych pod żebra knykci i przekleństwa szeptane na ucho zmierzłością zmienionego głosu, wulgaryzmami, które sprawiały, że czuł się winny własnych myśli, pozostawiających na sumieniu naciek zaognionego strachu – skąd mogli wiedzieć? Dostrzegli jego pragnienia prześwitujące spod ciemnych źrenic? Czuli je w nierównym tętnie, gdy chwytali go za przegub? Odwracał nerwowo wzrok od twarzy Bertrama, w obawie, że on również to zauważy, ale przyjaciel zawsze patrzył na niego w sposób, który nie zdradzał broczącego spomiędzy warg grymasu, jego palce nigdy nie zaciskały się gniewnie na jego ciele, spojrzenie nigdy nie zdradzało oznak niechęci ani odrazy; nie wiedział, a on robił wszystko, by tak pozostało.
    Pamiętał, kiedy Bertram pierwszy raz znalazł go wspartego półprzytomnie o chłodną ścianę łazienki, pamiętał błysk zaniepokojonej troski w jego wejrzeniu i nagłą, przebiegającą po fizjonomii świadomość, kiedy próbował schwycić go pod pachami i podnieść z mokrej podłogi, ale odsunął się natychmiast, gdy wydał z siebie zdławiony okrzyk bólu, przez ćmę mętnego spojrzenia nie potrafiąc zajrzeć mu w oczy. Co mogę zrobić?, spytał go wtedy, z trudem wydobywając głos spod strun nieposłusznej krtani, a on przez chwilę przyglądał mu się niepewnie, bo nikt dotąd go o to nie zapytał, bo odpowiedź nigdy nie była dla nikogo satysfakcjonująca – nic, chwila milczenia, ale Bertram… zostaniesz ze mną na chwilę? Został – wtedy i wiele razy później; został, przystając na cichą przysięgę, jaką pomiędzy sobą zawarli, ziarna pytań pękające pod naciskiem zębów, tajemnicę usuwającą się w dół gardła, drapiącą o podniebienie, ilekroć uchylał usta, nie potrafiąc nigdy wyartykułować tego, co zastygało mu na języku. Czasem wydawało mu się, że słowa przepaliły się w jego krtani na burą szlakę, że jego ciało przypominało popielniczkę, w której zbierał się zblakły proch przeszłości, a on nie mógł go odkrztusić, więc przez lata dławił się własnymi wspomnieniami, spychał je coraz głębiej w debrę sumienia, jakby próbował je nim opleść i zmiękczyć, ale ostre kanty nieustannie przebijały się na zewnątrz, otwierając w umyśle broczące rany, które nie miały nigdy w pełni się zabliźnić – mimo to odrywał pojedyncze, zeschnięte płatki swych myśli, układając je powoli na jego dłoniach, rozrysowywał za liniach papilarnych splątaną mapę emocji, których nie potrafił opisać ani w pełni wyrazić, które przepychały się przez jego skroń bolesnym poczuciem bezsilności. Teraz wszystko to, co powoli rozwijało się w jego piersi, wiotkimi łodygami próbując odnaleźć drogę poza labirynt błoniastego osierdzia, cofnęło się jednak gwałtownie za mostek, pozostawiając w żołądku głuchą jamę przestrachu – lęk oplótł się ciasno wokół żeber, po czym wypłynął na powierzchnie spojówek lśniącą taflą łez, które zatrzymały się tuż pod powiekami.  
    Odruchowo cofnął się o krok, z trudem powstrzymując się przed ucieczką, której pierwszy odruch zastygł skurczem w jego mięśniach; kiedy uniósł wzrok z powrotem na przyjaciela, jego oczy były jednak jasne i naiwnie szczere, jakby na mieliźnie wstrzymanego wewnątrz rogówek płaczu odbijało się wierne echo duszy, przepłoszonej wyrazem nagłego, głębokiego żalu, który wyboczył na powierzchnię rozpaczliwym poczuciem winy, cieniem uwięzionych w gardle przeprosin, nie potrafiących odnaleźć drogi poza lekko rozchylone usta. Zacisnął palce mocniej na zmiętej, zakrwawionej chustce, która rozdarła się w jego dłoniach, po czym uciekł źrenicami na bok, próbując ukryć kałużę wylanego w nie lęku – zrobiło mu się słabo, a kiedy spojrzał na równe linie łazienkowych kafelków pod swoimi stopami, podłoga zakołysała się niebezpiecznie, wyrywając mu spomiędzy warg ciche westchnienie. Wspomnienia zaczęły wspinać się z powrotem na tratwę jaźni, wsuwając się za skronie jak pasożyt; wydawało mu się, że czuł fantomowy ciężar dłoni, która zaciskała się na jego nadgarstku, wszystkie siniaki kwitnące od nowa na przetrąconych żebrach, wszystkie słowa, które wkradły się pod skórę, trwale piętnując rachityczne ciało, naznaczając je wybroczynami żalu, prześwitującego teraz na podobieństwo cienkich wężyków żył – zapragnął wyrwać je z siebie siłą, rozciąć wszystkie te miejsca wokół serca, które drażniły go swoją obecnością, pozbyć się wspomnień, pulsujących płytko pod naskórkiem, pozbawić się samego siebie, nie tylko tkanek, w których ból zastygł jak owad w złotej kalafonii, lecz także świadomości zadręczonej nawracającym ciężarem myśli, dławiących i nieoswojonych, żłobiących otwarte rany w jego istnieniu, tym, które zabliźniało się wraz z upływem czasu i tym, które jątrzyło się infekcją, odkąd pierwszy raz otarło się o nienawiść świata.
    N-nie – wykrztusił w końcu, z trudem przełykając ślinę, próbując przebić się własnym głosem przez sztywny kaftan paniki, od której kręciło mu się w głowie, choć nie potrafił zmusić się, by spojrzeć Bertramowi w oczy. – Ja n-nie… nie jestem, nie wiem, dlaczego… dlaczego… – głos mu się załamał, przytłumiony gwałtownym, nerwowym wydechem – chciał go błagać, żeby przestał mówić, żeby mu uwierzył, żeby zapomniał, chciał go przekonać, ale nie potrafił, bo wyobrażenie Rubena, który nachylał się nad nim ze złowrogim, usatysfakcjonowanym uśmiechem sprawiało, że cały dygotał; nie pod ubraniem, ale głęboko pod skórą, głęboko pod mięśniami, głęboko pod sercem. Pokręcił głową na boki, jakby próbował pozbyć się tego uczucia, wyrzucić z siebie wspomnienia, wyżąć własną świadomość z lęku, który dudnił nerwowo za żebrami, wkradając się nierównościami w jego tętno, przyćmiewając wcześniejszy rozsądek, grzęznący pomiędzy rozłamanymi fragmentami rzeczywistości – zamierzał wyciągnąć dłoń w jego stronę i prosić, żeby mu wybaczył, żeby nie odchodził, żeby nie zostawiał go samego, zamierzał powiedzieć mu o spojrzeniu, które Ruben zatrzymał chwilowo na jego twarzy, zwiastujące hibernujący pod skórą gniew, zamierzał mu wytłumaczyć, że nigdy nie chciał robić żadnej z tych rzeczy, do których go zmuszano, ale nie potrafił odmówić, bo bał się siły cudzego przymusu, bo podświadomie był przekonany, że na to zasługiwał. Ciszę, jaka pomiędzy nimi zastygła, przerwał jednak odgłos cudzych kroków i echo narastającej za drzwiami rozmowy – drgnął, odruchowo odnajdując pobladłą twarz Bertrama, nagle zdjętą ogłuszoną niepewnością.
    Wytłumaczysz im. Powiesz, że… – zawahał się, bo wizja dzielenia się z dorosłymi tym, co usilnie próbował pozostawić zastygłe pod tynkiem szkolnych korytarzy i przeznaczone do wglądu tylko jego własnych oczu, szklących się przed odbiciem łazienkowego lustra, przyprawiało go o mdłości – strach przed przerażeniem w oczach Helene i troską w oczach Gunnara, przed wszystkimi dłońmi, które próbowałyby dosięgnąć genezy jego objawów, słowami, które siłą chciałyby wyciągnąć z niego więcej, tajemnica po tajemnicy, dopóki nie zostałoby już z niego nic, czego mógłby się chwycić hakiem zdrętwiałej nadziei, że przeszłość odejdzie w końcu w zapomnienie. – Powiem im o wszystkim – odparł cicho, z trudem przeciskając własny głos przez wąski przesmyk krtani. – Powiem, że... że musiałeś... że potrzebowałem pomocy. – z trudem nabrał powietrza, uciekając wzrokiem na bok, na brudne kafelki, na rozmokłą chustkę, na uchylone okno, zza którego dobiegało ciche, melodyjne szemranie natury, tak obce i nierealistyczne w obliczu wnyków, które oboje zacisnęli sobie na nadgarstkach.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Each brave step forward, I take three steps behind (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Each brave step forward, I take three steps behind (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Drgnął instynktownie, kiedy Folke cofnął się przed nim o krok, wypuszczając spomiędzy ust urwany szczęt nerwowego westchnienia, powietrze uciekające mu z płuc pod presją czegoś, czego nie rozumiał, czego nie mógł zrozumieć, bo było dla niego wyłącznie ciszą, wyłącznie spojrzeniem odwracanym od sinej wybroczyny na odsłoniętym, kruchym nadgarstku i od ciemnych źrenic, w których tkwiło coś, czego nie powinien był widzieć, zmęczony cień, w którym obawiał się dostrzec wyraźniejszy kształt jego przyczyny – choć rozdzielał ich zaledwie krok, miał wrażenie, że kafelki między ich stopami rozciągają się, powietrze rozwarstwia się, przestrzeń wygina; chciał sięgnąć ku niemu ręką, przekonać się, że tylko mu się wydawało, że stał wciąż tuż przy nim, ale nie miał odwagi tego zrobić, nie miał odwagi mierzyć się z możliwością, że być może było inaczej: być może ten jeden popełniony nerwowo krok, rezonujące w skroniach echo słów ugrzęzłych w ciszy pomiędzy nimi (nie mogę ci obiecać, że będzie inaczej; o czym nie mogą wiedzieć?), był w istocie dystansem niemożliwym do skrócenia – co, gdyby nie udało mu się go złapać? Co, jeśli Folke odsunąłby się znowu? Co, jeśli nie mogli już tego zawrócić, jeśli nigdy więcej nie będę mogli stanąć bliżej, spojrzeć sobie w oczy? Sfrustrowana złość uciskała na dno płuc pospiesznym, nerwowym marszem pulsu; dlaczego to w ogóle miało takie znaczenie? Nie powinien się tak bardzo przejmować – nie powinien się wtrącać, wchodzić między Folke i jego tajemnice, nie powinien przekraczać nakreślonej wyraźnie granicy milczenia i obojętności; nie powinien był wtedy zostawać z nim w łazience, nie powinien znać tak dobrze grymasu zapowiadającego spazm choroby, nie powinien czekać na niego pod bramą szkoły (nie zauważył, kiedy zaczął przed nią przystawać każdego ranka, poprawiając sznurówki butów, przewracając podeszwą gładkie kamyczki wysypane na ścieżce, zakopując pod nimi szczątki swoich pierwszych papierów), nie powinien wyczekiwać niecierpliwie kolejnego nacięcia w drzewie, którym naznaczali swój wzrost, kreślić swoich inicjałów obok jego, (wspominać w rozmowie dziewczęta mijające ich w korytarzu, choć właściwie mu się nie podobały, nie zauważając, że nigdy nie patrzy przy tym na ich odwzajemniany uśmiech; wydawało mu się, że chce jego aprobaty, ale ta nigdy nie zdawała się faktycznie zadowalająca), nie powinien przystawać na przyjaźń tak frustrującą; nie powinien nigdy myśleć, że mógłby się do niego zbliżyć – że mógłby go poznać do momentu, w którym nie byłoby dłużej między nimi tajemnic, bo Folke tego nie chciał, bo warunkiem jego przyjaźni było milczenie i odwracanie wzroku, i nie wtrącanie się między niego i jego sekrety, między niego i Rubena. Był naiwny, bo wyobrażał sobie chyba, że Folke, mimo wszystkiego, co mówił wcześniej, ucieszy się lub będzie mu wdzięczny, że przyjdzie do niego z uśmiechem albo odetchnie z ulgą, kiedy upewni się, że nic poważnego mu się nie stało, ale Folke cofał się tylko przed nim, nie mógł mu nic obiecać i patrzył na niego przestraszony, kiedy próbował go chronić, na marne, bo jeśli Ruben zawoła go z drugiego końca korytarza, to wszystko traciło znaczenie: krew na jego palcach, skaleczona skroń, dłonie łapiące go za ręce, nie mógłbym cię nienawidzić oznaczające tylko tyle i nic więcej (ale nie mógłbyś też–, nerwowa myśl, nie mógłbyś mi ufać). Nie mógłby go nienawidzić, ale nie mógł nienawidzić też Rubena, nie mógł mu odmówić, nie mógł–
    Pójdziesz też do n-niego, póź-później? – nie wiedział, dlaczego to powiedział; nie wiedział, jak sięgnąć go dłońmi, nie wiedział, jak zalepić tę przestrzeń między nimi narosłą nagłym nerwowym popłochem, nie wiedział, jak powiedzieć mu, że nie musi się obawiać, że przecież go przed nim obroni, że przecież poszedłby z nim na piętro, że nie pozwoliłby, gdyby tylko przestał Rubena zasłaniać; nie musiałby przecież obiecywać, że będzie inaczej następnym razem, nie musiałby obiecywać niczego, gdyby pozwolił mu się tym zająć, mógł się tym dla niego zająć. Czy już byłeś? – nie zdołał już zapytać, bo myśl o tym stawała mu w gardle nieoczekiwanym, bolesnym gniewem, a za drzwiami odezwały się czyjeś głosy, przepłaszając nagłą sfrustrowaną złość, żałosne poczucie bezsilności, bo nie rozumiał co między nimi było, słowa Rubena wracały do niego echem zmierzłego pytania, za którego wskazówką bał się podążać, więc uporczywie nie rozumiał; to nie mogła być prawda, żaden z nich nie był taki, nie Folke, nie Bertram, nie on. Czuł przez chwilę obrzydzenie do siebie, do swojej wściekłości, tak szybko podpływającej do ust bezwzględnością pytania pełnego wyrzutu i oceny; ale chciał prosić go, żeby namoczył papier i przyłożył go do jego skroni, chciał prosić go, żeby nie mówili o nim nigdy więcej, chciał prosić go, żeby powiedział mu, że następnym razem powie mu o wszystkim i pójdą razem, chciał prosić go, żeby to się skończyło, żeby powiedział mu prawdę, żeby wyjaśnił mu świeże sińce i co Ruben miał na myśli albo żeby powiedział mu teraz, że nie chce rozmawiać o tym nigdy więcej – nie muszą rozmawiać nigdy więcej, mogą udawać, że nic się nie działo, nic nigdy się nie działo, może tak byłoby zresztą lepiej, pozostawić ten jeden krok między nimi, pozostawić wszystkie te słowa tutaj, w obustronnym rozejmie: nie będziemy rozmawiać, odwrócę wzrok, a ty mu pozwolisz, to nie moja sprawa. Chciał prosić go, żeby się nie bał, ale nie potrafił, bo sam był przestraszony – taflą łez zakrywająca mu spojrzenie, jego przestrachem, słowami omijającymi uporczywie prawdę, bezwiednym krokiem zatrzymanym między nimi.
    Głosy na korytarzu zbliżały się wyraźnie, niosąc się pogłosem pod strzelistym sufitem; nie był pewien, jak dużo mieli czasu, przyspieszone tętno odliczało ponaglone sekundy, kiedy spłoszony spoglądał na Folke, w pierwszej chwili znieruchomiały w lustrzanej niepewności. Jego cichy głos grzmiał w pustej okafelkowanej przestrzeni, a on przez chwilę wahał się, uchylając usta, ale nie mówiąc nic, jakby coś wstrzymało go przed odpowiedzią; nie mogli przecież wiedzieć. Co się stanie, jeśli go oddadzą? Co się stanie, jeśli przeniosą go gdzieś indziej, do innej rodziny, do innego miasta? O czym nie mogli wiedzieć? Nie zauważył wpółprzytomnie stawianego kroku, nakrywającego ten, który ich podzielił;  nie zauważył, kiedy wyciągnął rękę, łapiąc go za ramię, jakby obawiał się, że zostawi go samego, wbrew słowom, które mówiły przecież coś innego – przez ogłuszające echo zamkniętego w piersi popłochu docierało do niego jeszcze niemrawo, jak dużo Folke był gotów zaryzykować; dla niego, ale nie dla siebie.
    Nie, nie m-mogą wiedzieć. Nie m-mogącię zabrać przystawało mu między żebrami bolesnym fantomowym uciskiem; co, gdyby któregoś dnia Folke po prostu nie przyszedł? Jego wzrok przemknął do uchylonego okna, jakby sprzężony jedną myślą z przyjacielem; musiał istnieć inny sposób, nie miał prawa tego od niego wymagać, nie miał prawa go o to prosić. Dostrzegł smugę krwi pozostawioną na drzwiach, kiedy popchnął je, by się za nim zatrzasnęły; spojrzał znów na niego, próbując przez roztargnienie i echo podniesionych głosów znaleźć rozwiązanie. – P-powiesz, że... k-krew, p-puściła ci się k-k-k... – nerwy zacisnęły się mu na głosie, zamilkł więc z żałosnym grymasem, umykając spojrzeniem przed jego wzrokiem, zawstydzony własną nieporadnością. Sięgnął wolną dłonią do skaleczenia na skroni, krzywiąc się, kiedy opuszka napotkała świeże rozdarcie tkanki, zbierając zeń metaliczną czerwień; – Przepraszam – szepnął, opierając rękę o jego policzek, zawieszając opuszkę w niezdecydowaniu, nagle niepewny, kiedy skrzyżował z nim spojrzenie; szukając w nich zgody albo protestu, szukając spokoju, wybaczenia, szukając w nich pewności, że wszystko się rozwiąże. Jego policzek był gorący pod bokiem jego dłoni, wydawało mu się, że broda zadrżała mu pod rozchylonymi ustami, kiedy dotykał ciepłej skóry pod nosem, płytkiej rynienki nad ustami, nie odważając się sięgnąć ich obrysu.
    P-przepraszam – powtórzył jeszcze raz, prawie półszeptem, chwilę przed tym jak wzdrygnął się, kiedy czyjś obcas uderzył mocniej w posadzkę. – Dziadek... dz-dziadek to roz-rozwiąże, p-powiem, że... p-powiem, że obrażał n-n... – nie, nie nasForsbergów – dokończył, nerwowo podchodząc już do okna, szarpiąc za klamkę, by rozchylić je na oścież. – Z-zamknij za mną. I m-mój p-plecak, weźmiesz go d-dla mnie? – przystanął, odwracając ku niemu ciemne, udręczone spojrzenie. – Możemy z-zobaczyć się p-później? P-pod drzewem.
    Proszę. Nie będę więcej pytać. Nie będziemy rozmawiać, nie musimy.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Milczeć zawsze było łatwiej – zamieść rozłamane słowa pod dywan krtani, przełknąć mdłości podchodzących do gardła fonemów, odwracać wzrok od samego siebie, jakby rzeczywiście sądził, że w ten sposób, poprzez udawaną nieświadomość, mógłby zapomnieć o wszystkim, co go spotkało; nie chciał być świadkiem swojej historii, więc trwał z uparcie zasznurowanymi ustami, nie zdając sobie sprawy, że im bardziej pogłębiała się cisza poza jego ciałem, tym większy rósł hałas w jego wnętrzu. Nie pozwalał wspomnieniom wypływać na powierzchnię języka, więc te zbierały się pecyną łez w wąskim tunelu gardła, grzęznąc ciężką naroślą pamięci, która pękała pod senną nieobecność jaźni, wybudzając go w środku nocy z wilgocią łez zalepiającą jasne rzęsy i sercem podchodzącym nerwowo pod samą rękojeść mostka – wiele razy pragnął powiedzieć mu o wszystkim, co go spotkało, prosić, żeby wszedł na piętro razem z nim, żeby został w pobliżu i mocno złapał go za rękę, ale nawet teraz, będąc tak blisko prawdy, która zastygła pomiędzy nimi jak trzecie ciało, nie potrafił przepchnąć jej przez instrument krtani. Widział w jego spojrzeniu cień rozwodnionej na spojówkach urazy, przytłoczony emocjami, na jakie go narażał, świadomy, że cienka nitka wiążącej ich niewiedzy, którą dotąd zawsze uważał za koncesję ich przyjaźni, była dla Bertrama uwierającą niedogodnością, wdzierającą się coraz głębiej w miękką skórę nadgarstka; polegał na niemej obietnicy, by nie zadawać sobie pytań, na które nie chciało się usłyszeć odpowiedzi i sądził, że z tego powodu ufał mu najbardziej – bo sięgając po wbitą pod jego skórę drzazgę, nie wpychał jej przypadkiem jeszcze głębiej, bo akceptował, że istniały rzeczy, o których i nie chciał mówić, bo pozwalał mu odejść nawet wtedy, gdy w głębi serca odchodzić wcale nie chciał, ale milczenie było tylko szwem, który ściągał skórę ich relacji ku sobie i który w pewnym momencie należało wypruć, by rana mogła sama zrosnąć się i zagoić.
    Pytanie Bertrama wbiło się tymczasem jak wykałaczka pod miękki naskórek jego sumienia, pozostawiając cienkie rozcięcie w miejscu, które dotąd uparcie chronił przed jego świadomością – drgnął wyraźnie, bo wiedział, że gdyby odezwał się teraz, musiałby skłamać; przyzwyczaił się do strachu i przestał czuć, że na jego fundamencie zbudowane były wszystkie pozostałe emocje, jakie w sobie nosił, a teraz nie potrafił zmusić się, by chwycić za którąkolwiek z nich i wyciągnąć ją jak wstążkę z ciasnego rękawa, bo musiałby wyjawić, że instynktownie usprawiedliwiał Rubena za cały ból, jaki znosił z jego rąk. Chciał wierzyć, że mimo wszystko go rozumiał – racjonalizował gniew, który zaciskał się w jego pięściach, a następnie odbijał siną pieczątką na cudzej skórze, chwytał się krótkich przebłysków człowieczeństwa, wyłaniających się spod jego twarzy, gdy nie rozdzierał jej paroksyzmem zaciekłej wrogości, naiwnie ufał, że musiało istnieć coś, co prowokowało go do podobnego działania, że potrafił dostrzec własne rany tylko wtedy, kiedy wyciął identyczne na płótnie drugiego ciała; chwytał się tych rozlicznych powodów jak tratwy, przekonany, że bez nich zupełnie zatonąłby w smutku, który żgał jego skórę wszędzie tam, gdzie dotykało ją cudze okrucieństwo – Ruben go nienawidził, bo utykanie przypominało mu o matce, bo choroby go przerażały, bo sam pragnął więcej niż to, o czym pozwalano mu marzyć. Pochylił głowę do przodu, uciekając wzrokiem na kafelki – mokre od wody lub suche, lecz widziane przez taflę zbierających się pod powiekami łez, których pojedyncze krople spłynęły mu po policzkach, zawisając na skraju brody, po czym skapując na podłogę i pąsowiejąc w zetknięciu z cienkimi wstęgami kalającej ją krwi. Nie chciał go o nic prosić, bo prośba oznaczała przyznanie się do winy, wizja nieuchronnego spotkania z Rubenem przepełniała go jednak lękiem, w objęciach którego przypominał spłoszone zwierzę – takie, które już nie biegnie, ale zatrzymuje się w ciasnym zaułku i czeka; i wie, że na śmierć.
    Wolałbym zostać z tobą – odparł w końcu, co nie było ani negacją, ani potwierdzeniem i prześlizgnęło się przez jego gardło przytłumionym szeptem, jakby wstydził się tego wyznania, urwanego przez odgłos kroków, narastających w odległym gardle korytarza; otarł oczy wierzchem dłoni, unosząc powoli brodę, by znów spojrzeć na Bertrama – nie pamiętał, czy wcześniej widział go podobnie zaniepokojonego i żałował, że nie zdołał być dzisiaj odważny za nich obu. Struny krtani drżały mu nerwowo, kiedy wypowiadał kolejne zdanie, wciąż niepewien, jak miałby zmusić do tego własne ciało, lecz przekonany, że zrobiłby to, gdyby mógł mu w ten sposób pomóc – powiedziałby o wszystkim. Przyjaciel zamknął tymczasem jego intencje w miękkim uścisku własnych dłoni, przygaszając pierwsze ogienki lękliwej paniki, które rozbłysły na zarzewiu rozgorączkowanej świadomości, a on poczuł jednako ulgę, co żal, bo chociaż przełknięte słowa opadły z powrotem na dno żołądka, zwierzę zamieszkałe w jego wnętrzu dopomogło się wyroku, który dopadłby Rubena, gdyby miał śmiałość spodlić się wszystkim, co mu uczynił; przestraszył się tej myśli, bo wydawało mu się, że do niego nie należała, okrutna i ciężka, wpadająca do umysłu jak kamyk żwiru pod wyściółkę buta. Pociągnął nosem, jeszcze raz przecierając oczy brzegiem rękawa, choć już nie płakał – przez chwilę znów patrzyli na siebie w milczeniu, a potem Bertram sięgnął palcem świeżego skaleczenia, krzywiąc się, gdy to odezwało się pulsowaniem zaognionego wokół bólu; magia lecznicza była bodaj jedyną, w której go wyprzedzał, a teraz uniósł odruchowo rękę, jakby próbował sięgnąć inkantacją do jego skaleczenia, lecz słowa przylepiły mu się do podniebienia instynktowną obawą, pogłosem wspomnień, które nawiedzały go za każdym razem, gdy posługiwał się czarami – miał dobrą pamięć, ale zaklęcia zawsze grzęzły supłami w jego wnętrzu, naciskając na gardło tym usilniej, im bardziej ponaglający wydawał mu się wzrok nauczyciela, zmuszonego, by w końcu stanąć nad jego ławką i rozkazać, aby wyciągnął przed siebie dłonie. – Sárr – magia zlizała ślad czerwieni, która wybroczyła na nowo pod nieuważnym uciskiem palca, a on dopiero teraz poczuł uderzenie wypływającego mu na twarz gorąca. – Nie masz za co przepraszać – dodał zaraz, choć głos wciąż drżał mu lekko, rezonując słabym pieczeniem tuż pod wypukłością dziecięcej grdyki – skinął głową, gdy Bertram uchylił okno na oścież, wpuszczając do środka rześki podmuch kwietniowego powietrza; skinął głową, choć widząc wyraz jego spojrzenia, pragnął objąć go ciasno wokół piersi i obiecywać, że oboje wyjdą z tego silniejsi. – W porządku. – chciał zabrzmieć pewnie i uspokajająco, ale jego głos pogrążył się w ciszy, wyścielając wnętrze łazienki jeszcze na chwilę po tym, jak przyjaciel przeskoczył przez brzeg futryny, lądując na miękkiej trawie.
    Jakiś czas stał jeszcze w bezruchu, w końcu pochylił się jednak po zostawiony pod ścianą plecak ostrożnym, nieco paralitycznym ruchem i przewiesił go przez wolne ramię, swój własny chwytając za materiałową rączkę – łazienka czerwieniła się roztartymi śladami krwi nawet po tym, jak podniósł z ziemi zmięte kawałki przesiąkniętego papieru, wycierając nimi smugi z jasnego wnętrza umywalki i upychając je głęboko w otwór plastikowego kosza. Dopiero na korytarzu zdał sobie sprawę, jak szybko biło mu serce i jak mocno kręciło się w głowie, gdy musiał podeprzeć się o ścianę, przymykając oczy, gdy jej przyjemny chłód przesiąkł przez ogorzałą skroń. Folke?, przebrzmiało ćmiącą migreną, zmuszając go do zwrócenia się w przeciwną stronę, ku strapionej twarzy nauczycielki, która nachyliła się lekko, zatrzymując dłoń wpół drogi do zakrwawionej klamki, nic ci nie jest? – jej głos, miękki i troskliwy, wydawał mu się teraz odległy i skrojony na brzegach, jakby dobiegał z przeciwnego krańca sieni.
    Nic. – unikał jej wzroku, sunąc źrenicami na bok, z daleka od wnętrza budynku, w którym się znajdował. – N-nic… To tylko… nic poważnego – wyjaśnił nieporadnie, odruchowo przecierając dłonią twarz, chociaż nie miał na niej śladów krwi. – Idę właśnie do pielęgniarki. – nawet nie zauważył, w którym momencie znów szedł korytarzem, nerwowo przyśpieszając kroku, gdy dostrzegł po przeciwnej stronie grupę chłopców, zanoszących się głuchym śmiechem, który rezonował groźnie pod jego czaszką. Czuł, że powinien uciekać, lecz utykał wyraźnie, gdy próbował biec, bo lewe kolano kłuło dotkliwym bólem, uginając się mocniej przy każdym kroku; wychodząc na świeże powietrze, dostrzegł nareszcie sylwetkę Bertrama, wspartą o drzewo rosnące tuż pod murem akademii i uniósł głowę wyżej, w tym samym momencie czubek jego buta zahaczył jednak o nierówne podłoże, a nadwyrężona noga wysunęła się naprzód zbyt wolno, by podtrzymać równowagę – przewrócił się na ziemię, obcierając dłonie i brodę o żwirowe kamyczki, zaraz dźwignął się jednak pośpiesznie na śródręczach, próbując zakryć sztywność tego upadku i prześwit łez, które znowu napłynęły mu pod źrenice. – Nikt za mną nie szedł. Ch-chyba nie.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Each brave step forward, I take three steps behind (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Each brave step forward, I take three steps behind (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Odpowiadały mu łzy staczające się leniwie po chłopięcych policzkach i odpowiadał mu wzrok odwracany ku splamionym jego winą kafelkom, odpowiadała mu wymijająca wymowność słów dobywających się z niepewnego gardła w niezdarnej próbie uniknięcia kłamstwa – wolałby tymczasem, żeby po prostu go okłamał, nałożył na jego gniew biały opatrunek drobnego oszustwa. Egoistycznie chciał, żeby Folke zatroszczył się o niego: pozwolił mu myśleć, że jest inaczej; pozwolił chociaż jednemu z nich nie cierpieć z powodu swoich niemożliwych do zrozumienia decyzji, ale nie mógł mu dać nawet tyle – wolałbym zostać z tobą było słodką trucizną wypuszczającą palący piołun na język, drażniący przełyk i gardło podchodzącą do ust złością. Uniknięcie bezpośredniej odpowiedzi było wciąż odpowiedzią wystarczającą; mógł być lepszy od Rubena, ale nie było to żadnym pocieszeniem. Mógłby być tak samo podły i nie zmieniałoby to nic, bo dla Folke nie czyniło to różnicy: stał teraz przed nim, strącając płacz z drżącej brody na czubki jego butów i miał tak samo stać przed Rubenem, spuszczając lśniące rzęsy przed jego spojrzeniem. Gdyby trzymał go teraz za kark, nie byłoby to dla niego mniej warte od troski, jaką próbował mu okazywać; wracałby po nią tak samo, mówiłby mu te same rzeczy, jakby jedno od drugiego nie różniło nic. Oczywiście, że zamierzał do niego pójść – później, jutro, pojutrze; wszystko, co się wydarzało, nie zmieniało niczego. Czuł się śmieszny i upokorzony, nieadekwatny ze swoją troską i spontanicznym protekcyjnym gniewem, który szarpnął jego pięścią, nim zdążyłby zrozumieć, co się dzieje – wszystko to było rozmiękłym kawałkiem papieru dezintegrującym na brudnych kafelkach, plamą krwi na białej płytce, wzbudzającą tylko krótkie, współczujące zmartwienie. Przyszedł tu za nim, bo czuł się winny. Przyszedł tutaj za nim w prostym odruchu sumienia i litości, której nie chciał, ale której potrzebował (nienawidził siebie za to, bo nie potrafił powiedzieć mu, żeby przestał się zgrywać i wyszedł). Wolałbym zostać z tobą. Wolałby, żeby powiedział mu prawdę, pozwolił tej kalekiej przyjaźni dogasnąć, tutaj, w tej samej ciszy, w której się przypadkiem zaczęła; nie chciał dłużej się o niego martwić, ośmieszać się w ten sposób głupią wiarą, że to mogło mieć znaczenie. Wiedział też, uświadamiając to sobie z tym gorszym wstydem, że gdyby wydarzyło się to znów, nie postąpiłby inaczej: uderzyłby Rubena znowu, przewróciłby go na ziemię, złapałby go za włosy, przełykając palące w krtań pytanie, czy pamięta, jak trzymał tak samo Folke, czy pamięta jak obciął mu włosy nożyczkami, pozostawiając na skórze nad karkiem płytkie skaleczenie. Może istotnie nie był wcale od niego lepszy; był tylko mniej odważny, by domagać się tego, czego chciał. Był być może tylko pozornie lepszą opcją, bo nie zdołał nigdy przełknąć swojego serca na dno żołądka, by utopiło się w kwasie własnych słabości, przewinień i rozgoryczeń, bo wciąż trzymało go za nadgarstki idiotycznymi odruchami zawstydzającej wrażliwości (zastygał w nerwowym napięciu, ilekroć dziadek przechodził przez jego pokój, dociskając butem skrzypiącą deskę, pod którą trzymał drobne sentymenty, brudny pasek obroży po chromym psie, na której wciąż tkwiła rdzawa plama zaschniętej krwi; zmuszał się, żeby nie odwracać wzroku, kiedy łapał swoje podpalane ogary za skórę na karku, szarpnięciem kierując je do kojców; siadał zawsze przy pustych ławkach, przysłuchując się rozmowom innych dzieciaków, udając zajętego lekturą zoologicznej książki dziadka, czując jak własny głos drętwieje mu w ustach, niezręczny i płochliwy; przez długi czas udawało mu się nie odzywać w ogóle, dopóki nauczyciel nie wezwał jego matki do szkoły, nie nauczy się magii, jeśli nie zacznie mówić; czasami wydawało mu się, że wolałby urodzić się śniącym albo istotnie niemym).
    Tchnienie cichego zaklęcia musnęło mu skroń, zbierając z niej smugę zbierającej się u brzegów skaleczenia krwi, a on opuszczał spojrzenie tak samo, przełykając ciężkie zostań, bo miał wrażenie, że byłby tylko jeszcze bardziej śmieszny w tej prośbie – żałosny, dopraszając się jego odwzajemnionej troski i przywiązania. Zastanawiał się, w którym momencie tak bardzo się pomylił; czy wtedy, kiedy wymknęli się przez wysokie okno arkad na tylne błonia i dalej, przez dyskretną furtkę w szkolnym ogrodzeniu, żeby szukać w pobliskim lesie śladów gulona, bo gazeta ukradziona ze sklepu w drodze na poranne lekcje ostrzegała, że jeden z okazów zbiegł spod opieki miejskiego ogrodu zoologicznego? Kiedy przestraszył ich odbijający się od drzew trzask zderzających się poroży walczących muflonów i pociągnął go za ciężki pień drzewa, z podchodzącym do gardła sercem dostrzegając dopiero między konarami cętkowane grzbiety nieszkodliwych zwierząt? Kiedy pociągnął go za dłoń bliżej, a Folke poszedł za nim bez słowa, choć miał wrażenie, że był w stanie usłyszeć bicie jego przestraszonego serca, wyczuć je między ich dłońmi, jakby utknęło w przesmyku między ich śródręczami? Kiedy Baantjer zaprowadził go pierwszy raz do sali teatralnej czy wtedy, kiedy spostrzegł, po raz pierwszy dotkliwie tego świadomy, że nie zastanawia się nad każdym słowem, nie rozdziela myśli na tak drobne cząstki zdań, jak zazwyczaj? Czy wtedy, kiedy Folke skończył sprawdzać jego wypracowanie na temat największej średniowiecznej obławy na wargów i na przedramieniu błękitnym tuszem namalował mu kosmaty wilczy pysk trzymający ociekającą atramentowym płomieniem pochodnię? Wydawało mu się to wtedy tak osobliwe; zęby nakreślone z ostrożną delikatnością, wgryzione w jego skórę ciepłem onieśmielonej przyjemności; podoba mi się – powiedział mu, a potem kąpał się z ręką przezornie opartą o krawędź wanny, dopóki matka nie złapała go w końcu po paru dniach za ramię i nie wciągnęła mu ręki pod gorący strumień wody.
    W porządku, powtarzał za nim w myślach, z posępnym żalem. Nic nie było w porządku, ale zgadzał się przystawać na to kłamstwo: w porządku. Wolałbyś zostać ze mną. Nie muszę przepraszać. Nikt się nie dowie, a my nie będziemy o tym rozmawiać. Nie będę więcej śmieszny. Nie będę więcej pytać, wchodzić pomiędzy ciebie a Rubena. W porządku, nie musisz mówić. Chciałby, żeby było inaczej – chciałby umieć zażądać od niego jednoznacznej odpowiedzi, spotkaj się ze mną pod drzewem albo pójdź do niego, ale nie było na to czasu i bał się, że nie przyjdzie. Wzdrygnął się, z przestrachem spoglądając ku drzwiom, kiedy czyjś głos podniósł się jeszcze bardziej, w końcu, wymieniwszy z nim pospieszne spojrzenie, wskakując na parapet, by spuścić nogi po drugiej stronie okna i zeskoczyć niezgrabnie na trawnik. Nie chciał ryzykować, że na kogoś wpadnie, pobiegł więc w kierunku schowanej na tyłach furtki, tej samej, przez którą uciekali na wagary (nikt nie sprawdzał chyba pękniętej kłódki od paru lat, zdążyła zerdzewieć i zarosnąć skorupiastym porostem); czuł się wciąż, jakby przedzierał się przez powietrze jak przez zgęstniały, stawiający opór i trący zarumienione policzki, klarowny dym. Miał wrażenie, że mógłby zacisnąć palce i poczuć w niej tkaninę rzeczywistości, szorstką i marszczącą się w dłoni jak wiskoza o wyraźnym splocie odciskającym się na opuszkach. Zawiasy skrzypnęły głucho, a on odwrócił się jeszcze na chwilę, by spojrzeć w uchylone okno, mając nadzieję, że spostrzeże w nim jeszcze Folke, ale biała rama pozostała pusta; las szumiał tymczasem niedaleko zachęcająco, jak kosmaty zwierz przysiadły w pobliżu zabudowań i przez chwilę miał ochotę uciec, nie czekać na niego. Serce zdawało się bić mu wysoko pod gardłem, kiedy odwracał się, by podążyć wzdłuż prętów ogrodzenia, zaczepiając co jakiś czas zagiętymi palcami o metal, którego chłód zdawał się zdolny naciąć skórę – nie pozostawiał jednak śladu, poza zmarzniętym zaczerwienieniem.
    Pod drzewem stanął pierwszy, zaglądając nerwowo w kierunku szkolnej bramy, przez długą chwilę coraz bardziej pewny, że Folke nie przyjdzie – w końcu jednak pojawił się, pospiesznie mijając rozchylone wrota głównej bramy, jego sylwetka chwiała się na chromej nodze, przymuszonej do szybszego kroku. Oderwał się od pnia drzewa, podnosząc już dłoń, by zasygnalizować mu, żeby zwolnił, żeby był ostrożny, zamiast tego obserwował w zmartwionym bezruchu z rozchylonymi zbyt późno ustami, jak przyjaciel upada na rozsypane na ścieżce ziarno żwiru. Nie zauważył, kiedy ruszył się z miejsca – coraz mniej wyczuwał motoryczność własnego ciała – dopóki nie złapał go za ramię parę kroków dalej, pociągając go ostrożnie do drzewa, trzymając go asekuracyjnie w łokciu, rzucając ogłuszone spojrzenie ku wysokim sylwetkom trzech akademii.
    Nie m-musiałeś… p-poczekałbym. Nic ci n-nie jest? – powiedział w roztargnieniu, przystając za osłoną pnia i odwracając się wreszcie ku niemu. Zsunął uchwyt ręki z jego ramienia na dłoń, podnosząc ją wnętrzem do góry, pochmurnym spojrzeniem znajdując na nim bolesne otarcia. Nakrył je drugą ręką, usztywniając głos charakterystyczną szorstkością, kiedy wypowiadał zaklęcie (brzmiał tak samo, kiedy przeklinał): – Núningur. To ch-chyba wystar... – słowo zgasło w bezdźwięk w jego ustach, kiedy wreszcie podniósł ciemny palisander oczu, napotykając jego spojrzenie, łzy zebrane w źrenicach i świeżą czerwień na zdartej brodzie. – N-nie będę się w-w... – dlaczego wciąż tak huczało mu z tyłu głowy? i w gardle, nisko, zatknięte serce – wtrącać więc-cej. Powiedz mu. Powiedz m-mu, żeby m-mnie w to nie mie-mieszał, n-następnym razem. Nie jestem... nie j-jestem taki jak on.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Trzymał pod żebrami zbyt wiele przeprosin – trzepoczących jak ćmy, które próbowały odnaleźć źródło mrugającego do nich światła, wąski przesmyk tchawicy, umożliwiający przeciśnięcie się w górę gardła, aż pod zaczerwieniony sufit podniebienia; nie nadążał ich uwalniać, nie w sposób, który miałby znaczenie, nie jako przecinek utykający pomiędzy zębami, nie jako przepraszam wypowiedziane zamiast nie potrafię mu odmówić, bo czasem wydaje mi się, że zasługuję na wszystko, co mnie spotkało, zamiast znienawidziłbyś mnie, gdybym powiedział ci prawdę, zamiast kocham cię. Lękał się własnej miłości, bo kiedy budził się w środku nocy z jego imieniem zastygłym szeptem na rozchylonych wargach, odnosił wrażenie, że podtapiała go od wewnątrz, napierając na włóknistą błonę osierdzia, przelewając się przez aortę i wypełniając pozostałe narządy; wmawiał sobie, że krążyła w jego żyłach jak choroba, skaza plącząca supły na niciach krwiobiegu, rozpychająca się w sercu, które pękało i pruło się w miejscach, gdzie próbował zszywać je ciasnym ściegiem, utrzymać wewnątrz komór własny wstyd, przeciekający lśniącym osoczem do rozchylonych trzewi. Wydawało mu się, że jeżeli pozwoliłby Bertramowi podejść zbyt blisko, sięgnąć troską zbyt głęboko i chwycić dłonią za rękojeść mostka, by pokazać mu, w którą stronę powinien skierować ostrze, uczucie to nieuchronnie wybroczyłoby na jego skórę, pozostawiając ślad, którego nie mogliby dłużej ignorować – przytulał policzek do zwilgotniałej łzami poduszki, przekonany, że miłość nie powinna boleć w ten sposób i niekiedy żałując, że nie mógł wyrugować jej spod skóry, jakby była kawałkiem szkła, który utknął w splocie tkanek, zmuszając ciało, by obrosło wokoło i uwięziło je na zawsze w swoim wnętrzu; przykładał brzeg żyletki do jasnego nadgarstka i wyobrażał sobie, że mógłby przesunąć nią wzdłuż przedramienia, wyżłobić koryto we własnej skórze, aż odnalazłby ziarno uwierającej słabości, ale nie potrafił docisnąć jej wystarczająco głęboko, bo błękitne smugi żył, które prześwitywały spod bladej cery, przypominały mu żywe zwierzęta, całkiem bezbronne wobec prowadzonego dłonią ostrza.
    Byłoby łatwiej, gdyby potrafił być tylko – aż – jego przyjacielem; gdyby patrząc na jego usta, nie wyobrażał sobie, że mógłby unieść się na palcach i przycisnąć do nich swoje własne, gdyby nie czuł za mostkiem ciężkiego przygnębienia, które obezwładniało go za każdym razem, gdy wzrok Bertrama uciekał w stronę przechodzących sienią dziewcząt, a dłoń splatała się ufnie wokół smukłych palców jednej z nich, gdyby umiał pogodzić się z własną niewystarczalnością, bo nigdy nie potrafił sformułować w myślach powodu, dla którego Bertram darzył go przyjacielską sympatią – jak zdołałby kiedykolwiek sądzić, że mógłby go kochać? Nie był mu winien kolejnego refrenu przeprosin, lecz wyjaśnienie, ale słowa znów ugrzęzły głęboko w jego wnętrzu, więc stali naprzeciw siebie w milczeniu, ze wzrokiem niezdarnie wznoszącym się z podłogi, dłońmi dygocącymi w zawieszeniu pomiędzy jednym gestem a drugim i wyobraźnią dopisującą scenariusz do słów, o których oboje wiedzieli, że były kłamstwem, bo w porządku było mirażem, którym osłaniał się zbyt często, fastrygą chwilowo przewiązującą rozjątrzoną ranę jego istnienia – wydawało mu się, że właśnie go tracił; pozwalał, by się od niego odsuwał i nie wyciągał dłoni, by zatrzymać go przy sobie, przyglądał się bezczynnie, jak Bertram odwracał się do niego plecami, przyśpieszał kroku, aż w końcu zupełnie zniknąłby mu z pola widzenia. Był naiwnie pewien, że gdyby zapytał go raz jeszcze, powiedziałby mu o wszystkim, gdyby dał mu jeszcze chwilę na sięgnięcie głębiej we własne sumienie i schwycenie wyznania, które nieustannie wyślizgiwało mu się spomiędzy palców, zdołałby przepchnąć je przez struny krtani – paradoksalnie żałował, że przyjaciel nie wsunął dłoni pomiędzy jego żebra i nie wymiął serca jak namokniętej ścierki, przymuszając go do prawdy siłą, choć podświadomie wiedział, że nigdy nie potrafiłby mu tego wybaczyć. Chciał wierzyć, że mimo wszystko zasługiwał na jego troskę, bo wówczas mógłby być mu przynajmniej wdzięczny, tymczasem nawet teraz, pozostawiony z pustej łazience, z trampkami brudnymi od rozmokniętej na kafelkach krwi, przypominał spłoszone zwierzę, które zamiast uciekać, stało i nasłuchiwało, czekając, aż myśliwy naciągnie oporną cięciwę.  
    Nie zauważył, w którym momencie zbudziło się w nim tchórzliwe przeczucie, że kiedy dotrze pod konar sędziwego dębu, Bertrama już tam nie będzie, ale przyśpieszył nerwowo kroku, czując własny puls sunący płytko pod powierzchnią skroni, kiedy ból z chromej nogi sięgał zaostrzonym grotem w górę uda, przeciskając się przez miednicę i przekłuwając lędźwie, które zaczynały drętwieć tępym rwaniem – wydawało mu się, że przyzwyczaił się już do niedyspozycji, która unieruchomiła go w miejscu jarzmem przyczajonej w ciele choroby, nagle uczuł jednak wstyd na myśl o swoim spłyconym oddechu i pojedynczych kroplach potu wstrzymanych na bladym czole; pomyślał, że kiedyś mógłby jeszcze przeskoczyć z Bertramem przez rozchyloną futrynę okna i biec po roztartych zielenią błoniach, nie potykając się przy tym o własne nogi i świadomość ta wydała mu się nagle tak uciążliwa, że gardło schwycił spazm uwierającego pod grdyką płaczu, który próbował rozpaczliwie przełknąć w dół żołądka, choć przez to jeszcze trudniej było mu oddychać. Nie zdążył zareagować, kiedy brzeg podeszwy zahaczył się o nierówne podłoże, a upadek roztarł się na jego ciele świeżym pieczeniem, które raptem wyboczyło na wierzch przez dropiatość zdartej żwirem skóry.
    Nie, to nic – odparł szeptem, chociaż łzy napływały mu do oczu, a chroma noga zaklinowała się w chwilowym zesztywnieniu; uniósł się paralitycznie, gdy przyjaciel schwycił go za łokieć, pomagając wesprzeć się o pień drzewa, gdzie wśród chropowatej kory wciąż tkwiły poprzeczne żłobienia wznoszonych nad głowami nożyczek. Wzdrygnął się odruchowo, gdy zaklęcie sięgnęło jego dłoni, otarcia zniknęły jednak natychmiast, uwypuklając z powrotem papilarne rysy jego śródręczy, miejscowo wciąż przybrudzonych rdzą zeschniętej krwi – chciał mu podziękować, ale kiedy uniósł brodę, natrafiając na jego spojrzenie, to wydało mu się nagle nienaturalnie stężałe, jakby łagodny brąz, który w prześwicie wiosennego światła nabierał herbacianych odcieni, zasklepił się wokół źrenic, kauteryzowany na lśniącym płótnie białek. Bertram zaczął mówić, a jemu wydawało się, że rzeczywistość, którą dotąd znał, zaczęła rozpuszczać się jak ukryta pod językiem pastylka, przelewając się w jego ciało cementem burej rozpaczy, stygnącym w korytarzach żył w miarę jak zaczynał rozumieć przepowiadane intencje – zwierzę w jego piersi skurczyło się cichym skomleniem, uwierając jak klin pomiędzy żebrami i wzierając pazurami głęboko we wrażliwą tkankę, jakby próbowało ukryć się przed samym sobą, zamknąć jego istnienie w bursztynie wstrzymanego pulsu. Pomyślał o wszystkich prawie, które stygły na jego opuszkach, na jego wargach, na jego sercu: prawie sięgnął dłonią do jego policzka, kiedy oboje nachylali się nad ilustrowaną encyklopedią, prawie uniósł się na palcach, by musnąć pocałunkiem jego wargi, prawie pozwolił sobie uwierzyć, że Bertram mógłby kochać go tak samo; zbyt często wyobrażał sobie, że leżał obok niego, z dala od wyzwisk, które krążyły sieniami akademii, z dala od tchórzostwa, jakie nie pozwalało mu chwycić go za rękę na korytarzu, z dala od świadomości, że uczucie, które trawiło go gorączką, było czymś złym. Przypomniał sobie konwulsje przemarzniętego dygotu, po tym jak stał pod zimnym prysznicem wystarczająco długo, by wsuwając ciało od miękką kołdrę, móc wyobrażać sobie, że otulały go jego ramiona i poczuł, jak ciężar upokorzenia staje mu w gardle kolejnym spazmem łez – miał ochotę płakać, dopóki nie zrobiłoby mu się niedobrze od ciągłego przełykania, ale zamiast tego otarł oczy brzegiem rękawa, uciekając spojrzeniem w przeciwną stronę, ku otaczającej kampus kniei, nie chcąc, by zauważył, jak pojedyncza struga wilgoci ześlizguje się wzdłuż policzka i zastyga nieśmiało w kąciku ust.
    Wiem – odparł drżącym głosem, biorąc głęboki oddech, lecz ten sprawił tylko, że jego broda dygotała nerwowo. – Ja też n-nie… – zaczął, pociągając nosem i bezwiednie zaciskając palce na uchwycie plecaka, bo nie potrafił spojrzeć mu w oczy. – Ja też nie jestem. – kłamstwo smakowało cierpko przede wszystkim przez to, że niezależnie od tego, jak często i uparcie nie powtarzał go w myślach, sam nie umiał już dawno w nie uwierzyć i nie wiedział, komu właściwie teraz zaprzeczał; w jednej chwili zapragnął go błagać, żeby nie zostawiał go z tym samego, żeby nie pozwolił Rubenowi znów schwycić go za nadgarstek, bo wspomnienie tego dotyku wydało mu się nagle tym bardziej obmierzłe, nie miał jednak odwagi przyznać mu się do tego na głos i nie miał prawa wysuwać na wierzch podobnej niesprawiedliwości. – Przepraszam, że musiałeś… – pokręcił głową, sięgając ostrożnie palcami do posiniaczonej brody i ukradkiem ocierając z ust słony posmak łez. – Nie powinienem był cię w to wciągać – przyznał cicho, wciąż niezdolny na niego spojrzeć, bo obawiał się, że Bertram również unikał jego spojrzenia i gdy tylko zatrzyma na nim wzrok, podniesie się i odejdzie – nawet jeśli wiedział, że było to nieuniknione, nie mógłby znieść podobnego widoku.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Each brave step forward, I take three steps behind (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Each brave step forward, I take three steps behind (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Nerwowo spoglądał jeszcze w kierunku akademii, choć pospiesznie i nieuważnie – wydawało mu się, że słyszy wciąż wzburzone głosy odbijające się od ścian korytarzy, wypowiadające jego nazwisko z niepokojem, ale bez zaskoczenia, jego imię podszyte wymienianą jedynie w spojrzeniach myślą, że właściwie spodziewano się tego po nim, że właściwie należało oczekiwać, że coś podobnego się w końcu wydarzy, była to jedynie kwestia czasu. Coraz częściej przychodził na lekcje spóźniony, z krzywym kołnierzem i świeżym sińcem pod okiem, choć poprzedni ledwo zdążył zblednąć, stawał się cichy – zawsze był cichy, ale nie w ten sposób – i niechętny; odwracał spojrzenie do okna i milczał uporczywie, kiedy poproszono go, żeby został po lekcji, dopiero po dłuższej chwili zalegającego niezręcznie milczenia, w którym dogasało zmartwione czy coś się dzieje?, odpowiadając niegrzecznym pytaniem, czy może już sobie iść, bo spieszy się do domu. Wydawało mu się to wtedy śmieszne, to nagłe zatroskanie w spojrzeniu nauczycielki, choć nie mógł przymusić się do rozbawienia; to nie był pierwszy raz, kiedy przychodził na zajęcia posiniaczony i obolały, nie pierwszy raz pochylał się nad biurkiem, czując jeszcze szpic buta wetknięty mu między żebra, z mundurkiem szarym od kurzu zebranego z podłogi; podręczniki miał zachlapane atramentem, którego nie udało mu się zupełnie wywabić zaklęciami i czasem czuł jego gęsty granat spływający po karku za kołnierz koszuli, ilekroć ktoś przystawał za jego plecami, choć kiedy sięgał palcami na szyję, nie namacywał niczego poza napiętym, gorącym wstydem na skórze, korytarze powtarzały wiernym echem wyjąkiwane sylaby prostych inkantacji chórem cudzych rozbawionych głosów zatkniętych im w szerokie gardła tak często, że rozpoznawał ich szyderczy pogłos w każdym głośniej wypowiedzianym w pobliżu słowie, a ślepy mur za ostatnim łukiem wschodnich arkad był wytarty z ciemnej naleciałości w miejscu, do którego przyciskano jego plecy, ale nigdy wcześniej go o to nie zapytano, a teraz nie miał ochoty odpowiadać, bo potrafił poradzić sobie sam – bo wiedział, że gdyby spróbował powiedzieć prawdę, ta odnalazłaby drogę do jego domu, dziadek zaprosiłby go do swojego gabinetu i zapytałby, czy naprawdę nie umie sobie poradzić z bandą zasmarkanych gówniarzy i czy muszą zawracać mu głowę? Nie jesteś już głupim szczeniakiem, Bertram, słyszał tembr jego głosu tak wyraźnie, że skóra pokrywała mu się dreszczem niepokoju na ramionach; potrafił sobie poradzić. Więc wyglądał przez okno, obserwując przyjaciela przecinającego dziedziniec, spoglądającego w to samo okno z drugiej strony szkła, zatrzymującego się w końcu pod bramą, widział Rubena wychodzącego z arkad po przeciwnej stronie i łapiąc pospiesznie plecak, odpowiadał tylko, że się spieszy, czy może już iść?
    Próbował się przekonywać, że dziadek będzie z niego zadowolony: w końcu zrobił to, co należało zrobić, w końcu wziął rzecz w swoje ręce, załatwił to właściwie – czuł się z tym źle i wszystko wymknęło mu się z rąk, śliskie od krwi zlepiającej włosy Rubena, ale dziadek będzie z niego zadowolony i zgodzi się wszystko jakoś rozwiązać, będą musieli go posłuchać, wydawało mu się niemożliwe, żeby ktoś mógł się wprawdzie Edmundowi sprzeciwić (może poza jego ojcem, może dlatego nie mógł zostać ani wrócić). Nie będzie sprawiał przez jakiś czas problemów, spierze krew z mankietów mundurka, nikomu o niczym nie powiedzą, Folke zostanie i nie będą o tym więcej mówić, nie z nikim innym, nie ze sobą, choć to obrzydliwe, zadowolone pytanie – podobało ci się? – miało pozostać wżarte mu w pamięć, razem z przestraszonym spojrzeniem przyjaciela, razem z ogłuszającym hukiem świadomości, że bruk pod szarpniętą do góry głową Rubena był czerwony i że ktoś obok krzyczał przeraźliwie, zanim wykręcono mu ramię; miał czuć brudną flegmę tego pytania pod skórą, przywierającą ciasno do płytkiego tętna, budząc się w nocy z cięższym oddechem i rozpaczliwie powtarzaną sobie myślą, że nie był taki, nie mógł być taki, nie chciał śnić o dłoniach trzymających jego dłonie, o schodach prowadzących na piętro i nie chciał wiedzieć, co działo się za drzwiami pustej klasy, rozumiał, że niektórych nie należało nigdy otwierać. W parę lat później miał pójść tam z dziewczyną, zostawiając hałaśliwy tłum na dziedzińcu zebrany wokół jesionu obsypanego kolorowymi wstążkami, czując się cięższy z każdym pokonywanym stopniem schodów, po których prowadziła go na piętro, nie chciał tego wcale, miał przypomnieć sobie jeszcze raz o wszystkim, co się stało, o skaleczonej skroni i wodzie spływającej po uniesionym do niej, kruchym nadgarstku, i o tym, że jeszcze długo później miał naiwną nadzieję, że Folke zmieni zdanie, że powie mu o wszystkim, poprosi, żeby przyszedł z nim tutaj, weźmie go za rękę i pozwoli sobie pomóc. Miał powiedzieć jej, że to głupie i że właściwie wcale się nie lubią, nie musi udawać i w odpowiedzi usłyszeć, nie po raz pierwszy, to obmierzłe słowo – wiedziałam, że jesteś – i przez chwilę będzie miał ochotę zapytać ją, co w tym złego, ale zamiast tego złapie ją bez słowa za rękę i pociągnie do łazienki na końcu korytarza, chociaż wcale nie będzie tego chciał, i kiedy zapyta później Folke, czy chce się z nim zerwać, będzie chować sztywno dłonie w kieszeniach, nie patrząc na niego, będzie dławić się żalem do samego siebie i gorzkim co w tym złego, którego nie potrafił z siebie wykrztusić, podchodzącym mu do gardła gęstą śliną, nudnościami, obrzydzeniem do samego siebie, które zalęgnie mu się przez lata pod skórą zbyt głęboko, wrośnie w niego jak parazyt schowany pod przedziałką przedsionka.
    Miał czternaście lat i nie przyszło mu nigdy na myśl zapytać, co w tym złego; rozumiał wystarczająco – rozumiał, że powtarzane prześmiewczo wyzwiska rozlewały się na skórze palącym wstydem i sprawiały, że dotyk ramienia wspartego o jego ramię stawał się nieznośny; rozumiał, że kiedy dziadek uśmiechał się ironicznie pod nosem, słowo to brzmiało w jego ustach jak najgorsza obelga i rozumiał, że nie mógł być taki. Nie był taki. Folke odwrócił załzawione spojrzenie, a on udawał, że nie widział przeszklenia jego źrenic ani sztywności tego odruchu, opuszczając własne na jego wyleczone śródręcze, przecierając niezdarnie palcem zakrzepłą na nim krew i drobne kamyczki, zanim cofnął ręce. Udawał, że nie słyszy drżenia jego głosu ani głębszego oddechu, udawał, że musiało go po prostu boleć, to pewnie ta nieszczęsna noga, otarta dłoń i krwawiąca jeszcze broda, a jego serce zdawało się ciężkie i przyduszone, bo bał się wracać do domu, bał się, że musiał powiedzieć o wszystkim dziadkowi, bał się, że go wyrzucą. Przełykana ślina przesunęła mu się boleśnie przez gardło; wciąż miał jeszcze zdrętwiałe palce, miał ochotę wsunąć je z powrotem pod wodę, pod gorący strumień, dopóki nie poczułby oparzeń rozlewających się po podrażnionych, obitych kostkach.
    Wiem – odpowiedział, powtarzając za nim głucho jak echo, zaciskając krótko zęby na tym słowie, zanim nie zmusił się, żeby podnieść spojrzenie na jego odwrócony profil, na krew zbierającą się na zdartej brodzie, udając, że nie widzi łzy, której nie udało mu się zebrać rękawem. Zawahał się przez chwilę, nieopatrznie znajdując zielony błysk odwróconej tęczówki; czuł w gardle bolesną prośbę, żeby przestał się wygłupiać i powiedział mu o wszystkim, ale upokorzenie dusiło go wciąż zazdrosną złością, usta wykrzywiały mu się w gniewnym grymasie, kiedy myślał znowu o Rubenie, kiedy myślał, że mógł nie przestawać, mógł uderzyć go jeszcze raz, uderzy go jeszcze raz, jeśli odezwie się do niego w ten sposób znowu, uderzy go i tym razem nie przestanie, nawet jeśli Folke go później znienawidzi. Nakrył palcami zdartą skórę, wypowiadając zaklęcie ciszej, z trudem zmuszając głos do stanowczej stabilności, prawie tracąc pewność ostatniej głoski.
    To d-dobrze – mruknął bez przekonania, unikając wciąż jego spojrzenia. Cofnął palce; skóra zasklepiła się gładko na drobnej brodzie, której drżenia starał się też nie widzieć, tak było lepiej, nie chciał się zastanawiać, nie mogli być tacy. Spuścił spojrzenie, sięgając po plecak, który Folke wciąż dla niego trzymał i zarzucił go sobie na ramię. Ściągnął brwi z rozdrażnieniem, słysząc jego przeprosiny, mając ochotę powiedzieć mu, żeby przestał się mazać, mając ochotę ku niemu sięgnąć, jak wtedy, kiedy płakał na skraju jego łóżka i prosił, żeby obiecał mu, że nie zrobi Rubenowi krzywdy. – Nie p-przep-praszaj, t-to nie ty – brzmiał wciąż cicho i bez przekonania, sięgnął do skroni, naciskając bezwiednie opuszką skaleczenie, krótki błysk bólu był otrzeźwiający, ostry, niewystarczający. – N-nie idź do niego – dodawał, choć podejrzewał, że było to zupełnie daremne, choć miał nie mówić nic więcej; próbował jeszcze raz, próbując złapać jego spojrzenie, zbyt niepewny, by nalegać. – W-wyszło ci, z-zak-klęcie – zauważył mimowiednie, prawie jakby zamierzał się uśmiechnąć, ale nie zdołał unieść kącików ust, wydostać ich z tego niespokojnego grymasu, który ściągał mu rysy i sprawiał, że wyglądał na starszego i nieprzyjemnie chłodnego. – Dziadek t-to zała-łatwi. Nie m-martw się.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Przestań, on jest tylko dzieckiem, powtarzała Helene, gdy Jørgen nieoględnie podnosił głos, a on słyszał przez ścianę, jak usta drżą jej od łez. Siedział w kącie sypialni z twarzą spąsowiałą szlochem i kolanami uciśniętymi pod brodą, jakby próbował stać się jeszcze mniejszy, ukryć się pomiędzy frędzlami dywanu, za cienką warstwą tynku, w szczelinach drewnianego linoleum, byle nie słyszeć kłótni, która toczyła się w sąsiednim pokoju; Jørgen znów krzyczał, Helene znów płakała, a on wyobrażał sobie, że znajduje się daleko poza własnym ciałem i zaciskał mocno powieki, by nie widzieć dłoni, które drżały mu, gdy wpijał palce w kościste wklęśnięcia kolan. Serce biło mu zbyt mocno, ściągając go, jak trzymany w kieszeni kamień, z powrotem na dno gruntownej świadomości, wciąż trzymał jednak oczy zamknięte, dopóki kobieca dłoń nie uścisnęła go łagodnie w ramię – pragnął być wdzięczny za jej troskę, mimo to drgnął wyraźnie pod wpływem dotyku, a ona cofnęła rękę, smutna i zawiedziona. Nie możesz ukrywać przed nami takich rzeczy, westchnęła po zbyt długiej chwili milczenia, chociaż oboje wiedzieli, że było łatwiej, jeśli milczał, więc kiedy następnego dnia znów zapytała go, jak było w szkole, odpowiedział dobrze i uśmiechnął się nieśmiało, siadając z brzegu stołu; żadne z nich nie rozmawiało o tym, że w środku lata nosił jedynie ubrania z długim rękawem, spędzał zbyt dużo czasu w łazience i przesuwał jedzenie widelcem po talerzu, zanim brał cokolwiek do ust. Podczas następnej, rutynowej wizyty medyk kazał mu rozebrać się na kozetce – zbyt późno zdławił zaskoczone westchnienie, poprosił Helene, by zostawiła ich samych, a potem rozmawiał z nią jeszcze, podczas gdy on siedział w poczekalni, bujając nogami pod fotelem, z siniakiem rozlewającym się burą patyną na atroficznym karbowaniu żeber. Nigdy później nie próbował podejmować tematu – z obawy, że Jørgen znów będzie krzyczał, a Helene znów się rozpłacze; z obawy, że oboje odeślą go do domu, którego dawno nie posiadał.
    Jego głos stał się nieśmiały – cofał się między struny krtani jak pod matczyną spódnicę, spuszczał wzrok i drapał własne nadgarstki, zawsze z uporem unosząc się w górę gardła, zatrzymując się przed zębami i marząc o tym, by zanurzyć się z powrotem w głąb ciała, oduczyć się słów, które wpojono mu w dzieciństwie i zamilknąć, nim te ułożyłyby się w niewłaściwe zdanie; jego głos przypominał zwierzę, które kuliło się w rogu kojca, choć żaden łańcuch nie trzymał go już na miejscu – mógł iść wszędzie, lecz za bardzo bał się przekroczyć próg. W obecności Bertrama po raz pierwszy żałował, że nie potrafił zmusić się do wypowiedzenia tego, co kurczyło się we wnęce jego grdyki – złapać swój głos za kark i wyciągnąć go siłą, zamiast wabić go ku wyjściu powolnie i nieefektownie, rzucając kolejne przynęty, każda o centymetr bliżej drżącego ujścia warg. Nigdy nie czuł się jednak, jakby miał wystarczająco czasu, by milczeć, rozmasować napięte mięśnie i udrożnić tchawicę głębokim oddechem, więc klęczał na ziemi nerwowy i rozedrgany, z łzami cisnącymi się pod powieki i szlochem drapiącym sklepienie zaczerwienionego gardła. Nie był taki, lecz nie potrafił nawet pokiwać głową, by upewnić w tym twierdzeniu samego siebie, bo nagle wszystkie nieśmiałe wyobrażenia, które zamieszkały w jego ciele – wszystkie noce spędzone z ramionami splecionymi ciasno wokół poduszki, choć ta nie była nigdy w połowie tak ciepła jak bliskość drugiego ciała, wszystkie sny, z których budził się z policzkami zaczerwienionymi rumieńcem i piekącym uczuciem na lekko rozchylonych wargach, wszystkie zawstydzone afektacją dreszcze, jakie przetaczały się spazmem przez jego serce, gdy przypadkowo musnęli się dłońmi, nachylając się razem nad encyklopedią – wydały mu zmierzłe i uwłaczające, zbyt brzydkie, by mogły kiedykolwiek ułożyć się w kołysce szczerego śmiechu. Pomyślał, że zasługiwał na wszystkie, lżące wyzwiska, które kleiły mu się do skóry wykwitami purpurowych sińców i w jednej chwili znienawidził to, jak bardzo wciąż pragnął, by przyjaciel nachylił się nad nim, chwycił go za rękę i pozostawił na ustach odcisk swoich warg – a potem, wbrew woli, wyobraził sobie, jak przyjemny musiał być chłód noża wbitego w rozgorączkowane serce.
    Bertram unikał jego spojrzenia, a on uzmysławiał sobie, że sam również nie chciałby spojrzeć sobie w oczy – więc kornie odwracał głowę, patrzył na obłoki opadającego już kurzu, prawie nie czując, jak rozcięcie na wardze zasklepia się pod wpływem zaklęcia. Odetchnął cicho, próbując przełknąć drżenie własnego oddechu, ten stanął mu tymczasem bolesnym uciskiem pod grdyką, podczas gdy na spojówkę znów wpłynęła wilgoć, od której obraz stał się mętny i rozmazany; nie mógł wyrugować spod powiek spojrzenia, jakie posłał mu Ruben, kiedy odważył się skierować wzrok w jego stronę i teraz wspomnienie to gniotło go w żołądku, jakby było gwoździem wbitym głęboko między trzewia, jątrzącym się tym dotkliwiej, im dłużej nad tym myślał, nie potrafił jednak przestać, bo jego pamięć zawsze przypominała nurt podburzonego gniewem morza – nie sposób było zatrzymać jej przed rozbiciem się o burtę świadomości.
    Pójdę do domu – odparł w końcu, choć oboje musieli wiedzieć, że nie było to bezpośrednie przeczenie, bo kiedy Ruben ponownie chwyci go za nadgarstek, nie będzie w stanie nawet szarpnąć się do tyłu – nie poprosi go, żeby przestał, kiedy wybije butem klawisze jego kręgosłupa, rozstrajając osłabiony organizm, nie znajdzie pod językiem słów, by zaprzeczyć, kiedy kolejne przymiotniki rozetną mu sumienie ubliżającym poczuciem winy, nie zacznie oglądać się na drzwi, kiedy cudza plwocina znów wyląduje mu na twarzy, a Ruben rozkaże mu nie zamykać ust. Bertram był dla niego zbyt dobry – nie zasługiwał na rozcięcie, które pozostawiło zaczerwienioną smugę nad lewą brwią, na niepewność, z jaką mu się przyglądał, próbując zmyć krew z roztrzęsionych dłoni ani na demiurgiczny gniew swego dziadka; nie zasługiwał, by być oskarżanym o tę miłość razem z nim. – Tak – potwierdził cicho, choć nie umiał zmusić głosu do entuzjazmu, z jakim uśmiechali się oboje, gdy na początku marca ćwiczyli na samym skraju kniei, wymieniając się zaklęciami, aż któreś w końcu ułożyło się posłusznie na jego wargach – dzisiaj dłonie znów miał zaczerwienione poprzecznymi pręgami linijki, organizm rozedrgany brzmieniem prostej inkantacji; nie miało to żadnego znaczenia. Otarł łzy brzegiem kciuka, po czym sięgnął wzrokiem na horyzont bocznej ścieżki, niezdolny spojrzeć przyjacielowi w oczy, jakby prawda miała wylać się z nich wraz ze zbierającą się pod powiekami wilgocią. – Helene p-prosiła, żebym b-był… był w domu przed trzecią. – brzmiał niepewnie i słabo, powtarzając tę samą wymówkę, bo wydawała się jedyną, która pozwoliłaby mu zniknąć przynajmniej na chwilę; płacz zebrał mu się w gardle bolesną gulą. – Mam nadzieję, ż-że… nie będzie… nie będzie na ciebie b-bardzo zły. – nie wiedział, co więcej mógłby mu powiedzieć; nie odważył się wyciągnąć ręki, kiedy podnosił się z ziemi, więc kolano rwało go sztywnym dyskomfortem – chciał zapytać się, czy opowie rodzicom, co się stało, ale nie potrafił, więc wymamrotał tylko ciche do zobaczenia, zanim opuścił głowę, ruszając niewygodnym, paralitycznym krokiem w stronę domu. Tym razem nie miał śmiałości obejrzeć się przez ramię.

    koniec



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Each brave step forward, I take three steps behind (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Each brave step forward, I take three steps behind (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.