A ghost I've seen under heavy sky of somewhere else (C. Damgaard & B. Holstein, lipiec 1995)
2 posters
Bertram Holstein
A ghost I've seen under heavy sky of somewhere else (C. Damgaard & B. Holstein, lipiec 1995) Pią 6 Maj - 0:37
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Rozgrzewająca gorycz indyjskiego feni wciąż drażniła jeszcze opłukane z powściągliwą ciekawością podniebienie, kiedy późnym wieczorem – rozciągającym się w dusznym, zadymionym powietrzu lokalnej knajpy jak stygnąca żywica – udało mu się wreszcie opuścić roześmiane, poklepujące się wylewnie po plecach, głośne towarzystwo pod pretekstem potrzeby zaczerpnięcia świeżego powietrza; miał wyjść tylko na chwilę, wziąć parę oddechów nieprzytłoczonych gwarem chaotycznych rozmów, w których języki i akcenty przeplatały się z równą feerycznością, z jaką żywe barwy rozlewały się po zdobionych misternie ścianach lokalu. To, co miało być zaledwie krótkim, swobodniejszym oddechem podstępnie przemieniło się jednak w nerwowy, nieomal rozedrgany, obłok papierosowego dymu, którym próbował okadzić nagły skurcz niezrozumiałej niespokojności w przedsionku serca, zdenerwowanej niepewności, która nawiedzała go w najbardziej losowych momentach od zbyt dawna, by potrafił oznaczyć jej początki (po ugryzieniu? jeszcze wcześniej?). Serce miał tymczasem zupełnie zdrowe, lekarz zapewnił go o tym parę miesięcy temu, z zadowolonym, jakby gratulacyjnym uśmiechem, którego nie potrafił odwzajemnić; jest pan pewien? – chciał zapytać, ale pożegnał się tylko sztywno i wyszedł, nie odczuwając wprawdzie ulgi, jaka wydawałby się najwłaściwsza. Nie był pewien, sam chyba nigdy nie był pewien, wydawało mu się od zawsze wadliwe, ale teraz, kiedy dawało mu tego dowód niezrozumiałymi uciskami pod mostkiem, nie chciał tego przyznawać: to alkohol, to ciężkie powietrze, przemęczenie, niedługo pełnia, niewyspanie – potrafił znajdować dla siebie dobre wymówki, przekonywać się do nich z ponurą obojętnością, nie myśleć o tym więcej niż to konieczne.
Flegmatyczna smuga dymu kierowała leniwie wzrok ku granatowemu płótnu nieba, a to zdawało się tej nocy, szczególnie na krzywiźnie niezupełnie trzeźwego oka, zawieszone osobliwie, niepokojąco nisko, jak gdyby mógł wyciągnąć dłoń i zanurzyć ją w nieplamiącym atramencie, potrącić dłonią jasne iskry łyskające na przeźroczystych żyłkach nad głową – chyba tym wrażeniem wpółświadomie zdecydował, że ma dosyć ciasnej przestrzeni i ciasnych rozmów, coraz mniej spójnych i zrozumiałych, klaustrofobicznej duszności rozwibrowanej bodźcami atmosfery zamykającej się na świadomości niewygodnym poczuciem osaczenia. Pokusa ucieczki niepostrzeżenie – jak zawsze – przeinaczała się w szarpnięcie boleśnie newralgicznej potrzeby, której nie potrafił odmówić udręczonego posłuszeństwa, instynktownego impulsu, który pociągał go w przeciwnym kierunku od wszystkiego, co dotąd zdawało się ważne; czasami obawiał się, że da mu się wyprowadzić za daleko, by móc jeszcze zawrócić. Czasami obawiał się, że mógłby pogrzebać dotychczasowego siebie bez cienia poruszenia i że to wciąż nie przyniosłoby mu ulgi.
W gruncie rzeczy nie miało znaczenia, dokąd szedł, tak długo jak oddalał się od punktu, w którym myśl o powrocie do towarzystwa była zbyt duszna, a niebo, osobliwie, zbyt niskie; być może był zwyczajnie bardziej nietrzeźwy niż sądził i dlatego zdawało mu się to tak nieistotne. Wychodząc na płaską jasność opustoszałej plaży, zdawał sobie dopiero sprawę, jak daleko się wypuścił – wystarczająco daleko, by móc wreszcie rzeczywiście wziąć swobodniejszy oddech, prawie zakłopotany przed sobą samym wyrazistą ulgą, jaką przynosił mu szmer spokojnego oceanu, jego rześki zapach, szelest piasku pod niespiesznym krokiem, zatrzymanym na krótką chwilę, kiedy wyciągał znów wygnieciony kartonik papierosów, tym razem jednak, zamiast sięgnąć po zapalniczkę zanurzoną w kieszonce lnianej koszuli, decydując się odruchem na nieostrożne, szorstkie vindlingur rozpalające jasny punkt unoszonego do ust papierosa. Jasny punkt, który zatrzymał się w zaskoczonym niezdecydowaniu wraz z jego ręką wpół ruchu, kiedy w unoszonych ze zmęczeniem źrenicach odbiła się jasna, świetlista nieomal pod gwiazdami, sylwetka.
Musiał wypić za dużo, majaczył; lub dał się wyprowadzić za daleko – oszalał.
Flegmatyczna smuga dymu kierowała leniwie wzrok ku granatowemu płótnu nieba, a to zdawało się tej nocy, szczególnie na krzywiźnie niezupełnie trzeźwego oka, zawieszone osobliwie, niepokojąco nisko, jak gdyby mógł wyciągnąć dłoń i zanurzyć ją w nieplamiącym atramencie, potrącić dłonią jasne iskry łyskające na przeźroczystych żyłkach nad głową – chyba tym wrażeniem wpółświadomie zdecydował, że ma dosyć ciasnej przestrzeni i ciasnych rozmów, coraz mniej spójnych i zrozumiałych, klaustrofobicznej duszności rozwibrowanej bodźcami atmosfery zamykającej się na świadomości niewygodnym poczuciem osaczenia. Pokusa ucieczki niepostrzeżenie – jak zawsze – przeinaczała się w szarpnięcie boleśnie newralgicznej potrzeby, której nie potrafił odmówić udręczonego posłuszeństwa, instynktownego impulsu, który pociągał go w przeciwnym kierunku od wszystkiego, co dotąd zdawało się ważne; czasami obawiał się, że da mu się wyprowadzić za daleko, by móc jeszcze zawrócić. Czasami obawiał się, że mógłby pogrzebać dotychczasowego siebie bez cienia poruszenia i że to wciąż nie przyniosłoby mu ulgi.
W gruncie rzeczy nie miało znaczenia, dokąd szedł, tak długo jak oddalał się od punktu, w którym myśl o powrocie do towarzystwa była zbyt duszna, a niebo, osobliwie, zbyt niskie; być może był zwyczajnie bardziej nietrzeźwy niż sądził i dlatego zdawało mu się to tak nieistotne. Wychodząc na płaską jasność opustoszałej plaży, zdawał sobie dopiero sprawę, jak daleko się wypuścił – wystarczająco daleko, by móc wreszcie rzeczywiście wziąć swobodniejszy oddech, prawie zakłopotany przed sobą samym wyrazistą ulgą, jaką przynosił mu szmer spokojnego oceanu, jego rześki zapach, szelest piasku pod niespiesznym krokiem, zatrzymanym na krótką chwilę, kiedy wyciągał znów wygnieciony kartonik papierosów, tym razem jednak, zamiast sięgnąć po zapalniczkę zanurzoną w kieszonce lnianej koszuli, decydując się odruchem na nieostrożne, szorstkie vindlingur rozpalające jasny punkt unoszonego do ust papierosa. Jasny punkt, który zatrzymał się w zaskoczonym niezdecydowaniu wraz z jego ręką wpół ruchu, kiedy w unoszonych ze zmęczeniem źrenicach odbiła się jasna, świetlista nieomal pod gwiazdami, sylwetka.
Musiał wypić za dużo, majaczył; lub dał się wyprowadzić za daleko – oszalał.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Chaaya Damgaard
Re: A ghost I've seen under heavy sky of somewhere else (C. Damgaard & B. Holstein, lipiec 1995) Nie 8 Maj - 13:29
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Szept gorącego dnia wybrzmiewał w rześkim porywie wieczornego wiatru. Wspomnienie bezlitosnego słońca w świetle księżycowego blasku było czułym pocałunkiem składanym na skórze spragnionej odpoczynku. Wytchnienie nadeszło niepostrzeżenie, cichutko, znikając wraz z ostatnią wstęgą bursztynowego światła muskającego horyzont, oddając władzę nocnym bożkom i ich upodobaniom. Migotliwe roje gwiazd, unosząc się nad chmurną powłoką pociesznych myśli, niestrudzenie sprawowały opiekę nawet nad istotami o charakterze przypominającym fakturę chropowatego drzewa. Przymykając oko na niepokorne wybryki wciąż roztaczały nad nimi swą opiekuńczość. Nie czuła się winna temu, że nie miała w zwyczaju słuchać rozkazów. Preferując stan wolnego ducha pozwalała ciału i zmysłom szukać rozrywek wedle pierwotnych potrzeb, uprzednio pogrzebanych pod grubą stertą niewinności, teraz rozkwitających śmiało pośród ludzkiej marności i gronie dusz zniewolonych okowami własnoręcznie nałożonych łańcuchów. Żadna słabość nie imała się piękna zrodzonego w błogosławieństwie fylgii. Rozbuchana pycha gnała ku wolności, w imię gorącego ognia pustyni i chłodu strumieni rzek rodząc się na nowo w krzyku wyzwolenia, z zatrważającą łatwością zdobywając grację i swobodę nowej formy, przeinaczając definicję doskonałości na swą korzyść. Tak łatwiej zapominała o rozczarowaniu oczekującym wraz z przybraniem ludzkiej skóry. Konstrukt kości powleczonej warstwą mięśni i skóry zbyt mocno przypominał chwiejny domek ułożony z kart do gry, by mogła mu zaufać. Obrzydzenie do niedoskonałości ciała rosło w miarę częstości uciekania w ramiona duchowego opiekuna.
Od zmierzchu przemierzała gęstą połać lasu obrastającego miasto. Klucząc pomiędzy drzewami o rozłożystych, soczysto zielonych koronach i gęstych korzeniach wyściełających ziemię wybierała ścieżki wydeptane przez leśną zwierzynę. Spoglądanie na naturę ich oczami przekraczało granicę względnie normalnego pojmowania rzeczywistości. Mnogość odbieranych doznań prowokowała do poderwania się w galop, odczucia euforii z stanięcia w pojedynek z wiatrem wciskającym łzy do lśniących ślepi i skosztowaniem przeżycia z pogranicza szaleństwa, zapominając o tym, że kiedykolwiek była człowiekiem. Gdyby nie wrogie widmo obowiązków i rodzinnych przyrzeczeń zapewne zostałaby taka na stałe, do końca swych dni przemierzając Indie pod błogosławioną postacią. Teraz musiała uważać. Każdy dźwięk przypominający trzask suchej gałązki sprawiał, że wychylała czujne uszy spod gęstej grzywy i strzygła nimi na wszystkie strony, próbując odnaleźć źródło hałasu. Winowajcami zamieszania najczęściej okazywały się makaki próbujące dogonić ją w biegu na gęstych konarach drzew. To nie one sprawiały, że nocny trakt tropikalnej roślinności nosił miano niebezpiecznego. W gęstym buszu dorodnych akacji, pistacji i wysokich traw czaiły się stworzenia gustujące w zapachu ciepłej krwi. Nawet blade wspomnienie o drapieżnikach motywowało do wzmocnienia tempa. Szybsze dotarcie na plażę gwarantowało pewniejsze poczucie bezpieczeństwa oraz pozbycie się namiastki klaustrofobii. Wraz z pierwszym kontaktem z plażą, pod wpływem nagłego impulsu krystalicznej radości, wyrzuciła tylne nogi w bok i gwałtownie poderwała ciało do galopu zapierającego dech w piersi. Czas wybrzuszał się i kurczył, zmieniał swoje postaci wedle własnego upodobania, aż całkiem przestał mieć znaczenie. Mogła zrobić to, na co tylko miała ochotę i nikt nie miał prawa jej w tym przeszkodzić. Śmiało skierowała tor biegu na linię wyznaczaną przez fale, pozwalając wodzie sięgać ponad pęciny. Krople rozpryskujące się wokół dosięgały aż do samego brzucha, łaskocząc nawdrażliwą skórę, jednocześnie sprawiając, że podirytowana tym faktem kilkukrotnie wydostała w eter donośne rżenie. Później, gdy przyzwyczajenie wzięło górę i przestała zwracać na to uwagę, skierowała czujne spojrzenie ku księżycowi unoszącemu się nad niezrównaną potęgą oceanu. Srebrny glob czule okalał swym blaskiem śnieżnobiałą sierść, jakby on sam znał groźbę drzemiącą w pozornie drobnym i pełnym gracji ciele, swym drogocennym darem chcąc udobruchać boginkę jeszcze przed pojawieniem się złości. Ktoś mógłby ją tak nazwać. Przemierzając plażę w szaleńczym pędzie, pchana pychą, dumą i poczuciem ekstatycznego podniecenia, przypominała krwiożercze bóstwa skore do przemiany w zwierzęta. Dopiero mdła woń człowieka wijąca się wzdłuż linii wody ukorzyła śmiałe zapędy i zmusiła nogi do powolnej zmiany tempa w kłus, gniewnie unosząc ogon na podobiznę wachlarza. W takiej postaci pojawiła się na horyzoncie spojrzenia nieznajomego mężczyzny. Początkowo mizerna postać wraz z zmniejszaniem dzielących ich dystansu nabierała kształtów. Przez strach przed niewolą podchodziła z nadmierną ostrożnością do każdego człowieka spotkanego w trakcie boskich wędrówek. Nie był wyjątkiem, przez co pozwoliła wyrazić swe niezadowolenie donośnym rżeniem wydobywającym się z głębi klatki piersiowej, furkaniem rozdętych chrap i schowaniem uszu w bieli jedwabistej grzywy, całą sobą próbując przekazać, że nie jest pożądanym gościem. Jego miejsce znajdowało się w mieście, nie tutaj, nie w azylu dzikich zwierząt. Ludzie wciąż mieli śmiałość deptać piękno ziemi, zabierać ją tym, którzy naprawdę potrzebowali nieposkromionej przestrzeni na marzenia o wolności. Stała w obronie strachliwych zwierząt kryjących się w głębi dżungli. Gibka, pełna gracji sylwetka przeistoczyła się wraz z spięciem mięśni i usztywnieniem grzbietu, nadając mowie ciała ostrzegawczy charakter.
Nie powinien tutaj być.
Od zmierzchu przemierzała gęstą połać lasu obrastającego miasto. Klucząc pomiędzy drzewami o rozłożystych, soczysto zielonych koronach i gęstych korzeniach wyściełających ziemię wybierała ścieżki wydeptane przez leśną zwierzynę. Spoglądanie na naturę ich oczami przekraczało granicę względnie normalnego pojmowania rzeczywistości. Mnogość odbieranych doznań prowokowała do poderwania się w galop, odczucia euforii z stanięcia w pojedynek z wiatrem wciskającym łzy do lśniących ślepi i skosztowaniem przeżycia z pogranicza szaleństwa, zapominając o tym, że kiedykolwiek była człowiekiem. Gdyby nie wrogie widmo obowiązków i rodzinnych przyrzeczeń zapewne zostałaby taka na stałe, do końca swych dni przemierzając Indie pod błogosławioną postacią. Teraz musiała uważać. Każdy dźwięk przypominający trzask suchej gałązki sprawiał, że wychylała czujne uszy spod gęstej grzywy i strzygła nimi na wszystkie strony, próbując odnaleźć źródło hałasu. Winowajcami zamieszania najczęściej okazywały się makaki próbujące dogonić ją w biegu na gęstych konarach drzew. To nie one sprawiały, że nocny trakt tropikalnej roślinności nosił miano niebezpiecznego. W gęstym buszu dorodnych akacji, pistacji i wysokich traw czaiły się stworzenia gustujące w zapachu ciepłej krwi. Nawet blade wspomnienie o drapieżnikach motywowało do wzmocnienia tempa. Szybsze dotarcie na plażę gwarantowało pewniejsze poczucie bezpieczeństwa oraz pozbycie się namiastki klaustrofobii. Wraz z pierwszym kontaktem z plażą, pod wpływem nagłego impulsu krystalicznej radości, wyrzuciła tylne nogi w bok i gwałtownie poderwała ciało do galopu zapierającego dech w piersi. Czas wybrzuszał się i kurczył, zmieniał swoje postaci wedle własnego upodobania, aż całkiem przestał mieć znaczenie. Mogła zrobić to, na co tylko miała ochotę i nikt nie miał prawa jej w tym przeszkodzić. Śmiało skierowała tor biegu na linię wyznaczaną przez fale, pozwalając wodzie sięgać ponad pęciny. Krople rozpryskujące się wokół dosięgały aż do samego brzucha, łaskocząc nawdrażliwą skórę, jednocześnie sprawiając, że podirytowana tym faktem kilkukrotnie wydostała w eter donośne rżenie. Później, gdy przyzwyczajenie wzięło górę i przestała zwracać na to uwagę, skierowała czujne spojrzenie ku księżycowi unoszącemu się nad niezrównaną potęgą oceanu. Srebrny glob czule okalał swym blaskiem śnieżnobiałą sierść, jakby on sam znał groźbę drzemiącą w pozornie drobnym i pełnym gracji ciele, swym drogocennym darem chcąc udobruchać boginkę jeszcze przed pojawieniem się złości. Ktoś mógłby ją tak nazwać. Przemierzając plażę w szaleńczym pędzie, pchana pychą, dumą i poczuciem ekstatycznego podniecenia, przypominała krwiożercze bóstwa skore do przemiany w zwierzęta. Dopiero mdła woń człowieka wijąca się wzdłuż linii wody ukorzyła śmiałe zapędy i zmusiła nogi do powolnej zmiany tempa w kłus, gniewnie unosząc ogon na podobiznę wachlarza. W takiej postaci pojawiła się na horyzoncie spojrzenia nieznajomego mężczyzny. Początkowo mizerna postać wraz z zmniejszaniem dzielących ich dystansu nabierała kształtów. Przez strach przed niewolą podchodziła z nadmierną ostrożnością do każdego człowieka spotkanego w trakcie boskich wędrówek. Nie był wyjątkiem, przez co pozwoliła wyrazić swe niezadowolenie donośnym rżeniem wydobywającym się z głębi klatki piersiowej, furkaniem rozdętych chrap i schowaniem uszu w bieli jedwabistej grzywy, całą sobą próbując przekazać, że nie jest pożądanym gościem. Jego miejsce znajdowało się w mieście, nie tutaj, nie w azylu dzikich zwierząt. Ludzie wciąż mieli śmiałość deptać piękno ziemi, zabierać ją tym, którzy naprawdę potrzebowali nieposkromionej przestrzeni na marzenia o wolności. Stała w obronie strachliwych zwierząt kryjących się w głębi dżungli. Gibka, pełna gracji sylwetka przeistoczyła się wraz z spięciem mięśni i usztywnieniem grzbietu, nadając mowie ciała ostrzegawczy charakter.
Nie powinien tutaj być.
Bertram Holstein
Re: A ghost I've seen under heavy sky of somewhere else (C. Damgaard & B. Holstein, lipiec 1995) Pon 16 Maj - 18:32
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Srebrna księżycowa łuna zdawała się czule obejmować białe boki zwierzęcia otuliną półprzezroczystej powłoczki, świetlistym nimbem rozcieńczającym się miękko w nocnym cieniu, sprawiając wrażenie, jak gdyby pełne wdzięku stworzenie miało zatrzeć się na spojówce oka przy kolejnym powiewie bryzy i rozpłynąć w obłoku mlecznej mgły na podobieństwo zjawy; lub na podobieństwo ducha innej, dalece mniej poznanej i zrozumiałej, natury. Miał nieprzyjemne, naglące wrażenie, że powinien się wycofać, zejść z ciepłego piasku plaży, odwrócić się plecami do szemrania oceanicznych fal, zamknąć oczy i odliczyć do zera do dziesięciu, od zera do stu, od zera do trzeźwości, ale wbrew tej myśli stał wciąż w miejscu, znieruchomiały, zatrzymany zaskoczeniem, zmęczoną apatycznością kładącą się na nierównej linii ramion znajomym ciężarem; być może nie wierzył wystarczająco w rzeczywistość rozpływającą się na pijanej źrenicy tak osobliwym, nieoczekiwanym kształtem, choć zarazem zdawało mu się, że był znacznie trzeźwiejszy niż sugerowały mu to zmysły. Nie poruszył się, inercyjnie przekonany chyba, że po którymś mrugnięciu zjawa faktycznie rozwieje się z wiatrem, łoskot rozbijanej kopytami wody zgaśnie w cierpliwym, głuszącym niespokojność myśli, szumie wody, z którym zostanie – znów, jak zawsze, z tragicznym przywiązaniem do tego stanu – sam; podniósł jedynie wreszcie papierosa do ust, z dziwacznie nieadekwatną, prawie obojętną, niespiesznością. Od zera do trzeźwości, przełykając łaskotanie gryzącego dymu przeciskającego się przez gardło w dół korytarza tchawicy, od zera do trzeźwości, nie odwracając spojrzenia od czegoś, czego nie powinien widzieć, od zera do nagłej, ścinającej się w świadomości trzeźwości, kiedy zjawa – zupełnie żywe stworzenie o bystrym, ciemnym spojrzeniu – dostrzegła go również, wytracając swobodny pęd galopu, rozdymając chrapy, błyskając lśniącym okiem.
Krople osiadłe na jasnej sierści migotały jak drobne perły, zbyt wyraziste i ostre, by mógł być istotnie tak bardzo nietrzeźwy; rżenie, niezaprzeczalnie rzeczywiste, przedarło się przez senne szemranie fal klinem nieprzyjemnej, oprzytomniającej zapadnięte w apatii myśli, wrogości – choć nie znał się na tych stworzeniach zbyt dobrze, nie musiał posiadać o nich dokładnej, szczegółowej wiedzy, by zrozumieć napięcie klarujące się w skróconym raptownie między nimi dystansie, dostrzec naprężenie zręcznej, wdzięcznej sylwetki, wbijającej mocne kopyta w chrzęszczący piach przed nim, sprawiając, że odruchowo cofnął się o krok, wyciągając przed siebie rękę w instynktownym uspokajającym geście i wydając z siebie zaskoczone, ale odruchowo stanowcze zawołanie – ej ej ej, spokój, så er det nok! – nieustępliwie pewne i ostre, jak gdyby miał do czynienia z którymś ze swoich podopiecznych, przy których łagodna pobłażliwość była zawsze, nawet przy spokojniejszych osobnikach, zbyt ryzykowna. Siarczyste duńskie przekleństwo zapadło się ciężko w atmosferę zaraz później, rozdrażnione, ale nie gniewne, rozgryzane między zębami dla spuszczenia z siebie poderwanych emocji. Potem, przez krótką chwilę chwytającego ich wobec siebie impasu, zdawało mu się, że obok własnego, przyspieszonego zdenerwowaniem, oddechu i obok szmeru ciężkich haustów tchu unoszących białe boki zwierzęcia łypiącego na niego z ostrzegawczym lśnieniem białka, słyszy cichy syk smużki dymu sączącej się – wciąż z niewzruszoną niespiesznością – z rozpalonej końcówki papierosa trzymanego luźno między palcami uniesionej dłoni.
– Kurwa – powtórzył jeszcze raz, tym razem we wspólnym języku i ciszej, przekonany, że mówi jedynie do siebie, do ciszy, do zwierzęcia niezdolnego go zrozumieć, choć jego spojrzenie, śledzące go uważnie, wydawało się nieprzyjemnie wręcz bystre. Poruszył się nieznacznie, nie zbliżając się jednak wcale, ale przezornie sprawdzając reakcję klaczy, nie cofając wyciągniętej uspokajająco ręki. Podejrzewał, że musiała komuś uciec – to zdawało się najbardziej oczywistym, prostym wyjaśnieniem, którego potrzebował – i miał nadzieję, że jest wystarczająco oswojona, by mógł ją uspokoić bez użycia zaklęć, choć nie wiedział wprawdzie, co właściwie zamierzał zrobić później; nie miała na sobie żadnego wędzidła, za które mógłby ją złapać ani najbledszego pojęcia, dokąd powinien ją odprowadzić, ale to zdawało się mniejszym problemem, zdolnym rozwiązać się samoistnie później, bo nie sądził, że zniknięcie podobnego konia miałoby zostać przez właściciela zignorowane. Nie wiedział o tych zwierzętach prawie nic, ale wiedział z pewnością, że nie miał do czynienia z pierwszą z brzegu szkapą do amatorskiej rekreacji. Między bogami a prawdą, duszoną pod cyniczną racjonalnością częścią siebie nadal nie był zupełnie przekonany, że miał do czynienia ze zwierzęciem całkiem zwyczajnym.
– Spokojnie – odezwał się głośniej, głosem wyraźnie nienawykłym do łagodniejszego tonu, podbitym mimowolną sztywnością; zawiesił ostatnią głoskę krótko, zauważywszy ćmiącego papierosa wetkniętego wciąż w uchwyt palców. Upuścił go na piach przed sobą, by zadusić kadzącą skrę podeszwą buta, nie spuszczając z oka zwierzęcia. – Spokojnie, mała – powtórzył jeszcze raz, zasypawszy truchło papierosa ziarnem plaży, postępując przezornie powolny krok naprzód, wyciągając niespiesznie dłoń ku białemu pyskowi, trzymając na języku cierpki posmak przezornego, uspokajającego zaklęcia. – Przysięgam, jeśli odgryziesz mi palca, zrobię sobie z ciebie kamizelkę i pędzel do golenia – mówił dla samego mówienia, spokojnie, z cieniem nietrzeźwego rozbawienia i wciąż odczuwanego napięcia.
Krople osiadłe na jasnej sierści migotały jak drobne perły, zbyt wyraziste i ostre, by mógł być istotnie tak bardzo nietrzeźwy; rżenie, niezaprzeczalnie rzeczywiste, przedarło się przez senne szemranie fal klinem nieprzyjemnej, oprzytomniającej zapadnięte w apatii myśli, wrogości – choć nie znał się na tych stworzeniach zbyt dobrze, nie musiał posiadać o nich dokładnej, szczegółowej wiedzy, by zrozumieć napięcie klarujące się w skróconym raptownie między nimi dystansie, dostrzec naprężenie zręcznej, wdzięcznej sylwetki, wbijającej mocne kopyta w chrzęszczący piach przed nim, sprawiając, że odruchowo cofnął się o krok, wyciągając przed siebie rękę w instynktownym uspokajającym geście i wydając z siebie zaskoczone, ale odruchowo stanowcze zawołanie – ej ej ej, spokój, så er det nok! – nieustępliwie pewne i ostre, jak gdyby miał do czynienia z którymś ze swoich podopiecznych, przy których łagodna pobłażliwość była zawsze, nawet przy spokojniejszych osobnikach, zbyt ryzykowna. Siarczyste duńskie przekleństwo zapadło się ciężko w atmosferę zaraz później, rozdrażnione, ale nie gniewne, rozgryzane między zębami dla spuszczenia z siebie poderwanych emocji. Potem, przez krótką chwilę chwytającego ich wobec siebie impasu, zdawało mu się, że obok własnego, przyspieszonego zdenerwowaniem, oddechu i obok szmeru ciężkich haustów tchu unoszących białe boki zwierzęcia łypiącego na niego z ostrzegawczym lśnieniem białka, słyszy cichy syk smużki dymu sączącej się – wciąż z niewzruszoną niespiesznością – z rozpalonej końcówki papierosa trzymanego luźno między palcami uniesionej dłoni.
– Kurwa – powtórzył jeszcze raz, tym razem we wspólnym języku i ciszej, przekonany, że mówi jedynie do siebie, do ciszy, do zwierzęcia niezdolnego go zrozumieć, choć jego spojrzenie, śledzące go uważnie, wydawało się nieprzyjemnie wręcz bystre. Poruszył się nieznacznie, nie zbliżając się jednak wcale, ale przezornie sprawdzając reakcję klaczy, nie cofając wyciągniętej uspokajająco ręki. Podejrzewał, że musiała komuś uciec – to zdawało się najbardziej oczywistym, prostym wyjaśnieniem, którego potrzebował – i miał nadzieję, że jest wystarczająco oswojona, by mógł ją uspokoić bez użycia zaklęć, choć nie wiedział wprawdzie, co właściwie zamierzał zrobić później; nie miała na sobie żadnego wędzidła, za które mógłby ją złapać ani najbledszego pojęcia, dokąd powinien ją odprowadzić, ale to zdawało się mniejszym problemem, zdolnym rozwiązać się samoistnie później, bo nie sądził, że zniknięcie podobnego konia miałoby zostać przez właściciela zignorowane. Nie wiedział o tych zwierzętach prawie nic, ale wiedział z pewnością, że nie miał do czynienia z pierwszą z brzegu szkapą do amatorskiej rekreacji. Między bogami a prawdą, duszoną pod cyniczną racjonalnością częścią siebie nadal nie był zupełnie przekonany, że miał do czynienia ze zwierzęciem całkiem zwyczajnym.
– Spokojnie – odezwał się głośniej, głosem wyraźnie nienawykłym do łagodniejszego tonu, podbitym mimowolną sztywnością; zawiesił ostatnią głoskę krótko, zauważywszy ćmiącego papierosa wetkniętego wciąż w uchwyt palców. Upuścił go na piach przed sobą, by zadusić kadzącą skrę podeszwą buta, nie spuszczając z oka zwierzęcia. – Spokojnie, mała – powtórzył jeszcze raz, zasypawszy truchło papierosa ziarnem plaży, postępując przezornie powolny krok naprzód, wyciągając niespiesznie dłoń ku białemu pyskowi, trzymając na języku cierpki posmak przezornego, uspokajającego zaklęcia. – Przysięgam, jeśli odgryziesz mi palca, zrobię sobie z ciebie kamizelkę i pędzel do golenia – mówił dla samego mówienia, spokojnie, z cieniem nietrzeźwego rozbawienia i wciąż odczuwanego napięcia.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Chaaya Damgaard
Re: A ghost I've seen under heavy sky of somewhere else (C. Damgaard & B. Holstein, lipiec 1995) Pon 23 Maj - 22:41
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Miano intruza nadała mu z wykwintnym dostojeństwem. Toporne ciało o gruzowatej, nieforemnej sylwetce nie pasowało do otoczenia, odcinało się boleśnie na tle obłych kształtów natury, swoim istnieniem udowadniając potrzebę słów określających niedoskonałe przedmioty. Przez muśnięte boskim błogosławieństwem ciało przechodziła równie boska pycha, przeżarta poczuciem niewiarygodnej władzy nad każdym ludzkim pomiotem i dumą skąpaną w złocie, zarozumiała, wołająca o nieustanne uwielbienie. Woal próżności zamazywał łagodność skrytą w sarnim spojrzeniu ciemnych ślepi. Trwając w transie przestawała odróżniać ludzkie powinności od zwierzęcych, bowiem pragnienia obu cząstek zlewały się w jeden strumień, rwący potok o krystalicznie czystej ekspresji podświadomości, jakby wpływ fylgii zrywał wszelkie więzy pomiędzy jednym a drugim. Dopiero siarczyste przekleństwo wykwitłe na jego ustach zerwało je na rzecz zaintrygowania. Kimkolwiek był, wciąż nie mogła z pełną pewnością orzec, że nie jest zwyczajnym człowiekiem, a galdrem z krwi i kości. Znajomość języka duńskiego również nie wtłaczała szumiącej wraz z szkarłatną posoką magii. Mógł być kimkolwiek, zbłąkanym wędrowcem poszukującym ukojenia w chłodnej bryzie oceanu, poszukiwaczem upojnych wrażeń w pobliskim miasteczku, byle trzymał się z daleka i nie próbował ujarzmić pozornie ułożonego zwierzęcia. Całym swym jestestwem skazywała go na poczucie porażki i odrzucenie pierwotnej śmiałości. Głęboka klatka piersiowa skrywała dudnienie basowego rżenia, wydobywającego się na zewnątrz częściej wraz z topniejącym dystansem. Nie prosiła, by odszedł, a żarliwie żądała opuszczenia piaszczystego brzegu. Musiał dostosować się do narzuconego polecenia. Wyobrażenie odmiennego scenariusza spektaklu nie wchodziło w grę. Role rozdała tuż przed zapadnięciem zmierzchu i nie potrafiła wydobyć z pamięci w chwili, w której przyporządkowała mu jedną z nich.
Zamiast szukać pocieszenia w rześkim posmaku nocnego wiatru musiała uważać, by nie utracić rozpędu z gniewu szarpiącego trzewia. Gnana resztkami rozsądku rozsianego po świadomości ukorzyła tempo kłusa na rzecz niespokojnego, lecz nieustannie dostojnego stępa. W ostrożności przed odkryciem swej prawdziwej natury nie dawała szans na poprawę. Tylko głupiec byłby zdolny sądzić, że zamierza podporządkować się ludzkiej woli. Uwaga płynąca z postawy mężczyzny zburzyła poczucie spokoju, jakby ten doskonale wiedział i miał czelność zabawić się poczuciem wyższości. Tymczasem to ona, oblana księżycową poświatą i zroszona kropelkami wyniesionych przez fale, posiadła większe prawo do nazwania swym imieniem tropikalnego bóstwa o rozkapryszonej naturze, boginki przemykającej kaskadzie wartkiego strumienia. Ignorując ruch wykonany przez nieznajomego w głos uniósł się furkot chrap z trudną do określenia intencją. Uszy uniesione znad białej gęstwiny grzywy oblekły pysk w wyraz ciekawości, jednocześnie nie odcinając go od gniewu muskającego spiętą powłokę ciała. Złość wibrowała przez nie wraz z oddechem, rezonowała w kruszcu delikatnych kości, aż przeistaczała się w skomplikowany taniec mowy pozbawionej dźwięku. Niema, pozbawiona zdolności wyrażenia swego wzburzenia poprzez ludzką mowę, na próżno wysyłała prośby o wybranie drogi powrotnej. Wyciągając ku niej dłoń zdawał się równie rozumny co kamień tkwiący na dnie oceanu.
Gdyby umilkł, uznałaby sytuację za zabawną, zapewne odskoczyłaby i nieśpiesznie ruszyła dalej wzdłuż plaży. Na nieszczęście mężczyzny zrozumiała każde słowo, o czym w pierwszym ułamku chwili mógł świadczyć wyrzut pozornie przerażonego spojrzenia. Potem w istocie zrobiła to, przed czym została przestrzeżona. Unosząc ciało na tylnych kończynach wyciągnęła szyję na tyle zręcznie, by wściekle kłapnąć zębami tuż przy szyi, gotowa zmiażdżyć tchawicę zaledwie jednym zaciśnięciem szczęk. Poruszona euforią, wzburzona ogromnym wyrzutem adrenaliny, znowu zapanowała nad znajomym obszarem rzeczywistości. Skoro nie zamierzał odejść, musiał dołączyć do przedstawienia na przedstawionych warunkach i dostosować się do określonych zasad. Odskakując w bok wyrzuciła jedno z kopyt w nadziei na trafienie w miękkość mięśni, byle usłyszeć satysfakcjonujące plaśnięcie i łoskot upadku. Bez względu na finalny efekt poderwała się do galopu i w taki sposób, gnana poczuciem spragnionej pychy, okrążyła go kilkukrotnie w znaczącej odległości, nieprzytomna na komendy wyrzucane w eter. Dopiero wtedy, gdy przytomniejąc zdała sobie sprawę z pewnej absurdalności takiego rozwiązania, stanęła raptownie, zanurzona po kostki w lodowatej wodzie.
Zamiast szukać pocieszenia w rześkim posmaku nocnego wiatru musiała uważać, by nie utracić rozpędu z gniewu szarpiącego trzewia. Gnana resztkami rozsądku rozsianego po świadomości ukorzyła tempo kłusa na rzecz niespokojnego, lecz nieustannie dostojnego stępa. W ostrożności przed odkryciem swej prawdziwej natury nie dawała szans na poprawę. Tylko głupiec byłby zdolny sądzić, że zamierza podporządkować się ludzkiej woli. Uwaga płynąca z postawy mężczyzny zburzyła poczucie spokoju, jakby ten doskonale wiedział i miał czelność zabawić się poczuciem wyższości. Tymczasem to ona, oblana księżycową poświatą i zroszona kropelkami wyniesionych przez fale, posiadła większe prawo do nazwania swym imieniem tropikalnego bóstwa o rozkapryszonej naturze, boginki przemykającej kaskadzie wartkiego strumienia. Ignorując ruch wykonany przez nieznajomego w głos uniósł się furkot chrap z trudną do określenia intencją. Uszy uniesione znad białej gęstwiny grzywy oblekły pysk w wyraz ciekawości, jednocześnie nie odcinając go od gniewu muskającego spiętą powłokę ciała. Złość wibrowała przez nie wraz z oddechem, rezonowała w kruszcu delikatnych kości, aż przeistaczała się w skomplikowany taniec mowy pozbawionej dźwięku. Niema, pozbawiona zdolności wyrażenia swego wzburzenia poprzez ludzką mowę, na próżno wysyłała prośby o wybranie drogi powrotnej. Wyciągając ku niej dłoń zdawał się równie rozumny co kamień tkwiący na dnie oceanu.
Gdyby umilkł, uznałaby sytuację za zabawną, zapewne odskoczyłaby i nieśpiesznie ruszyła dalej wzdłuż plaży. Na nieszczęście mężczyzny zrozumiała każde słowo, o czym w pierwszym ułamku chwili mógł świadczyć wyrzut pozornie przerażonego spojrzenia. Potem w istocie zrobiła to, przed czym została przestrzeżona. Unosząc ciało na tylnych kończynach wyciągnęła szyję na tyle zręcznie, by wściekle kłapnąć zębami tuż przy szyi, gotowa zmiażdżyć tchawicę zaledwie jednym zaciśnięciem szczęk. Poruszona euforią, wzburzona ogromnym wyrzutem adrenaliny, znowu zapanowała nad znajomym obszarem rzeczywistości. Skoro nie zamierzał odejść, musiał dołączyć do przedstawienia na przedstawionych warunkach i dostosować się do określonych zasad. Odskakując w bok wyrzuciła jedno z kopyt w nadziei na trafienie w miękkość mięśni, byle usłyszeć satysfakcjonujące plaśnięcie i łoskot upadku. Bez względu na finalny efekt poderwała się do galopu i w taki sposób, gnana poczuciem spragnionej pychy, okrążyła go kilkukrotnie w znaczącej odległości, nieprzytomna na komendy wyrzucane w eter. Dopiero wtedy, gdy przytomniejąc zdała sobie sprawę z pewnej absurdalności takiego rozwiązania, stanęła raptownie, zanurzona po kostki w lodowatej wodzie.
Bertram Holstein
Re: A ghost I've seen under heavy sky of somewhere else (C. Damgaard & B. Holstein, lipiec 1995) Sob 4 Cze - 0:45
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nocne powietrze drżało od gorącego oddechu buchającego z rozszerzonych chrap, drżało od ostrzegawczego rżenia wzbierającego w białej, lśniącej piersi, drżało od wrogiego wzburzenia, którego stał się przyczyną, nie rozumiejąc powodów, poza tym jednym, że sprowadził go tutaj pijany przypadek, w złe miejsce w złym czasie. Niemal całe praktyczne doświadczenie obcowania ze stworzeniami wynosił z kilkuletniego wolontariatu odbywanego w ośrodku i choć nie umywał się od żadnej pracy, zajmując się wszystkim, co wpadło mu w ręce z równym zaangażowaniem, nigdy nie był szczególnym amatorem zwierząt innych niż drapieżne, wymagające i niebezpieczne – próba łagodnego podejścia oswojonego zwierzęcia wydawała mu się w jego wykonaniu zwyczajnie niezręczna, dłoń wyciągana uspokajająco naprzeciw miękkim, rozdętym chrapom toporna i niezdarna, absurdalna, choć może nie było w tym odstępstwa od pozostałych elementów tego dziwacznego wieczoru. Okazywało się nagle, że nie był właściwie pewien, jak powinien zachowywać się wobec zwierzęcia najpewniej udomowionego; znał przede wszystkim te o zdziczałych instynktach, jak skvadery szarpiące się w jego rękach, drapiące szaleńczo przedramiona i wywijające szyje, by pokąsać mu dłonie, jak potężne storsjöodjurety, których najmniejsze nieoczekiwane drgnięcie przywodziło na język najcięższe z zaklęć, odkąd po raz pierwszy posmakował ich niezdarnej siły na własnej skórze, odkąd nie wywleczono go za ubranie z zagrodzonego wybiegu, przerażonego, z przetrąconym barkiem i złamanym żebrem, świadomością, że minął się ze śmiercią o krótkie sekundy. Poskramiał niejednokrotnie bäckahästeny, najbliższe temu nadzwyczajnemu zwierzęciu, które stawało teraz przed nim dumne i rozgniewane jego obecnością, równie do niego narwane i złowrogie, ale nie robił tego nigdy nietrzeźwy, nie robił tego sam i nie robił tego na opustoszałej plaży pod granatowym indyjskim niebem, pod którym wszystko zdawało się zniekształcone i możliwe, również widmo usypane z pyłu spadających gwiazd, z grzywą splecioną z ogonów komet.
Przez chwilę zdawało mu się, że ta niezręczna, zesztywniała w jego nienawykłych ustach złagodniałość skutkuje jutrzenką sukcesu – cień zadowolonego uśmiechu zdążył przedwcześnie zagościć mu na ustach, głos nabrać pocieszonej pewności, kiedy pochodził niespiesznie bliżej. Spostrzeżenie nagłej zmiany w usposobieniu klaczy przychodziło zbyt późno, zbyt niemrawo, opieszałe przez wypite kieliszki; zdezorientowany ledwo uchylił się przed ostrzegawczym kłapnięciem zębów, z zaskoczonym sapnięciem cofając się, kiedy zwierzę uniosło się raptownie, wyciągając ku niemu smukłą szyję w niezrozumiałym dlań wybuchu niepokojąco wściekłej agresji. Poczuł gorące powietrze buchające z rozdętych gniewnie chrap, zimny dreszcz przestrachu, nagły, oszołamiający rozbłysk bólu w boku tuż nad biodrem – padł tyłem w piach, odnajdując dłońmi amortyzującymi upadek ciepło minionego dnia zachowane w ziarnie, na którym zacisnął w napięciu palce, czując pod podniebieniem odruch zaklęcia teleportacyjnego, wstrzymanego za zatrzaśniętymi z bólu zębami. Wodząc powoli przytomniejącym z popłochu spojrzeniem za okrążającą go niespokojnie sylwetką, sięgnął instynktownie do swojego boku, mając wrażenie, że wyczuje na nim ciepły karmin wyciekający z szarpiącego punktu; podciągnął nerwowo koszulę, dociskając śródręcze do ciała, trąc palcami rozpłomienioną pod skórą bolesność, na krótko opuszczając spojrzenie, choć nie wyczuwał nic poza nagą zwartością brzucha, tkliwą tkanką, w której pulsowało echo uderzenia.
– Świetnie, kurwa – splunął, mając ochotę opaść plecami na piach, zamknąć oczy, zgubić pospieszność własnego nerwowego oddechu w szumie fal, ufając, że kiedy uchyli znów powieki, okaże się, że zasnął przy stoliku w indyjskiej knajpie. Zamiast tego odnalazł wzrokiem sylwetkę klaczy zatrzymaną naprzeciwko, z jasnymi pęcinami obmywanymi spokojnym szmerem wody, ze skupionym, czujnym spojrzeniem ciemnych oczu, których bystrość zaczynała go drażnić, osobliwie niekomfortowa. Podniósł się z piachu, z nieprzyjemnym grymasem ściągającym fizjonomię, błyskiem wyostrzającym się w oku, jak gdyby odzyskiwał zupełnie trzeźwość. Powinien być może pozwolić zwierzęciu odejść – to nie był jego problem; powinien być może odejść sam, ale mierziła go myśl o podobnej porażce – miał w końcu na co dzień do czynienia z istotami gorszymi niż biała, wydelikacona szkapa pokazowa. Nie wyprostował się od razu, przez chwilę pochylony uciskając ugodzony bok, czując mdłości podchodzące pod przełyk, wydając z siebie bolesny, zirytowany pomruk, zanim nie splunął w piach pod nogami, niewypowiedzianym przekleństwem, cierpkim zdenerwowaniem, gorącem tętniącym pod palcami przyłożonymi do ciała.
– Świetnie. Może być po mojemu – zachrzęścił wyraźnie rozdrażnionym, niskim tonem, chrobocząc chrypką zbierającą się w gardle pogłosem napięcia, bólu ściskającego trzewia w nieprzyjemnym kurczu, prostując niechętnie swój krzywy pion, wyostrzonym słuchem przeczesując pobieżnie okolicę w objawie resztek przezornego rozsądku. Wyciągnął rękę naprzód, tym razem jednak nie było w tym żadnej uspokajającej łagodności, jedynie zdeterminowana stanowczość gestu poprzedzającego zaklęcie. – Reip.
Sznury zmaterializowały się, włókno po ciasno splecionym włóknie, zaciskając na tylnych pęcinach zwierzęcia – nie ściągając kopyt do siebie, ale napinając się pomiędzy nimi, ograniczając zakres ich ruchu, gdyby przyszło jej na myśl znów wierzgać lub szarżować, spowalniając ją przynajmniej na tyle, by nie mieć problemu odpowiednio reagować. Jeszcze jedna, szorstka pętla, zawiązująca się wysoko na białej, rozgrzanej szyi; jego palce zacisnęły się na drugim końcu powrozu, kiedy wyczuł jego szorstką fakturę tężejącą w rzeczywistości. Owinął sobie go wyuczonym ruchem wokół dłoni, chwytając mocniej, gotowy szarpnąć, gdyby odbiła przednimi kopytami od piasku, choć uzmysławiał sobie zbyt późno, że sypki grunt nie działał w tej sytuacji na jego korzyść – potrzebował jeszcze jednego węzła, ale powściągał zaklęcie, obawiając się, że rzucone w złym momencie wyrządzi zwierzęciu krzywdę.
Przez chwilę zdawało mu się, że ta niezręczna, zesztywniała w jego nienawykłych ustach złagodniałość skutkuje jutrzenką sukcesu – cień zadowolonego uśmiechu zdążył przedwcześnie zagościć mu na ustach, głos nabrać pocieszonej pewności, kiedy pochodził niespiesznie bliżej. Spostrzeżenie nagłej zmiany w usposobieniu klaczy przychodziło zbyt późno, zbyt niemrawo, opieszałe przez wypite kieliszki; zdezorientowany ledwo uchylił się przed ostrzegawczym kłapnięciem zębów, z zaskoczonym sapnięciem cofając się, kiedy zwierzę uniosło się raptownie, wyciągając ku niemu smukłą szyję w niezrozumiałym dlań wybuchu niepokojąco wściekłej agresji. Poczuł gorące powietrze buchające z rozdętych gniewnie chrap, zimny dreszcz przestrachu, nagły, oszołamiający rozbłysk bólu w boku tuż nad biodrem – padł tyłem w piach, odnajdując dłońmi amortyzującymi upadek ciepło minionego dnia zachowane w ziarnie, na którym zacisnął w napięciu palce, czując pod podniebieniem odruch zaklęcia teleportacyjnego, wstrzymanego za zatrzaśniętymi z bólu zębami. Wodząc powoli przytomniejącym z popłochu spojrzeniem za okrążającą go niespokojnie sylwetką, sięgnął instynktownie do swojego boku, mając wrażenie, że wyczuje na nim ciepły karmin wyciekający z szarpiącego punktu; podciągnął nerwowo koszulę, dociskając śródręcze do ciała, trąc palcami rozpłomienioną pod skórą bolesność, na krótko opuszczając spojrzenie, choć nie wyczuwał nic poza nagą zwartością brzucha, tkliwą tkanką, w której pulsowało echo uderzenia.
– Świetnie, kurwa – splunął, mając ochotę opaść plecami na piach, zamknąć oczy, zgubić pospieszność własnego nerwowego oddechu w szumie fal, ufając, że kiedy uchyli znów powieki, okaże się, że zasnął przy stoliku w indyjskiej knajpie. Zamiast tego odnalazł wzrokiem sylwetkę klaczy zatrzymaną naprzeciwko, z jasnymi pęcinami obmywanymi spokojnym szmerem wody, ze skupionym, czujnym spojrzeniem ciemnych oczu, których bystrość zaczynała go drażnić, osobliwie niekomfortowa. Podniósł się z piachu, z nieprzyjemnym grymasem ściągającym fizjonomię, błyskiem wyostrzającym się w oku, jak gdyby odzyskiwał zupełnie trzeźwość. Powinien być może pozwolić zwierzęciu odejść – to nie był jego problem; powinien być może odejść sam, ale mierziła go myśl o podobnej porażce – miał w końcu na co dzień do czynienia z istotami gorszymi niż biała, wydelikacona szkapa pokazowa. Nie wyprostował się od razu, przez chwilę pochylony uciskając ugodzony bok, czując mdłości podchodzące pod przełyk, wydając z siebie bolesny, zirytowany pomruk, zanim nie splunął w piach pod nogami, niewypowiedzianym przekleństwem, cierpkim zdenerwowaniem, gorącem tętniącym pod palcami przyłożonymi do ciała.
– Świetnie. Może być po mojemu – zachrzęścił wyraźnie rozdrażnionym, niskim tonem, chrobocząc chrypką zbierającą się w gardle pogłosem napięcia, bólu ściskającego trzewia w nieprzyjemnym kurczu, prostując niechętnie swój krzywy pion, wyostrzonym słuchem przeczesując pobieżnie okolicę w objawie resztek przezornego rozsądku. Wyciągnął rękę naprzód, tym razem jednak nie było w tym żadnej uspokajającej łagodności, jedynie zdeterminowana stanowczość gestu poprzedzającego zaklęcie. – Reip.
Sznury zmaterializowały się, włókno po ciasno splecionym włóknie, zaciskając na tylnych pęcinach zwierzęcia – nie ściągając kopyt do siebie, ale napinając się pomiędzy nimi, ograniczając zakres ich ruchu, gdyby przyszło jej na myśl znów wierzgać lub szarżować, spowalniając ją przynajmniej na tyle, by nie mieć problemu odpowiednio reagować. Jeszcze jedna, szorstka pętla, zawiązująca się wysoko na białej, rozgrzanej szyi; jego palce zacisnęły się na drugim końcu powrozu, kiedy wyczuł jego szorstką fakturę tężejącą w rzeczywistości. Owinął sobie go wyuczonym ruchem wokół dłoni, chwytając mocniej, gotowy szarpnąć, gdyby odbiła przednimi kopytami od piasku, choć uzmysławiał sobie zbyt późno, że sypki grunt nie działał w tej sytuacji na jego korzyść – potrzebował jeszcze jednego węzła, ale powściągał zaklęcie, obawiając się, że rzucone w złym momencie wyrządzi zwierzęciu krzywdę.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Chaaya Damgaard
Re: A ghost I've seen under heavy sky of somewhere else (C. Damgaard & B. Holstein, lipiec 1995) Pon 27 Cze - 1:04
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Ból z piętna pozostawionego przez uderzenie wibrowało poza ciało nieznajomego, docierając aż do gładkich boków unoszących się w rytm wzburzonego gniewu, będący niemałym pocieszeniem po pełnym ekspresji wyrzucie bluźnierczych słów. Ciekawość dążyła do sprawdzenia, na jakim etapie agonii znajduje się jego dusza i jak długo będzie konał na piaszczystym brzegu plaży. Żywotność, z jaką sprawdzał swój uraz, przekonała ją o wielce niepotrzebnej potrzebie podejścia bliżej. Towarzystwo wód oceanu obmywającego pęciny było silniej pokrzepiające niż wilgotne podnóże piasku. Po takim ostrzeżeniu powinien zaniechać próby podporządkowania sobie dzikiego, pokrzepionego indyjską nocą śnieżnobiałego ducha, siostry gwiazd skrzących blask na niezrównanej połaci granatowego nieba. Wzburzona boskim błogosławieństwem fylgii zaczęła rozważać, czy uderzenie w miękką materię tkanek było odpowiednio solidne wobec hańby spływającej z pomysłu wytworzenia kamizelki i pędzla do golenia z końskiej skóry. Znaczna część gniewu przepływającego od czubka wzdętych chrap do ogona uniesionego na podobieństwo pióropusza pochodziła z tętniącego serca humorzastej bogini. Zdolność sięgania po najskrytsze pragnienia sprawiała, że była wobec niej bezbronna i odnajdywała przyjemność w podążaniu za rwącym nurtem wściekłości.
Zanurzona po czubki uszu w ognistej burzy bezczelnie pochwyciła spojrzenie mężczyzny. Przeraźliwie ludzkie, bystre postrzeganie realizmu rzeczywistości pozwalało odnaleźć satysfakcję nie tylko z pięknego uderzenia, lecz również z emocji wijących się za brązową powłoką tęczówek. W innych okolicznościach mogłaby przyjrzeć się im bliżej, ujrzeć ich odbicie w karmazynowej tafli alkoholu, w nieznośnej ciepłocie jednego z okolicznych barów próbując odnaleźć sens zainteresowania. Teraz miała im wystarczyć żywiona wobec siebie niechęć i bolesne oburzenie. W akompaniament odzyskiwania przez niego bystrości myśli wgryzła donośne rżenie, mgliście przypominające złośliwy śmiech ludzkiego pomiotu. Toporna sylwetka zgięta w przepływie dyskomfortu oznaczała, że wciąż mogła umknąć w mrok dżungli i uniknąć jakichkolwiek konsekwencji tego spotkania, zapominając o sobie w przypływie sennych ścieżek. Przybraliby formę mglistych wspomnień, zbyt realnych i nierealnych jednocześnie, żeby skrzyżować swoje losy raz jeszcze.
Brzmienie rzuconego zaklęcia zbyt wolno przetoczyło się przez umysł. Dotarło zaledwie na skraj podświadomości, by już po chwili rozbić szorstką materię we włókna sznurów pętających bunt ciała. Szklana powłoka myśli drżała pod naporem gniewnych bestii, cór i synów wściekłości, w nieprzytomności rozsądku skazując mężczyznę na wieczne potępienie. Śmiałość jego czynów nie znała granic. Zamiast odejść z powrotem w tętniące arterie miasteczka powziął zamiar umęczenia niewinnego zwierzęcia w węzłach magicznego więzienia. Skrajnie rozwścieczona i rozgoryczona ominęła jedno z najprostszych rozwiązań - zerwania słodkiego kontaktu z opiekunką. Już teraz ukazałaby mu swą marną, miałką powłokę człowieczeństwa, jakby takie zachowanie miałoby poskutkować paktem o nieagresji. Ból okalający skrępowane pęciny studził zapędy zaprowadzenia pokoju. Jakiekolwiek słowo oznaczające spokój zniknęło, gdy nieświadomie przekroczył granicę zbrukania jednej z najważniejszych wartości, jakie wyznawała niemal od dnia narodzin swojej drugiej natury. Wolność była nieskrępowanym prawem, miłością, jedyną prawdą w świecie zbrukanym obrzydliwością kłamstwa. Gwałtowne szarpnięcie łbem naprężyło sznur, wrzynając go niewyobrażalnie boleśnie w dystyngowaną szyję o łabędzim wdzięku. Zadrżała w trudzie powstrzymywania ognistego ducha przed zaspokojeniem pragnienia wprawienia ciała w ruch, bowiem każda, choćby najdelikatniejsza próba brutalnego tańca zakończyłaby się bolesnym upadkiem. Skołowana niekorzystnym obrotem spraw w zdenerwowaniu obijała ogonem po bokach jak smagnięcia biczem, sięgając ochryple po hausty rześkiego, nocnego powietrza. Ani myślała oddać mu siebie po dobroci. Mógł sądzić, że zabawa się skończyła, lecz nie rzekła jeszcze ostatniego słowa.
Ignorując palący ból zaczęła ciągnąć go za sobą. Krok za krokiem, nie spuszczając go z oczu choćby na moment, zaczęła się cofać, wkraczając w bezkres oceanu. Walka z chęcią stratowania go pod zabójczymi uderzeniami kopyt była równie wyczerpująca co utrzymanie równowagi przy niespokojnych falach uderzających o nierównomiernie opadające i unoszące się boki, bowiem wciąż raptownie wdychała powietrze przez rozdęte chrapy. Upojona wściekłością zatrzymała się dopiero po wyczuciu wody muskającej brzuch. Oszalała na podobieństwo Durgi opitej krwią wojny spoglądała niestrudzenie w oczy mężczyzny, próbując dać mu do zrozumienia, że tym razem nie sięgnie po upragnione trofeum. Nieustępliwie podążała za meandrami myśli skrytych w odbijającym się blasku księżyca. Drążyła, próbowała znaleźć punkt zaczepienia, słabość, za którą szarpnęłaby w najmniej spodziewanym temu momencie. W niepodobnym jakiemukolwiek zwierzęciu uporowi walczyła z mianem niewolnictwa, jakim obdarzył ją w zamian zadanego cierpienia. Nie była już w stanie stwierdzić, gdzie znajduje się początek szaleństwa, a gdzie koniec. Fylgia powinna oddać jej dar spokoju, a nieustannie miała przed sobą szkarłatną płachtę urażonej dumy i prośbę o wydanie wyroku.
Zanurzona po czubki uszu w ognistej burzy bezczelnie pochwyciła spojrzenie mężczyzny. Przeraźliwie ludzkie, bystre postrzeganie realizmu rzeczywistości pozwalało odnaleźć satysfakcję nie tylko z pięknego uderzenia, lecz również z emocji wijących się za brązową powłoką tęczówek. W innych okolicznościach mogłaby przyjrzeć się im bliżej, ujrzeć ich odbicie w karmazynowej tafli alkoholu, w nieznośnej ciepłocie jednego z okolicznych barów próbując odnaleźć sens zainteresowania. Teraz miała im wystarczyć żywiona wobec siebie niechęć i bolesne oburzenie. W akompaniament odzyskiwania przez niego bystrości myśli wgryzła donośne rżenie, mgliście przypominające złośliwy śmiech ludzkiego pomiotu. Toporna sylwetka zgięta w przepływie dyskomfortu oznaczała, że wciąż mogła umknąć w mrok dżungli i uniknąć jakichkolwiek konsekwencji tego spotkania, zapominając o sobie w przypływie sennych ścieżek. Przybraliby formę mglistych wspomnień, zbyt realnych i nierealnych jednocześnie, żeby skrzyżować swoje losy raz jeszcze.
Brzmienie rzuconego zaklęcia zbyt wolno przetoczyło się przez umysł. Dotarło zaledwie na skraj podświadomości, by już po chwili rozbić szorstką materię we włókna sznurów pętających bunt ciała. Szklana powłoka myśli drżała pod naporem gniewnych bestii, cór i synów wściekłości, w nieprzytomności rozsądku skazując mężczyznę na wieczne potępienie. Śmiałość jego czynów nie znała granic. Zamiast odejść z powrotem w tętniące arterie miasteczka powziął zamiar umęczenia niewinnego zwierzęcia w węzłach magicznego więzienia. Skrajnie rozwścieczona i rozgoryczona ominęła jedno z najprostszych rozwiązań - zerwania słodkiego kontaktu z opiekunką. Już teraz ukazałaby mu swą marną, miałką powłokę człowieczeństwa, jakby takie zachowanie miałoby poskutkować paktem o nieagresji. Ból okalający skrępowane pęciny studził zapędy zaprowadzenia pokoju. Jakiekolwiek słowo oznaczające spokój zniknęło, gdy nieświadomie przekroczył granicę zbrukania jednej z najważniejszych wartości, jakie wyznawała niemal od dnia narodzin swojej drugiej natury. Wolność była nieskrępowanym prawem, miłością, jedyną prawdą w świecie zbrukanym obrzydliwością kłamstwa. Gwałtowne szarpnięcie łbem naprężyło sznur, wrzynając go niewyobrażalnie boleśnie w dystyngowaną szyję o łabędzim wdzięku. Zadrżała w trudzie powstrzymywania ognistego ducha przed zaspokojeniem pragnienia wprawienia ciała w ruch, bowiem każda, choćby najdelikatniejsza próba brutalnego tańca zakończyłaby się bolesnym upadkiem. Skołowana niekorzystnym obrotem spraw w zdenerwowaniu obijała ogonem po bokach jak smagnięcia biczem, sięgając ochryple po hausty rześkiego, nocnego powietrza. Ani myślała oddać mu siebie po dobroci. Mógł sądzić, że zabawa się skończyła, lecz nie rzekła jeszcze ostatniego słowa.
Ignorując palący ból zaczęła ciągnąć go za sobą. Krok za krokiem, nie spuszczając go z oczu choćby na moment, zaczęła się cofać, wkraczając w bezkres oceanu. Walka z chęcią stratowania go pod zabójczymi uderzeniami kopyt była równie wyczerpująca co utrzymanie równowagi przy niespokojnych falach uderzających o nierównomiernie opadające i unoszące się boki, bowiem wciąż raptownie wdychała powietrze przez rozdęte chrapy. Upojona wściekłością zatrzymała się dopiero po wyczuciu wody muskającej brzuch. Oszalała na podobieństwo Durgi opitej krwią wojny spoglądała niestrudzenie w oczy mężczyzny, próbując dać mu do zrozumienia, że tym razem nie sięgnie po upragnione trofeum. Nieustępliwie podążała za meandrami myśli skrytych w odbijającym się blasku księżyca. Drążyła, próbowała znaleźć punkt zaczepienia, słabość, za którą szarpnęłaby w najmniej spodziewanym temu momencie. W niepodobnym jakiemukolwiek zwierzęciu uporowi walczyła z mianem niewolnictwa, jakim obdarzył ją w zamian zadanego cierpienia. Nie była już w stanie stwierdzić, gdzie znajduje się początek szaleństwa, a gdzie koniec. Fylgia powinna oddać jej dar spokoju, a nieustannie miała przed sobą szkarłatną płachtę urażonej dumy i prośbę o wydanie wyroku.
Bertram Holstein
Re: A ghost I've seen under heavy sky of somewhere else (C. Damgaard & B. Holstein, lipiec 1995) Sro 13 Lip - 23:32
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie czuł satysfakcji – szorstka lina ciasno owijała się wokół jego dłoni i tylko ciaśniej wokół pęcin okiełznanego częściowo zwierzęcia, trzymał na dystansie magicznego powrozu widmo swojego niepotrzebnego zwycięstwa, ale nie czuł satysfakcji, nie znajdował w rzeczywistym ucisku sznura na rękę ani w przezornym napięciu ramion znajomego poczucia odzyskanej kontroli nad sytuacją, bo w czujnym spojrzeniu dużych, błyszczących oczu, utkwionym w nim z cierpliwym gniewem, niepokojąco wyraźnie ciemniał zmierzch dalszych zmagań, zaskakująco opanowana zgoda na dalszą próbę sił; bezdźwięczna, doskonale zrozumiała, pomimo niemożności jej werbalizacji, przestroga – to jeszcze nie koniec. Chwilowy impas odmierzało rytmiczne smaganie białego ogona po śnieżnych obłościach mocnych boków, odliczane szczodrze podarowane mu sekundy na zmianę zdania, na wycofanie się z impulsywnego aktu napaści na zwierzęcą swobodę, czego nie zamierzał robić, choć osobliwe wrażenie kuriozalności zaistniałej sytuacji wgryzało mu się w kark nieustępliwym przekonaniem, że coś istotnego w tym wszystkim mu umykało, że nie rozumiał któregoś z newralgicznych fragmentów rzeczywistości składanej w całość nietrzeźwą, niezdarną myślą, choć rozwiązanie skrobało ustawicznie w fakturę nerwów niespokojnym przeczuciem, że miał do czynienia z czymś więcej niż prosty pierwiastek animalistycznych instynktów. Przytrzymywane stworzenie coraz mniej przypominało wprawdzie zwyczajną hodowlaną szkapę, a moment spokojnego oczekiwania zbyt mocno upodabniał się do świadomego, przemyślnego wyrachowania i w chwili, w której realizacja ta wyklarowała się w wygłuszonym szumem postrzeganiu, jakby siłą tego odkrycia nieoczekiwanie zaczął tracić grunt pod nogami – klacz zaczęła ciągnąć go naprzód, z niespieszną konsekwencją, w zimne objęcie oceanu, a piasek usuwał mu się spod butów, powiązany z nią w zdradliwej przeciw niemu komitywie, jak wszystko wokół; nawet powietrze zdawało się nagle bardziej duszne i lepkie, utrudniające jeszcze wysiłek, gdy zapierał się mocniej, szarpiąc powrozem wstecz, przymuszając biały łeb do wychylenia się naprzód na prostowanym, naprężonym łuku smukłej szyi.
Przełożył nerwowo trzymany sznur, owijając asekuracyjną pętlę wokół przedramienia, bo szorstkie włókna kąsały mu coraz dotkliwiej stwardniałą skórę dłoni; uciekający grunt szemrał pod nim kuszące sugestie kapitulacji, przeciw którym zaciskał palce mocniej, próbując siłą przeciągnąć zwierzę ku sobie, przerywając interwały uporczywego naprężania liny stanowczymi szarpnięciami, ale na każdy krok w tył, klacz zmuszała go do trzech kroków naprzód aż chłodny dotyk oceanu dosięgnął jego stóp, przemaczając materiał butów, sięgając wkrótce kostek i łydek. Z czym właściwie próbował wygrać? Ze zwierzęciem czy własną słabością? Ze zwierzęciem czy przedświtem porażki przebłyskującym w gniewnym spojrzeniu? Ze zwierzęciem czy z samym sobą złapanym na ciasny sznur stawianych sobie oczekiwań? Miał wrażenie, że gdyby zamknął oczy i wypuścił linę ze swoich dłoni, okazałoby się, że była jedynie jego wyobrażeniem, tak samo jak biały duch przeciągający go powoli w wodę – obawiał się, że mogłoby się okazać, że w rzeczywistości przez cały czas był na plaży sam ze sobą i wszystko to było rozbitymi fragmentami własnej istoty: ból rozlewający się w ugodzonym boku i lina oplatająca się wokół ciała, dłonie, które za nią szarpały i naprężona szyja, na której zaciskał się jej przyduszający splot, gniew odnajdywany w zwierzęcych ślepiach wyprowadzający go cierpliwie z płycizny w głębszą wodę, obmywającą mu łydki, uda, biodra, napinający się pod nieprzyjemnym chłodem brzuch. Co, gdyby otworzył oczy i został sam, z upokarzającą świadomością, że nie było z nim nigdy widma ani liny, że zanurzył się sam i że nie chciał się zatrzymywać? Selma sądziłaby być może, że okazał się istotnie, jak wszyscy powtarzali, dokładnym powtórzeniem natury Lave i że porzucił ją tak samo, w wiernym powieleniu ojcowskiej słabości porzucił wszystko, bezwzględnie i bez wahania. Nie chciał tego, nie naprawdę (dopiero skończył studia, wszystko dopiero się dla niego przecież zaczynało) – ale pod ciężkim indyjskim niebem, tak odległym od wszystkiego, co znał, tak obcym i przez to jakby orzeźwiająco obojętnym, zdawało się to zwyczajnie pociągająco proste i niezobowiązujące; jak gdyby mógł zniknąć pod powierzchnią i wynurzyć się wraz ze świtem czysty, inny.
Woda sięgnęła mu pasa i wreszcie rozluźnił uchwyt; nie puszczał liny, ale pozwolił jej wysunąć się z dłoni i rozprężyć w dystansie między nimi, rozciągając się po ciemnej tafli jak wynurzony grzbiet węgorza. Szczękę wciąż miał stężalą w sfrustrowanym rozdrażnieniu, ale palisandrowe spojrzenie wyraźnie przygasło, łagodniejąc z determinacji w ponurą chmurność, łagodnie przygnębioną bliżej nieokreśoną myślą. W ciszy, w której próbował zrozumić coś, co wciąż pozostawało niewypowiedziane, przyglądał się zwierzęciu zastygłemu naprzeciw niego, jakby czekając w przeciągającym się milczeniu aż stopi się z nocą, rozpłynie w wodzie jak kryształ białego lśniącego cukru. Na skroniach perliła mu się woda lub zmęczenie, zlepiając kosmyki włosów; miał wszystko jeszcze przed sobą, dlaczego więc bogowie próbowali go zgubić?
– Jeszcze nie dzisiaj. Potrzebuję jeszcze trochę czasu. Nie mogę zostawić matki, nie wybaczyłaby mi. Nie dzisiaj. Jeszcze nie kochałem, nie tak właściwie – mówił, nie podnosząc głosu ponad szum wody; był wciąż pijany i nie wiedział, kogo próbował przekonać, że zasługuje na więcej czasu, siebie czy białą istotę, czy słuchających bogów, od których uporczywie się odwracał, nordyckich lub indyjskich. W krótkiej pauzie jego usta drgnęły, wkrzywiając się w rozbawionym ponuro uśmiechu, jakby miał ochotę zaśmiać się z własnych majaczeń, bo po wybrzmieniu zdawały się zbyt absurdalne i zawstydzające. Spuścił na chwilę wzrok na gruby splot sznura trzymanego wciąż w opuszczonej dłoni i rozwarł opieszale palce. – Czym, na Fenrira, jesteś?
Przełożył nerwowo trzymany sznur, owijając asekuracyjną pętlę wokół przedramienia, bo szorstkie włókna kąsały mu coraz dotkliwiej stwardniałą skórę dłoni; uciekający grunt szemrał pod nim kuszące sugestie kapitulacji, przeciw którym zaciskał palce mocniej, próbując siłą przeciągnąć zwierzę ku sobie, przerywając interwały uporczywego naprężania liny stanowczymi szarpnięciami, ale na każdy krok w tył, klacz zmuszała go do trzech kroków naprzód aż chłodny dotyk oceanu dosięgnął jego stóp, przemaczając materiał butów, sięgając wkrótce kostek i łydek. Z czym właściwie próbował wygrać? Ze zwierzęciem czy własną słabością? Ze zwierzęciem czy przedświtem porażki przebłyskującym w gniewnym spojrzeniu? Ze zwierzęciem czy z samym sobą złapanym na ciasny sznur stawianych sobie oczekiwań? Miał wrażenie, że gdyby zamknął oczy i wypuścił linę ze swoich dłoni, okazałoby się, że była jedynie jego wyobrażeniem, tak samo jak biały duch przeciągający go powoli w wodę – obawiał się, że mogłoby się okazać, że w rzeczywistości przez cały czas był na plaży sam ze sobą i wszystko to było rozbitymi fragmentami własnej istoty: ból rozlewający się w ugodzonym boku i lina oplatająca się wokół ciała, dłonie, które za nią szarpały i naprężona szyja, na której zaciskał się jej przyduszający splot, gniew odnajdywany w zwierzęcych ślepiach wyprowadzający go cierpliwie z płycizny w głębszą wodę, obmywającą mu łydki, uda, biodra, napinający się pod nieprzyjemnym chłodem brzuch. Co, gdyby otworzył oczy i został sam, z upokarzającą świadomością, że nie było z nim nigdy widma ani liny, że zanurzył się sam i że nie chciał się zatrzymywać? Selma sądziłaby być może, że okazał się istotnie, jak wszyscy powtarzali, dokładnym powtórzeniem natury Lave i że porzucił ją tak samo, w wiernym powieleniu ojcowskiej słabości porzucił wszystko, bezwzględnie i bez wahania. Nie chciał tego, nie naprawdę (dopiero skończył studia, wszystko dopiero się dla niego przecież zaczynało) – ale pod ciężkim indyjskim niebem, tak odległym od wszystkiego, co znał, tak obcym i przez to jakby orzeźwiająco obojętnym, zdawało się to zwyczajnie pociągająco proste i niezobowiązujące; jak gdyby mógł zniknąć pod powierzchnią i wynurzyć się wraz ze świtem czysty, inny.
Woda sięgnęła mu pasa i wreszcie rozluźnił uchwyt; nie puszczał liny, ale pozwolił jej wysunąć się z dłoni i rozprężyć w dystansie między nimi, rozciągając się po ciemnej tafli jak wynurzony grzbiet węgorza. Szczękę wciąż miał stężalą w sfrustrowanym rozdrażnieniu, ale palisandrowe spojrzenie wyraźnie przygasło, łagodniejąc z determinacji w ponurą chmurność, łagodnie przygnębioną bliżej nieokreśoną myślą. W ciszy, w której próbował zrozumić coś, co wciąż pozostawało niewypowiedziane, przyglądał się zwierzęciu zastygłemu naprzeciw niego, jakby czekając w przeciągającym się milczeniu aż stopi się z nocą, rozpłynie w wodzie jak kryształ białego lśniącego cukru. Na skroniach perliła mu się woda lub zmęczenie, zlepiając kosmyki włosów; miał wszystko jeszcze przed sobą, dlaczego więc bogowie próbowali go zgubić?
– Jeszcze nie dzisiaj. Potrzebuję jeszcze trochę czasu. Nie mogę zostawić matki, nie wybaczyłaby mi. Nie dzisiaj. Jeszcze nie kochałem, nie tak właściwie – mówił, nie podnosząc głosu ponad szum wody; był wciąż pijany i nie wiedział, kogo próbował przekonać, że zasługuje na więcej czasu, siebie czy białą istotę, czy słuchających bogów, od których uporczywie się odwracał, nordyckich lub indyjskich. W krótkiej pauzie jego usta drgnęły, wkrzywiając się w rozbawionym ponuro uśmiechu, jakby miał ochotę zaśmiać się z własnych majaczeń, bo po wybrzmieniu zdawały się zbyt absurdalne i zawstydzające. Spuścił na chwilę wzrok na gruby splot sznura trzymanego wciąż w opuszczonej dłoni i rozwarł opieszale palce. – Czym, na Fenrira, jesteś?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Chaaya Damgaard
Re: A ghost I've seen under heavy sky of somewhere else (C. Damgaard & B. Holstein, lipiec 1995) Pon 25 Lip - 17:01
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Przeraźliwy chłód oceanu przeniknął mięśnie i dotarł do kości. Fale zimna boleśnie kąsały boki naprężone wysiłkiem, aż upojny gniew ustąpił pokornie wobec otępienia. Zagłuszone zmysły poszukiwały przytomności w donośnym krzyku cierpienia roznoszącego się z miejsc otulonych konopnym sznurem. Czarne ślepia otulone blaskiem gwiazd wciąż trwały skąpane w przerażeniu, lecz w tym momencie to nie nieznajomy został uznany winnym, a wielkość i bezmiar wód otaczających kruchą powłokę alabastrowego piękna. Indyjskie bóstwa wyciągnęły ramiona ku zagubionej córce, ciepłem uścisku oczyszczając myśli z żarłocznej żądzy krzywd i wiążąc dumę na krótkim postronku, uciszając pokrzykiwania zrozpaczonej fylgii do szeptu obławiającego tylko skrawki świadomości, nie pozwalając nordyckim bóstwom przejąć kontroli. Ognisty powiew obecności Durgi popchnął Odyna ku ucieczce, a wraz z nim pomniejsze duchy. Krwawa bogini nie poszukiwała zemsty ani ofiary złożonej z boskiego serca, lecz pragnęła zapewnić swej wybrance spokój w otoczeniu rodzimych korzeni, by pod opieką szemrzącego strumienia gwiezdnego blasku ułożyła się w sen pozbawiony koszmarów, z dala od grzechów przeszłości. Mglista forma mężczyzny nabierała kształtów, w przeciwieństwie wobec topornego, niezdarnego wyobrażenia postawionego przez prześwit szkarłatnej kurtyny. Śnieżnobiałe uszy wyłonione z gęstej grzywy pochwyciły zgęstniałe od uczuć frazy - miłość za nieuchwytnym pięknem, żal krótkiego życia, tęsknota za rodziną i wszystkim tym, czego nie zasmakował. Piętno samotności wypalone na powierzchni serca rozgorzało do czerwoności.
Była duchem czyhającym na dusze wędrowców, zwłaszcza tych podróżujących bez celu, stawiających kroki ociężałe otumanionym sumieniem, jakby ich iskra istnienia już dawno zgasła i mieli do dyspozycji bezdenną ciemność. On jeszcze nie zbłądził. Miał szansę uchronić się przed losem pełnym krzywd i goryczy czarnej melancholii. Uwolniona od bolesnego napięcia dostrzegła pochopność własnej oceny i dumę, której wyraz oddała choćby przez atak pełen krystalicznej agresji. Uszy wyłonione z śnieżnobiałej grzywy zastrzygły kilkukrotnie, w próbie wychwycenia innych znaków ludzkiej obecności. Oprócz kojącego szumu oceanu i szeptów drapieżników czyhających w dżungli nie ujęła niepokojących dźwięków. Chowając urazę żywioną z powodu sznura ruszyła ku niemu ostrożnie, w świadomości posiadania pełnego prawa do obawy przed następnym wyskokiem. Blask księżyca wyrwany z uścisku nie oświetlał już dostojnej sylwetki białej klaczy, lecz kobiecą posturę, wyważone spojrzenie soczyście zielonych tęczówek upstrzonych złotymi plamkami oraz karmelową skórę oblaną srebrzystym poklaskiem. Ubrana w lnianą, kremową suknię kroczyła ku niemu pchana zaborczym dotykiem fal.
— Niektórzy zwą mnie koszmarem. Pożeram dusze niewinnych we śnie, nie pozostawiając im choćby kropli nadziei na odnalezienie spokoju. Podporządkowuję każdego wedle własnej woli i o brzasku poranka karmię się strachem — nie powinna tego powiedzieć. Zanim jednak zdołała przygryźć język, musiała uznać dominację potrzeby uczynienia nocy jeszcze gorszej, choć zaledwie przed chwilą czuła żal na myśl o ciele unoszonym morskim prądem. Zduszone westchnięcie wychylające się zza ust mogło oznaczać rezygnację i pobłażanie jednocześnie. — Miejscowi powinni ostrzec Cię przed istotami rodem z indyjskich legend. Wyruszenie na plażę było... jest pochopne. Wciąż jesteś narażony na niebezpieczeństwo — nonszalanckie wzruszenie ramion nie było tym, czego mógł oczekiwać. Ostrożność w pozostawionym pomiędzy nimi dystansie pozwoliła obojgu na realną ocenę sytuacji. Wiedziała, że mężczyzna musi mieć związek ze światem magii, inaczej nie zdołałby rzucić zaklęcia ani dojrzeć w zachowaniu zwierzęcia ludzkiego pierwiastku. Czujny wzrok na wskroś przypominał sposób obejmowania rzeczywistości przez klacz. Echo tamtego piękna skupiło się na pewności siebie oraz poczuciu pierwotnego wdzięku zrodzonego w gorących piaskach pustyni.
Była duchem czyhającym na dusze wędrowców, zwłaszcza tych podróżujących bez celu, stawiających kroki ociężałe otumanionym sumieniem, jakby ich iskra istnienia już dawno zgasła i mieli do dyspozycji bezdenną ciemność. On jeszcze nie zbłądził. Miał szansę uchronić się przed losem pełnym krzywd i goryczy czarnej melancholii. Uwolniona od bolesnego napięcia dostrzegła pochopność własnej oceny i dumę, której wyraz oddała choćby przez atak pełen krystalicznej agresji. Uszy wyłonione z śnieżnobiałej grzywy zastrzygły kilkukrotnie, w próbie wychwycenia innych znaków ludzkiej obecności. Oprócz kojącego szumu oceanu i szeptów drapieżników czyhających w dżungli nie ujęła niepokojących dźwięków. Chowając urazę żywioną z powodu sznura ruszyła ku niemu ostrożnie, w świadomości posiadania pełnego prawa do obawy przed następnym wyskokiem. Blask księżyca wyrwany z uścisku nie oświetlał już dostojnej sylwetki białej klaczy, lecz kobiecą posturę, wyważone spojrzenie soczyście zielonych tęczówek upstrzonych złotymi plamkami oraz karmelową skórę oblaną srebrzystym poklaskiem. Ubrana w lnianą, kremową suknię kroczyła ku niemu pchana zaborczym dotykiem fal.
— Niektórzy zwą mnie koszmarem. Pożeram dusze niewinnych we śnie, nie pozostawiając im choćby kropli nadziei na odnalezienie spokoju. Podporządkowuję każdego wedle własnej woli i o brzasku poranka karmię się strachem — nie powinna tego powiedzieć. Zanim jednak zdołała przygryźć język, musiała uznać dominację potrzeby uczynienia nocy jeszcze gorszej, choć zaledwie przed chwilą czuła żal na myśl o ciele unoszonym morskim prądem. Zduszone westchnięcie wychylające się zza ust mogło oznaczać rezygnację i pobłażanie jednocześnie. — Miejscowi powinni ostrzec Cię przed istotami rodem z indyjskich legend. Wyruszenie na plażę było... jest pochopne. Wciąż jesteś narażony na niebezpieczeństwo — nonszalanckie wzruszenie ramion nie było tym, czego mógł oczekiwać. Ostrożność w pozostawionym pomiędzy nimi dystansie pozwoliła obojgu na realną ocenę sytuacji. Wiedziała, że mężczyzna musi mieć związek ze światem magii, inaczej nie zdołałby rzucić zaklęcia ani dojrzeć w zachowaniu zwierzęcia ludzkiego pierwiastku. Czujny wzrok na wskroś przypominał sposób obejmowania rzeczywistości przez klacz. Echo tamtego piękna skupiło się na pewności siebie oraz poczuciu pierwotnego wdzięku zrodzonego w gorących piaskach pustyni.
Bertram Holstein
Re: A ghost I've seen under heavy sky of somewhere else (C. Damgaard & B. Holstein, lipiec 1995) Sob 13 Sie - 13:30
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Noc połykała jego rozchybotane myśli, naznaczone ponurą melancholią i osamotnieniem ukorzenionym głęboko u nasady początków, połykała słowa wypowiadane wobec absurdu zdarzeń, stawiane naprzeciw białego widma jak niezdarna modlitwa (nie pamiętał, kiedy ostatni raz próbował się modlić, jak dawno zadeptał ostatnią skrę prostodusznej wiary, że ktokolwiek słuchał szeptanych w ciszę próśb; podnosząc spojrzenie ku zamierającym na języku imionom bogów czuł się, jakby znów spoglądał na zatrzaśnięte drzwi swojego pokoju z dzieciństwa, czując w piersi wciąż rozwibrowany huk szczękającego zamka i oddalające się ze złością kroki, charakterystyczny stanowczy rytm gniewu) z naiwnym przekonaniem, że wobec tej absurdalności nic nie mogło zdawać się bardziej dziwaczne i nie na miejscu – a jednak bawiła go jeszcze bardziej upokarzająca szczerość własnego głosu, próbująca rozmawiać z boskością, w którą nie wierzył; był w tym wszystkim najbardziej absurdalny, z sercem przez chwilę tętniącym na wyciągniętej dłoni, odartym ze skorupy skamieniałego na nim wstydu, szczelnej otuliny uporczywego milczenia, którym dławił przedsionki przed mocniejszym, żywszym skurczem, dopóki nie nawykły do anemicznej powściągliwości. Wciąż czuł na podniebieniu ich posmak, zaskakujące jeszcze nie kochałem, mdłe od tęsknoty przywierającej do gardła łagodną bolesnością – jak pokracznie podobne pragnienia brzmiały w jego ustach, jak daremnie. Nie był człowiekiem składającym dłonie do modlitwy ani serce do idei miłości, był człowiekiem ścierającym ręce na sznurach, trzymającym stanowczo dni za niepokorne karki jak łapane zwierzęta, konsekwentnie przy ziemi, nastawiając wyłamane skoki i zalewając rany palącą jałowizną, głuchy na ich skomlenie; a jednak zamknięty pod napierającym ciężarem obcej nocy próbował mówić do bogów o rzeczach, na które nie zasługiwał i których nie potrafiłby właściwie przyjąć – nie więcej czasu, nie spóźnioną troskę matki, w której próbowała przepraszać za minione milczenie, nie wybaczenie, nie czułość; wydawało mu się, że wszelka miękkość kaleczyłaby się wyłącznie o nieprzyjemną szorstkość jego ciała, kostniałaby wyłącznie wobec ponurego chłodu trudnego usposobienia.
Noc przeistaczała się na jego oczach – jej dusza obmywana łagodnym napomnieniem oceanu ulegała jego kojącym podszeptom; zaledwie mrugnięcie zamroczyło spojrzenie na ułamek oddechu, cichnącego mu w krtani, gdy zamiast śnieżnobiałego stworzenia odnajdował przed sobą utkwione w nim śmiało lśnienie zielonych oczu, gładkość ciepłej, karmelowej skóry oprószonej srebrną łuną, lekki materiał sukni przylegający do kobiecej talii – znieruchomiał, rozchylając jedynie palce, pozwalając, by magiczne włókno sznura rozmyło się w szmerze wody; otarcia pozostawione na jego śródręczu i oplątanym przedramieniu uwierały nagle wyraźniej, bolesne przypomnienie własnej szorstkiej napastliwości. Cierpki wstyd zapadał się głęboko pod ściętą dreszczem skórę, wgryzając się w kość mostka jak woda spulchniająca lniany splot jej okrycia, pozostawał jednak osobliwie spokojny, choć dostrzegalne napięcie stężało mu w szczęce, odruchowa rezerwa ochłodziła ciepły ton palisandrowych, pociemniałych udręczeniem, tęczówek; szum oceanu zagłuszało prawie bolesne grzmienie w piersi, niepokojące podobne popłochowi, nie poruszył się tymczasem, kiedy ostrożnie zbliżyła się do niego – nie była dłużej eterycznym widmem zdolnym rozpłynąć się mu pod powiekami; była wdzięcznym, prawdziwym ciałem, żywym spojrzeniem pełnym wyzwania, śmiałością słów, ciepłym zapachem słońca zgubionego w lśnieniu czarnych włosów i na miękkiej skórze. Sen zmieniony w rzeczywistość; pod indyjskim niebem nie było bogów, mógł zacisnąć na niej palce, mógł schować przed nią serce.
– Nie jestem niewinny – odpowiedział prawie łagodnie, jakby ukojony tą prostą myślą: była wyłącznie prawdą. Jeśli koszmarem to nie takim, który mógłby go dosięgnąć i nie w sposób, jakiego się obawiał. Mogła go dotknąć, pokaleczyć delikatne dłonie, zapomnieć o modlitwie, jaką pochopnie jej powierzył, mogli powiedzieć sobie wszystko i już więcej się nie spotkać. Okiełznała swoją fylgię lub była niksą zrodzoną z indyjskiego oceanu, nie było w tym bogów, jedynie rzeczywistość naśladująca sen, a on sypiał zawsze zbyt płytko, by ulegać jego obietnicom lub groźbom; nie budził go strach, wyłącznie gałąź uderzająca w szybę, skrzypnięcie podłogi, męcząca przyziemność, z której nie było ucieczki. – Oboje wiemy, że to wszystko bzdury; ich legendy są jedynie naszą powszednią, paskudną prawdą – zauważył, tonem równie pobłażliwym, zmęczonym, z pogłosem nietrzeźwego wciąż, ponurego rozbawienia. – Nie grozi mi koszmar, wyłącznie ty. Żadne mistyczne legendy, tylko twój śpiew. Czy nie wystarczy, że zamknę ci pierwszy usta? – w brzmieniu tych słów nie było groźby, bardziej zaproszenie do targowania się o życie: uporczywie rzeczowe i niechętne wzniosłości, ku której zwracała swoje słowa. Nie potrafił mówić jej językiem, nie potrafił nigdy układać pięknych zdań i nazywać rzeczywistość wspanialszym eufemizmem: a więc nie była koszmarem, była niksą, a odkrycie prawdy i skurczony między nimi dystans dawały mu, jak sądził, chwilowe wyrównanie szans.
Noc przeistaczała się na jego oczach – jej dusza obmywana łagodnym napomnieniem oceanu ulegała jego kojącym podszeptom; zaledwie mrugnięcie zamroczyło spojrzenie na ułamek oddechu, cichnącego mu w krtani, gdy zamiast śnieżnobiałego stworzenia odnajdował przed sobą utkwione w nim śmiało lśnienie zielonych oczu, gładkość ciepłej, karmelowej skóry oprószonej srebrną łuną, lekki materiał sukni przylegający do kobiecej talii – znieruchomiał, rozchylając jedynie palce, pozwalając, by magiczne włókno sznura rozmyło się w szmerze wody; otarcia pozostawione na jego śródręczu i oplątanym przedramieniu uwierały nagle wyraźniej, bolesne przypomnienie własnej szorstkiej napastliwości. Cierpki wstyd zapadał się głęboko pod ściętą dreszczem skórę, wgryzając się w kość mostka jak woda spulchniająca lniany splot jej okrycia, pozostawał jednak osobliwie spokojny, choć dostrzegalne napięcie stężało mu w szczęce, odruchowa rezerwa ochłodziła ciepły ton palisandrowych, pociemniałych udręczeniem, tęczówek; szum oceanu zagłuszało prawie bolesne grzmienie w piersi, niepokojące podobne popłochowi, nie poruszył się tymczasem, kiedy ostrożnie zbliżyła się do niego – nie była dłużej eterycznym widmem zdolnym rozpłynąć się mu pod powiekami; była wdzięcznym, prawdziwym ciałem, żywym spojrzeniem pełnym wyzwania, śmiałością słów, ciepłym zapachem słońca zgubionego w lśnieniu czarnych włosów i na miękkiej skórze. Sen zmieniony w rzeczywistość; pod indyjskim niebem nie było bogów, mógł zacisnąć na niej palce, mógł schować przed nią serce.
– Nie jestem niewinny – odpowiedział prawie łagodnie, jakby ukojony tą prostą myślą: była wyłącznie prawdą. Jeśli koszmarem to nie takim, który mógłby go dosięgnąć i nie w sposób, jakiego się obawiał. Mogła go dotknąć, pokaleczyć delikatne dłonie, zapomnieć o modlitwie, jaką pochopnie jej powierzył, mogli powiedzieć sobie wszystko i już więcej się nie spotkać. Okiełznała swoją fylgię lub była niksą zrodzoną z indyjskiego oceanu, nie było w tym bogów, jedynie rzeczywistość naśladująca sen, a on sypiał zawsze zbyt płytko, by ulegać jego obietnicom lub groźbom; nie budził go strach, wyłącznie gałąź uderzająca w szybę, skrzypnięcie podłogi, męcząca przyziemność, z której nie było ucieczki. – Oboje wiemy, że to wszystko bzdury; ich legendy są jedynie naszą powszednią, paskudną prawdą – zauważył, tonem równie pobłażliwym, zmęczonym, z pogłosem nietrzeźwego wciąż, ponurego rozbawienia. – Nie grozi mi koszmar, wyłącznie ty. Żadne mistyczne legendy, tylko twój śpiew. Czy nie wystarczy, że zamknę ci pierwszy usta? – w brzmieniu tych słów nie było groźby, bardziej zaproszenie do targowania się o życie: uporczywie rzeczowe i niechętne wzniosłości, ku której zwracała swoje słowa. Nie potrafił mówić jej językiem, nie potrafił nigdy układać pięknych zdań i nazywać rzeczywistość wspanialszym eufemizmem: a więc nie była koszmarem, była niksą, a odkrycie prawdy i skurczony między nimi dystans dawały mu, jak sądził, chwilowe wyrównanie szans.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Chaaya Damgaard
Re: A ghost I've seen under heavy sky of somewhere else (C. Damgaard & B. Holstein, lipiec 1995) Nie 21 Sie - 13:21
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Lubiła myśleć o emocjach jako tworach zbudowanych z plastycznego tworzywa. Targana wpływem fylgii łaskoczącej obrzeża umysłu swą obecnością dawała wiarę temu, że jest to prawdziwe stwierdzenie, poddawane próbie przy okazjach takich jak ta, gdy powinna kształtować je wedle własnego uznania. Wzburzona tafla myśli bogini raz za razem uderzała w duchową więź wykształtowaną na przestrzeni lat, przypominając o nocach spędzonych w duchocie indyjskich lasów czy gorącu arabskich pustyń. Wdzięczność za otrzymaną wolność nie oznaczała uległości - gorączkowy szept ginął w popłochu fal uderzających o piaszczysty brzeg. Przewinienia stojącego naprzeciw mężczyzny nie posiadły zobowiązań wyrządzenia nadmiernej krzywdy, choć przybrana śnieżnobiałą opończą skłoniła słuszność ku rozwiązaniu oznaczającym cierpienie o wiele większe niż to wibrujące w przestrzeni wody. Rozgoryczona wściekłość w ludzkiej postaci przypominała zaledwie muśnięcie motylich skrzydeł na pękatej powłoce świadomości. Mordercze zapędy okryła srebrem ciętego języka, pozwalając mu myśleć, że wciąż chowa w sercu urazę za zaciśnięcie sznura na pęcinach i szyi. Przebaczenie nadeszło u boku ciekawości, bowiem nieczęsto miała przyjemność zetknąć się w Indiach z kimś, komu norweska aura była znana nie tylko z pragmatycznego opisu w podręczniku. Spoglądając w orzechowy brąz oczu dostrzegała echo słów wypowiedzianych tuż przed prognozowanym utonięciem. Widmo śmierci w czarnej toni oceanu otworzyło drzwi strzegące wstydliwe sekrety zlęknionej iskierki życiodajnego tchnienia. Potrzeba miłości nadawała mężczyźnie osobliwej głębi, zupełnie niewinnej i skrzącej się prawdziwym pięknem, pozbawionej egoistycznej euforii charakterystycznej dla pozornie ułożonych.
Tembr głosu odarty ze strachu wybijał melodię pieszczącą zmysły eteryczną zmysłowością o wspomnianej przez niego niewinności. Dziecięca błyskotliwość skrywana w prostocie pragnień nie opuściło go choćby na moment, choć skażony dorosłą perspektywą rzadko miewał okazje dostrzec je w przestrzeni wspomnień. Kąciki ust drgnęły w połowicznie pobłażliwym i współczującym uśmiechu, a brak zdecydowania w przerzuceniu rozmyślań na jedną ze stron objawił się nieznacznym marszczeniem przecinającym gładkość czoła.
— Nie twierdzę, że jesteś. Mój głód bywa krwiożerczy i niekiedy zadowalam się tym, co los nasunie na moją ścieżkę. Dzisiejszej nocy ty stanąłeś mi na drodze i postanowiłeś ujarzmić ducha Indii. Jak wielką pociechę dała Ci dominacja nad uosobieniem boskiej woli? — starannie tkane kłamstwa niosły odrobinę prawdy, na tyle niewiele, że nie zmieniało to ich natury. Legendy już wieki temu przeniknęły świat żywych, czego doskonałym dowodem była magia nadawana im zazwyczaj z racji urodzenia, tworząc z ciała i umysłu przewodnik szeptów bogów. Istniały stworzenia pochodzące z ciemności mitów podawanych z pokolenia na pokolenie, dlatego emanacja bogini w powłoce arabskiej klaczy nie powinna wzbudzać zdziwienia, co najwyżej zaciekawienie powodem, dla którego zdecydowała się na moment przyjąć ludzką formę. Niemniej nie sądziła, że zdoła go namówić na podobną opowieść i spoić myśli strachem podobnym temu, jaki odczuwał w trakcie zanurzania w oceanie. — Paskudna prawda również może być legendą. Brudną i krwawą, ale prawdą. Magia znajduje ujście poprzez nasze umiejętności i wygina nasze kręgosłupy wedle własnej woli, często prowadząc do nieprzyjemnych konsekwencji — fylgia krzyczała o wymierzenie sprawiedliwości. Zazwyczaj nie była tak porywcza, bowiem z natury reprezentowała szczerość i dobre intencje, lecz wtargnięcie w jej drogę potraktowała jako rzucenie wyzwania przez kogoś niegodnego. Zwierzęca forma przybrana nie była przypadkowym wyborem, ponieważ temperament koni arabskich przemawiał za wyrządzeniem mu krzywdy. Dla potęgi pustyni był nikim, zaledwie jednym z wielu ziarenek piasku przesypujących się od zarania dziejów, jakby miłość czy tęsknota za nieznanym nie miała żadnej wartości. Nonszalancja ustąpiła miejsce rozbawieniu, o czym poświadczyło donośne parsknięcie śmiechem. Została przez niego odebrana jako demoniczna istota czyhająca na pokusę żarliwego uniesienia. Jeszcze nigdy wcześniej nie była przypisana motywów niksy, choć niejednokrotnie zachowywała się na jej podobieństwo, mamiąc i kusząc mężczyzn wzrokiem pozbawionym pruderii. Przy większości takich zdarzeń używanie magii uznawała jako zbędne, podobnie jak teraz.
— W jaki sposób chciałbyś zamknąć mi usta? — zapytała żartobliwie, z trudem opanowując ogniki igrające w kącikach oczu. Skoro postanowił wyciągnąć jedną z kart, nie zamierzała być mu dłużna i wykazać się neutralnością. Należało podejść do gry z nieznajomym w pełni świadomym obowiązujących praw.
Tembr głosu odarty ze strachu wybijał melodię pieszczącą zmysły eteryczną zmysłowością o wspomnianej przez niego niewinności. Dziecięca błyskotliwość skrywana w prostocie pragnień nie opuściło go choćby na moment, choć skażony dorosłą perspektywą rzadko miewał okazje dostrzec je w przestrzeni wspomnień. Kąciki ust drgnęły w połowicznie pobłażliwym i współczującym uśmiechu, a brak zdecydowania w przerzuceniu rozmyślań na jedną ze stron objawił się nieznacznym marszczeniem przecinającym gładkość czoła.
— Nie twierdzę, że jesteś. Mój głód bywa krwiożerczy i niekiedy zadowalam się tym, co los nasunie na moją ścieżkę. Dzisiejszej nocy ty stanąłeś mi na drodze i postanowiłeś ujarzmić ducha Indii. Jak wielką pociechę dała Ci dominacja nad uosobieniem boskiej woli? — starannie tkane kłamstwa niosły odrobinę prawdy, na tyle niewiele, że nie zmieniało to ich natury. Legendy już wieki temu przeniknęły świat żywych, czego doskonałym dowodem była magia nadawana im zazwyczaj z racji urodzenia, tworząc z ciała i umysłu przewodnik szeptów bogów. Istniały stworzenia pochodzące z ciemności mitów podawanych z pokolenia na pokolenie, dlatego emanacja bogini w powłoce arabskiej klaczy nie powinna wzbudzać zdziwienia, co najwyżej zaciekawienie powodem, dla którego zdecydowała się na moment przyjąć ludzką formę. Niemniej nie sądziła, że zdoła go namówić na podobną opowieść i spoić myśli strachem podobnym temu, jaki odczuwał w trakcie zanurzania w oceanie. — Paskudna prawda również może być legendą. Brudną i krwawą, ale prawdą. Magia znajduje ujście poprzez nasze umiejętności i wygina nasze kręgosłupy wedle własnej woli, często prowadząc do nieprzyjemnych konsekwencji — fylgia krzyczała o wymierzenie sprawiedliwości. Zazwyczaj nie była tak porywcza, bowiem z natury reprezentowała szczerość i dobre intencje, lecz wtargnięcie w jej drogę potraktowała jako rzucenie wyzwania przez kogoś niegodnego. Zwierzęca forma przybrana nie była przypadkowym wyborem, ponieważ temperament koni arabskich przemawiał za wyrządzeniem mu krzywdy. Dla potęgi pustyni był nikim, zaledwie jednym z wielu ziarenek piasku przesypujących się od zarania dziejów, jakby miłość czy tęsknota za nieznanym nie miała żadnej wartości. Nonszalancja ustąpiła miejsce rozbawieniu, o czym poświadczyło donośne parsknięcie śmiechem. Została przez niego odebrana jako demoniczna istota czyhająca na pokusę żarliwego uniesienia. Jeszcze nigdy wcześniej nie była przypisana motywów niksy, choć niejednokrotnie zachowywała się na jej podobieństwo, mamiąc i kusząc mężczyzn wzrokiem pozbawionym pruderii. Przy większości takich zdarzeń używanie magii uznawała jako zbędne, podobnie jak teraz.
— W jaki sposób chciałbyś zamknąć mi usta? — zapytała żartobliwie, z trudem opanowując ogniki igrające w kącikach oczu. Skoro postanowił wyciągnąć jedną z kart, nie zamierzała być mu dłużna i wykazać się neutralnością. Należało podejść do gry z nieznajomym w pełni świadomym obowiązujących praw.
Bertram Holstein
Re: A ghost I've seen under heavy sky of somewhere else (C. Damgaard & B. Holstein, lipiec 1995) Pią 2 Wrz - 19:52
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Elokwentna patetyczność kobiecego głosu sięgała pompatyczności przełamującej się w przekorny żart, powaga sięgała granicy błyskotliwej wesołości – naigrywała się z niego i miała w tym słuszność: szew szarpnięty jej nieoczekiwaną obecnością puszczał ze śmieszną łatwością, a w środku przepełniał go upokarzający absurd – sobacze zęby zatrzaśnięte wściekle na skamleniu, miękkie marzenia przeciekające przez szczeliny między palisandrowymi słojami ponurych oczu, odwracanych przed bezpośredniością jej wzroku nie niechętnie, ale w bezgłośnej potrzebie egzekwowania sobie wygodniejszego dystansu, jakby nie chciał przystawać z nią na intymnym skrzyżowaniu źrenic zbyt długo, przede wszystkim nie zbyt blisko. Powiedział jej już za dużo – więcej niż mieściły w sobie wszystkie lakonicznie frazy ostatnich paru latu – i nie chciał, by znajdowała w nim więcej, nawet jeśli z nastaniem świtu wszystko to miało stracić znaczenie, nawet jeśli dziwaczna noc miała utonąć wraz z wypowiedzianym głośno fragmentem siebie. Pomyślał, że tak byłoby łatwiej: zacisnąć palce na zdradliwej słabości, wepchnąć jej żywe ciepło pod taflę wody i trzymać, póki nie zwiotczałaby w uścisku – wszystko, co było w nim jeszcze złagodniałe, niepewne i naiwne; pozostawić w indyjskim morzu topielcze truchło wydartego z siebie serca, nigdy więcej nie wahać się przy zetknięciu dłoni z ciepłem cudzej skóry, z niewystarczająco podtopioną alkoholem myślą, że to mu nie wystarczało. Miał zawsze wrażenie, że każda z dotykanych przez niego osób wyczuwa tę myśl w nacisku szorstkich śródręczy na miękkie wgłębienia ciała: to nie wystarczy i nie wiem – desperackie, sfrustrowane nie wiem – jak znaleźć i jak chwycić więcej. Miał ochotę zapalić, ale zdawał sobie sprawę, że papierosy schowane w kieszeni spodni musiały przemoknąć do szczętu. Powinien pójść do sklepu – kiedy będzie wracać z plaży, sam mówione sobie z napomnieniem, kiedy kobiece usta uśmiechały się do niego współczująco, choć przekornie nie mówiąc o miłosierdziu.
Krótki ponury podźwięk rozbawienia przesunął się przez krtań. Przewrotny kredyt uznania dawany mu w wypowiadanym pytaniu zdawał mu się tylko tym bardziej figlarny – uświadamiał sobie, że nie musiała wprawdzie nawet śpiewać; wiedziała, co robi. Przemykał wzrokiem po materiale przywierającym do karmelowej skóry, właściwie nie patrząc, z subtelnym dyskomfortem, przedwiośniem poczucia winy, bo był młody (i już tak piekielnie, nieznośnie zmęczony) i pijany, a jutro czekał go powrót do zimnego klimatu Skandynawii, do chłodnego, pustego mieszkania, do pracy, której mógł wreszcie poświęcić pełnię uwagi, ukończywszy, w końcu, kierat studiów.
– Nie wyrównałem nawet sił – stwierdził z rozbawionym niepocieszeniem, wreszcie odnajdując bezpośredniość jej czarnych, lśniących źrenic. – Inaczej miałbym cię już, miałbym cię na plaży – pochopna ryzykowność dobranych słów nie pozwoliła mu utrzymać wzroku na linii spotkania; przetrzymał konieczny moment, przed odwróceniem go ustępliwie ku dłoni nabierającej wody w śródręcze, by przetrzeć otarcia na przedramieniu, szczypiące napominająco pod dotykiem zimnej soli. W prowokacji słów nie było wyraźnie przekonania, zdecydowania, by narzucać się jakkolwiek: był to prosty, pozbawiony właściwej groźby odwet, zmęczony i zwieńczony kornym wycofaniem. W boku wciąż pulsowało echo bólu po zadanym mu uderzeniu, przypominając wyraźnie o ewidentnej porażce odniesionej w tym starciu. – Jak wielką pociechę dało ci skopanie mnie? – odbił, zagłuszywszy podźwięk poprzedniej brawury, ośmielając się zwrócić znów spojrzenie ku jej licu. Cień uśmiechu zastygł mu w kąciku ust, prawie przebijając się przez posępność rysów. – Nie będę udawać, że nie zasłużyłem. Ale ty zaczęłaś.
Nie próbował się z nią spierać, nie czuł się wystarczająco pewny własnych słów: nie miał wątpliwości, że na każde znalazłaby znacznie wnikliwszą odpowiedź – własne myśli wydawały się przy jej głosie niewarte wypowiadania, tym bardziej upraszczane jeszcze poszumem wypitych kieliszków. Prawda mogła być legendą i legenda mogła być prawdą, miała rację; była w tym zrozumiała słuszność, choć niechętnie przepuszczał przez światło rozumienia rzecz tak nieprzyziemną, odbarwioną naciekiem fantazji przestraszonych ludzi. Nie podobał mu się sposób, w jaki mówiła o magii – podobne przedstawiona wydawała się czymś żywym, nieposkromionym, niebezpiecznym, choć zamkniętym w ich żyłach.
– Jeśli nie potrafi się czegoś poskromić, nie trzyma się tego w posiadaniu – mruknął, myśląc więc o niej tak, jak ją przedstawiała: jak zwierzę, nie posłuszne, ale domagające się posłuchu; nieoswojone, nie do końca. Agresywnym psom zakładało się kagańce, ślepcom otwierano bramy Nordkinn, chorych na aberracje magiczne zamykano w izolatce, nie bez powodu. – Magia, jeśli tak ją przedstawiasz, nie jest wyjątkiem. Może nadmiernie giętkie kręgosłupy lepiej zawczasu przetrącić – nie był dłużej pewien, czy myśleli o tym samym; przypominały mu się, wobec tych słów, przede wszystkim coraz gęściejsze przypadki zaślepionych galdrów, karmiących się krzywdą broczącą z cudzych żył. Nie wiedział, że tym samym poniekąd stawiał jej wyrok, choć miała do czynienia z magią dalece różną od zakazanej.
Żartobliwe pytanie zawisło tymczasem w powietrzu tonem, ponownie, niespodziewanie śmiałym, sprawiając, że zawahał się, utknął naprzeciw zieleni jej spojrzenia, przyłapany zaskoczeniem i ukłuciem niepewności, choć zgłuszonej alkoholem. Miał wrócić do siebie sam, przypominał sobie jeszcze raz, tymczasem nie powstrzymał wzroku zsuwającego się na wykrój wspomnianych ust. W jaki sposób chciałby; jeszcze raz, wiedziała doskonale, co robi.
– Jak ci na imię?
Krótki ponury podźwięk rozbawienia przesunął się przez krtań. Przewrotny kredyt uznania dawany mu w wypowiadanym pytaniu zdawał mu się tylko tym bardziej figlarny – uświadamiał sobie, że nie musiała wprawdzie nawet śpiewać; wiedziała, co robi. Przemykał wzrokiem po materiale przywierającym do karmelowej skóry, właściwie nie patrząc, z subtelnym dyskomfortem, przedwiośniem poczucia winy, bo był młody (i już tak piekielnie, nieznośnie zmęczony) i pijany, a jutro czekał go powrót do zimnego klimatu Skandynawii, do chłodnego, pustego mieszkania, do pracy, której mógł wreszcie poświęcić pełnię uwagi, ukończywszy, w końcu, kierat studiów.
– Nie wyrównałem nawet sił – stwierdził z rozbawionym niepocieszeniem, wreszcie odnajdując bezpośredniość jej czarnych, lśniących źrenic. – Inaczej miałbym cię już, miałbym cię na plaży – pochopna ryzykowność dobranych słów nie pozwoliła mu utrzymać wzroku na linii spotkania; przetrzymał konieczny moment, przed odwróceniem go ustępliwie ku dłoni nabierającej wody w śródręcze, by przetrzeć otarcia na przedramieniu, szczypiące napominająco pod dotykiem zimnej soli. W prowokacji słów nie było wyraźnie przekonania, zdecydowania, by narzucać się jakkolwiek: był to prosty, pozbawiony właściwej groźby odwet, zmęczony i zwieńczony kornym wycofaniem. W boku wciąż pulsowało echo bólu po zadanym mu uderzeniu, przypominając wyraźnie o ewidentnej porażce odniesionej w tym starciu. – Jak wielką pociechę dało ci skopanie mnie? – odbił, zagłuszywszy podźwięk poprzedniej brawury, ośmielając się zwrócić znów spojrzenie ku jej licu. Cień uśmiechu zastygł mu w kąciku ust, prawie przebijając się przez posępność rysów. – Nie będę udawać, że nie zasłużyłem. Ale ty zaczęłaś.
Nie próbował się z nią spierać, nie czuł się wystarczająco pewny własnych słów: nie miał wątpliwości, że na każde znalazłaby znacznie wnikliwszą odpowiedź – własne myśli wydawały się przy jej głosie niewarte wypowiadania, tym bardziej upraszczane jeszcze poszumem wypitych kieliszków. Prawda mogła być legendą i legenda mogła być prawdą, miała rację; była w tym zrozumiała słuszność, choć niechętnie przepuszczał przez światło rozumienia rzecz tak nieprzyziemną, odbarwioną naciekiem fantazji przestraszonych ludzi. Nie podobał mu się sposób, w jaki mówiła o magii – podobne przedstawiona wydawała się czymś żywym, nieposkromionym, niebezpiecznym, choć zamkniętym w ich żyłach.
– Jeśli nie potrafi się czegoś poskromić, nie trzyma się tego w posiadaniu – mruknął, myśląc więc o niej tak, jak ją przedstawiała: jak zwierzę, nie posłuszne, ale domagające się posłuchu; nieoswojone, nie do końca. Agresywnym psom zakładało się kagańce, ślepcom otwierano bramy Nordkinn, chorych na aberracje magiczne zamykano w izolatce, nie bez powodu. – Magia, jeśli tak ją przedstawiasz, nie jest wyjątkiem. Może nadmiernie giętkie kręgosłupy lepiej zawczasu przetrącić – nie był dłużej pewien, czy myśleli o tym samym; przypominały mu się, wobec tych słów, przede wszystkim coraz gęściejsze przypadki zaślepionych galdrów, karmiących się krzywdą broczącą z cudzych żył. Nie wiedział, że tym samym poniekąd stawiał jej wyrok, choć miała do czynienia z magią dalece różną od zakazanej.
Żartobliwe pytanie zawisło tymczasem w powietrzu tonem, ponownie, niespodziewanie śmiałym, sprawiając, że zawahał się, utknął naprzeciw zieleni jej spojrzenia, przyłapany zaskoczeniem i ukłuciem niepewności, choć zgłuszonej alkoholem. Miał wrócić do siebie sam, przypominał sobie jeszcze raz, tymczasem nie powstrzymał wzroku zsuwającego się na wykrój wspomnianych ust. W jaki sposób chciałby; jeszcze raz, wiedziała doskonale, co robi.
– Jak ci na imię?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Chaaya Damgaard
Re: A ghost I've seen under heavy sky of somewhere else (C. Damgaard & B. Holstein, lipiec 1995) Wto 6 Wrz - 19:52
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Lodowata woda odbierała część zwierzęcego, nieobliczalnego animuszu stojącego za krnąbrnym zachowaniem, wyciszając nie tylko krwawe zapędy zemsty boskiego stworzenia, lecz również brutalną potrzebę udowodnienie domniemanej wyższości. Fylgia ostatni raz musnęła powierzchnię wzburzonego spojrzenia, by po chwili zniknąć, nie czyniąc gestu mogącego uchodzić za czułe pożegnanie z córką. Została sama z nieznajomym adoratorem morskich przygód, o ile mogła nazwać tak przymusowe zaciągnięcie w przybrzeżną płyciznę oceanu, tkwiąc w niej na przekór możliwości ruszenia w bezkres leśnego poszycia. Podjęcie takiej decyzji oznaczałoby zerwanie nikłej więzi, nici utkanej z podmuchu wiatru, jakby wymienione uprzednio słowa nie posiadły znaczenia i były niczym więcej niż ziarenka piasku. Pobłażliwość wybrzmiewająca w tonie głosu i postawie ciała nie oznaczała niechęci, będąc niepozornym kamuflażem zaciekawienia obrośniętego tęsknym wyznaniem, złożonym w świadomości nieuchronnego końca. Ludzie rzadko podejmowali próby nawiązania porozumienia ze zwierzęciem galopującym po piaszczystej plaży, ceniąc spokój pogodnego wieczora o wiele bardziej niż obce istnienie. Był inny, wycinał ślad swej obecności z nieustępliwością równą tej, którą sama posiadła, będąc przy tym przekornie czułym i delikatnym. Przy tak niejednoznacznych przeczuciach żałowała niemożności czytania w obcych umysłach, będąc zdolna umiejętniej wykorzystać dar srebrnego języka i gracji spowijającej ciało, byle nakłonić rozmówcę nie tyle do zawieszenia pozbawionego pruderii spojrzenia, lecz do konwersacji odrywającej płaty tajemnic.
Łaknęła jeszcze raz zajrzeć w tęskne wnętrze skrywane przez pełen rezerwy uśmiech. Miał ku temu pełne prawo, skoro wybrała chęć zaciśnięcia szczęk na krtani zamiast uległego wyciągnięcia pyska w stronę dłoni otulonych zapachem tytoniu. Na przekór domysłom mogącym kotłować się w jego głowie nie przedstawiała choćby cienia krwiożerczego błysku ani pragnienia krwawego mordu. Skrajność emocji niosła ze sobą konsekwentne skrywanie prawdy, bądź intencji mogących zostać uznane za egoistyczne.
— Miałbyś. Na szczęście i dla Ciebie, i dla mnie, nic takiego nie miało miejsca. Poniosłeś porażkę i nie potrafisz się do tego przyznać — przybranie wypowiedzi w ton niedowierzania uczyniła naturalnie, w reakcji na echo spiętrzonej dumy słyszalne w słowach pochłoniętych przez śnieżnobiałe grzywy fal. Waga wysiłku włożonego w zrozumienie pychy pęczniejącej w perspektywie nieznajomego nie miała znaczenia, bowiem i tak została skazana na rychłą porażkę. Nikt nie posiadł prawa ujmowania czyjegoś istnienia na własność, przypieczętowania obcej duszy znamieniem nieugiętej władzy i karności, a mimo to niektórzy wciąż tkwili w przekonaniu wpajanym przez zaśniedziałe umysły, jakby samo istnienie wolności uwłaczało czyjejś godności. — Od dawna nie czułam tak ogromnej pociechy. Grymas bólu na twojej twarzy sprowokował pojawienie się uczuć podobnych tym, które towarzyszą nałożeniu na głowę triumfatora lauru zwycięstwa — nikłe rozdrażnienie musnęło głębię tembru głosu. Boskie rozkazy fylgii traktowała jak słuszność, prezentując je z dumą jako te jedyne i właściwie, broniąc wzrok przed pokusą zerknięcia ku alternatywnym możliwościom rozpatrzenia sytuacji. Niezdolna przejąć kontrolę nad wściekłością skorzystała z nadanych praw i w zamian miała podarować swojej opiekunce cierpienie nieznajomego. Żadna z nich nie przewidziała, że skrzący się blask gwiazd obdarzy swą łaską przypadkowe istnienie, które zapragnęła oddać bogini w wyrazie bezgranicznego oddania. Dozgonna miłość w chwilach zapomnienia przywodziła na myśl ślepotę względem skrytych resztek człowieczeństwa, lecz nigdy nie śmiała zamknąć oczu na tyle mocno, by zaprzepaścić szansę powrotu do pierwotnej formy. Arabska klacz mogła być nieposkromiona i nieustępliwa w swym zachowaniu, jednak zawsze umiała w porę dostrzec krawędź szaleństwa, w tym przypadku wyznaczoną lodowatym zimnem wód obmywających ciało.
Bose stopy uciążliwie zapadały się w piasku targanym falami. Zniwelowanie dystansu drażniącego zmysły pochłonęło zatrważająco wiele sił, choć tych po opuszczeniu fylgii miała zdecydowanie zbyt mało. Poruszona brakiem opiekuńczego tchnięcia bogini skrywała zmęczenie pod maską rozbawionego uśmiechu, w razie niepowodzenia skazując się na niechybną porażkę. Widmo ukorzenia przed nim głowy nie było na tyle silne, aby zarzucić powzięty plan działania. Karmiąc się szczątkami czułości wślizgnęła się za ramę spojrzenia orzechowych tęczówek. Uważnie studiowała drobną pajęczynę zmarszczeń w kącikach oczu, łuki kości policzkowych, kryzę zarostu obsadzającego linię szczęki oraz zmysłowy wykrój ust, pilnując nadania każdemu z tych elementów znaczenia adekwatnego do okoliczności.
— Matka nadała mi imię Rani. Uparcie twierdziła, że już jako niemowlę zachowywałam się jak królowa — nie mogła oprzeć się tkaniu kłamstw. O ile wypowiedziane imię nijak pasowało do tego, jakie naprawdę posiadała, tak w niezdarnie dopowiedzianej historii tkwiło ziarno prawdy. Mama i babka nieustannie zwracały uwagę na śmiałość, z jaką pozwalała sobie żyć od wczesnego dzieciństwa. Tamta dziewczyna była już martwa i nic nie mogło przywrócić jej do życia, lecz wciąż mogła wykorzystywać pochodzące od niej motywy. — Jak ktoś taki jak ty znalazł się w Indiach? Znam zaledwie parę osób z Midgardu, które uznałyby ten kraj za atrakcyjny. Co Cię tu sprowadza?
Na próżno mógł doszukiwać się nabożnego pożądania charakterystycznego dla niks. Nie potrzebowała magii do przyciągnięcia ku sobie mężczyzn - wykorzystywanie do tego magii uważała za zbyteczne, zwłaszcza, jeśli stała tuż przed nimi i łaknęła całej uwagi tylko dla siebie.
Łaknęła jeszcze raz zajrzeć w tęskne wnętrze skrywane przez pełen rezerwy uśmiech. Miał ku temu pełne prawo, skoro wybrała chęć zaciśnięcia szczęk na krtani zamiast uległego wyciągnięcia pyska w stronę dłoni otulonych zapachem tytoniu. Na przekór domysłom mogącym kotłować się w jego głowie nie przedstawiała choćby cienia krwiożerczego błysku ani pragnienia krwawego mordu. Skrajność emocji niosła ze sobą konsekwentne skrywanie prawdy, bądź intencji mogących zostać uznane za egoistyczne.
— Miałbyś. Na szczęście i dla Ciebie, i dla mnie, nic takiego nie miało miejsca. Poniosłeś porażkę i nie potrafisz się do tego przyznać — przybranie wypowiedzi w ton niedowierzania uczyniła naturalnie, w reakcji na echo spiętrzonej dumy słyszalne w słowach pochłoniętych przez śnieżnobiałe grzywy fal. Waga wysiłku włożonego w zrozumienie pychy pęczniejącej w perspektywie nieznajomego nie miała znaczenia, bowiem i tak została skazana na rychłą porażkę. Nikt nie posiadł prawa ujmowania czyjegoś istnienia na własność, przypieczętowania obcej duszy znamieniem nieugiętej władzy i karności, a mimo to niektórzy wciąż tkwili w przekonaniu wpajanym przez zaśniedziałe umysły, jakby samo istnienie wolności uwłaczało czyjejś godności. — Od dawna nie czułam tak ogromnej pociechy. Grymas bólu na twojej twarzy sprowokował pojawienie się uczuć podobnych tym, które towarzyszą nałożeniu na głowę triumfatora lauru zwycięstwa — nikłe rozdrażnienie musnęło głębię tembru głosu. Boskie rozkazy fylgii traktowała jak słuszność, prezentując je z dumą jako te jedyne i właściwie, broniąc wzrok przed pokusą zerknięcia ku alternatywnym możliwościom rozpatrzenia sytuacji. Niezdolna przejąć kontrolę nad wściekłością skorzystała z nadanych praw i w zamian miała podarować swojej opiekunce cierpienie nieznajomego. Żadna z nich nie przewidziała, że skrzący się blask gwiazd obdarzy swą łaską przypadkowe istnienie, które zapragnęła oddać bogini w wyrazie bezgranicznego oddania. Dozgonna miłość w chwilach zapomnienia przywodziła na myśl ślepotę względem skrytych resztek człowieczeństwa, lecz nigdy nie śmiała zamknąć oczu na tyle mocno, by zaprzepaścić szansę powrotu do pierwotnej formy. Arabska klacz mogła być nieposkromiona i nieustępliwa w swym zachowaniu, jednak zawsze umiała w porę dostrzec krawędź szaleństwa, w tym przypadku wyznaczoną lodowatym zimnem wód obmywających ciało.
Bose stopy uciążliwie zapadały się w piasku targanym falami. Zniwelowanie dystansu drażniącego zmysły pochłonęło zatrważająco wiele sił, choć tych po opuszczeniu fylgii miała zdecydowanie zbyt mało. Poruszona brakiem opiekuńczego tchnięcia bogini skrywała zmęczenie pod maską rozbawionego uśmiechu, w razie niepowodzenia skazując się na niechybną porażkę. Widmo ukorzenia przed nim głowy nie było na tyle silne, aby zarzucić powzięty plan działania. Karmiąc się szczątkami czułości wślizgnęła się za ramę spojrzenia orzechowych tęczówek. Uważnie studiowała drobną pajęczynę zmarszczeń w kącikach oczu, łuki kości policzkowych, kryzę zarostu obsadzającego linię szczęki oraz zmysłowy wykrój ust, pilnując nadania każdemu z tych elementów znaczenia adekwatnego do okoliczności.
— Matka nadała mi imię Rani. Uparcie twierdziła, że już jako niemowlę zachowywałam się jak królowa — nie mogła oprzeć się tkaniu kłamstw. O ile wypowiedziane imię nijak pasowało do tego, jakie naprawdę posiadała, tak w niezdarnie dopowiedzianej historii tkwiło ziarno prawdy. Mama i babka nieustannie zwracały uwagę na śmiałość, z jaką pozwalała sobie żyć od wczesnego dzieciństwa. Tamta dziewczyna była już martwa i nic nie mogło przywrócić jej do życia, lecz wciąż mogła wykorzystywać pochodzące od niej motywy. — Jak ktoś taki jak ty znalazł się w Indiach? Znam zaledwie parę osób z Midgardu, które uznałyby ten kraj za atrakcyjny. Co Cię tu sprowadza?
Na próżno mógł doszukiwać się nabożnego pożądania charakterystycznego dla niks. Nie potrzebowała magii do przyciągnięcia ku sobie mężczyzn - wykorzystywanie do tego magii uważała za zbyteczne, zwłaszcza, jeśli stała tuż przed nimi i łaknęła całej uwagi tylko dla siebie.
Bertram Holstein
Re: A ghost I've seen under heavy sky of somewhere else (C. Damgaard & B. Holstein, lipiec 1995) Czw 22 Wrz - 10:39
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Na szczęście wżęło się ukradkiem w tkankę nietrzeźwej świadomości zasłużoną drzazgą odtrącenia; choć, jak się przekonywał, nie wiązał ze śmiałością wypowiedzianej przez siebie prowokacji żadnych niewłaściwych intencji, oprócz prostej potrzeby nieoddawania nieznajomej ostatniego słowa – a jednak subtelność odmowy (dopisywanej między wiersze przez wytresowaną tragiczną niepewność usposobienia), konspiracyjnie zachowanej pod woalem niebezpośredniości, pozostawiała na podniebieniu cierpki posmak zrozumienia dla jej niechęci. Na szczęście dla siebie i dla niej mieli pozostać sobie obcy, nawet gdyby przyszło im poznać swoje imiona; na szczęście dla siebie i dla niej nie był wystarczająco odurzony, by przemieniać dzisiejszy wieczór w błąd większy niż krótki moment szybko przydeptywanej nadziei. Spuszczał spojrzenie, z rozbawieniem pozornie kwitującym rozmowę, ukradkowo wymierzanym jednak sobie – był tutaj jedynie niezdarnym gościem, nieadekwatnym i nieporęcznym intruzem indyjskiego krajobrazu, niedopasowanym do ciepłego oddechu tutejszego słońca, do złotego skrzenia nagrzanego piachu i pyłu zalegającego w nienawykłych płucach podrażnieniem strun głosu, do lekkich lnianych koszul leżących na nim niewygodnie i sztywno, żywych barw tutejszych mozaik i wyrazistych smaków proszkowanych przypraw, niepasującym do łagodnych nocy ani do miękkiej karmelowej skóry zraszanej oceanem. Więc nie ośmielał się myśleć – ale rozumiał, że było to na szczęście.
– Przeciwnie – zaprzeczył, chwilę wyłącznie omijając jej spojrzenie, nim nie chwycił go znów, wciąż rozbawiony, czerpiąc z rozmowy nieoczekiwaną, wątła przyjemność, pomimo porażki i jej pobłażania. Ostatecznie zdecydowanie gorsza zdawała się myśl o powrocie do zadymionego wnętrza lokalnej knajpy, w której pozostawił bez słowa wyjaśnienia coraz mniej przystojne, szorstkie żarty znajomych; miał wobec niej ochotę raczej wejść głębiej w morze, zanurzyć twarz w zimnej wodzie, nakryć zmysły wygłuszającym szumem fal zamkniętych ponad głową, udawać, że świat o nim zapomniał (tkwiło w tej wizji echo prośby i widmo wyczekiwanej ulgi), udawać, że sam nie musi o nim dłużej pamiętać. Tęsknił jedynie za porzuconym na stole kieliszkiem, za gorzkim feni przepalającym w nim trzeźwość i nadwrażliwość nerwów, czyniącym rzeczywistość strawną, czyniącym jego strawnym, choć tutaj przecież nie musiał się tym martwić; przy rodzinnym stole obawiał się tymczasem pić, bo trzymał w potrzasku zębów zbyt wiele dławionej urazy i zbyt dużo wstydu. – Przegrałem – przyznawał w swobodnej deklaracji naprzeciw jej zarzutom, czując się znów przyłapany jej spojrzeniem, ale tym razem nie odwracając wzroku; nie domknął ust, jakby chcąc powiedzieć coś więcej, ostatecznie pozostawiając to jedno słowo zawisłe pomiędzy nimi, wtórowane szmerliwie łagodną falą popychającą go daremnie ku brzegowi.
Rozbawiony uśmiech, jakim reagował na doniosłość jej odpowiedzi, nie przypominał wcale tego wymienianego z pijanymi przyjaciółmi; wydawał się układać na wargach lżej, nie ciążyć wrażeniem, że nadwyręża nienawykłe mięśnie ekspresji wysiłkiem sympatii, co onieśmielało go tylko bardziej, niemrawo, przez animusz odurzenia. W przeciwieństwie do niego nie nosiła na szyi młyńskich kamieni zniechęcenia zatrzymujących go w miejscu, odwróconego wciąż plecami do plaży i rozciągającego się za jej jasnym pasem miasta – wychodziła światu naprzeciw, wyprostowana, z grymasem jasnej wesołości na smagłej twarzy, wdzięczną pewnością, niepomna figlarnych szturchnięć fali. Znalazła się bliżej, wyraźniejsza w zamroczonej źrenicy wieczoru, pachnąca słodyczą, której nie potrafił trafnie nazwać; tutejsze życie pełne było fragmentów poznawanych zmysłami bez zdolności ich zdefiniowania – było to, w pewien sposób, rozprężające, a on nie odczuwał potrzeby dociekania, nie do tej pory. Film ostygłego potu zatrzymany na jego skórze, na karku za kołnierzem koszuli, w dołku odsłoniętego obojczyka i na skroniach zdawał się nagle nieprzyjemnie ciężki, miał idiotyczną ochotę przygładzić włosy, przechylić sylwetkę, by zrównoważyć niezręczną nierówność barków.
– Bertram – odpowiedział prosto, odwzajemniając uważność spojrzenia, studiującego jej łagodną fizjonomię jeszcze raz, na nowo, przykładał przedstawione mu imię do unoszącego się czoła, wdzięcznie, jakby istotnie nosiła na nim laur lub kwiecisty wieniec; któregoś południa wpadł przypadkiem między kobiety noszące je w dłoniach, uderzające słodkawym zapachem kwiatów i mdłą wonią więdnących łodyg, charakterystyczny zapach henny mieszanej z cynamonem otrzeźwiał, wczepiony w barwne tkaniny, w ciemne spojrzenia rozbawionych, zaintrygowanych jego nieporadną obcością, oczu. Nie znał historii tego miejsca, nie dowiadywał się o nim wiele, jakby nie chciał wiązać się wiedzą ściślej z rzeczywistością; uciekał, unikając węzłów poznania, przyzwalając jej teraz jednak zawiązać jeden z nich między nim a tym miejscem – Rani była królową, a jej imię pasowało śmiałemu spojrzeniu zielonych oczu. Nie powiedział jej o tym, zdawało się to zbyt banalne.
– Chciałem uciec – nie zastanawiał się nad odpowiedzią, choć pozwolił jej być niespieszną. Gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna i ja nikogo nie znam; gdzieś, gdzie nie sięga wzrok bogów nordyckich, a wzrok bogów lokalnych nie wymaga modlitw ani czci, rozumiejąc jego niezobowiązującą nietrwałość. Gdziekolwiek. – Nie zastanawiałem się nad tym, gdzie i dlaczego tutaj, ale nie żałuję – wyrazistość wszystkiego oszołamiała wystarczająco; dym papierosowy gryzł wścieklej w ciepłym powietrzu, alkohol uderzał do głowy szybciej, zgrzane zmęczenie pozwalało sypiać dłużej i lepiej. – Midgard stąd wydaje się snem, jest tak inny – mruknął, czując jak kanciaste i dziwne są te słowa na jego języku, dalekie rzeczowości. Albo to jest sen, teraz, pomyślał, zaraz odchrząkując lekko, odwracając spojrzenie. – Robi się chłodno – zauważył prosto, choć nie to chciał powiedzieć; poruszył się, odwracając łagodnie w kierunku plaży, nie ruszając jednak z powrotem bez niej. – Przepraszam – za szczotkę do golenia i za liny, za tkwienie drzazgą w miejscu, do którego nie pasował. – Mogę zaproponować ci drinka? Jeśli nie zamierzasz mnie topić – ściągał węzeł ciaśniej, choć nie powinien; dodał zaraz z bladym uśmiechem: – Tylko drinka.
– Przeciwnie – zaprzeczył, chwilę wyłącznie omijając jej spojrzenie, nim nie chwycił go znów, wciąż rozbawiony, czerpiąc z rozmowy nieoczekiwaną, wątła przyjemność, pomimo porażki i jej pobłażania. Ostatecznie zdecydowanie gorsza zdawała się myśl o powrocie do zadymionego wnętrza lokalnej knajpy, w której pozostawił bez słowa wyjaśnienia coraz mniej przystojne, szorstkie żarty znajomych; miał wobec niej ochotę raczej wejść głębiej w morze, zanurzyć twarz w zimnej wodzie, nakryć zmysły wygłuszającym szumem fal zamkniętych ponad głową, udawać, że świat o nim zapomniał (tkwiło w tej wizji echo prośby i widmo wyczekiwanej ulgi), udawać, że sam nie musi o nim dłużej pamiętać. Tęsknił jedynie za porzuconym na stole kieliszkiem, za gorzkim feni przepalającym w nim trzeźwość i nadwrażliwość nerwów, czyniącym rzeczywistość strawną, czyniącym jego strawnym, choć tutaj przecież nie musiał się tym martwić; przy rodzinnym stole obawiał się tymczasem pić, bo trzymał w potrzasku zębów zbyt wiele dławionej urazy i zbyt dużo wstydu. – Przegrałem – przyznawał w swobodnej deklaracji naprzeciw jej zarzutom, czując się znów przyłapany jej spojrzeniem, ale tym razem nie odwracając wzroku; nie domknął ust, jakby chcąc powiedzieć coś więcej, ostatecznie pozostawiając to jedno słowo zawisłe pomiędzy nimi, wtórowane szmerliwie łagodną falą popychającą go daremnie ku brzegowi.
Rozbawiony uśmiech, jakim reagował na doniosłość jej odpowiedzi, nie przypominał wcale tego wymienianego z pijanymi przyjaciółmi; wydawał się układać na wargach lżej, nie ciążyć wrażeniem, że nadwyręża nienawykłe mięśnie ekspresji wysiłkiem sympatii, co onieśmielało go tylko bardziej, niemrawo, przez animusz odurzenia. W przeciwieństwie do niego nie nosiła na szyi młyńskich kamieni zniechęcenia zatrzymujących go w miejscu, odwróconego wciąż plecami do plaży i rozciągającego się za jej jasnym pasem miasta – wychodziła światu naprzeciw, wyprostowana, z grymasem jasnej wesołości na smagłej twarzy, wdzięczną pewnością, niepomna figlarnych szturchnięć fali. Znalazła się bliżej, wyraźniejsza w zamroczonej źrenicy wieczoru, pachnąca słodyczą, której nie potrafił trafnie nazwać; tutejsze życie pełne było fragmentów poznawanych zmysłami bez zdolności ich zdefiniowania – było to, w pewien sposób, rozprężające, a on nie odczuwał potrzeby dociekania, nie do tej pory. Film ostygłego potu zatrzymany na jego skórze, na karku za kołnierzem koszuli, w dołku odsłoniętego obojczyka i na skroniach zdawał się nagle nieprzyjemnie ciężki, miał idiotyczną ochotę przygładzić włosy, przechylić sylwetkę, by zrównoważyć niezręczną nierówność barków.
– Bertram – odpowiedział prosto, odwzajemniając uważność spojrzenia, studiującego jej łagodną fizjonomię jeszcze raz, na nowo, przykładał przedstawione mu imię do unoszącego się czoła, wdzięcznie, jakby istotnie nosiła na nim laur lub kwiecisty wieniec; któregoś południa wpadł przypadkiem między kobiety noszące je w dłoniach, uderzające słodkawym zapachem kwiatów i mdłą wonią więdnących łodyg, charakterystyczny zapach henny mieszanej z cynamonem otrzeźwiał, wczepiony w barwne tkaniny, w ciemne spojrzenia rozbawionych, zaintrygowanych jego nieporadną obcością, oczu. Nie znał historii tego miejsca, nie dowiadywał się o nim wiele, jakby nie chciał wiązać się wiedzą ściślej z rzeczywistością; uciekał, unikając węzłów poznania, przyzwalając jej teraz jednak zawiązać jeden z nich między nim a tym miejscem – Rani była królową, a jej imię pasowało śmiałemu spojrzeniu zielonych oczu. Nie powiedział jej o tym, zdawało się to zbyt banalne.
– Chciałem uciec – nie zastanawiał się nad odpowiedzią, choć pozwolił jej być niespieszną. Gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna i ja nikogo nie znam; gdzieś, gdzie nie sięga wzrok bogów nordyckich, a wzrok bogów lokalnych nie wymaga modlitw ani czci, rozumiejąc jego niezobowiązującą nietrwałość. Gdziekolwiek. – Nie zastanawiałem się nad tym, gdzie i dlaczego tutaj, ale nie żałuję – wyrazistość wszystkiego oszołamiała wystarczająco; dym papierosowy gryzł wścieklej w ciepłym powietrzu, alkohol uderzał do głowy szybciej, zgrzane zmęczenie pozwalało sypiać dłużej i lepiej. – Midgard stąd wydaje się snem, jest tak inny – mruknął, czując jak kanciaste i dziwne są te słowa na jego języku, dalekie rzeczowości. Albo to jest sen, teraz, pomyślał, zaraz odchrząkując lekko, odwracając spojrzenie. – Robi się chłodno – zauważył prosto, choć nie to chciał powiedzieć; poruszył się, odwracając łagodnie w kierunku plaży, nie ruszając jednak z powrotem bez niej. – Przepraszam – za szczotkę do golenia i za liny, za tkwienie drzazgą w miejscu, do którego nie pasował. – Mogę zaproponować ci drinka? Jeśli nie zamierzasz mnie topić – ściągał węzeł ciaśniej, choć nie powinien; dodał zaraz z bladym uśmiechem: – Tylko drinka.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Chaaya Damgaard
Re: A ghost I've seen under heavy sky of somewhere else (C. Damgaard & B. Holstein, lipiec 1995) Nie 2 Paź - 17:05
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Nieoczekiwanie satysfakcja z odniesionego triumfu straciła słodki smak. Zbyt prędko przyznał jej rację, jednocześnie niwelując powód do kontynuowania sprzeczki. Była przygotowana na scenariusz złożony z gorącej dysputy i argumentów obwarowanych górnolotnymi stwierdzeniami. Pozbawiona nacisku ze strony magicznej bogini delektowała się pełnym wymiarem własnych, żywych odczuć, choć początkowo zakładała, że nie odnajdzie pośród nich zdziwienia czy niefrasobliwości. Przesuwała spojrzeniem po jego licu raz za razem, próbując na siłę dojrzeć za orzechowym blaskiem tęczówek przygotowany podstęp, dla którego miałby zrezygnować z dalszej walki. Zorientowała się jednak, że nie odczuwa już palącej potrzeby udowodnienia mu przegranej za wszelką cenę, jakby wypowiedziane potwierdzenie wypełniło je do cna. Stawiając na szali dumę postanowiła odpuścić wszelkie animozje względem popełnionych błędów. Nikt nie był idealny, ona również, a karaniem go udowodniłaby tylko ogrom wyznawanej hipokryzji. Na marginesie podjętego postanowienia nurzały się kłamstwa wyszeptane pod wpływem impulsu. Podanie mu nieprawdziwego imienia mogło być najgorszym, najbardziej podłym występkiem porywczego charakteru. Rozmowa rozmazująca poczucie tęsknoty za miejscem skrzącym się od puchatego śniegu zapewne miała być ostatnią, odbytą tuż przed naturalnym rozstaniem nieznajomych sobie person. Obowiązki krzyżujące ciężar barków nieustannie przypominały o rodzinie zostawionej w Midgardzie - miała zbyt dużo spraw na głowie, by przemierzać ulice miasta i wypatrywać mężczyzny o sarnim spojrzeniu. Brak wyrzutów sumienia przyśpieszył decyzję o zbyciu wątpliwości milczeniem.
Betram. Dopiero teraz, po poznaniu przynależnego mu imienia, przybrał prawidłową formę i pozbył się nieforemnych, kanciastych niedoskonałości. Spojrzała na niego jak na galdra, istotę powleczoną krwią i kością, posiadającą uczucia. Nie był już enigmatycznym strzępkiem świadomości. Zaciekawiona prawdziwym kształtem jego myśli jeszcze mocniej skróciła dzielący ich dystans, teraz mogąc swobodnie wejrzeć w muśnięte brązem tęczówki. Porzuciła wszelkie domniemania o planowanym ataku - nie dojrzała w nich nic, co uznałaby za podejrzane. Odnalazła tam za to nieme potwierdzenie prośby o oddanie mu życia. Nie zamierzała rozsądzać, czy w porównaniu do niej przeżył wystarczająco dużo i to usprawiedliwiłoby utonięcie, ponieważ posiadali indywidualny tok wartościowania życia.
— Indie są piękne. Wracam w rodzinne strony tak często jak mogę, bo w Midgardzie czasami bywa zbyt ponuro i chłodno. To idealne miejsce, żeby zapomnieć. Zapomnieć o kłopotach i zmartwieniach, udawać, że nigdy nie istniały — przez chwilę naprawdę działało. Ból zaciskający serce żelaznym imadłem stawał się tu zaledwie bladym wspomnieniem. Mogła wierzyć, że nie będzie spoglądać na lustrzane odbicie z grymasem smutku i rozpaczy, lecz mydlana bańka marzeń pękała tuż po powrocie do Skandynawii. Ignorując dotkliwe ukłucie w przestrzeni klatki piersiowej posłała w świat zalążek ciepłego uśmiechu. Najwyraźniej dla Bertrama kraj jej przodków również miał stać się miejscem ucieczki od mdłej codzienności w przeżartych szarością ulicach. Brakowało tam barw, zapachów korzennych przypraw i gwaru rozmów. — Snem? Wydaje mi się, że nie istnieje, bo miejscowy koloryt wypycha jego obecność — równie dobrze mógłby nie istnieć. Gdyby zapadł się pod ziemię, zapewne nie zwróciłaby na to większej uwagi i z rozkoszą zamieszkała z rodzeństwem w centrum Bombaju. Wraz ze wspomnieniem przez niego zimna rozchodzącego się w toni oceanu zadrżała, jakby słowa potrafiły urzeczywistnić odczucia. Zaaferowana odkryciem imienia mężczyzny w praktyce zapomniała o mroźnych prądach kąsających łydki. Nie spodziewała się zarówno przeprosin, jak i zaproszenia na drinka, bo mimo polepszenia atmosfery zakładała powrót do miasta przez dżunglę, w postaci śnieżnobiałej klaczy. — Też chciałabym chcę Cię przeprosić. Nie powinnam wpadać w szał i dążyć do zadania Ci bólu. Niestety w Indiach zdarza się, że nie jestem w stanie utrzymać kontroli nad fylgią i ponoszą mnie emocje. I... tak, drink brzmi dobrze — zaśmiała się serdecznie, przy jego boku zmierzając ku piaszczystemu brzegowi plaży. Była zadowolona, że w tak prosty sposób zdołała mu wyjaśnić działanie istoty kierującej jej działaniami i jednocześnie pozbyć się podejrzeń o posiadanie natury niksy.
Betram. Dopiero teraz, po poznaniu przynależnego mu imienia, przybrał prawidłową formę i pozbył się nieforemnych, kanciastych niedoskonałości. Spojrzała na niego jak na galdra, istotę powleczoną krwią i kością, posiadającą uczucia. Nie był już enigmatycznym strzępkiem świadomości. Zaciekawiona prawdziwym kształtem jego myśli jeszcze mocniej skróciła dzielący ich dystans, teraz mogąc swobodnie wejrzeć w muśnięte brązem tęczówki. Porzuciła wszelkie domniemania o planowanym ataku - nie dojrzała w nich nic, co uznałaby za podejrzane. Odnalazła tam za to nieme potwierdzenie prośby o oddanie mu życia. Nie zamierzała rozsądzać, czy w porównaniu do niej przeżył wystarczająco dużo i to usprawiedliwiłoby utonięcie, ponieważ posiadali indywidualny tok wartościowania życia.
— Indie są piękne. Wracam w rodzinne strony tak często jak mogę, bo w Midgardzie czasami bywa zbyt ponuro i chłodno. To idealne miejsce, żeby zapomnieć. Zapomnieć o kłopotach i zmartwieniach, udawać, że nigdy nie istniały — przez chwilę naprawdę działało. Ból zaciskający serce żelaznym imadłem stawał się tu zaledwie bladym wspomnieniem. Mogła wierzyć, że nie będzie spoglądać na lustrzane odbicie z grymasem smutku i rozpaczy, lecz mydlana bańka marzeń pękała tuż po powrocie do Skandynawii. Ignorując dotkliwe ukłucie w przestrzeni klatki piersiowej posłała w świat zalążek ciepłego uśmiechu. Najwyraźniej dla Bertrama kraj jej przodków również miał stać się miejscem ucieczki od mdłej codzienności w przeżartych szarością ulicach. Brakowało tam barw, zapachów korzennych przypraw i gwaru rozmów. — Snem? Wydaje mi się, że nie istnieje, bo miejscowy koloryt wypycha jego obecność — równie dobrze mógłby nie istnieć. Gdyby zapadł się pod ziemię, zapewne nie zwróciłaby na to większej uwagi i z rozkoszą zamieszkała z rodzeństwem w centrum Bombaju. Wraz ze wspomnieniem przez niego zimna rozchodzącego się w toni oceanu zadrżała, jakby słowa potrafiły urzeczywistnić odczucia. Zaaferowana odkryciem imienia mężczyzny w praktyce zapomniała o mroźnych prądach kąsających łydki. Nie spodziewała się zarówno przeprosin, jak i zaproszenia na drinka, bo mimo polepszenia atmosfery zakładała powrót do miasta przez dżunglę, w postaci śnieżnobiałej klaczy. — Też chciałabym chcę Cię przeprosić. Nie powinnam wpadać w szał i dążyć do zadania Ci bólu. Niestety w Indiach zdarza się, że nie jestem w stanie utrzymać kontroli nad fylgią i ponoszą mnie emocje. I... tak, drink brzmi dobrze — zaśmiała się serdecznie, przy jego boku zmierzając ku piaszczystemu brzegowi plaży. Była zadowolona, że w tak prosty sposób zdołała mu wyjaśnić działanie istoty kierującej jej działaniami i jednocześnie pozbyć się podejrzeń o posiadanie natury niksy.
Bertram Holstein
Re: A ghost I've seen under heavy sky of somewhere else (C. Damgaard & B. Holstein, lipiec 1995) Sob 22 Paź - 1:21
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wywodziła się więc z tutejszego słońca – miał wrażenie, że wyczułby je pod jej skórą, gdyby przyłożył dłoń do jej ramienia, do wdzięcznej krzywizny szyi, do której przywarły zwilgłe kosmyki włosów i lekka rosa oceanu, kiedy podnosiła lekko brodę, podszedłszy jeszcze bliżej, bez cienia przezornej obawy (on był przecież ofiarą, choć oglądał ją z pozornej przewagi siły) – ale żyła pośród skandynawskich mrozów, w sercu przemarzniętego serca znanego im świata, ciepła iskra zanurzona w zimnym popiele siarczystej zimy i delikatnego lata. Wiązała ich wspólna destynacja krótkiej ucieczki i wspólny jej początek, do którego musieli ostatecznie oboje wrócić; starał się nie myśleć o tym, że mógłby ją tam spotkać, w ciepłej dzianinie i naturalnym futrze wijącym się na ramionach, zamiast mokrej, lnianej sukienki, z pocałunkiem chłodu na gładkich policzkach. Nie zamierzał jej później wypatrywać; wydawało się właściwym pozostawić napoczętą znajomość w tym miejscu, w świecie, który zdawał się absurdalną mrzonką z tamtejszego horyzontu i z którego tamten zdawał się wzajemnie nieobecnym snem. Poznawali się tutaj, pod nagim, niewiarygodnie ciężkim niebem, zanurzeni w niepokojącym się coraz wyraźniej oceanie, wyłącznie tutaj – wyobrażał sobie, że nie miałby śmiałości przypominać jej o sobie, gdyby nawet spostrzegł ją w którejś z uliczek Midgardu. Wydawała się zbyt od niego inna; bliższa szczeremu pięknu, ze słońcem noszonym pod skórą i w spojrzeniu, z królewskim imieniem i uniesionym pewnie czołem. Być może zdążyli się już minąć, przesiadywać w tym samym lokalu, nakrywać przypadkiem swoje kroki w śniegu, nie zwracając na siebie uwagi, bo była dla niego zbyt słoneczna i on dla niej zbyt przemarzły, choć nie sądził, że mógłby jej nie spostrzec; nie sądził, że ktokolwiek mógłby jej nie spostrzec.
– Nie sprawiasz wrażenia osoby, która uciekałaby przed czymkolwiek – zauważył, pozwalając, by szum oceanu lub alkoholu wygładził kanciastość jego usposobienia; by w wypowiadanych słowach przebrzmiała niebezpośrednia pochlebność, zaintrygowanie, subtelna zaczepność, jakby próbował ostrożnie poznawać bliższy kształt jej obcej fizjonomii. Nie spodziewał się usłyszeć od niej słów rezonujących w nim samym podobnym echem odczuć i miał wrażenie, że czyniło ich to bardziej poznanymi niż wymienione ze sobą imiona. – To podobno paskudny nałóg, ktoś mi niedawno powiedział. Podobno szkodliwy, jak każde uzależnienie, ale nie wiem, stąd nie jestem w stanie stwierdzić, tutaj wszystko wydaje się w porządku – mówił z rozbawieniem akcentującym niefrasobliwą nietrzeźwość myśli, tak gładko spływających w naczynie krtani, uległej i niezdolnej wzbraniać się przed szczerością. Kpił subtelnie z siebie, bez wyrzutu; żartował sobie z niej, życzliwie. Tutaj wszystko było w porządku, nie musieli o niczym pamiętać, a jemu poślizgnęła się jedynie noga na piasku, myśl na grząskim gruncie wewnętrznej niespójności – czegoś zawsze brakowało. W istocie nie było mu wcale do wesołości; był jedynie zmęczony, pijany i odurzony kuriozum tej nocy. Po powrocie zawsze powracała złość, wstyd i żal, ciężkie spojrzenie oczu oczekujących wyjaśnienia, bo nie miał w zwyczaju o swoich wyjazdach uprzedzać, tłumaczyć się z nich czy praktykować stosownych pożegnań. Mogłeś przynajmniej napisać, powtarzały któreś usta, a on mógł jedynie przeprosić, jak starta płyta jeszcze raz, wiedząc, że nie może obiecać, że nie zrobi tego ponownie; wiedząc, że zrobi na pewno. Ostatnie zauroczenie, szczególnie pospieszne (dłonie siłujące się niecierpliwie z zapięciem, brak tchu, niewiele słów), szczególnie nietrafione, skończyło się w ten sposób, winną ulgą po mogłeś przynajmniej napisać niepozostawiającym miejsca na ciąg dalszy.
– W pierwsze dni musiałem łykać proszki na ból głowy, zanim do niego przywykłem – przyznał, ciągnąc wciąż ze swobodniejszym humorem, w końcu ulegając pokusie, by zmoczoną dłonią przeczesać włosy opadające na czoło, przetrzeć chłodem kark. Zdawało się, że tutejsze życie akumulowało wszystko, co posiadało mocny wyraz; nienawykły do tego, musiał mrużyć oczy i przystawać w cieniu.
Nie spodziewał się przeprosin – ani podobnie złagodniałej, przychylnej pojednawczości, nie spodziewał się właściwie, że przyjmie rzeczywiście jego propozycję rozejmu nad szklanką drinka. Ani tego, że odkryje swoje karty, zrzucając z siebie woal powoływanej legendy; nie była więc niksą, a on powinien czuć się zawstydzony, zamiast tego jednak uśmiechnął się jedynie kącikiem ust, z powściągliwym, zadowolonym rozbawieniem. To nieważne, nie mieli o tym pamiętać, kiedy znów powrócą do mijania się w uliczkach Midgardu.
– Może na dwa lub więcej, w takim razie. Wolałbym, żebyś o tym też zapomniała – stwierdził, wychodząc z nią na niespiesznie na suchy piach plaży, nie precyzując, czy ma na myśli wyłącznie własną pomyłkę, pewność w niej czy siebie w ogóle, a jednak pomimo niejednoznaczności tonu, sugerującego, że chciał ich znajomość tu pozostawić, kiedy chwytał błysk jej spojrzenia, osuszywszy zaklęciem ubranie i wyciągając wreszcie papierosa, kącik ust wciąż unosił mu się subtelnie, jakby w konfidencji chciał powiedzieć jej coś innego: spotkajmy się znowu, Rani.
Bertram i Chaaya z tematu
– Nie sprawiasz wrażenia osoby, która uciekałaby przed czymkolwiek – zauważył, pozwalając, by szum oceanu lub alkoholu wygładził kanciastość jego usposobienia; by w wypowiadanych słowach przebrzmiała niebezpośrednia pochlebność, zaintrygowanie, subtelna zaczepność, jakby próbował ostrożnie poznawać bliższy kształt jej obcej fizjonomii. Nie spodziewał się usłyszeć od niej słów rezonujących w nim samym podobnym echem odczuć i miał wrażenie, że czyniło ich to bardziej poznanymi niż wymienione ze sobą imiona. – To podobno paskudny nałóg, ktoś mi niedawno powiedział. Podobno szkodliwy, jak każde uzależnienie, ale nie wiem, stąd nie jestem w stanie stwierdzić, tutaj wszystko wydaje się w porządku – mówił z rozbawieniem akcentującym niefrasobliwą nietrzeźwość myśli, tak gładko spływających w naczynie krtani, uległej i niezdolnej wzbraniać się przed szczerością. Kpił subtelnie z siebie, bez wyrzutu; żartował sobie z niej, życzliwie. Tutaj wszystko było w porządku, nie musieli o niczym pamiętać, a jemu poślizgnęła się jedynie noga na piasku, myśl na grząskim gruncie wewnętrznej niespójności – czegoś zawsze brakowało. W istocie nie było mu wcale do wesołości; był jedynie zmęczony, pijany i odurzony kuriozum tej nocy. Po powrocie zawsze powracała złość, wstyd i żal, ciężkie spojrzenie oczu oczekujących wyjaśnienia, bo nie miał w zwyczaju o swoich wyjazdach uprzedzać, tłumaczyć się z nich czy praktykować stosownych pożegnań. Mogłeś przynajmniej napisać, powtarzały któreś usta, a on mógł jedynie przeprosić, jak starta płyta jeszcze raz, wiedząc, że nie może obiecać, że nie zrobi tego ponownie; wiedząc, że zrobi na pewno. Ostatnie zauroczenie, szczególnie pospieszne (dłonie siłujące się niecierpliwie z zapięciem, brak tchu, niewiele słów), szczególnie nietrafione, skończyło się w ten sposób, winną ulgą po mogłeś przynajmniej napisać niepozostawiającym miejsca na ciąg dalszy.
– W pierwsze dni musiałem łykać proszki na ból głowy, zanim do niego przywykłem – przyznał, ciągnąc wciąż ze swobodniejszym humorem, w końcu ulegając pokusie, by zmoczoną dłonią przeczesać włosy opadające na czoło, przetrzeć chłodem kark. Zdawało się, że tutejsze życie akumulowało wszystko, co posiadało mocny wyraz; nienawykły do tego, musiał mrużyć oczy i przystawać w cieniu.
Nie spodziewał się przeprosin – ani podobnie złagodniałej, przychylnej pojednawczości, nie spodziewał się właściwie, że przyjmie rzeczywiście jego propozycję rozejmu nad szklanką drinka. Ani tego, że odkryje swoje karty, zrzucając z siebie woal powoływanej legendy; nie była więc niksą, a on powinien czuć się zawstydzony, zamiast tego jednak uśmiechnął się jedynie kącikiem ust, z powściągliwym, zadowolonym rozbawieniem. To nieważne, nie mieli o tym pamiętać, kiedy znów powrócą do mijania się w uliczkach Midgardu.
– Może na dwa lub więcej, w takim razie. Wolałbym, żebyś o tym też zapomniała – stwierdził, wychodząc z nią na niespiesznie na suchy piach plaży, nie precyzując, czy ma na myśli wyłącznie własną pomyłkę, pewność w niej czy siebie w ogóle, a jednak pomimo niejednoznaczności tonu, sugerującego, że chciał ich znajomość tu pozostawić, kiedy chwytał błysk jej spojrzenia, osuszywszy zaklęciem ubranie i wyciągając wreszcie papierosa, kącik ust wciąż unosił mu się subtelnie, jakby w konfidencji chciał powiedzieć jej coś innego: spotkajmy się znowu, Rani.
Bertram i Chaaya z tematu
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat