:: Midgard :: Okolice :: Góry Bardal
Chata Wędrowca
2 posters
Mistrz Gry
Chata Wędrowca Pią 26 Lis - 23:33
Chata Wędrowca
Samotna chata u podnóży gór Bardal – wykorzystywana sporadycznie przez zawziętych obserwatorów przyrody. Oferująca niegdyś schronienie licznym podróżnym, gdyż jej drzwi zawsze stały otworem. Konstrukcja obecnie podupadła, zważywszy na osuwisko skalne, które znacznie utrudnia obecnie dotarcie do budowli. Dla wytrwałego galdra wciąż istnieje możliwość przedostania się przez nasyp blokujący drogę. Gdy wejdzie się do chaty dostrzec można w niej wciąż używane palenisko oraz okruchy licznych roślin i suchych grzybów. Gdzieniegdzie wydłubać można spomiędzy klepek podłogi resztki zwierzęcej sierści. Na jednej z półek leży pokaźna kolekcja zakurzonych, pustych fiolek i butelek.
Ilmari Vanhanen
Re: Chata Wędrowca Sob 20 Lip - 22:50
Ilmari VanhanenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Turku, Finlandia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : inżynier magii, pracownik naukowy Instytutu Kenaz
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : krogulec
Atuty : obieżyświat (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 8 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 27 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 21
07.07.2001
Słońce zanurkowało tamtej nocy w kierunku horyzontu i podobne pomarańczowej piersi polującego zimorodka wzbiło się od tafli widnokręgu, nie poddawszy czarnej toni. Poranna gazeta prognozowała dwadzieścia dni wiszącej w powietrzu sennej jasności a po nich wciśnięte pokracznie między zachód a wschód dwie minuty płonącego rdzawą zorzą zmierzchu. Świeży druk rozmazał się przy pierwszym czytaniu w podłużne smugi. Przypadkową kompozycję plam uzupełniły później smoliste rudy smaru, skoro zmięta wielokrotnie makulatura znalazła drogę na stół warsztatu. Tam wśród nieładu narzędzi dostrzegł wreszcie przeżuty pod zębami maszyn artykuł z przedostatniej strony.
Pogłoski rozlewały się w mieście, przypominając mu zakaźną chorobę – słowa, odbiwszy się na powierzchni źrenicy zdumieniem, niosły dalej przez echo plotki o wzrastającym za rogiem świecie zakłamanych zaklęć. Niechęć oraz wzgardę okazywał im, z wyuczoną ostentacją wznosząc brew przeciw obrazom sił mistycznych oraz cichym jeszcze pomrukom głoszącym poddanie nauki wobec magii rwącej okowy spisanych zasad. To pominąwszy, pochylony nad naczyniem skrywającym zatrute aberracjami źródło pozwalał dotąd, by wydarzenia opływały go szelestem dociekań. Wstydził się może, bo sądził, że oczekiwały od niego odpowiedzi, w której miejsce dać potrafił wciąż jedynie wpisy z dziennika obserwacji, a gdy zdarzało mu się pochwycić na szklanym więzieniu kryształu odbicie własnego oka, widział w spojrzeniu brzydką skazę frustracji. Tymczasem fantasmagoria – tkana splątaną nicią zastygłych w świetle widoków Kopenhagi i plastycznej wyobraźni tłumu – wyrosła na źródło lęku oraz ciekawości. Zawsze uważał, że lepiej rozumiał tę drugą, ale wtedy znów przychodziła do niego nieproszona refleksja, że stanowiły bieguny jednej całości, niczym głębiny gwieździstego firmamentu i morskiej fali.
Podjął decyzję z pełną świadomością, że wyrzucą mu później brak rozsądku. Gdy wyruszał wijącą się w górę ścieżką, do końca dnia polarnego odliczyć musiał piętnaście dłużących się dób, co odnotował w pamięci bez specjalnego powodu.
Rozwartą bliznę osuwiska pokonał od północy, gdzie wystające spośród zarośli korzenie chwytały się zaciśniętą kurczowo pięścią skalistej gleby a pasiaste pnie brzóz odginały ostrym łukiem, balansując w tańcu między równowagą a krzywizną wzgórza. Chatę odgrodzoną od traktu wybrał z premedytacją. Opuszczona wrastała przez lata w surowy krajobraz Gór Bardal, smagana ich kaprysami kurczyła się pod dyktat zmiennej pogody; belki ścian pociemniały niby powalone wichurą drzewa, kamienie ukruszyły obfite deszcze. Chciał sam ukryć się w jej cień z dala od wzroku, rozpłynąć w samotność osiadających chłodem myśli, kiedy zwalczył już natarczywe podszepty, powątpiewające w sens eksperymentu, rysujące w akompaniamencie stanowczych komunikatów Komisji ulotność jego powodzenia. Nie dbał o przesądzoną porażkę, świerzbiły go zbyt długo bezczynne dłonie. Odpowiedź, pierwsza w szeregu gromadzonych niecierpliwe pytań, kryła się gdzieś na skraju lśniącego brązem układu – tarczy zespolonej z podobizną logiki przepływu, haftowanej srebrną nicią w lśniącej tkaninie przyrządu od szklanego wzroku żarówek do zamkniętego w spiżowe żebra krystalicznego serca. Miał czekać tykania odciskającej się na papierze czcionki. Miał przy pierwszym drgnieniu niebezpieczeństwa opuścić na mechanizm śluzę z izolatora. Niepokój skroplił się w powietrzu, zawisł ponad skórą, jak swąd na długo przed rozpaleniem ognia.
Pierwsze drgnęły kamienie; zadrżały w fluktuującym ruchu jak podrygują pobudzone gorącem drobiny substancji. Więzy zaprawy rozstąpiły się w luźną siatkę szarych ścięgien, która kleista rozszerzała się i opadała znów sprężyście w rytm oddechu obudzonego tak ze snu olbrzyma. Sam uwięził powietrze w płucach, zacisnął mocniej palce na skórzanym ramieniu torby, aż te pobladły wstrzymane od podjęcia działania. Spodziewał się. Świata z wygiętego zwierciadła. Bladych zórz zaklęć tańczących wśród pyłu ziemi, gdy ich wielobarwne siostry rozświetlały nocny nieboskłon. Przygotował się. Na słowa zaklęć składające się na języku nieznaną składnią i obcym znaczeniem. Na metaliczny krzyk maszyny, wydającej ostatnie tchnienie woli twórcy, nim forma urwie się pierwotnym rozkazom i skręci materię mechanizmu w konwulsjach przemiany.
Zrobił pierwszy krok do tyłu, cofając się od obrazu wygiętej struktury budynku, której solidne przed chwilą drewniane ściany zdały się nagle nie więcej a konstrukcją wiotkich gałęzi targanych zachodnim wichrem.
Przy drugim kroku zgiął kolana, w zawirowaniu zmysłów wyczuwając raz stałość ścieżki pod podeszwą, raz dostrzegając jak grunt wznosi się i opada, a małe ułomki skalne zmusza do żabich skoków na powierzchni nowopowstałej rzeki.
Sosny wyciągnęły wężowe szyje. Falując łuską rudej kory, zasyczały szelestem igieł w podmuchu wiatru. Wachlarze ich malachitowych głów zdały się naraz górować nad wzgórzem – trzęsła się pod nimi chata, błyskały bystrym nurtem strumienie traw i ścieżek. Wzrastały i kurczyły się w pokłonach cienie, jak gdyby zrodził je nie oślepiający blask odległego słońca, a niestały płomień świecy rozpalonej w ciemnym pokoju. Wzniósł wzrok do nieba. Szukał wśród ciężkich chmur zawisłego nad światem gadziego oka i ciemności za nim, nieprzeniknionej w szarpanej kresce zakurzonych rycin ani jaskrawym wspomnieniu Kopenhagi.
Świat krzywił się w nieznanych naturze płaszczyznach zaledwie kilka sekund.
Na prowadzącej meandrami w las ścieżce pozostał cień postaci. Musiał przyglądać się mu zastygły w amplitudzie pełnego oddechu. Rozważał, czy był podobny pozostałym, czy rozpłynie się smugą wpuszczonego w wodę atramentu, czy rozpierzchnie chmurą lotnych drobinek. Ale cień przybrał z kolejnym ułamkiem chwili kształt rosłego mężczyzny, obrósł stałością postaci, która w oswojonej na nowo z rzeczywistością źrenicy mogłaby zdać się znajomą. Krzyknął. Chciał wiedzieć, czy widmo obróci się w jego stronę, mocniej nawet potrzebował odczuć przepływ powietrza na skurczonej krtani.
Usłyszał jak urywa się podobny śpiewowi cykady odgłos wydruku. Zerwał się do porzuconej maszyny, uchwycił jeszcze w rozbieganym spojrzeniu ostatnie alarmowe rozbłyski żarówki miernika. Stał w okręgu wytyczonym białą wstęgą papieru. Czarnymi wierszami upragnionej odpowiedzi.