Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985)

    2 posters
    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Początek wiosny rozciągał się nad miastem jak miękka kołdra, wypchana hojnie gęsim pierzem, i przynosił odważniejsze podmuchy ciepłego wiatru, którego łagodny nurt przyciągał pierwsze ptaki, klucze krzykliwych łabędzi szybujących na tle błękitnego firmamentu oraz gromady kaczek lądujących na rozmarzniętych powierzchniach stawu, zwierzęta powracające do domu zza horyzontu odległych krain. Kiedyś z niecierpliwością oczekiwał tej łagodnej, kwietniowej pogody, która sprawiała, że wąska, ukryta pomiędzy klifami plaża lśniła drobinami bursztynu, bezbrzeżne pagórki pokrywały się soczystością młodej zieleni, a na świat przychodziły jagnięta, których dziecinny kurant przedzierał się przez ciszę wczesnych poranków; teraz było jednak ciężej – ukrywać spąsowiały fiolet siniaków pod warstwami ubrań, stawiać się, gdy chwytano go za nadgarstek i ciągnięto w stronę stawu, na siłę próbując skłonić, by wszedł głębiej, kiełznać łzy za zwierciadłem spojrzenia, gdy promienie słońca świeciły mu prosto w twarz, wydobywając pigment rudej rdzy piegów na pobladłym płótnie policzków. W kilka lat od pożaru wciąż nie potrafił całkiem wpisać się w codzienność swego nowego życia, nieustannie spięty, niepewny, podenerwowany, przysiadający na samym brzegu rzeczywistości, jak gdyby obawiał się, że ktoś niedługo mu ją zabierze, że norny zmienią zdanie, uświadomione w błędzie, który musiały popełnić, przyzwalając mu na komfort tego niezasłużonego bezpieczeństwa, jakie z trudem nauczył się odnajdywać w domostwie Helene, pokoju, który wydawał mu się zbyt duży na jego niewielkie potrzeby, słowach zbyt życzliwych, by mogły być zamierzenie wypowiadane ku niemu.
    Drobne kamyki grzechotały mu pod butami, kiedy szedł główną alejką, ciągnącą się spiralą przez otaczającą placówkę zieleń, jego włosy nabierały tymczasem w słońcu jasnego, miedzianego odcienia, a wełniany sweter sprawiał, że wzdłuż barków rozlewało się przyjemne, wciąż jeszcze nie tak natarczywe ciepło. Zwolnił kroku, docierając pod ozdobną bramę, której uchylone wrota rozpościerały widok na pobliski zagajnik i majaczące w oddali szczyty, na samych czubkach wciąż jeszcze okryte obrusem bieli, surowe i nieczułe na pierwsze, łaskawe podrygi wiosny; nieopodal, wśród kołyszącej się wiechliny, przebiegła wiewiórka, a on uśmiechnął się słabo, odprowadzając ją wzrokiem, gdy pośpiesznie wspinała się po chropowatym pniu drzewa, by zaraz zniknąć w gęstwinie liściastej korony. Była dopiero czternasta, więc nie odczuwał naglącego pośpiechu, którego zazwyczaj od niego oczekiwano, przy tym nie potrafił jednak również stwierdzić, czy brak ten wynikał z rzeczywistego spokoju, czy też był raczej przejawem nerwowego opóźniania wydarzenia, które kłuło w piersi tremą mdłego dygotu, niepokoju wysnutego siłą pesymistycznej wyobraźni, tak często i tak uparcie ciągnącą go do ziemi. Nienawidził się przeważnie za ten ustawiczny brak wiary w świat, który go otaczał, a przede wszystkim w siebie samego, niezdolnego się przystosować – pochylał głowę, gdy surowy głos nauczyciela powtarzał po raz trzeci tę samą prośbę, za każdym razem coraz bardziej zniecierpliwiony, ostry i naglący, a potem tłumił łzy, kiedy kazano mu czekać pod drzwiami gabinetu, słuchać wymiany zdań, która dobywała się z wewnątrz. Popołudniami, kiedy opierał się ostrożnie o ramię Bertrama, w milczeniu wsłuchując się w miarowy riff jego serca, próbując dostosować do niego swój własny, zgnębiony bólem, który rwał zesztywniałe lędźwie, odczuwał paliatywny spokój, lecz nawet on tłumiony był raptem przez bezsilność dojmującego przeświadczenia, że nigdy nie zdoła w pełni przystawać do tego świata – ktoś zawsze spojrzy na niego i dostrzeże wszystkie te gorliwie skrywane wady, słabości i niedostatki.
    Ogromny, nadpróchniały dąb, przy którym zwykli się spotykać, znajdował się zaledwie pół kilometra w dół wykładanej szutrem drogi i kiedy ujawnił mu się w polu widzenia, okolica wciąż była pusta, przecinana jedynie gwizdem szybujących w powietrzu ptaków, wartkich i rozochoconych ciepłą, kwietniową pogodą. Rzucił sparciały plecak pod nogi, odruchowo unosząc dłoń, by w zamyśleniu przesunąć palcami po karku, raptem zawiesił ją jednak, wpierw zaskoczony, a następnie już tylko rozżalony świadomością, że włosy, które jeszcze wczoraj spływały gęstą kaskadą po karku, zatrzymując się na wąskich, kościstych ramionach, sięgały mu teraz ledwie do uszu, z tyłu głowy podcięte nierówno, pozbawioną wprawy ręką. Helene patrzyła się z niepewnością na jego nową fryzurę, Jørgen – z triumfalnym zadowoleniem (zetnij te włosy, bo wyglądasz jak baba, mawiał po tylekroć wcześniej, z rozmachu, w złośliwej żartobliwości, przezywając go Frida), on wymusił tymczasem na usta cień zakłopotanego uśmiechu, osłaniając się lichym wymówieniem, nie będąc wprawdzie w stanie stwierdzić, czy przejrzeli jego chwiejną fasadę, czy też rzeczywiście mu uwierzyli, lecz mimo to folgując sobie ulgą wątłego zadowolenia, że nie kontynuowali tematu; być może rzeczywiście woleli nie wiedzieć, nie dostrzegać bladej smugi sinika nad lewą brwią, wciąż odznaczającego się lekko na tle alabastrowej skóry, nie zauważać dłoni, które drżały mu wyraźnie, gdy z uporem chował je w zagłębieniu kieszeni. Zsunął szybko ręce z ciepłoty karku, uginając kolana, by usiąść na suchej trawie, w śreżodze jasnego, pożółkłego słońca, które, niezbrukane chmurami, sprawowało dziś pieczę nad całym miastem; zatrzymany w krótkotrwałej wygodzie tego niezobowiązującego oczekiwania, przez chwilę pozwolił sobie rzeczywiście, bez wyrzutów, pomyśleć, że mógłby istnieć w karcerze tego momentu w nieskończoność, z łuną wiosennego światła padającą mu na twarz, z sylwetką przyjaciela wyłaniającą się niebawem na widnokręgu drogi, coraz bliższą, coraz bardziej wyrazistą. Czy tak, w istocie, nie byłoby łatwiej?



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Nużące lekcje, podczas których jak zwykle nie potrafił zebrać myśli pod rygor pilnego skupienia na wykładanych przez nauczycieli przedmiotach, dłużyły mu się dzisiaj bardziej niż zwykle – przez zachęcający widok budzącej się za strzelistymi oknami wiosny, wraz z którą pod pieszczotę pierwszych cieplejszych promieni słońca wychylały się coraz śmielej jej rozkwitające objawy: otwierające się na wiotkich, młodych gałęziach pąki intensywnie zielonych listków, zawiązki drobnych kwiatów pośród sprężystości traw, drobna fauna opuszczająca swoje dotychczasowe gawry, krzątająca się dyskretnie w zakamarkach strząsającej z siebie letargiczną ospałość scenerii; dłużyły mu się szczególnie przez niecierpliwy entuzjazm wzbierający w nim coraz silniej, kiedy ukradkiem obserwował wskazówki zegara uwieszonego wysoko ponad głową belfra, choć starał się, bezskutecznie, przed tym powstrzymywać. Zdawało mu się, że ustawiczne, mozolne tykanie wyłuszcza się ponad monotonny głos podstarzałego mężczyzny, dyktujący klasie ciąg ważnych dat, nazwisk i wydarzeń, instruując mu podświadomie usypiająco powolny rytm mowy, podczas gdy stalówki piór chrobotały szmerliwie o kartki zeszytów w pilnej sumienności, na którą sam nie potrafił się już nawet zdobyć – daty wciąż mu się myliły, litery wychodziły niezgrabne i koślawe, a ręka zatrzymywała się zmęczona co chwilę, obawiając się popełnić pochopny błąd ortograficzny, za który musiałby się później wstydzić, kiedy matka pochyli się, jak zawsze, nad jego pismem, by skrupulatnie przejrzeć poczynione przezeń krzywe nieskładności. Nigdy nie była zła, ale nie była też nigdy zadowolona – w surowej ciszy wypisywała mu źle zapisane wyrazy na osobnej kartce, nad którą później zmuszony był spędzać wieczór, przepisując je dziesiątki razy, w apatycznym, zmęczonym roztargnieniu, celową opieszałością opóźniając to, co miało przyjść jeszcze później: uwłaczające ćwiczenia dykcji, podczas których przesiadywała przy nim cicho, słuchając, jak jąka się nad stronami aktualnej lektury, czasami wzdychając dyskretnie, czasami odwracając nieznacznie twarz, jakby sądziła, że jest w stanie ukryć przed nim w ten sposób swoje rozczarowane zmęczenie, ilekroć język zaczynał mu się nadmiernie plątać. Wystarczy na dzisiaj – mówiła w końcu, słysząc w głębi domu odgłos szczękającej klamki; w obecności dziadka wyrazy zawsze stawały mu w gardle, spłoszone i drżące, przestraszone jego wymagającą obecnością, z nastroszeniem wyglądające prześmiewczej reprymendy, szorstkich słów nagany, że nie przykłada się wystarczająco, że nie robi żadnych postępów, że najpewniej zostanie jąkałą już na zawsze, jeśli nie przestanie się obijać, karcącego go z narastającą złością za to, że odwraca nerwowo od niego wzrok, że kuli przed nim ramiona, że znowu przewrócił się zapewne na prostej drodze o własne nogi, stąd te wszystkie nieszczęsne siniaki, chłopiec nie powinien być taki delikatny, Bertram. Bertram, zawsze surowe, wymagające Bertram, ostre protesty przed czułymi zdrobnieniami, którymi zwracała się do niego czasami cicho Selma (na litość Odyna, kobieto, nie rób z niego większej kaleki), dopóki nie poddała się wreszcie, rezerwując czulsze Bertie na wyjątkowe okazje, kiedy znajdowała go samego w pokoju, niezdolnego się uspokoić i ulegała jego prośbom, by przez chwilę – tylko przez chwilę – przy nim zostać.
    Czujny, pełen dezaprobaty wzrok nauczyciela odnalazł go ułamek sekundy przed tym, jak wskazówki wreszcie przystanęły w wyczekiwanej niecierpliwie konfiguracji, a pośród akademickich sieni poniósł się rezonujący w nich dźwięk dzwonka; unikając spojrzenia belfra, wraz z pozostałymi dzieciakami poderwał się ze swojego krzesła, zbierając pospiesznie brudnymi od atramentu dłońmi przybory, wrzucając je nieuważnie do eleganckiego, zdecydowanie zbyt poważnego, plecaka. Zanim jednak popędził ku drzwiom, przezornie udał, że szuka czegoś na jego dnie, czekając aż za progiem znikną ruchliwe sylwetki pozostałych chłopców, z ulgą zauważając, że żaden z nich nie zwrócił dzisiaj na niego większej uwagi – była to wprawdzie ulga przedwczesna, bo kiedy zniecierpliwiony chwilę później mijał w nieomal biegu arkan głównej bramy, ponad głową świsnęły mu prześmiewcze zająknięcia i zużyte już do znudzenia wyzwiska; dzisiaj wyjątkowo jednak się nie zatrzymał, puszczając je mimo uszu, wskakując prędko na rower, by puścić się pędem znajomą trasą szutrowej ścieżki ku odległej sylwetce starego dębu, którego gęstniejąca korona rysowała się dumnie na tle błękitnego, czystego nieba. Zwolnił dopiero, kiedy rozpoznał w oddali znajome wnęki jego wiekowego pnia, u którego posady dostrzegł wspartą o niego plecami sylwetkę czekającego przyjaciela – czuł, że ich spojrzenia sięgają ku sobie wzajemnie, zanim jeszcze lśniące szmaragdy jego oczu nabrały bliższej wyrazistości, a ciemnie źrenic pochwyciły się we wczesnym powitaniu, wprawdzie milczącym, ale osobliwie wylewnym w krzywiźnie wymienianych uśmiechów i przyjaznej radości odnajdującej się z niezmiennym zaskoczeniem w odbiciu na przeciwnych taflach ciepłej uwagi.
    Zatrzymując się przed nim, rozchylał już radośnie usta, chcąc pochwalić się swoim nowym rowerem, prezentem bez okazji od dziadka, zanim jednak zdążyłby wydobyć z siebie cokolwiek, zawahał się wyraźnie, dostrzegając dopiero skróconą fryzurę Folke, rzucającą mu się w oczy, kiedy ten podnosił się charakterystycznie ostrożnym sposobem spod pnia, by do niego podejść.
    To chyba pomyłka – powiedział, w typowy dla siebie sposób powoli i uważnie wypowiadając słowa, choć wyraźnie z trudem powstrzymywał niecierpliwą wesołość cisnącą mu się na język wraz z żartobliwością – miałem się tu sp– spotkać z przyjacielem. Podobny do ciebie, ma długie włosy i jest – powiedział, przykładając sobie poziomo ułożoną dłoń na wysokość ramienia, drugą trzymając za kierownicę asekuracyjnie – mniej więcej... mniej więcej te wyso-koś-ci. No może – poprawił się, opuszczając dłoń trochę niżej, choć w rzeczywistości byli sobie prawie równi – może bardziej tej.
    Wyszczerzył się z rozbawieniem, spoglądając na niego pogodnie, w końcu wyciągając rękę ku niemu, kiedy zbliżył się wystarczająco, by wsunąć mu ją na kark, przeczesując nierówno ucięte nad karkiem włosy, czując pod mostkiem lekkie ukłucie niezrozumiałego żalu.
    Nie jest tak źle – ocenił po chwili, przyglądając mu się uważne, ruchem ręki instruując go, żeby odwrócił głowę bokiem, by zaraz wesoło zmienić zdanie: – Dobra, jest źle. Nierówno. Mógłbym ci poprawić. Ch-chociaż może będzie tylko gorzej – zaproponował impulsywnie, zanim spadło na niego odruchowe, zdystansowane onieśmielenie, cofające mu dłoń, którą chwycił znów za kierownicę. – Chcesz się przejechać?


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Już z daleka, kiedy rysy twarzy nie były jeszcze całkiem wyraźne, a kolor oczu zlewał się z ciemnymi talarami źrenic, dostrzegł widmo jego uśmiechu, kąciki ust rozsunięte w przyjacielskim zadowoleniu, w jakie z początku tak długo nie był w stanie uwierzyć, siłą woli powstrzymując się, by nie obejrzeć się przez ramię, nieufny wobec podobnych dowodów sympatii – nie rozumiał, dlaczego ktoś miałby kierować je właśnie ku niemu, skoro zawsze tak uparcie próbował usuwać się na margines, nie rzucać w oczy, nie zawadzać; starał się żyć, chociaż życie, bardziej niż ktokolwiek, nie życzyło sobie nigdy jego towarzystwa. Tymczasem wargi wygięły się odruchowo, tylko przez chwilę, zanim nie dostrzegł zaskoczonego wahania w fizjonomii przyjaciela, układając się do serdecznego grymasu ulgi, odsłaniającego wąski pasek bieli ukrytych za nimi zębów; coś zmieniło się w jego spojrzeniu, twarz wydała się bledsza, nawet teraz, gdy oświetlała je słoneczna poświata, śreżoga promieni przedzierających się przez korony drzew. Odruchowo sięgnął dłonią na kark, zawiesił ją jednak przy obojczyku, przesuwając nerwowo palcami wzdłuż kołnierza wełnianego swetra, za ciepłego na tę porę roku – uśmiechnął się z zakłopotaniem dopiero, gdy Bertram uniósł rękę, zatrzymując ją na wysokości swego ramienia, po czym opuszczając jeszcze niżej, ucinając mu przynajmniej kilkanaście centymetrów; wówczas prychnął cicho, podpierając się asekuracyjnie o chropowatą powierzchnię drzewa, by podnieść się z ziemi i stanąć chwiejnie naprzeciwko niego.
    Nie jestem taki niski, odwróć się tyłem. – zawyrokował, wymuszając na sobie podobną przekorność, chociaż zawsze zdawało mu się, że ta brzmiała w jego ustach nienaturalnie, jakby odpowiedzialne za nią mechanizmy były zardzewiałe i nienaoliwione, szarpiące za struny krtani niewprawną, amatorską dłonią – kiedy Bertram zszedł z roweru, a oni przywarli do siebie plecami, uniósł prawą rękę, przesuwając ją płasko od czubka swojej głowy, po jego włosach, porównując tę niewielką różnicę w wysokości, jaka ich dzieliła. – Niektórzy powiedzieliby nawet, że jestem od ciebie wyższy o pół centymetra. – odparł, niezgodnie z prawdą, po czym odwrócił się przodem, uśmiechając się z nieśmiałym rozbawieniem, które zakołysało się pomiędzy przeciwnymi kącikami ust, spychając na bok resztki żalu, zagnieżdżone w łagodnej fizjonomii, wyeksponowane indagacją kolejnego pytania, po czym przysłonięte z nerwowym pośpiechem. Chciał móc powiedzieć mu o wszystkim, odnaleźć słowa, by wyartykułować to, co napierało boleśnie na chłopięcą wypukłość grdyki, zaczepiało się wędkarskim hakiem za mostek i ciągnęło uparcie, próbując wyrwać go spomiędzy kostnych krat klatki piersiowej – nie potrafił; czuł się zbyt upokorzony, by wyznać, że pod ubraniem ukrywał bukiet przechodzących w fiolet siniaków, że znów pozwolił się podejść, że nie szarpał się nawet, gdy wrogość cudzych dłoni zacisnęła się na jego barkach, zmuszając, by nachylił się nad umywalką, uderzył czołem o lustro z taką siłą, że w jego gładkiej tafli pojawiło się wyraźne pęknięcie. Wstydził się, że łzy same toczyły się bezgłośnie po policzkach, gdy szczęk nożyczek odciął włosy, które dotąd spływały mu po karku, aż do linii ramion, że ukłuła go drzazga lęku, gdy uświadomił sobie, co jeszcze mogliby mu zrobić, z jaką łatwością ostrze narzędzia rozcięłoby wrażliwe płótno skóry. Odczuwał niewyobrażalne zażenowanie własną bezsilnością, krwią, która, ściekająca z nosa do ust, przyprawiła go o torsje swoim metalicznym posmakiem, będąc przy tym poniżająco świadomym, że każdy, kogo znał, przynajmniej próbowałby się bronić, że nie wybaczałby tak łatwo; las przepraszający siekierę – co innego mógłby zrobić? Szkoda została już wyrządzona, tocząca drzewo zgnilizna, osłabiona gałąź. Nikt nie dbał nigdy o jego białe flagi.
    Helene uznała, że tak będzie lepiej, i tak… i tak były już za długie. – nieprzekonujące słowa wytłumaczenia, z trudem wyciągnięte z głębi gardła, gdy dłoń Bertrama sięgnęła ku odsłoniętej skórze na jego karku, przeczesując palcami nierówno przycięte włosy, wiechcie oporne na zaczesanie nawet wówczas, gdy Gunnar próbował obłaskawić je zaklęciem. – Możesz spróbować, bylebym nie musiał ściąć się po tym na łyso. – odparł, dostrzegając w jego spojrzeniu błysk onieśmielenia i próbując rozmyć je wesołym uśmiechem, który wpłynął zachęcająco na jego wargi; podświadomie pragnął, by ktoś go pocieszył, lecz czuł sztywniejącą niezręczność na myśl, że mógłby prosić o coś podobnego, siłą utwierdzony w przekonaniu, że była to sprawa błaha i nieistotna, zbywana znużonym grymasem, szorstkością rozdrażnionej odpowiedzi (oczywiście, że kiedyś odrosną, nie bądź głupi), więc nie mówił nic, w obawie, że mogliby pożałować jego obecności, że mógłby być dla rodziców kolejnym problemem, ciężarem, dzieckiem, przed którym uciekali do gościnnej sypialni we własnym mieszkaniu, pacjentem, o którym rozmawiali w trzeciej osobie z zaniepokojonym medykiem, chłopcem, któremu Gunnar musiał odstąpić komfort własnego pokoju, ogniwem pretensji i źródłem zmartwień.
    Ożywił się wyraźnie wobec pytania Bertrama, unosząc głowę i spoglądając na przytrzymywany dłonią pojazd, który chybotał się lekko na nierównym, pokrytym bujną wiechliną gruncie – nie potrafił jeździć na rowerze, nigdy nie próbował, przyjaciel poruszał się na nim jednak z wyraźną swobodą, przecinając wąskie, wyłożone ziemią uliczki na przedmieściach, podskakując lekko, gdy koła wybijały się na garbatych krawężnikach, posłusznie wskakując na brukowane aleje chodnika, po których jechać można było szybciej, z większą swobodą i bez obawy o kamienie, które wpadały niekiedy pomiędzy metalowe pręty szprych.
    Tylko jeśli obiecasz mi, że nie wpadniemy w żaden dół. – odparł w końcu, odgarniając na bok pojedyncze kosmyki włosów, które opadły mu na czoło i sięgając po rzucony na trawę plecak, przewieszony teraz w teatralnym odruchu gotowości przez prawe ramię.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Weselszy ton Folke i jego przekora, dzierżona w głosie jakby z pewną niedoświadczoną niewprawnością, przyprawiała go o podskórną, dyskretną satysfakcję, przyjemność, której nie potrafiłby wskazać ani tym bardziej określić jej właściwego źródła, zbyt skłócony z własną apercepcją przez uporczywe odmawianie swoim emocjom miłosiernej próby zrozumienia – nikt go tego nie nauczył, sam nie potrafił; rozumiał jednak zarazem wystarczająco, proste, wyraziste komunikaty własnych sztubackich uczuć: lubię spędzać razem czas, lubię, kiedy się uśmiecha, lubię, kiedy żartujemy, lubię, kiedy jesteśmy sami, lubię, że nie widuję go tak radosnym z nikim innym, czuję się przy nim dobrze, lepiej, zaskakująco swobodnie. Gdzieś między wersami, niedostrzegalne dlań objawy własnej wypieranej wrażliwości – ciepłe zadowolenie, gdy melancholijność zielonego spojrzenia jaśniała, chłopięce wargi rozciągały się w uśmiechu, jasna czupryna trzęsła się od niepowstrzymywanego śmiechu, którego potrafił być czasem prowodyrem; nieodkryta jeszcze, niewinna zaborczość, wzrastająca na niesprawiedliwie szczęśliwej świadomości, że ta przyjaźń była im wyłączna, ta przekorność, na którą Folke się przy nim zdobywał, była tylko jego, wymieniane na powitanie uśmiechy, zupełnie ze sobą oswojone, naturalne i odruchowe, pozostawały tylko pomiędzy nimi. Nie miał przed nim przyjaciół – nie takich, żadnej przyjaźni tak przyjemnej, choć była to wprawdzie relacja obarczona nieporuszaną nigdy woalką wyrozumiałego przemilczenia i niedopowiedzeń, przygnębiającym ciężarem dzielonych ze sobą nieszczęść, w spolegliwym braku pytań, w odwracaniu spojrzenia od siniaków i otarć bez dociekliwych indagacji (czasami musiał zagryzać zęby na języku, zaciskać pięść w okowie kieszeni, wymyślać wymówki dla swojego rozdrażnienia, odnajdując przypadkiem ślad szykan na bladym policzku, zmuszać się do ciszy, jaką obiecywali sobie w nigdy niewypowiedzianej umowie wzajemnego zrozumienia), choć była to przyjaźń nosząca bagaż przykrości chowanych za zdradliwym przygaszeniem źrenic, grymasami, za którymi Folke chował chwytający go ból, a które Bertram nauczył się rozpoznawać odruchowo i reagować na nie natychmiast, ale bez słowa, zawsze bez słowa, wobec wyzwisk, wobec fioletowych wybroczyn na skórze, wobec minut spędzanych obok siebie na zimnych kafelkach łazienki, wobec nierówno przyciętych wiechci włosów, sztywnego zakłopotania, kiedy go o to pytał; nie miał przed nim żadnej przyjaźni tak dojmującej, tak zazdrosnej i tak naturalnie moszczącej się w nieufnym, niechętnym i nienauczonym intymności podobnego uczucia, sercu.
    Czasami, ostatnio coraz częściej, zdarzało mu się czuć złość, właśnie z jej powodu, z powodu własnej zależności od niego, zależności własnego samopoczucia od tych wspólnie spędzanych chwil; czasami go unikał, specjalnie, w odruchowych przejawach izolującego się usposobienia, uciekającego od nieznanego sobie dotąd poczucia przywiązania, chwilami odczuwanego jak nakładane mu jarzmo – dotąd wprawdzie samotność nigdy nie była mu dotkliwa, przed nim; dotąd nigdy nie doświadczał tak gniewnej, kłopotliwej zazdrości, jaką czasem potrafiła wzbudzić w nim rzecz tak idiotyczna, jak odnalezienie go gdzieś spojrzeniem w czyimś towarzystwie. Czy miał przyjaciół w kółku teatralnym, wymieniał z nim wspólne, tylko im zrozumiałe żarty, czy ktoś inny odprowadzał go do azylu łazienki, czy pozwalał mu obok siebie czekać aż przejdzie?
    Ich plecy przywarły do siebie, a dłoń Folke przesunęła się po jego włosach, przygładzając je nieuważnie i uśmiechnął się z rozbawieniem, zauważając, że przyjaciel unosił ją trochę wyżej niż powinien. Poprawił się nieznacznie, wyciągając mocniej szyję, dyskretnie próbując podnieść pięty z podłoża, by sięgnąć czubkiem głowy do wnętrza jego niesprawiedliwie unoszonej ręki, w końcu parskając krótkim śmiechem na jego przekorne stwierdzenie, odwracając się z powrotem ku niemu, pojaśniałą, nieszczególnie urodziwą twarz i iskrzący z rozweseleniem cynamon spojrzenia.
    Oszukujesz – zaoponował, tonem jednak zupełnie układnym i pojednawczym, nieskłonnym się o to wykłócać, bardziej rozbawionym, napotykając znów jego spojrzenie, na chwilę zupełnie rozchmurzone. Musiał zauważyć, jak szybko się to zmienia, pod wpływem dalszej rozmowy, jak spod lśnienia radości wypełza znów pewien smutek, na stałe inkrustowany między włókna zielonych tęczówek, teraz, przez chwilę, tym wyraźniej, powleczony żalem, delikatnym, nerwowym roztargnieniem, zanim nadeszły nieprzekonujące tłumaczenia. Nie pytał, nigdy nie pytał, teraz też nie musiał; starał się o tym nie myśleć, nie zastanawiać się, co się wydarzyło, choć bowiem wszystko przed sobą ukrywali, prawda chwiała się zawsze na obrzeżach świadomości, niewypowiedziana, ale pochwycona w szczegółach pozawerbalnych, zrozumiała dla obojga. Jego uśmiech zmatowiał razem z nim, ale nie wygasł – utrzymywał go dla pozorów, które wobec siebie wznosili, dla doskonale przejrzystej obłudy, oczywistego blefu, przynoszącemu im znajomy komfort.
    Obciąłbym się razem z tobą. Byli– bylibyśmy wtedy całkiem jak bracia – odparł beztrosko, posyłając mu zachęcający, radosny uśmiech. Czasami żałował, że Folke nie mógł zamieszkać z nim, trafić pod pieczę Forsbergów, zamiast Aamodtów, choć zdawał sobie zaraz sprawę, że było to bardzo egoistyczne; że w gruncie rzeczy pan i pani Aamodt wydawali się lepszymi opiekunami, cieplejszymi, bardziej wyrozumiałymi i uprzejmymi niż jego dziadek czy wymagająca matka i czasami, czując się wprawdzie podle z samym sobą, zastanawiał się, jakby to było, gdyby to on trafił do jego domu: gdyby matka go nie uznała, dziadek się wyparł, gdyby Forsbergowie odcięli od niego niewygodne nitki pokrewieństwa. Mogliby być wtedy prawdziwymi braćmi, dzielić razem pokój, spędzać razem każde wakacje, spędzać razem jeszcze więcej czasu.
    Obiecuję – oznajmił dziarsko, bez cienia zawahania, ale patrząc jak ten podnosi swój plecak i szykuje się do wyruszenia, zamiast podać mu kierownicę, odwrócił się, żeby żwawym kopnięciem odgiąć nóżkę i odstawić rower. – Ale najpierw – powiedział wesoło, zarzucając mu ramię na szyję, odwracając go w stronę dębu, pociągając ze sobą w jego kierunku – roz–roz–strzy... – zdradliwe, nerwowe drgnięcie kącików ust, przeciągłe mrugnięcie, przebłysk frustracji w kąciku uciekającego w bok wzroku – wyjaśnijmy to właściwie.
    Powiedziawszy to, zsunął mu z ramienia zarzucony na nie pasek plecaka, by odłożyć go znów na trawę razem ze swoim, przykucnąć przy nich na chwilę, by wyłowić coś ze głębin swojego, stukając przy tym przyborami. W końcu podniósł się, triumfalnie trzymając w ręku nożyczki, podrzucając mu jaśniejące żywo spojrzenie.
    Stań prosto i nie oszukuj – zarządził, przykładając mu dłoń do ramienia, by lekkim naciskiem poinstruować go do cofnięcia się jeszcze o krok, przywarcia plecami do szerokiego pnia, by mógł przysunąć się do niego i, stanąwszy na palcach, przyłożyć płasko rozchylone ostrze nożyczek do czubka jego głowy, naznaczając w końcu w korze nacięcie, otwierające się w konarze pojaśniałą szczeliną wydrapywanej rany.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Nie miał odwagi, by wyobrażać sobie, że jego życie mogłoby wyglądać tak, jak te pojedyncze, ulotne skrawki paliatywnej szczęśliwości, szczere uśmiechy chyboczące się niepewnie na łagodnie rozsuniętych wargach, ciepło, które rozlewało się za mostkiem, gdzie serce nareszcie spowalniało, przechodząc z nerwowego cwału do powolnego stępu, folgując naiwnej, nieoszlifowanej jeszcze doświadczeniem wierze, że byłby zdolny wyrugować z pamięci wspomnienia, które szarpały go zębami w snach i na jawie, zakryć blizny, pochylić czoło w wyrazie moralnej prostracji i odpokutować błędy, których konsekwencje napierały na niego niekiedy ciężarem tak dolegliwym, że nie był w stanie myśleć o niczym innym i czuł się, jakby reminiscencje próbowały potłuc zamknięte naczynie czaszki, rozdzielić je na pół jak dojrzały orzech; przyciskał czoło do twardej powierzchni ściany, niezdolny w żaden sposób zakomunikować tego bólu, wyrazić na głos zachłanności, z jaką wgryzał się w jego kompleksję, przysłaniając obraz teraźniejszości, dominując wszystkie myśli, zdeptaną pod podeszwami racjonalność i posiniaczoną świadomość nieodwracalności tego, co uczynił. Był spokojnym, posłusznym dzieckiem, łagodnym i zdystansowanym, choć w swej nieśmiałości chętnym do usłużnej pokory, w pierwszych miesiącach po przybyciu pod dach Aamodtów nawiedzały go jednak konwulsje, napadowe przejawy emocji ukrywanych w ciemnej piwnicy jaźni, do której drzwi nie potrafił nigdy domknąć na klucz – szarpał się w ciasnym uścisku ramion Helene i krzyczał, kiedy Jørgen podciągał warstwy ubrań, odsłaniając nakryte oparzelizną plecy, niespełna zabliźnioną ranę, w którą wdarł się karminowy obrzęk infekcji, uparcie odwracał wzrok, gdy do niego mówiono, zaciskał palce na włosach, ciągnąc je ku dołowi i uderzał śródręczem w skronie, dopóki ktoś nie chwycił go za nadgarstki, dopóki siłą go nie uspokoił. Chociaż zachowania te w końcu zniknęły, emocje pozostały – kiełznane nieudolnie splecioną liną wkradającej się w życie dojrzałości, skrępowanymi jeszcze haustami alkoholu, którym w sekrecie nakłaniał umysł do sennej nieprzytomności, odcinając się od przemyśleń nużącej insomni.
    Przy nim czuł się spokojniej – bezpieczny w przypieczętowanej ciszą zgodzie, że nie będą zadawać niewygodnych pytań, nie będą dociekać i zastanawiać się nad tym, co ściągało tylko brwi w zakłopotaniu, pozostawiając czoło zaorane przyjacielską troską; doświadczał niekiedy wprawdzie niebezpiecznego uczucia, ruchem praczki wyżynającego wnętrzności, podświadomego pragnienia, by faktycznie usiąść, porozmawiać, wyjaśnić, odciąć się od tych tendencji, które sprawiały, że podoba myśl rozlewała się w zagłębieniu obojczyków falą dojmujących mdłości, język przeobrażał się w sztywny kołek, a ślina grzęzła w gardle, im dłużej milczał, tym ciężej było mu jednak sięgnąć po odpowiednie słowa, znaleźć w sobie odwagę, nadać rytmu drżącej na strunach krtani artykulacji, jak gdyby te obawy, które w sobie gromadził, przyrastały do wnętrza duszy niczym pleśń, kosmate plechy przylegające ciasno do siebie, przerastające podłoże, na którym wykwitły wybroczynami swej pobielałej dropiatości, aż w końcu minęło zbyt wiele czasu, by je zwalczyć, bo zatruty owoc zmiękł i przeobraził się w obmierzłą pecynę.
    Rozciągnął usta w przekornym uśmiechu, zadzierając lekko brodę wobec jego oskarżenia, jakby chciał w ten sposób udowodnić, że rzeczywiście był od niego wyższy, ale nawet ta dziecinna buta pozostawiała w domyśle jakąś niepewność, prześwitującą przez płótno twarzy lineaturę, złudnie podobną do nieśmiałości, choć wyrastającą na zupełnie innym gruncie, suchym i jałowym, napiętnowanym toksyną obawy, która wymagała od niego nieustannej ostrożności, czujności jak u zwierzęcia, które uwiło gniazdo w jego piersi, unosząc przezornie głowę, ilekroć poruszone serce ominęło jeden takt. Tym razem również, rzeczywiście poczuł, jak coś porusza się pojedynczym spazmem za kratami żeber, wytrącając go z równowagi beztroskim tonem, zachęcającym, wesołym uśmiechem, który z wahaniem odwzajemnił – wyobrażał sobie, ze sztucznym pohamowaniem spowalniając własne myśli, że mogliby spędzać razem jeszcze więcej czasu, że w jego towarzystwie nie musiałby skradać się przy samych ścianach, ukrywać za zamkniętymi drzwiami łazienki i odkręcać kran, by zagłuszyć się szumem wody. Jednocześnie zdawał sobie jednak sprawę – nieśmiało, bardzo niechętnie, tak, jak człowiek zdaje sobie sprawę z nieuleczalnej choroby lub błędu, którego nie sposób już naprawić – że jego uczucia sięgały głębiej, że kiedy siedzieli w ciszy na kafelkowej podłodze szkolnej łazienki, gdzie przez jednostajne szemranie przebijała się jedynie rytmiczna regularność oddechów, mięśnie drgały mu nerwowo, na tyle, by zasygnalizować problem, lecz zbyt delikatnie, by ktokolwiek zdołał wychwycić to emocjonalne poruszenie.
    Kiedy zrobiłeś się taki dokładny, co? Nie możesz się pogodzić, że jestem… – zaczął, ściągając odruchowo brwi, gdy Bertram podparł rower metalową nóżką i sięgnął ku jego ramieniu, zsuwając z powrotem na ziemię przewieszony przez nie plecak. – …że jestem od ciebie wyższy o pół centymetra. – uśmiechnął się słabo, tłumiąc zaraz ten błysk, który zalśnił niepokojem na dnie zielonych tęczówek, niepokój, nad którym nie panował, a który mimo to roziskrzył się za kratami żeber na widok nożyczek, których srebrne ostrza odbiły blade światło wiosennych promieni, przedzierających się śreżogą przez koronę drzew. Na widok ożywionego spojrzenia Bertrama w ściśniętej na wdechu piersi obiło się jednak poczucie winy względem tej myśli, która, choć wątła, sczezła i nieadekwatna, zatliła się w potylicy iskierką alarmującego odruchu, prawie niewidocznego dla otoczenia, lecz wstępującego na barki znajomym ciepłem upokorzenia – odruchowo sięgnął palcami z powrotem na kark, natrafiając na gołą skórę i jakby dopiero wówczas zdając sobie sprawę z tego gestu, cofając szybko dłoń z powrotem ku kieszeni. Odwzajemnił zaraz przyjacielski grymas, robiąc krok do tyłu, by stanąć prosto pod drzewem, oprzeć plecy o jego twardy, chropowaty pień – wpierw uniósł się na palcach, opierając pięty o wystające nad gruntem korzenie, na słowa Bertrama skorygował się jednak z teatralną opieszałością, stawiając podeszwy butów płasko na ziemi i prostując się obok starego dębu, do którego kory przywarło zaraz ostrze nożyczek, żłobiące w roślinnej tkance poziome nacięcie. Kiedy płytka rana otworzyła się pojaśniałym sznytem, odwrócił się na pięcie, przyglądając się miejscu, w którym tył jego głowy przylegał przed chwilą do szerokiego pnia.
    Teraz twoja kolej. – odparł wesoło, posyłając mu triumfalny uśmiech i chwytając za plastikowy uchwyt nożyczek, by w analogiczny sposób zaznaczyć miejsce, w którym czubek głowy przyjaciela stykał się z nierówną powierzchnią konara – niepodważalnie byli sobie teraz praktycznie równi. – Będziemy musieli sprawdzić za miesiąc, wtedy na pewno będę już przerastał cię o głowę. – zawyrokował nieustępliwie, odruchowo podpierając się o drzewo, gdy lewa noga odezwała się echem bagatelnej sztywności.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Uszczypliwy zarzut, kierowany mu z niewątpliwą słusznością i słabym uśmiechem, zamiast ugodzić dziecięcą dumę, wzbudzał w nim tym większą tylko wesołość i satysfakcję, rozbrzmiewającą w krótkim, rozbawionym parsknięciu, kiedy ściągał mu ciężar plecaka z ramienia; coś nieokreślonego, coś jak niewinnie czuła radość, rozmiękczająca ostrze przyjacielskiej złośliwości, czyniąca przytyk uszczypnięciem ciepłej przyjemności, rozlewającej się rozprężeniem po karku i linii ramion, wzdłuż osi mostka, spływając ku jego zwieńczeniu kroplą ożywiającego entuzjazmu. Coś, co odczuwał przy nim często, ale szczególnie w takich momentach, urywkach wspólnej beztroski przechwytywanej w klisze sumiennie zbieranych wspomnień, jak gdyby wiedział, nawet w tak młodym, niedoświadczonym jeszcze wieku, że nie powinien nigdy brać ich za błahą oczywistość  życia. Nieświadomy wciąż bolesnego ciążenia siły przemijania, ale osobliwie przytomnie pamiętający o krótkotrwałości mijających chwil; podświadomie chwytał je w palce jaźni jak kolorowe szklane kulki, nawlekał na nić zapamiętywanego szczęścia, pozwalał im pozostawiać na sobie ślady, barwne smużki odciśnięte na duszy, inkrustowane strzępami wyrywkowych bodźców. Wełniany sweter pod palcami, kiedy nakazywał mu cofnąć się do tyłu, instruując sugestią ręki osiadającej na ramieniu, rześkość kwietniowego powietrza noszącego znamiona nieśmiało wychylającej zza horyzontu wiosny, chropowatość kory, po której ostrze nożyczek ślizgało się w pierwszej chwili bezradnie i bezowocnie, nim przed spojrzeniem otworzyła się jasna szczelina, a on triumfalnie cofnął się o krok i spojrzał na swoje dzieło dumnie, jakby dokonał czegoś naprawdę istotnego, choć nie mógł wiedzieć jeszcze jak bardzo – nie mógł wiedzieć, że lata później szramy ich młodocianej beztroski będą tkwić wciąż w pniu drzewa jak niezbite dowody ich dawniejszej przyjaźni, nieśmiałego zawiązka czegoś więcej, czegoś – przynajmniej dla niego – zupełnie nieoczekiwanego.
    Nacięcie obok nacięcia, szklane kulki odkładane na półkę pamięci, zmieniające się pory roku, zmieniające się twarze, te same spojrzenia i te same uśmiechy. Ten sam smutek, który tkwił w każdym z nich, z jakiego zdawał sobie sprawę, zanim potrafił to jeszcze zrozumieć: każący mu zapamiętywać, obchodzić się z przebłyskami radości Folke z pobłażającą uszczypliwym zarzutom czułością. Oboje byli ludźmi – dziećmi – fundamentalnie smutnymi, wiedział o tym, choć jeszcze nie rozumiał; smutek Folke nie był tym samym, który mieszkał w nim, nie był mu nawet bratnim, ale to nie miało znaczenia. Miało znaczenie, że uśmiechał się teraz, miało znaczenie, że uśmiechał się do niego i z jego powodu, miało znaczenie, że byli teraz, ze sobą, szczęśliwi – lub mniej smutni. Krótkotrwale, o tym też podświadomie wiedział; krótkotrwale, bo uśmiech Folke miał zwyczaj nieoczekiwanie gasnąć, migotać coraz ciszej w spojrzeniu, wycofywać się za typową mu melancholijność; krótkotrwale, bo zawsze nadchodziła chwila rozstania i wobec niej zawsze wspólny czas wydawał się nieznośnie krótki.
    Odwzajemniając uśmiech, oddał mu nożyczki i wymienił się z nim ochoczo miejscami, przylegając plecami do pnia, niecierpliwy, by poznać niepodważalny werdykt wyciosany w dębie. Obserwował z ożywieniem twarzy przysuwającego się bliżej Folke, mając nadzieję przechwycić w jego ekspresji zdradliwą iskrę niezadowolenia bądź triumfu, zależnie od tego, gdzie względem jego nacięcia ułożyłyby się nożyczki wspierane na jego głowie; zamiast tego zauważył miriady drobnych piegów na jego nosie i skupienie sprawiające, że jego brwi nabrały bardziej nachmurzonego wyrazu, nachylając się ku sobie nieznacznie nad jego mostkiem. Czując ciepło – wzburzonego zniecierpliwienia – wylewające się mu na kark, wysunął się niespokojnie spod jego ręki, by stanąć obok i zmiarkować szybko ułożenie dwóch nacięć, widniejących niemal w równej linii obok siebie, mierzwiąc sobie nerwowym ruchem włosy, o które wsparła się wcześniej ręka Folke, lekko przy tym odchrząkując.
    Musiałbyś żyć na samym mleku, a i tak do-dorósłbyś mi ledwo do ramion, zobaczysz – odgryzł mu się zuchwale, podrzucając mu krótkie, błyszczące spojrzenie. – Mój tato ma podobno ponad dwa metry. Mama mi mówiła – zauważył z ostentacyjną przechwałką, choć prędko porzucając temat, bo o ojcu w istocie nie mógł powiedzieć wiele więcej niż to. Nikt nie chciał mu o nim mówić; nauczył się w końcu więc nie dociekać, nie pytać, nie indagować, dlaczego nie może przyjechać. Jest bardzo zajęty, choć nikt wiedział czym ani gdzie, ani od jak dawna, ani na jak długo, ani czy wróci kiedykolwiek.
    Chodźmy – rzucił zaraz, sięgając po plecaki; kiedy podawał mu jego, mimowiednie zauważył przechyloną nieznacznie sylwetkę, subtelny objaw, podświadomie rozpoznawany, jak pogłębienie się różnicy taktu w kroku, zwolnienie tempa, częstszy odgłos czubka podeszwy zaczepiającej o posadzkę. Poczuł ukłucie cierpkiego poczucia winy, że nie pomyślał o tym wcześniej, kiedy decydował się przyjechać dzisiaj do szkoły rowerem, radośnie zakładając, że Folke ucieszy się, kiedy zaproponuje mu, żeby się przejechał i żeby dowiózł ich do domu; starał się jednak zakryć swoje zakłopotanie, udając, z wprawą, że nic nie zauważył, odwracając się w stronę roweru.
    Siedzisz na baga-ażniku, ja jestem za ciężki, a mama będzie zła, jeśli s-spóźnimy się na obiad. Będziesz mógł później pojeździć, jak będziesz chciał – zawyrokował jak gdyby nigdy nic, zawieszając swój plecak na kierownicy, później wprawnym, popisowym kopnięciem składając nóżkę i przerzucając nogę przez ramę. Zachęcił go radosnym, wyraźnie dumnym uśmiechem. – Złap się mnie i się nie wierć, bo z-zrzucę cię do dołu specjalnie.
    Odwracając spojrzenie, poczekał aż Folke usadowi się za nim i dostosuje się do zadawanych mu instrukcji. Odbił zaraz później, bez ostrzeżenia, nogę od ziemi, odpychając się mocno, starając się prędko opanować niepewną chwiejność roweru obładowanego niespodziewanym obciążeniem; przez chwilę przestraszył się, że nie uda mu się utrzymać równowagi, kiedy jednak nabrali śmielszego rozpędu, a chrzęszcząca nierówność drogi umknęła spod unoszących się z gruntu kół, nabrał znów pewności siebie, przyspieszając jeszcze bardziej w porywie podekscytowania.
    Trzymasz się? – spytał nieco głośniej, tonem radośnie ostrzegawczym, pociągając kierownicę nieznacznie ku górze, chcąc unieść się wyżej nad ścieżką, by móc zboczyć z niej, wznieść się niewysoko ponad gładkie fale zielonych błoni.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Z wczesnego dzieciństwa – poza żółtymi plamami jodyny na bladej skórze, dotykiem splątanej wełny na płaskich grzbietach owiec i gorzkim zapachem czarnej kawy, zbyt długo parzonej i pitej przez ojca co ranka, dopóki jego oddech nie nabrał podobnej woni, która, jak utrzymywała matka, była wyczuwalna z jego sennie uchylonych ust jeszcze przed obudzeniem – pamiętał przecinające niebo perseidy, srebrzące się smugi na pustym, atramentowym płótnie, któremu przyglądał się, czując, jak ich blask odbija się w okrągłych zwierciadłach jego ciemnych źrenic, a rosa z pokrywającej podwórko wiechliny przesiąka mu przez skarpetki i sprawia, że ciało powoli napełnia się chłodem, drżąc przy każdym silniejszym podmuchu wiatru. Stał wtedy przed domem całkiem sam, w cienkiej piżamie i naciągniętym na ramiona kocu, z oczarowaniem przyglądając się tafli firmamentu i widząc na niej obrazy swojej przyszłości, wymarzone siłą dziecięcej wyobraźni – barwne światła miasta, które skrzyło jaśniej niż nocne gwiazdy, kocur, którego rodzice pozwoliliby wpuścić do środka i który kładłby się na jego piersi, mrucząc z łagodnym zadowoleniem, własny fortepian, taki sam, jak ten matczyny, przy którym nigdy nie pozwalano mu siadać, więc dotąd przyglądał się tylko z odległości, jak smukłe, długie palce Bergdis przesuwały się po dwukolorowych klawiszach, wydobywając z krtani instrumentu dźwięki, których rytm nucił potem wieczorami, próbując zasnąć. Był wtedy jeszcze buńczuczny i pełen entuzjazmu – z łatwością ulegał własnym fantazjom i nadwyrężał mistyczne umiejętności gwiazd, wypowiadając życzenia jedno za drugim, a w końcu pozwalając, by porwała go baśniowa imaginacja: prosił gwiazdy o skrzydła, dzięki którym mógłby unieść się wysoko ponad trawiaste pagórki wyspy, prosił o znajomość ptasiego języka, by zrozumieć świergot ich wesołych głosów, ilekroć przysiadały tłumnie na drewnianej werandzie, prosił o statek na podobieństwo boskiego Skidbladnira, który mógłby złożyć i schować do kieszeni, gdy już poprowadzi go ku odległym portom, po przeciwnej stronie morza. Miał wiele marzeń – a później, zaledwie w przeciągu wieczoru, już tylko jedno, wymazujące wszystkie pozostałe i kołaczące się w umyśle jak uwięziona w słoiku osa: cofnąć czas.
    Życzenie to rozpalało się w nim później jeszcze wiele razy, ilekroć po niebie znów przesuwały się szarfy roju perseidów, ilekroć wieczorami leżał w łóżku, wpatrując się przeszklonym spojrzeniem w pojedyncze pęknięcia na otynkowanym bielą suficie, ilekroć zamykał się w łazience, dopiero tam pozwalając sobie na płacz, zagłuszany szumem odkręconej wody i sprawiający, że trzewia szarpały boleśnie, pogłębiając oddech i ściągając ciało na kafelki podłogi, poniżej linii zawieszonego nad umywalką lustra. Myślał o tym za każdym razem, kiedy pocił się latem pod materiałem swetra, obserwując z zacienionego brzegu, jak pozostali chłopcy pływali w jeziorze, ochlapując się ze śmiechem, a ich półnagie ciała lśniły w złotym słońcu, z pojedynczymi kroplami wody spływającymi wzdłuż gładkiej powierzchni pleców, myślał o tym za każdym razem, kiedy gromki, szyderczy śmiech niósł się krużgankiem, gdy jeden ze starszych uczniów imitował jego krzywy chód z teatralną przesadą, garbiąc się jak kamienne garłacze na pobliskim mauzoleum, świadom, że gdyby powiedział rodzicom o swoich dolegliwościach od razu, być może po latach nie byłyby wciąż tak widoczne w jego postawie, myślał o tym za każdym razem, gdy czyjeś dłonie szarpały go za kołnierz koszuli, przyciskając twarz do połamanej tafli lustra lub zmuszając kolana by ugięły się posłusznie, uderzając boleśnie o gliniane kafelki podłogi. Myślał o tym często i rozpaczliwie, z początku nie zauważając nawet, że refleksje te niekiedy pierzchły i milkły, ulegając pod przyjemnym ciepłem opadającej na barki radości, w jaką wprawiał go komfort przyjacielskiej obecności Bertrama, przy którym po raz pierwszy odczuwał ulotne zadowolenie z położenia, w jakim się znalazł, łachotanie chwilowego wahania, gdy zadawał sobie w myślach postawione przez ojca pytanie: co byś zrobił, gdybyś mógł cofnąć czas? oraz drugie, bliźniacze: co czujesz słysząc, że gdybym mógł, nie zrobiłbym tego?
    Najwyraźniej… – zaczął, wahając się nad nieprzemyślanym zakończeniem butnie podjętej wypowiedzi. – Nie odziedziczyłeś po nim akurat tych genów. Będziesz niski jak karzeł. – zawyrokował, posyłając mu zaczepny uśmiech, który rozsunął się naturalnie pomiędzy przeciwnymi kącikami ust, odsłaniając szkliwo pobielałych zębów, wciąż jeszcze mlecznych kłów i stałych już siekaczy. Odchylił się powoli od chropowatego pnia, rzucając jeszcze przeciągłe, zadowolone spojrzenie na dwie wygrawerowane w korze rysy, pogłębione rany w stwardniałej skórze ogromnego dębu, jątrzące się jaśniejszym, cynamonowym odcieniem – rower jęknął metalicznym odgłosem, gdy Bertram podniósł go prosto, wprawnym kopniakiem odginając nadrdzewiałą nóżkę, na której dotąd się opierał, niebezpiecznie chyląc się ku linii gruntu, jakby wspierał się na łokciu, próbując nie zasnąć. Przez jego lico – wciąż jeszcze pojaśniałe wcześniejszym uśmiechem, łagodne i zadowolone – przedarł się pojedynczy cień wątpliwości, gdy przyjaciel przełożył nogę przez ramę, czekając, aż on wsiądzie na bagażnik, by móc unieść się wyżej i z pozycji siodełka oprzeć nogi o pedały, a następnie ruszyć do przodu przez nierówną, żwirową ścieżkę, która dopiero bliżej domu miała stać się gładka i betonowa; nie był wprawdzie pewien, czego tak naprawdę się obawiał – że chroma noga, która odezwała się subtelnym szarpnięciem sztywności nie pozwoli mu z podobną wprawą wskoczyć na rower? że pod jego ciężarem pojazd zakołysze się i zrzuci ich obu na ziemię? że spotkanie z Selmą zbliżało się nieubłaganie, a on, choć szczęśliwy, że Bertram go zaprosił, wyliczał tylko w głowie rzeczy, które mogłyby pójść nie tak? Odetchnął cicho, poniekąd wdzięczny, że chłopak nie obserwował go przy tym manewrze, po czym nieco paralitycznym ruchem wspiął się na bagażnik, zwieszając nogi po obu stronach kół, tak, by nie zaczepić podeszwami o przewieszony po bokach łańcuch. Kiedy przyjaciel ruszył do przodu bez ostrzeżenia, wpierw zachwiał się lekko, po czym nachylił do przodu, chwytając go odruchowo w talii. Zaraz rozluźnił uścisk z zakłopotaniem, choć dłonie pozostawił asekuracyjnie obejmujące jego ciało, materiał cienkiej, wiosennej kurtki, która szeleściła, gdy rower podskakiwał na wybojach.
    Na rzucone ku niemu pytanie, pokiwał odważniej głową, chociaż zaraz zdał sobie sprawę, że siedząc przed nim, Bertram nie mógłby dostrzec tego gestu, więc zacisnął tylko mocniej palce na połach jego ubrania, po czym wypuścił spomiędzy ust ciche westchnienie dziecięcego zachwytu, gdy pojazd uniósł się lekko do góry, po czym zboczył na fale zmierzwionych wiatrem błoni, pędząc ponad futrem uginającej się pod kołami trawy. Wyraz jego tchórzliwej konsternacji, choć przez chwilę wciąż jeszcze wyraźny, zniknął teraz zupełnie, rozświetlając lico nowym, nieznanym dotąd wyrazem entuzjazmu, gdy ciepły, kwietniowy wiatr smagał go po twarzy, uderzając w nozdrza zapachem darni i bzu – gdy jechali w dół niewysokiego zbocza, rozluźnił ręce, unosząc je nieco wyżej i pozwalając, by figlarne podmuchy wichru wdarły się pod rozpięty materiał kurtki i w głąb rozchylonych rękawów, mierzwiąc włosy i wydobywając z krtani dyszkant mimowolnej radości. Przez krótką chwilę, gdy rower pędził w dół skarpy, wydawało mu się, że znów jest silny i zdrowy, znów może biec po falujących pagórkach i nie zatrzymywać się dopóki mięśnie nie rozboleją go z wysiłku, zmuszając, by padł na ziemię z uśmiechem, odwracając się na plecy i wpatrując w błękitny baldachim rozciągniętego nad jego głową nieba.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Zobaczymy – odpowiedział na butną złośliwość z równie niewinną czupurnością, zadzierając przy tym odruchem delikatnie brodę, jak gdyby samym tym gestem mógł przywieść w swoją dziecięcą sylwetkę echo zakładanej przyszłości: podobieństwo do swojego ojca, które było dzisiaj jeszcze przez niego tak upragnione, a które dopiero w późniejszym czasie miało stać się jedną z wielu rzeczy, których w sobie nienawidził. Choć przez całe dzieciństwo odczuwał skutki swojego pochodzenia, giął kornie kark pod nieprzychylnymi spojrzeniami niektórych krewnych, szczególnie piętnujących Selmę za błędy jej młodzieńczej rozwiązłości i jego, siłą rzeczy, jako bezpośredni dowód popełnionej gorszącej nieprzyzwoitości, choć musiał słyszeć niekiedy szmer komentarzy i nie mógł nie zauważać, że w ten sposób definiowano go w przytłaczającym go środowisku osób poważanych – nie jako syna Selmy Forsberg czy wnuka jarla Forsberg, ale jako pomyłkę, która kładła się cieniem na życie jego matki, rozwierała się trwałym pęknięciem na jej imieniu jak ewidentny defekt, rysa skandalu odciśnięta nieodwracalnie na jej reputacji w kluczowym okresie jej życia – Lave Holstein wciąż jeszcze wznosił się na horyzoncie dziecięcego, skłonnego do idealistycznej fantazji, pojmowania jako człowiek niewątpliwie wielki i wspaniały, dobry wbrew temu, co opowiadano, niewątpliwie kochający go, pomimo tego, że pozostawał wciąż bezwzględnie nieobecny. Nieprzejednana nieosiągalność i uporczywe milczenie rodziny na jego temat sprawiały wprawdzie, że Bertram mógł wypełnić sobie wyobrażenie o nim wszystkim tym, co dziecko pragnęłoby widzieć w swoim rodzicu – Lave był więc człowiekiem nieomal doskonałym, wzorem wynoszonym sobie na piedestał, bohaterem mierzącym się z tajemnicami zapomnianych grobowców, sławnym poszukiwaczem artefaktów oddanym wzniośle swojej pracy, badającym najdalsze zakątki kontynentów, odkopującym skarby ze złotych piasków odległej Afryki strzeżonych przez pięciogłowe lwy i studiującym tajemnice skrywane w gęstwinie tropikalnych lasów nad brzegiem Amazonki, człowiekiem czyniącym rzeczy ważne i wykraczające poza pojęcie zwykłych galdrów, popełniającym doniosłe odkrycia wstrząsające półświatkiem naukowym; był w jego oczach półbogiem stąpającym po Midgardzie, zrozumiale niemającym czasu na to, by jadać z nimi obiady i ślęczeć razem z nim przy ćwiczeniach z dykcji, wysłuchiwać, jak jego syn jąka się, nie mogąc przebrnąć przez jeden akapit bez potknięcia, jak usuwa się spod spojrzenia dziadka i nie potrafi stanąć we własnej obronie, gdy sztychy krytyki szarpały mu pierś. Kiedy noc zamykała nad nim efemeryczny baldachim srebrnego poblasku, wyobrażał sobie odległą przyszłość, w której wreszcie go pozna i będzie mógł towarzyszyć mu w dalekich ekspedycjach, będzie wystarczająco silny, wystarczająco wytrzymały, wystarczająco mężczyzną, którego dziadek próbował wyciosać z wadliwej gliny jego charakteru.
    Nie wiedział jeszcze, że podobna przyszłość miała nigdy nie nadejść. Że przez kolejne lata nauczy się nieobecnego ojca nienawidzić za to, że zostawił Selmę, że pozostawił mu swoje nazwisko i swoje rysy twarzy, ten wzrost, który dzisiaj próbował sobie przepowiedzieć, podłe ułomności jego usposobienia: gniew zamieszkały w sercu, skłonność do złych czynów i jeszcze gorszych myśli, wieczną potrzebę ucieczki od wszystkiego, w szczególności od własnych uczuć, rzeczy i osób, które kochał, jak gdyby nie był w stanie znieść odpowiedzialności, jaka wiązała się nierozerwalnie z miłością. Że kiedy w wieku siedemnastu lat zastanie go niespodziewanie w salonie rodzinnego domu, nie będzie potrzebował wyjaśnień, żeby rozpoznać człowieka, którego nigdy wcześniej nie widział – że wystarczy jedno spojrzenie oczu spoglądających ku niemu jak lustro przyszłości, by zrozumieć, że stał przed nim niedostępny półbóg jego dzieciństwa, zaledwie parszywy, okrutny człowiek, uśmiechający się do niego, jak gdyby sądził, że jest zupełnie niewinny; jak gdyby nigdy nie porzucił jego matki, nigdy nie porzucił jego, jak gdyby miał prawo pojawiać się po tylu latach w ich salonie i uśmiechać się do niego uśmiechem oglądanym jakby w krzywym zwierciadle. Że sam stanie przed nim jako siedemnastoletnia słaba glina wciąż niewystarczającego mężczyzny i każe jemu – półbogowi niemającemu nigdy dotąd czasu, o spotkaniu którego marzył przez tyle wybrakowanych lat – wynosić się z ich domu.
    I że nie będzie wtedy przy nim dłużej Folke; jedynej osoby, która mogła zmienić to, co miało wydarzyć się później.
    Dzisiaj wydawało się to wprawdzie niemożliwe – niewyobrażalne dla chłopca trzymającego mocno kierownicę roweru szybującego coraz szybciej w dół zielonego zbocza, spuszczonymi z pedałów podeszwami butów sięgając szelestu uginającej się pod nimi trawy, że mogłoby w jego życiu zabraknąć chłopca siedzącego za nim, obejmującego go ufnie w pasie, wczepionego w jego ubranie z ostrożną przezornością, zanim wzbierająca w nim radość nie skłoniła go do wzniesienia ich ku odległemu niebu, wyrywając z jego krtani okrzyk prostego szczęścia, podnoszący się ponad szum wiatru szarpiącego za włosy i trzepoczące ubranie. Bertram zawtórował mu równie czystym oddźwiękiem tego samego szczęścia, śmiejąc się do Folke, do siebie, do łagodnej falistości łąki rozciągającej się przed nimi, dalekiego horyzontu, jaśniejącego przed nimi nieokreśloną obietnicą, zamiast jawić się łuną niepokojącej tajemnicy – zdawał mu się bliższy niż zawsze, jaśniejszy, zachęcający, przystając więc znów na pedałach, przyśpieszył jeszcze, wznosząc rower jeszcze wyżej, nim nie puścił kierownicy w przypływie brawurowego impulsu, rozkładając ręce z głośnym śmiechem, pozwalając by pęd uderzył podniesione, zgrzane czoło orzeźwiającym podmuchem, a w dół kręgosłupa spłynął przyjemny dreszcz ekscytacji. Czuł się błogo lekki, oswobodzony choć na chwilę od wszystkiego, co czekało go w domu czy szkole; zawieszony w nieobarczonym żadnymi wymaganiami miejscu pomiędzy, z przyjemnym ciężarem objęć ramion Folke na sobie, wolny – po raz pierwszy tak wyraźnie nie chcąc tej wolności wyłącznej i samotnej. Kurtka Folke furkotała jak rozpostarte skrzydła chwytające wiatr, kiedy rower, pozbawiony napędu, począł łagodnie opadać znów ku ziemi; Bertram pochwycił kierownicę tuż nad trawą, powstrzymując koła przed twardym lądowaniem, nakazując im zamiast tego gładko zawisnąć znów tuż nad gruntem, łapiąc ponownie równomierne, spokojne tempo lotu.
    Wylądowali przed domem miękko, choć dość niezdarnie; Bertram przytrzymał jednak rower, zapobiegając jego upadkowi, po czym odwrócił się do siedzącego za nim Folke, posyłając mu przez ramię radosny uśmiech. Policzki mieli oboje zarumienione, spojrzenia błyszczące, oddechy odrobinę zdyszane od wrażeń i rześkiego powietrza zadrażniającego gardła, włosy zmierzwione wiatrem.  Zdał sobie sprawę, że Folke wciąż obejmował go w pasie i parskając krótkim śmiechem odwrócił się, pozwalając mu zejść pierwszemu z bagażnika, zanim sam przerzucił nogę przez ramę, by odstawić rower pod fasadę domu.
    Chodź – zachęcił go, wchodząc na niskie stopnie prowadzące ku wysokim drzwiom wejściowym. Za progiem czekało na nich przyjemne ciepło i wyrazisty, słodki zapach pieczonych w kuchni ciastek. Chwytając Folke za nadgarstek, pociągnął go w głąb holu, kierując się w stronę przejścia do obszernego, eleganckiego salonu, gdzie Selma siedziała w swoim fotelu, pochylona nad książką. – Jesteśmy już – oznajmił, przystając w przejściu, trzymając wciąż dłoń Folke nieuważnie. – Pójdziemy do mnie.
    Selma podniosła na nich jasne, łagodne spojrzenie, odkładając książkę na stolik, odszukując wzrokiem Folke, by obdarzyć go ciepłym uśmiechem.
    Nie tak szybko, kochanie – mruknęła, podnosząc się z fotelu z szelestem sukni o bardziej dziewczęcej niż kobiecej barwie błękitu. Zdawał się wprawdzie pasować jej doskonale. – Pozwól mi chociaż właściwie przywitać naszego gościa – dodała, podchodząc bliżej, zapraszając ich gestem do salonu, wobec czego Bertram puścił rękę Folke, przestępując próg, zerkając na niego zachęcająco, choć z wyraźnym zniecierpliwieniem, jak gdyby chciał jak najszybciej odbyć wymagane szopki i zaprowadzić go już do siebie.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Pośród starych, nadgryzionych czasem stronnic rodzinnych bestiariuszy, pod ciepłą okrywą zwieszonej nad głową kołdry, odkrywał historie nordyckich legend, mroczne opisy zamieszkujących gęstwiny stworzeń, gruboskórnych trolli, pięknych älv zaklinających ciekawskich podróżników swym hipnotyzującym tańcem, huldr o długich, krowich ogonach i demonicznej naturze. Czytał o potokowych rumakach, które porywały dzieci na swym wklęsłym grzbiecie, elfickich monarchach zdolnych jednym dotknięciem pozbawić kogoś życia oraz niekonsekrowanych byttingenach, podających się za potomstwo swych przybranych, ludzkich rodzin – niekiedy wydawało mu się, że musiał być takim podmieńcem, nie przypominał bowiem żadnego ze swoich rodziców, chociaż uparcie próbował doszukiwać się drobnych oznak pokrewieństwa: tego samego odcieniu oczu, podobnego ułożenia linii papilarnych na miękkim wnętrzu dłoni, włosów skręcających się na karku w miękkie pukle, krótkiego nosa czy choćby słabości do słodyczy, które chował niegdyś w głębokich kieszeniach płaszcza, a których teraz nie jadł prawie wcale; ale oboje mieli tęczówki w innym odcieniu, proste, krótkie włosy i upodobanie do gorzkiej kawy, której zapach z samego rana przyprawiał go o mdłości. Z lękliwą, dziecięcą naiwnością pytał matki, czy po narodzinach obwiązywała mu nadgarstki czerwonymi wstążkami lub zakładała ubranie na lewą stronę, lecz ona – kobieta surowa i beznamiętna – zawsze rzucała mu tylko pełne dezaprobaty spojrzenie i bez słowa powracała do swoich codziennych czynności. Nie był podobny do swoich rodziców i nie był podobny Helene, której włosy były złote jak zboże, ani do Jørgen o dłoniach tak szerokich, że mógłby sięgnąć palcami jednej z nich przez dwie oktawy czarno-białych klawiszy fortepianu – nie przynależał nigdy do żadnego miejsca, w jakim się znajdował, lecz teraz, szybując ponad falującym oceanem zazielenionych pagórków, zdawało mu się, że był dokładnie tam, gdzie być powinien.
    Kwietniowy wicher, wzmocniony pędem gnającego w dół wzniesienia roweru, łopotał połami rozpiętej kurtki, wdzierając się pomiędzy drobne oczka wełnianego swetra i cynamonowe kosmyki gęstych włosów, odgarniętych teraz do tyłu tak, że odsłaniały czoło, nakrapiane pojedynczymi cętkami miedzianych piegów, które, w odpowiedzi na pierwsze promienie słońca, tworzyły na jego twarzy rozmaite konstelacje. Rozsunął lekko ręce, pozwalając, by radosny śmiech ich pobudzonego prędkością entuzjazmu scalił się w pojedynczy dyszkant, zaraz rower podbił się jednak na niewielkim korzeniu, zmuszając go by nachylił się do przodu, znów łapiąc przyjaciela w pasie i przywierając spąsowiałym od wiatru policzkiem do materiału jego ubrania, napiętego na lekko zgarbionych plecach; uśmiech nie spełzł mu tymczasem z twarzy, kiedy wzrokiem wodził po futrze wiosennej, zieleniącej się trawy, której szeroka polana zlewała się przed oczami w pojedynczy nurt ogromnej, szmaragdowej rzeki, gdzieniegdzie nakrapianej bielą i fioletem pojedynczych, wyzierających z gleby krokusów. Odważył się jeszcze rozsunąć ramiona, a kurtka, jak kolorowy żagiel, po raz ostatni nabrała wiatru, zanim rower nie zwolnił, opadając łagodnie na ścieżkę przed domem, gdzie zatrzymał się bokiem, łagodnie, lecz w akompaniamencie cichego świstu żwiru, który ustąpił pod gumowymi oponami – pojazd przechylił się lekko, a on dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że wciąż trzymał dłonie na żebrach przyjaciela i z zakłopotaniem cofnął je do tyłu, uśmiechając się blado w odpowiedzi na jego rozbawione parsknięcie. Zsunął prawą nogę na grunt, niewypowiedzianie wdzięczny, że nie musiał prosić go o podtrzymanie roweru w stabilnej pozycji, po czym nieco paralitycznie przełożył chromą kończynę nad bagażnikiem, zginając ją lekko, by stanąć chwiejnie na ziemi, zanim szybko nie odzyskał wcześniejszej równowagi.
    Odruchowo uniósł dłonie do twarzy, czując pod palcami chłód zaczerwienionych od wiatru policzków, ledwie zdążył jednak nasunąć poluzowaną w trakcie jazdy kurtkę z powrotem na ramiona, Bertram wszedł już po niskich, betonowych stopniach, które prowadziły do drzwi wejściowych – wiatr sprawił, że noga odezwała się głuchym bólem w okolicy kolana, lecz ten szybko stłumiło nawracające poczucie niepokoju, trema podobna tej, jaką czuł, wstępując po raz pierwszy na teatralną scenę. Ogarnęło go skrępowanie na widok tego eleganckiego domu oraz obecności Selmy, którą dotąd widywał tylko przelotnie i która zawsze zdawała mu się wyniosła i poważna, jak gdyby potrafiła przeniknąć wzrokiem nie tylko przez jego ubrania, ale także przez jego duszę, dostrzec to nerwowe, tchórzliwe zwierzę, które wiło się głęboko za kostną twierdzą mostka – mimo to, odwzajemnił jego uśmiech, ruszając z miejsca, skupiwszy się uprzednio, by ukryć utykanie kulawej nogi za wyprostowaną postawą, wymagającą wprawdzie wysiłku, lecz krótkotrwale będącą w stanie prawie zamaskować słabość niedoskonałego ciała. Wspiął się po płaskich, niewysokich schodach, wchodząc za przyjacielem w głąb korytarza, po czym nieśmiało przystając o krok za jego plecami, gdy skierowali się ku otwartej przestrzeni wystawnego salonu – zauważył, że Bertram wciąż trzymał go za rękę i przeniósł wzrok na ich splecione palce, zaczerwienione od chłodu, przyłapując się, że podobna bliskość rozpościerała się przyjemnym poczuciem ulgi w debrze klatki piersiowej. Selma podniosła się tymczasem z fotela, odkładając książkę na niewielki, drewniany stolik i odszukując go wzrokiem – czuł się winny, że czuł w jej obecności podobne podenerwowanie, podczas gdy potraktowała go dotąd tylko ciepłą gościnnością uśmiechu, nie potrafił jednak odwieść od siebie podświadomego przekonania, że, spoglądając na niego uważnie, musiała sądzić, że nie był dość dobry, by przyjaźnić się z jej synem, przychodzić do jej domu, wprawdzie zapowiedziany, lecz niemożliwe przecież, by rzeczywiście oczekiwany.
    Dzień dobry. – przywitał się zaraz, z lekkim pośpiechem, wyzierając z siebie sztubacko wyuczoną uprzejmość i życzliwy uśmiech, który rozsunął się z niewprawną sztywnością pomiędzy kącikami ust, kiedy kobieta podeszła bliżej, zapraszając ich gestem dłoni w głąb pokoju. Poczuł z żalem, że uścisk dłoni przyjaciela wpierw zelżał, po czym zniknął zupełnie, odwzajemniając jego niejednoznaczne spojrzenie z lekkim zakłopotaniem, przestępując zaraz przez próg, wciąż uparcie przymuszając się do utrzymania prostej sylwetki i nie szurania po szorstkiej powierzchni dywanu, przy jednoczesnym nie patrzeniu pod nogi, które nieuchronnie uchyliły się jednak spod jego amatorskiego, pozbawionego wprawy zwierzchnictwa – nerwowo przesunął dłonią po karku, gdzie kosmyki nierówno przyciętych włosów sterczały brzydkimi wiechciami, a wówczas lewa stopa zahaczyła o wybrzuszenie dywanu, chwiejąc równowagą, której nagła utrata, w bezwarunkowym odruchu, przymusiła ciało do podparcia się na pierwszej rzeczy, jaka znalazła się w zasięgu rąk, wyciągniętych w rozpaczliwej próbie powstrzymania się przed upadkiem. Dłonie wsparły się na niewielkim, okrągłym stoliku zaledwie przez chwilę, ale to wystarczyło, by jego gładki blat przechylił się, a stojąca na nim pozytywka – intarsjowane, drewniane pudełko, w którego uchylonym wnętrzu znajdowała się drobna rusałka, obracająca się wdzięcznie w rytm cichej muzyki, której nie słyszał, dopóki nie ucichła gwałtownie – z hukiem spadła na podłogę, obijając się i tłukąc. Przez chwilę zdawało mu się, że w zwolnionym tempie, z jeżącą się na karku grozą obserwował, jak porcelanowa figurka rozbija się o drewniane panele, rozczłonkowana jego niezdarnością i rozkojarzeniem; poczuł na sobie natarczywe ciepło cudzych spojrzeń, nie potrafił jednak unieść wzroku na żadne z nich, zdając sobie sprawę, że jego własne nakryły się cienką tarczą łez, napierającą przerażającym uświadomieniem na ściśniętą przełęcz gardła.
    Przeprasz-szam, przepraszam… – zaczął stłumionym głosem, wprawdzie niepewien, czy głoski rzeczywiście wydobyły się z głębi krtani, odruchowo uginając kolana, by nieco zbyt boleśnie uderzyć nimi o podłogę, gdy chroma noga szarpnęła przedwcześnie ku dołowi; sięgnął dłońmi ku pojedynczym fragmentom porcelany, które rozsypały się niczym elementy wyjątkowo niewdzięcznej układanki, kłując go we wnętrze dłoni ostro zakończonymi zdobieniami, kiedy mimowolnie zaciskał na nich palce. – Pozbieram… poz-zbieram je… – mamrotał, wciąż nie podnosząc wzroku, tylko pociągając nerwowo nosem, tak cicho, jak potrafił, zbierając części ciała roztrzaskanej baletnicy, czując jak wieżą tchawicy skrada się ciepła duszność nagłego upokorzenia, że Bertram widział go w ten sposób, że długie miesiące ukrywania zbierających się w pod powiekami łez i zaciskania zębów, gdy nieświadomie dotykał przez ubranie rozlanego pod skórą krwiaka, że obłaskawianie swojego tchórzostwa i paraliżujących ataków paniki, że wszystko to poszło na marne, bo znów był tamtym spłoszonym, dziewięcioletnim chłopcem, który, przybywszy pod dach Aamodtów, bał się siadać przy stole bez pozwolenia i, wchodząc do łazienki, odkręcał wodę w kranie, by nie było słychać, jak płakał; bał się, że mogliby pomyśleć, że nie był im dość wdzięczny. – Przepraszam, nie chciałem... przepraszam.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się przyprowadzać nikogo do ich domu – choć posiadał kolegów, wbrew wszelkim swoim nieumyślnym, odpychającym zabiegom; kolegów znających go ledwo, trzymanych na komfortowy dystans przez jego samotniczą, cichą i chłodną w obejściu naturę, przez kłopotliwą lakoniczność jego usposobienia: przez niewylewne, niechętne bliskości zachowanie, przez nieufną powściągliwość ekspresji, przez kłopotliwą zdawkowość w rozmowach i wiecznie obecną sztywność wysilanego z siebie wobec nich głosu, nawet kiedy wpadali w chwilowe, rozprężające rozbawienie, nawet między lekko podrzucanymi sobie żartami. Nawet wtedy wprawdzie, gdy wargi rozciągały mu się w szczerze radosnym uśmiechu, a z gardła wyrywał mu się bezwiedny chłopięcy śmiech, z odruchowym niepokojem rozwlekał sylaby, uważnie obserwował wynurzające się z krtani głoski, nie potrafiąc przyzwolić im na beztroską swobodę, wypowiadał zdania umyślnie krótkie, rozczłonkowywał dłuższe myśli na krótsze kawałki, rozgryzając je na języku z drętwą konsekwencją, bo obawiał się zawsze, przy każdej okazji krzesanych z siebie dźwięków, że odmówią mu posłuszeństwa i zatkną się mu w przełyku, wymuszając z niego zacięte echo podobne do kaszlu, którego nie mógłby powstrzymać i przełknąć, które targało bezlitośnie bezwładnym instrumentem głosu, nasuwając na kark palący żar wstydu. Posiadał więc kolegów – ale kolegów, którzy nie mieli cierpliwości do jego ostrożnych, dziwacznie rozkawałkowanych zdań i kolegów, którzy brali jego niepewne, powściągliwe zachowanie za wyraz nieprzyjemnej oziębłości i niezrozumiałej niechęci; którzy zdawali się zawsze w jego towarzystwie tracić w końcu zainteresowanie i nieuchronnie przygasać, jak gdyby w jakiś sposób zużywał ich pierwszy przyjazny entuzjazm, męczył ich swoim zdystansowaniem, nierozmyślną sztywnością i pozornym chłodem, zanim zdołałby poczuć się przy nich wystarczająco swobodnie. Którzy z przymuszonej uprzejmości czekali aż przebrnie przez rozciągające się przed nim złowrogo wertepy grząskich zdań, podczas gdy ich sylaby drżały pod dotykiem jego niepewnych strun jak poluzowane kamienie na stromym rumowisku, na jakie próbował się niezdarnie wspiąć. Każda wysilana z siebie odpowiedź jak krótki, lakoniczny, rozczłonkowany akt brawury wobec toczącego go lęku przed ośmieszeniem; i krytyczna perora wiecznie rykoszetująca w podświadomości, nie pozwalając o nim zapomnieć.
    Nauczył się bardzo wcześnie sądzić, że nie było pośród jego rówieśników takich, którzy mogli zostać jego przyjaciółmi – byli tylko ci, którzy pomimo zniechęcania i znużenia nie traktowali go, jeszcze, niechętnie lub wrogo. Folke był niespodziewanym odstępstwem, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć. Czasami łapał się na myśli, że ich przyjaźń niedługo się skończy, że Baantjer znuży się nim, zmęczy, straci do niego cierpliwość, choć była to myśl irracjonalna, bo ciasny kaftan odruchowej sztywności dawno już przestał uwierać go w jego obecności, jak gdyby przyjaciel dyskretnie, dzień za dniem, uśmiech za uśmiechem, rozmowa za rozmową, powoli rozsupływał mocno zaciągnięte sznurowanie obawy zaciśniętej na sercu, pozwalając mu wreszcie na oddech, łapczywie chwytany łyk orzeźwiającej swobody i komfortu, jaka towarzyszyła jego niewymagającej, cierpliwej przyjaźni. Przysiadywał więc obok niego na deskach sceny w sali teatralnej, rozkładał na swoich kolanach książkę i czytał mu na głos, pokonując wertepy osuwających się spod głosu sylab. Folke nigdy go nie poprawiał, nigdy nie uśmiechał się krzywo pod nosem, nigdy nie kładł mu na barkach ciężkiego spojrzenia pełnego krytycznej oceny, nigdy nie próbował wymusić z niego więcej niż był w stanie pomimo wstydu z siebie wykrztusić; nigdy też nie naciskał, kiedy napad frustracji zaciskał mu się na krtani, nie pozwalając odczytać akapitu do końca ani nie zważał na ataki gniewnej bezsilności, kiedy ciskał książką o podłogę i bez słowa wychodził z sali, ze złością trzaskając za sobą drzwiami, jakby rykoszetem złościł się na niego, jakby impulsywnie karał go za to, że był świadkiem jego uwłaczającego niepowodzenia. Czuł się zawsze później paskudnie winny, ale nie potrafił nigdy przeprosić go wprost. Przynosił zamiast tego wykradnięte z kuchni słodycze, przynosił małą żabę złapaną pośród zroszonej deszczem trawy, przynosił uśmiechnięte chodź, pokażę ci coś, spoglądając na niego z bezgłośną, niepewną skruchą.
    Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się przyprowadzić nikogo do domu przede wszystkim jednak dlatego, że w nim mieszkał jego wstyd – gorące zarzewie wpojonej mu obawy przed ośmieszeniem; tutaj mieszkała jego sztywna powściągliwość, jego zdawkowość i niewylewność, tutaj mieszkało jego emocjonalne skrępowanie, niezdolność poradzenia sobie z emocjami, jego słabość przekształcana w bezsilność, tutaj mieszkała poruta ciążąca na barkach ganiącymi spojrzeniami. Z jakiegoś powodu nie myślał jednak o tym, kiedy zapraszał do siebie Folke; nie myślał o tym, dopóki nie stanęli wreszcie za progiem salonu i dopóki nie objął spojrzeniem najpierw swojej matki, podnoszącej się z łagodnym uśmiechem ze swojego fotelu, później przyjaciela stojącego obok niego, uśmiechniętego w odpowiedzi niepewnie, oddalonego o nagle tak wyraźny dystans rozplecionych dłoni. Patrząc na niego, widząc w peryferii spojrzenia podchodzącą bliżej Selmę, kiwającą na nich zapraszającym gestem delikatnej dłoni, poczuł nagły skurcz w piersi – raptowną nieprzemożoną ochotę, żeby złapać go za rękę i jak najszybciej stąd wyprowadzić, zabrać go stąd, zanim matka zdąży się nad nim pochylić, zanim dziadek wejdzie i obciąży go swoim spojrzeniem, zanim duszące powietrze jego rodzinnego domu zaciśnie się na Folke podobnie, jak zaciskało się na nim samym. Zdawał sobie niespodziewanie dotkliwie sprawę, że nie powinien go tutaj przyprowadzać: Folke był zbyt dobry, był zbyt miękki, zbyt cierpliwy i łagodny, Folke był wszystkim tym, czego w jego rodzinnym domu brakowało, co jego rodzinny dom potrafił jedynie tłamsić i rugować, zduszać w zarodku. Selma zapraszała go do siebie bliżej, Bertram tymczasem czuł na języku smak bezsilnego protestu, smak zbierającego się na podniebieniu ostrzeżenia, żeby nie podchodził – choć przez chwilę nie był wprawdzie pewien, wobec kogo orientowało się szarpnięcie zaalarmowanej zaborczości – jak gdyby dotyk matczynej dłoni miał w jakiś sposób wyrządzić mu krzywdę: bo był cierpliwy i łagodny, a wszystko w jego domu, włącznie z jego matką, cierpliwość i łagodność bezlitośnie tępiło.
    Nie powiedział jednak nic. W milczącym przestrachu, którego sam jeszcze nie rozumiał, obserwował jak Folke wita się i posłusznie postępuje naprzód, żeby podejść bliżej do zachęcającej go Selmy; obserwował, jak podnosi dłoń do karku, jak gdyby chciał zanurzyć palce w opadających nań włosach, zapominając, że miał je przystrzyżone krótko i nierówno, a kark sztywniejący przez dyskomfort niewygodnie odsłonięty. Drgnął odruchowo, spostrzegając, jak marszczenie dywanu zwarstwia się mu pod nogami, wytrącając go z równowagi – nie zdążył jednak go pochwycić, podać mu ramienia, wsunąć się mu pod rękę tak, jak wyuczył się to robić bezwiednym nawykiem, Folke wsparł się zamiast tego dłońmi o mały, ozdobny stolik, który uchylił blat pod jego ciężarem, zrzucając na drewnianą podłogę pamiątkową pozytywkę matki i kruchą fizjonomię osuwającego się na kolana przyjaciela. Porcelanowa rusałka roztrzaskała się w cząstki, rozsypując po ziemi swoje ciało, rozczłonkowane jak myśli, które rozgryzał na języku przed wypowiedzeniem; mała rączka potoczyła się mu pod stopy, ale nie zwrócił na nią uwagi. Przestraszony patrzył na Folke, cierpliwego i łagodnego Folke, na którego runął nieuchronny ciężar tego okropnego domu, przyciskając jego kolana do ziemi, wyciskając z jego dużych, zielonych, ładnych oczu perły łez na rozpalone policzki. Przestraszony patrzył, jak przyjaciel próbuje pozbierać rozczłonkowane ciało rusałki, dławiąc się przeprosinami – sparaliżowany własnym strachem na widok łez, jego łez w tym niewybaczającym, nieznoszącym płaczu, okrutnym domu; chciał mu pomóc, chciał upaść obok niego na kolana, złapać go za dłonie, pomóc mu wstać, chciał otrzeć mu łzy, zapewnić, że nic się nie stało, ale nie potrafił, bo nauczono go tylko idź do siebie, tylko karcącego uspokój się, chłopcze.
    Stał więc sparaliżowany, z szalejącym w piersi sercem czekając na te okrutne słowa – czekając aż Selma skarci Folke surowym tonem, każe mu się podnieść i wyjść, przestań się mazać, czekając aż schwyci go za ramię i poderwie do góry, nieprzejednana wpoi mu tę paskudną prawdę, że nie wolno być tak delikatnym i przestań, na litość boską, płakać. Dłoń jego matki tymczasem ułożyła się na ramieniu Folke z cierpliwą łagodnością, jakiej ten dom nienawidził – jakiej Bertram nie potrafił od niego dla siebie wybłagać.
    Nic się nie stało, Folke – tonem, jakiego nie miała dla łez Bertrama; serce w jego piersi przeskoczyło takt, gorycz podeszła mu do gardła. Przez krótką chwilę zdawało mu się, że mógłby go nienawidzić. – Hej, kochanie, nic się nie stało, to tylko nieważna zabawka, no już, zostaw – mówiła, pochylając się nad nim, sięgając do jego rąk, chcąc odciągnąć je od rusałki w kawałkach, objąć go asekuracyjnie ramieniem i pomóc mu się podnieść.
    Przed stopami Bertrama leżała odłamana rączka rusałki z pamiątkowej pozytywki matki. Urwana muzyka szalała mu w głowie, jak gdyby rozsypała się wraz kawałkami porcelany, w roztrzaskanych kawałkach wpadła mu w skronie i dźwięczała wciąż pomieszanymi chaotycznie cząstkami. Kochanie, nic się nie stało. Przestraszony nie mógł odwrócić wzroku od matki i nie mógł spojrzeć na Folke, bojąc się tego, że mógłby go nienawidzić.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Nigdy dotąd nie sądził, że cisza mogłaby krzyczeć tak głośno – rozedrzeć membranę zalepionego gardła, dudnić mu w skroniach bolesnym pulsowaniem, które napływało do oczu łzami, chociaż uparcie pochylał się do przodu, unikając cudzych spojrzeń, mrugał rozpaczliwie, próbując powstrzymać opasłe krople, które zatrzymywały się na rzęsach, sprawiając, że podłoga pod jego dłońmi rozmazywała się w mgliste plamy; unosił ręce do twarzy, by brzegiem rękawa otrzeć pośpiesznie policzki i nos, którym pociągał płaczliwie, bo lepka, przezroczysta wydzielina skapywała mu na usta i ściekała po brodzie. Milczenie – po przerwaniu cichej melodii, która wypełniała dotąd wnętrze pomieszczenia – opadło mu na barki ciężarem, od jakiego dłonie drżały wyraźnie, gdy sięgał nimi prawie na ślepo po drobne, ukruszone fragmenty porcelanowej rusałki, jej rozczłonkowane ciało, leżące teraz, potłuczone i bezwładne, na panelach ciemnej, mahoniowej boazerii; słyszał tętent własnego serca, bijącego w tchórzliwym rozgorączkowaniu i obijającego się boleśnie o kostną klatkę żeber, która ścisnęła się w kurczu nagłego przestrachu, panicznej świadomości, że było już za późno, by uspokoić nieoględną arytmię spłyconego oddechu, nakryć przeszklone spojrzenie kotarą powiek, zza której wyłoniłoby się spokojne i gładkie. Klęczał wciąż w tym samym miejscu, zaciskając palce na odłamkach figurki tak mocno, że te wbijały mu się boleśnie w śródręcze – czuł się jakby nogi wrastały mu w podłogę, zapuszczały w niej korzenie, grube i ciężkie, takie, których z ziemi nie wyrywa nawet jesienny huragan, jak gdyby własne ciało, na przekór słabości umysłu, próbowało zatrzymać go w tym miejscu na stałe, niezdolnego się wycofać, usunąć w kąt pokoju, zakryć twarz, na której wykwitły pąsowe plamy żalu i upokorzenia, sprawiające, że stała się brzydka i napuchnięta.
    Chciał prosić ich, żeby zaczekali, pozwolili, by czas zgęstniał i stanął w miejscu, ułatwił oderwanie myśli, które przyległy ciasno do dropiatej faktury rzeczywistości – mógłby wówczas uspokoić oddech, rozluźnić konwulsyjnie zesztywniałe ciało, przełknąć mdłości, które rozrosły się panicznym uciskiem w głębi wąskiej cieśniny gardła, otrzeć spływające po policzkach łzy, wesprzeć potylicę o płaską, chłodną nawierzchnię, dopóki zawroty głowy by nie ucichły, zwracając mu trzeźwość widzenia. Próbował przypomnieć sobie łagodny głos Dagný, która czuwała wieczorami przy jego wąskim, szpitalnym łóżku, uwierającym boleśnie w zaczerwienione oparzelizną ciało, przesuwając ostrożnie palcami po jego jasnych, cynamonowych włosach, tak delikatnie, by opuszkami nie dotknąć skóry. Próbował przypomnieć sobie, co mówiła, kiedy budził się w środku nocy, przerażony i dygocący w panicznym impasie, który nie pozwalał wypełnić płuc powietrzem, krępując pod żebrami i rozlewając się wzdłuż linii mostka, ale nie pamiętał jej porad, nagle nie potrafił wyciągnąć z pamięci ani jednego słowa, niczego, czego mógłby się teraz pochwycić, żadnej tratwy, która utrzymałaby go na powierzchni – czuł, że zajmował za dużo miejsca, że powinien się odsunąć, jak najdalej od środka pokoju, jak najbliżej ściany, do której zimnej, asekuracyjnie stabilnej powierzchni mógłby przywrzeć plecami, ale nie był w stanie zmusić się nawet do podniesienia wzroku, nie czuł już własnych dłoni, chociaż zaciskał je uparcie na fragmentach zbieranej z podłogi porcelany. Był tutaj, tkwił wciąż w tym samym miejscu i jednocześnie nie było go wcale, bo głowa zdawała się opustoszeć jak nabrzmiała helem guma, jakby to ciało, którego kończyny poruszały się pod przymusem jego woli, nagle wcale do niego nie należało, senne i odległe, krępujące nieprzytomnym dyskomfortem dziecięcego stuporu. Przepraszam ugrzęzło mu w gardle kolejnym powtórzeniem, niewyraźnym, prawie niezrozumiałym, jakby ślina zlepiła je ciężką gulę, która utknęła głęboko w debrze krtani.
    Drgnął dopiero, kiedy Selma pochyliła się w jego stronę, sięgnęła swoimi smukłymi, kobiecymi dłońmi do jego nadgarstków, by rozluźnił palce spomiędzy których cienkie, odłamane przedramię baletnicy ze stukotem upadło z powrotem na podłogę – własne ciało wydało mu się w obliczu tej drobnej kończyny ogromne i obrzęknięte, więc cofnął dłoń, czując jak łzy znów zatrzymują się w przełyku, zalegając mdłościami przy podniebieniu. Nic się nie stało obarczało go nieokreślonym poczuciem żalu, którego nie potrafił wyartykułować, bo słowa nigdy nie były mu posłuszne, zawsze pierzchły pod uczuciem zagrożenia, wyślizgiwały się spod strun krtani, płochliwe i bezradne; nie stój tak, powtarzano mu nieustannie, najpierw z niecierpliwością, potem już tylko z gniewem, przestań się patrzeć, powiedz coś, ale on zawsze milczał, pod bólem i strachem osuwał się tylko na bok, w wymuszoną nieświadomość, z którą łatwiej było mu żyć. Zdarzały mu się momenty, podczas których cudza obecność wydawała się w niewytłumaczalny sposób inwazyjna, agresywna i duszna, a teraz, kiedy kobieta nachyliła się bliżej ku niemu, chcąc objąć go ramieniem, poczuł, jak wszystkie te uczucia wzbierają w nim czymś gwałtownym i nieprzyjemnym, szarpnął się więc do tyłu, uchylając się nerwowo przed bliskością jej dotyku – odruchowo, bezmyślnie i nierozważanie albo może wcale nie, może tym razem zrobił to jednak z pomyślunkiem, dogłębnie przekonany, że dawno przestał zasługiwać na podobną życzliwość. Dłoń Selmy ledwie musnęła jego ramię, odtrącona nieoczekiwanym poruszeniem, z którego nie zdawał sobie sprawy, dopóki nie uderzył plecami o komodę, z daleka od wyciągniętych ku niemu rąk, z daleka od troskliwego objęcia, z daleka od palców, które ledwie na chwilę zatrzymały się na jego knykciach – fragmenty porcelany musiały wypaść mu z dłoni, rozsypując się po miękkim materiale dywanu. A potem znowu ta cisza, głośniejsza niż krzyk, kompromitująca świadomością własnych odruchów, pamięci mięśniowej, podrygującej kurczliwością szmacianej kukiełki jego ciała – im dłużej trwała, tym cięższa była myśl o tym, że miałby przerwać ją koślawym usprawiedliwieniem, zbitką niewyraźnych słów, od których robiło mu się niedobrze.
    Przepraszam. – prawie nie słyszał własnego głosu, wciąż uparcie uciekając wzrokiem, ocierając łzy, które zbierały się w kącikach oczu, lecz nie spływały już po policzkach, zastygłe w miękkiej, zaczerwienionej debrze powieki. – Oddam… oddam pieniądze, mam trochę odłożonych w… w-w domu, zapłacę, tylko… tylko niech pani nie mówi rodzicom, proszę, proszę… – broda mu drżała, kiedy wziął głębszy oddech, w końcu wypełniając płuca powietrzem; nigdy nie określał Aamodtów mianem rodziców, ale to nie miało już żadnego znaczenia. Soczyste, zielone pola, które rozciągały się wokoło pędzącego zboczem roweru wydały mu się nagle przeraźliwie odległe, utopijne i odrealnione tak, jak odrealniony był tamten śmiech, tamte dłonie rozciągnięte w radosnym animuszu, tamte beztroskie żarty i dwie, poprzeczne linie wyżłobione ostrzem nożyczek w chropowatej korze drzewa – zapragnął znowu objąć go w talii, oprzeć policzek o zgarbione plecy, chwycić go za rękę i już nie puszczać, pozwolić, by poprowadził go za sobą jak zawiązany na nadgarstku balonik; był pewien, że poszedłby za nim gdziekolwiek. Tymczasem wciąż unikał jednak przecięcia linii spojrzenia, zawstydzony i zlękniony, co mógłby zobaczyć w jego oczach – gniew, pogardę, lekceważenie? Despekt, że skompromitował go przed matką? Weredyzm nagłego uświadomienia, że nie miał zamiaru dłużej się z nim przyjaźnić?
    Bertram? – zaczął w końcu cichym, ostrożnym głosem, głosem kogoś, kto oczekiwał nagany i przedwcześnie osłaniał przed nią kark. Podciągnął powoli nogi pod żebra, przez chwilę wodząc jeszcze nieobecnym spojrzeniem po rozsypanych na podłodze fragmentach porcelany, w końcu po raz pierwszy unosząc jednak wzrok na jego twarz – niepewnie, z głuchym, przepraszającym oczekiwaniem.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Skrawki porcelanowego ciała rozsiane po ciemnym drewnie podłogi przyprawiały go o mdlący, nerwowy niepokój tym silniej, im dłużej pozwalał im rozsypywać się po tarczach rozszerzonych popłochem, wodzących po nich źrenic – od punktu do punktu osobliwej, antropochorycznej konstelacji fragmentów drobnej sylwetki, od małej dłoni o rozczapierzonych wdzięcznie palcach, do zarumienionej twarzy podnoszącej niewidomy wzrok ku sufitowi, z pęknięciem przecinającym jej pogodność w poprzek. Uwierały ściśnięte serce jak potłuczone cząstki nagłych emocji wgryzające się w wyrachowaną apatyczność domu, wsączone raptownym szrapnelem drżącego głosu i nerwowych łez w przewlekłą afektywną zdrętwiałość, w której niewybaczającym, zaciśniętym bezwzględnie kokonie kształtował swoje chrome usposobienie, nieprzysposobione do emocji cudzych tak samo, jak nie było przyuczone do rozumienia własnych. Emocje, rozbite o podłogę z porcelanowym trzaskiem płaczliwych głosek – ciało obce kaleczące spojówkę świadomości ostrymi krawędziami, uwierające dyskomfortem i pieczeniem nabrzmiewającego w gardle poczucia niesprawiedliwości. Odruchowy gniew, sfrustrowany i zazdrosny, palił pod zbladłą skórą policzków, rozlewał się po karku i spływał po stopniach żeber ku skurczonemu żołądkowi; jednocześnie czuł przede wszystkim nieprzyjemny chłód oddechu rodzinnego domu ganiący go bezgłośnie zawczasu za gwałtowność tych uczuć – nawet kiedy nikt nie patrzył krytycznie, nawet kiedy nie karcono go na głos, nawet jeśli nikt w gruncie rzeczy o nim teraz nie pamiętał, odczuwał ostrzegawcze tchnienie studzące go nieprzyjemnym dreszczem. Zaciskał więc tylko pięść, blisko przy udzie, chowając ją dziecięcym odruchem, choć nikt na niego nie patrzył.
    Nie znajdował w sobie odwagi, żeby spojrzeć na niego, dopóki impulsywne szarpnięcie sylwetki skurczonej na peryferii oka nie przyciągnęło jego wzroku w instynktownym odruchu ciekawości i zakorzenionej w przyzwyczajeniu potrzeby reakcji. Drgnął znowu, ledwo dostrzegalnie, ostatecznie jednak nie ruszył się z miejsca, zastygły wbrew sobie w bezradnym, zaskoczonym stuporze zdrętwiałego ciała – szeroko rozchylonymi monetami ciemnych oczu obserwował, jak Folke odtrąca od siebie dłoń jego matki, wyślizguje się spod jej wyrozumiałej czułości, wycofuje się przed nią jak przepłoszone zwierzę kulące się przed łagodną ręką, nie rozpoznając w niej nic więcej prócz wspomnienia krzywdy, póki nie zatrzymała go przeszkoda stojącej za plecami komody. Nie dostrzegał w tym odruchu niewdzięczności – dostrzegał za to przebłysk zdezorientowanego zdumienia ściągający twarz matki, chwilową deprymację, niepewność ciążącą u nadgarstka odepchniętej dłoni, zatrzymanej w pół ruchu, wahającej się między zniechęconą rezygnacją a ponowną próbą pocieszenia. Dostrzegał też dziwaczne wrażenie przesuwające mu się pod mostkiem, łudząco podobne do nieoczekiwanej, paliatywnej ulgi, dojmującego szarpnięcia niespodziewanie czułej sympatii, z jaką nie wiedział co zrobić – z którą zamarł więc na podobieństwo matczynej, niezdecydowanej ręki, kiedy Folke wykrztuszał z siebie przeprosiny tak wybladłe, że brodziły w grząskim dzwonieniu ciszy, ledwie się ponad nią unosząc.
    Nie ma takiej potrzeby, kochanie, nie martw się tym – zaoponowała Selma, poruszając się nieznacznie, jakby chciała się do niego przysunąć, znów osaczyć go swoją życzliwością, coś ją jednak natychmiast przed tym powstrzymało: być może zapłakane spojrzenie, być może drżenie spąsowiałych od płaczu warg, być może nerwowe drgnięcie ciała, wyczulonego instynktownie przeciw jej bliskości. Bertram przeniósł znów spojrzenie na jej twarz, utrzymującą usta w rygorze uspokajającego uśmiechu, choć widział pod nim cichą, zagrzebującą się głębiej, wciąż zaskoczoną jeszcze urazę. Niegasnącą niepewność, jakby sama nie wiedziała, jak powinna się zachować pochwycona między surowością, do której nie mogła się już cofnąć, a pocieszeniem, którego Folke nie chciał od niej przyjąć. Czuł na języku cierpki smak wstydliwej świadomości, że w jakiś sposób sprawia mu to przyjemność – to odrzucenie, które wyraźnie osunęło się na nią kłopotliwym ciężarem, z którym nie wiedziała, co powinna uczynić. Tymczasem wypowiedziane przez przyjaciela rodzice dźwięczało w barwie jego głosu jak słowo obcego języka, nieoswojone i sztywne, mimo że tak odruchowe; między wybrzmieniem tego słowa a wywołaną myślą o Aamodtach tkwiła wąska, prawie niedostrzegalna, pauza zagubienia.
    Nic im nie powiem, bo nic się w istocie nie stało, dobrze? Poproszę zaraz kogoś, żeby posprzątał ten bałagan – mówiła matka, ale nie słuchał właściwie jej słów; spoglądał na nią, ale nie słuchał wcale jej głosu, docierającego zza grubego szkła emocjonalnej zapaści, obserwując jedynie ruch znajomego wykroju ust i ciepły odcień jej oczu, pod którego miodowym refleksem próbowała ukryć rozczarowaną bolesność. Dopiero kiedy Folke wypowiedział jego imię, poczuł się, jak gdyby wyciągano go z powrotem na powierzchnię, rozpraszając niewidzialną barierę, którą odgrodził się od nich obojga: od płaczliwego roztrzęsienia przyjaciela, od wyrozumiałości matki, jaka pożerała jego serce i przeżuwała je dotkliwym uczuciem niesprawiedliwości, od własnego gniewu i przestrachu, od tych emocji rozsypanych po podłodze fragmentami stłuczonego ciała tancerki. Spojrzał na niego, poniekąd jeszcze czując się przytłoczony i ogłuszony, z twarzą zastygłą w nieruchomej masce defensywnego odrętwienia, czując natychmiast jednak przyjemny ucisk pod żebrami, kiedy odnalazł jego wzrok, czekający na niego z przestraszoną nadzieją: impuls troski przelewający mu się w spojrzenie jaśniejszą łuną udręczonej wrażliwości.
    To nic – powtórzył cicho za matką, głosem, któremu jeszcze niezupełnie ufał, odległemu i bez wyrazu. Zawiesił więc go na chwilę, a kiedy jego usta w końcu drgnęły znowu w przedwiośniu kolejnych słów, nagle zesztywniał. Ciepły palisander jego oczu zgasł nieoczekiwanie za mgłą rozkojarzenia; w głębi domu odezwały się zatrzaskiwane drzwi, skrzypienie drewnianych paneli zsunęło mu się wzdłuż kręgosłupa łzą ponownego przestrachu. Tym razem jednak, zamiast znieruchomienia, tknęła go iskra spłoszonej mobilizacji, podchodząca do gardła nieprzyjemnym łaskotaniem. Jego wzrok zaostrzył się w następnej sekundzie, chwytając Folke w uważność z przejętym zdecydowaniem; podszedł do niego pośpiesznie i nachylił się, wsuwając dłoń pod jego ramię, z bolesnym dudnieniem w piersi, kiedy w głębi domu odezwał się rozdrażniony głos dziadka. Co się w tym domu znowu wyprawia, na Mjolnira?
    Chodź, sz-szybko – ponaglił go, pomagając mu podnieść się z podłogi, rzucając matce pospieszne, nieuważne spojrzenie; Selma w tym czasie odwróciła się, jakby rozumiejąc doskonale jego obawę, przechodząc przez salon w kierunku, z którego dochodził odgłos kroków i nieprzyjemne buczenie męskiego głosu. – Proszę – wyrwało mu się w przejętej desperacji, kiedy przyjaciel wstawał ciągnięty nagląco za ramię ku górze; zsunął wreszcie dłoń po jego ramieniu na wąskość kościstego nadgarstka, by pociągnąć go z powrotem na korytarz, w kierunku schodów, przy których zwolnił kroku, z trudem próbując uspokoić grzmienie serca i powściągnąć pośpiech, by nie zmuszać go do nadwyrężania chromej nogi. Bał się irracjonalnie, że dziadek wysunie się zaraz za nimi z salonu, gniewny i złowrogi, surowy i żądający wyjaśnień – że schwyci ich za kołnierze na karkach swoimi żylastymi, twardymi dłońmi i zawlecze do swojego gabinetu, zatrzaśnie za nimi drzwi i każe znosić wieczność pod toporem swojego nieustępliwego gniewu.
    Stopień za stopień, ciepła dłoń w troskliwym uścisku jego dłoni; dotarli na szczyt schodów akurat w momencie, w którym głos dziadka podniósł się w salonie, niosąc się żyłami podległego mu domu jak kąsający dreszczem piołun – w końcu drzwi pokoju Bertrama ustąpiły pod jego ręką i, wciągnąwszy Folke w milczący, bezpieczny półmrok, zamknął je za nimi z pośpiechem sprawiającym wrażenie, jakby próbował ich odgrodzić od podążającego za nimi ogona lęku. Przekręcony klucz wydobył z zamka ciche szczęknięcie, po którym odetchnął wreszcie, opierając czoło o drewnianą fakturę; jeden spokojniejszy oddech, drugi wsączany ostrożnie w milczenie, trzeci znów poruszony kurczem powoli rozprężających się nerwów, zanim nie odsunął głowy od drzwi, by na niego spojrzeć, na krótki interwał gęstniejącego bezruchu wszystkiego poza nimi.
    W porządku?
    Chciał go przeprosić za to wszystko, przeprosić za dywan pod nogami, przeprosić, że nie zdążył go złapać, przeprosić, że go tutaj przyprowadził i że nie ostrzegł go wcześniej przed dusznością tego domu, że nie potrafił nic zrobić w salonie, wobec wszystkich tych ostrych krawędzi porcelany wpijających mu się w zaciskane na nich palce – w końcu, zamiast tego, podszedł bliżej, próbując niezdarnie powtórzyć łagodną czułość dłoni Selmy, z wątłym ukłuciem obawy, że odtrąci go tak samo, kiedy ostrożną zachętą ręki pociągnął go lekko ku sobie za szczupłe przedramię.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Przyzwyczaił się wierzyć, że ciążyło nad nim złowrogie fatum, ciężar burzowych chmur, spod cienia których w żaden sposób nie zdołałby się uwolnić – płomienie, które pozostawiły rozlewisko spąsowiałej oparzelizny na jego skórze, musiały przesunąć również kauteryzującym ozorem gorąca po jego duszy, pozostawić na niej czarną smugę sadzy, niezagojoną ranę, która zatruwała go od środka, roznosząc się jak pożoga po kolejnych aspektach jego życia. Nawet gdy medycy oczyścili mu płuca, usuwając smolistą wydzielinę, od której dławił się i krztusił, walcząc z własnym organizmem o haust świeżego powietrza, był przekonany, że jakaś jadowita część wgryzła się w jego tkanki i zasiedliła w nich na stałe, ożyła spłoszonym, obmierzłym stworzeniem, które w noc po pożarze zrodziło się w jego piersi, podgryzając tętniące krwią organy – niezależnie od tego, jak rozpaczliwie próbował je ukrywać, zamykać w drewnianej budzie przymuszonego rozsądkiem opanowania, zapinać w ciasną, parcianą obrożę, metalowy kaganiec, więżący kłapiące zęby tylko tymczasowo, zwierzę w końcu zawsze forsowało swą prymitywną, atawistyczną naturę, rozdzierało teatralną maskę jego normalności, gryzło i ujadało, uciskając go za mostkiem tak dolegliwie, że w końcu kapitulował, rozpadał się jak ta drobna, porcelanowa rusałka, której smukłe ciało zderzyło się z twardymi deskami podłogi, gubiąc swe mikre kończyny wśród frędzli dywanu. Wyżął wszystkie łzy, które wstrzymywał dotąd w cudzej obecności, przełykając obmierzłą gulę płaczu, gdy lędźwie rwały go boleśnie, zmuszając do osunięcia się po chłodnej ścianie szkolnej łazienki, zaokrąglone czubki butów zderzały się z miękką skórą podbrzusza, cudze dłonie chwytały go za włosy i dociskały twarz do brzegu umywalki – nauczył się nie protestować, nie cofać się przed nieuniknionym, nie uciekać, nauczył się nie prowokować, nie krzyczeć, nie wykonywać gwałtownych ruchów, bo w ten sposób łatwiej było mu żyć, jako kukiełka o podciętych sznurkach, zwieszona smętnie w rogu teatralnej sceny. Teraz, kiedy wilgoć łez zasychała mu na rzęsach, a podrażnione oczy zaczynały swędzieć i piec, ożyła w nim świadomość własnej, żałosnej egzaltacji, upokorzenia, które sprawiło, że poczuł się zgnębiony nagłym, sennym zmęczeniem, przytłoczony nieznajomą scenerią domu, bliskością obcej kobiety, która spoglądała na niego z troską i żalem, urażona, a być może tylko zaskoczona jego nieoczekiwanym sprzeciwem, odruchem spłoszonego kota o chirurgicznie usuniętych pazurach.  
    Otarł policzki brzegiem rękawa, rozcierając pojedyncze krople łez, zsuwające się nieśmiało ku kącikom ust, które wciąż drżały lekko, chociaż nierówny, płytki oddech nabierał już łagodnej miarowości, wypełniając płuca powietrzem i przymuszając serce do równego bicia, którego odzyskana rytmiczność przygłuszała podchodzące do gardła mdłości, spotęgowane gwałtownym szarpnięciem emocji, które teraz wydawały mu się przesadne i głupie, kładące się sztywniejącym dreszczem na jego karku – Selma wciąż głaskała jego nerwy spokojnym, przytomnym głosem, on nie potrafił jednak skupić się na jej słowach i chociaż kiwał powoli głową na znak dziękczynnego zrozumienia, większość z nich przepływała przez niego, jakby pod wpływem jej dotyku rozmył się zupełnie, zatracił tę materialność, która tak bardzo go uwierała. Przez jakiś czas siedział jeszcze nieruchomo w miejscu, jakby w obawie, że gdyby się poruszył, jego gestom towarzyszyłby tylko brzęk tłuczonej ceramiki, zaciskał więc kompulsywnie palce na ułamanych fragmentach porcelany, które wciąż trzymał w dłoni, odnajdując w płynącym ze śródręcza bólu kotwicę zaczepioną o gęsty muł rzeczywistości, tratwę, której mógłby się chwycić, by pozostać na powierzchni – przede wszystkim dolegliwe wydało mu się jednak uczucie, które szarpnęło nerwowo w piersi jeszcze zanim Bertram, przywołany brzmieniem swego imienia, przeniósł wzrok w jego stronę, widok profilu jego ściągniętej surowym paroksyzmem twarzy, wyraz, który przemknął cieniem po jego licu, na krótki moment, zanim ciszy nie przerwał huk zatrzaśniętych drzwi, zaglądając do jego tęczówek czymś obcym i przejmującym, grymasem, któremu nie zdążył przyjrzeć się przez spłoszony pośpiech, z jakim przyjaciel zmniejszył dzielącą ich odległość, który miał jednak rozpoznać lata później jako coś dojrzałego i przygnębiającego.
    Tubalny, męski głos rozniósł się echem w głębi korytarza, kiedy Bertram chwycił go pod ramię, pomagając podnieść się z podłogi – odczuł jego niepewność i pochopne rozgorączkowanie, nie oponując, gdy pociągnął go jak przewiązany na nadgarstku balonik ku schodom, z daleka od gniewu, który zdawał się wibrować w zgęstniałym powietrzu, nasycając je oziębłością i rozgoryczeniem, zsuwającym się wzdłuż jego pleców chłodnym dreszczem dziecinnego przestrachu.
    Twoja mama nie będzie na ciebie zła?przeze mnie?, dodał w myślach z przepraszającą skruchą, zatrzymując pojaśniałą zieleń spojrzenia na jego pobladłej twarzy, zaraz podążył jednak za nim posłusznie do schodów, starając się nadążyć za narzuconym emocjami tempem, chociaż przy szczycie na piętro potknął się o przedostatni stopień, w ostatniej chwili chwytając go mocniej za ramiona, z których z zawstydzeniem cofnął raptem dłonie, po raz ostatni oglądając się za siebie, zanim nie przekroczył progu pokoju, gdzie bezpieczny, spokojny półmrok wpierw wprawił go w poczucie ulgi, a następnie, przy akompaniamencie metalicznego szczęku zamka, w nerwową niepewność, która musiała rozrysować się na jego fizjonomii, a następnie zaszyć głęboko w tkance serca. Chociaż Selma potraktowała go z życzliwą dobrotliwością, wekując z powrotem obawy, które wydostały się z puszki jego umysłu na myśl, że Helene mogłaby dowiedzieć się o napadzie jego histerii (bał się dostrzec na jej twarzy żal i rozczarowanie, odczuwał mdłości na myśl o cierpkim posmaku eliksiru, który lata temu dawkowała mu przed snem, by koszmary nie nawiedzały go tak często, a który sprawiał tylko, że czuł się odrętwiały i przygaszony, jakby ktoś nakrył jego świadomość ciężkim, zakurzonym kocem, nie chciał znów siedzieć w milczeniu naprzeciwko psychologa o nienaturalnym uśmiechu i pustym spojrzeniu, które nabierało w końcu przyćmionego znużeniem zniecierpliwienia wobec jego mutystycznej bezczynności), w ostudzającej przytulności sypialni przyjaciela poczuł się nagle zmożony obezwładniającą bezsilnością, zmęczonym upokorzeniem, które rozrosło się w jego gardle gulą stłumionej rozpaczy.
    Nie zauważył, kiedy przysiadł na samym brzegu jego łóżka, poszukując podparcia dla obolałego emocjami ciała z paralityczną odruchowością – po raz kolejny zdawało mu się, że był tu i nie było go wcale, pochylił więc lekko głowę, wpatrując się we własne dłonie, których miękka skóra po wewnętrznej stronie nakryła się pąsowymi odciskami po fragmentach zaciskanej w palcach porcelany, czuł się jednak, jakby te wcale nie należały do niego, a słaby, tępy ból, jaki z nich rezonował, był jedynie fantomową dolegliwością nieobecnych kończyn; mimo to przyglądał się im z uporem, odginając powoli kciuk, by dotknąć nim drobnego, błękitnego odłamka sukienki, który wciąż pozostał w jego śródręczu, odruchowo pochwycony w uścisk dziecięcej dłoni, im dłużej jednak na niego patrzył, tym silniej coś wzbierało w jego krtani, tym bardziej rozmazany stawał się obraz, tym trudniejsza do wypowiedzenia odpowiedź na pytanie, które przebrzmiało w ogłuszającej ciszy spajającego ich milczenia, gdy Bertram przyciągnął go bliżej ku sobie, a on prawie bezwiednie oparł się o jego ramię.
    Helene nie obcięła mi włosów. – odparł w końcu szeptem tak cichym i stłumionym, że nie był pewien, czy przyjaciel zdołał go usłyszeć, chociaż błagał go w duchu, by nie kazał mu się powtarzać. – Ja... Ruben poszedł za mną do łazienki w przerwie między zajęciami, powiedział, że… że ukradłem mu atrament, taki, który znika, jak powie się odpowiednie zaklęcie, ale ja nie… nie dotykałem go, nie wiem… nie wiem, dlaczego tak pomyślał. – wziął głęboki, drżący oddech, wciąż starając się tłumić smutek i żal, które zasnuły jego spojrzenie tarczą zwilgotniałego wstydu, jakiemu z bolesną determinacją wzbraniał zsunięcie się po opuchniętych, zaczerwienionych policzkach, nie potrafił jednak powstrzymać płaczliwego pociągnięcia nosem, ani przymusić własnego głosu do opanowanego brzmienia. – Złapał mnie za kołnierz i wepchnął głowę pod kran, a potem… potem wyjął nożyczki i myślałem, że… że… zaczął mówić, że pożałuję, że powyrywa mi włosy, a potem przytrzymał mnie przy ścianie i… odciął je przy karku, a ja nic nie powiedziałem, po prostu pozwoliłem mu, żeby… żeby… nie próbowałem nawet, bałem się że… – nie zauważył, w którym momencie głos załamał mu się wyraźnie, a słowa zlepiły w jednolity ton, przerzucane jedno przez drugie, jakby nie wiedział które wypowiedzieć najpierw, w końcu ciało zadrżało jednak pod siłą konwulsyjnego spazmu, łzy pociekły obficie po policzkach, a płacz przeobraził się w szloch, którego się wstydził, nad którym nie potrafił jednak zapanować, bo dłonie trzęsły mu się wyraźnie, bezwiednie wypuszczając fragment porcelany, który potoczył się po jego kolanach i ze stukotem spadł na podłogę. – Chcę tylko, żeby to się już skończyło, przepraszam… przepraszam. – pociągnął nosem, ocierając rękawem twarz, kolejna salwa płaczu wstrząsnęła nim jednak jak w gorączce, rozsuwając się febrycznym dreszczem pomiędzy wypukłą kościstością łopatek.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Skruszone pytanie pozostawione u stóp schodów wtrąciło go w zmieszane zaskoczenie, wypierane przez naglącą obawę stopień po pospiesznym stopniu; uderzył go niespodziewany, bezwiedny przebłysk świadomości, że Selma w rzeczywistości wprawdzie nigdy nie bywała na niego zła, nie tak naprawdę. Wraz z nim dopadała go ciężka, rozkładająca się szczypiącą spiekotą na podniebieniu serca myśl, że antagonistycznie do obaw Folke chciałby, żeby była – żeby choć jeden jedyny raz przełamała swoje powściągliwe, pozorujące wyrachowaną obojętność, wycofanie i podniosła na niego głos, szarpnęła go za łokieć, strząsnęła ze swoich ramion apatyczność przekazaną jej z dziedzictwem nazwiska, ten ciężar nawarstwionego kurzu wysilonego, karcącego niewzruszenia, który zsypywał jej się na kark z wysokich, dumnych sufitów domu. Matka nie bywała nigdy zła; bywała surowa i dotkliwie szorstka, nieprzejednana, gdy pod czujnym okiem dziadka nakazywała mu się uspokoić lub odsyłała go do pokoju, odmawiając mu swojego pocieszenia, unikając przy tym niekiedy jego spojrzenia, jakby doskonale wiedziała, że podobne potraktowanie nie jest wcale sprawiedliwe i przeczuwała, że jeśli skrzyżuje z nim linię wzroku, oboje zrozumieją jednocześnie prostą prawdę: obawiała się tak samo, jak on – tym samym strachem, który zalęgał się powoli z upływem lat pod jego mostkiem jak wsunięty mu ukradkiem w kieszeń niechciany rodzinny klejnot, łyskający w jej głębi złowrogo rozwartą, wypaczoną źrenicą przyczajonego nieszczęścia. Nie pojmował jeszcze, że w jakiś sposób próbowała go przez swoją posłuszną oziębłość chronić, odgradzać go buforem swojej obecności od okrutnego rygoru, łagodząc jego siarczystość, nim go dosięgał – dzieliły go od tego lata, niewdzięczne i pełne frustracji fermentującej w nim w upajający, zdezorientowany gniew, gnieżdżący się w odruchach przewlekłą chorobą temperamentu.  
    Zamknięty wreszcie szczękiem przekręconego kluczyka w półmrocznej ciszy pokoju, czuł się podskórnie w jakiś sposób osobliwie przed nim odsłonięty – zdawało mu się, że Folke mógłby wyczuć w branym w usta wdechu słony posmak nieukojonego nigdy przygnębienia, zatrzaskiwanego za tymi samymi drzwiami tak długo i uporczywie aż szorstki, gruzłowaty materiał jego usposobienia przesiąknął nim zbyt silnie, by można było je nazwać zaledwie przejściowym nastrojem, a palisandrowe włókna tęczówek wybarwiły się ciemniejszym odcieniem, zachodząc wytrąconą z niego, zgaszoną patyną. Kiedy odwrócił się ku niemu, z troskliwym pytaniem opuszczającym puszkę krtani, Baantjer siedział na skraju łóżka, ze spojrzeniem utkwionym w swoich rozchylonych dłoniach, zaczerwienionych od ukąszeń pobitej porcelany i uporczywie milczał, sprawiając, że pierwsza pochopna ulga ustąpiła ponownie zaniepokojeniu, zauważalnie innemu niż dotychczas, kiedy  przesuwało chłodnymi opuszkami po wypustkach kręgosłupa mimowolnym, intuicyjnym przeczuciem, że w przeciągającym się braku odpowiedzi chowa się coś więcej niż złośliwy język dywanu, trzask urywający melodię matczynej pozytywki i wszystko, co wydarzyło się później, więcej niż proste, niewystarczające nie. Z bezwiednym zdumieniem zauważał, że nic z tego mu nie przeszkadzało: nie irracjonalne przekonanie, że Folke mógłby przeniknąć przez cienie pokoju we wszystkie kąty, w których przechowywał swój nagromadzony smutek, nie gęstniejąca między nimi cisza odpowiadająca na jego pytanie wyraźniej niż możliwe zaprzeczenie, nie  zawiązująca się na gardle niezdolność wyartykułowania swojej obawy i zmartwienia, nie niepewność przejmująca go wobec tego, co narastało na tkance milczenia torbielą nabierającą w usta wody, czekającą na chirurgiczne nacięcie odpowiedzi lub pytań, których nie miał odwagi wypowiedzieć.
    Miał wrażenie, że coś zagrzebanego w nim głęboko pod odrętwiałą skorupą wytresowanej powściągliwości wypuściło z kurczu wstrzymywany w ostrożności oddech, rozprężyło się po długim czasie tonicznego napięcia, obolałe i zmęczone, kiedy sięgnął palcami ramienia Folke, z mimowiedną niepewnością wzbierającą u przeciętego zastawką ujścia serca i, wbrew zatkniętej między jego przegrody obawie, poczuł, jak przyjaciel przyjmuje sugestię dotyku bez zdradliwego cienia odruchowej nieufności, ulega jej prośbie i przysuwa się bliżej, wspierając się o jego ramię. Na jasnej skórze odsłoniętych śródręczy tkwiły zaczerwienione rysy w miejscach, gdzie ostre krawędzie odłamków napierały na miękką membranę ciała, pochwycone w spazmy zaciskających się pięści jak wyszczerzone kły popłochu wpijane w rozedrgane przestrachem nerwy; widział, jak jego palce zaczynają znów drżeć, jak opuszka kciuka waha się, sięgając oderwanego skrawka błękitu, kła wybitego ze szczęk zaciskających się na nowo. Dłoń Bertrama zastygła wsunięta na jego przedramię wsparte na kolanie; miał ochotę przesunąć je dalej, wyciągnąć mu z dłoni ukruszony strach, nakryć palcem czerwone rysy ugryzień, odnaleźć właściwe zaklęcie, by wyzuć je z delikatnej skóry, jedno po drugim. Nie miał odwagi. Przedłużające się milczenie sprawiało, że najlżejszy ruch wydawał się potęgowany jak szept wypowiadany w doskonałej akustyce teatru sięgający najdalszych zakamarków świadomości.
    W tej ciszy, w jej doskonałej akustyce, zadźwięczał wreszcie cichy szept Folke, stłumiony powracającym przytłoczeniem, przygaszony niedopowiedzianą jeszcze prawdą, która miała nadejść chwilę później, spaść na Bertrama odkryciem, które wywracał wszystko gwałtownie na drugą stronę – tę ciszę, tę krótkotrwałą ulgę, że Baantjer przyzwalał mu na tak poufałą bliskość, jakiej nie dopuszczał do siebie z kołyski innych dłoni i zakłopotanie, jakim przyjaciel barykadował dotąd rzeczywistość. Cień niepokoju przemykający po obrzeżu areny źrenic jak zaszczute batem zwierzę, kiedy wyciągnął dziś nożyczki, nieświadomie rozbudzając w nim pamięć tego, co się wydarzyło, a o czym nie miał pojęcia. Bo Folke mu nie powiedział – dlaczego mu nie powiedział, dlaczego nie przyszedł do niego od razu? – bo jego nie było na miejscu, żeby odsunąć od niego ostrze przykładane do karku, wsunąć pod nie własny kark. Zapadał się w sobie coraz silniej i silniej, i silniej, oglądając na przeźroczu zdrętwiałego zamglenia opisywaną mu podłość: kroki przemyślnie śledzące nierówny krok Folke, wsuwające się za nim przez próg łazienki, z dala od nieświadomych oczu, kłamstwa osaczające go pod wyłożoną kafelkami ścianą, pod którą przesiadywali niejednokrotnie razem, czekając aż ból wypuści go z sideł zagryzających się na kończynach, przestraszone, zdumione zaprzeczenie rozrysowujące się na twarzy przyjaciela wystraszoną bladością. Palce na jego kołnierzu, kłykcie naciskające na łagodny wzgórek chłopięcej grdyki, palce zanurzające się w złotej miedzi włosów, zaciskające się na miękkich, lśniących kosmykach, przyciskające jego głowę do popękanej szkolnej umywalki. Było mu niedobrze. Dłoń wciąż przyłożona do przedramienia Folke zadrżała mu w opuszkach, kiedy poruszył palcami jakby wpółświadomie chciał złożyć je w pięść, zaraz jednak rozprostował je znowu, z wyraźnym napięciem. Folke z korną biernością przyzwalający na wszystko. Folke uciekający przed wyrozumiałą pieszczotą pocieszenia i Folke dopuszczający do siebie podłe dłonie bez cienia protestu; dlaczego nie oponował? Czy próbował chociaż krzyczeć? Czy płakał i przepraszał, kiedy Ruben kładł mu swój obrzydliwy śmiech na karku, szarpiąc za włosy? Czy przepraszał tak jak teraz, za coś, czego nie zrobił?
    Pozwoliłeś mu...? – wycedził przez zęby, zaciskając struny na głoskach tak silnie, że w krtani rozgorzała mu napięta obolałość, stanowczo szarpiąc krótką smyczą kontroli nas własnym głosem, szarpiącym się niespokojnie w głębi piersi; głos miał niski, wybarwiony, sztywny. Pozbawiony pretensji i pozbawiony troski, pozbawiony chłodu i ciepła; wypaczony jak rzeczywistość kreśląca mu się przed oczami. Ciałem Folke, wciąż opartym o niego, targnął spazm szlochu, a on zacisnął zęby, w pierwszej chwili zwalczając w sobie chęć, żeby złapać go za ramiona i zapytać jeszcze raz. Dlaczego mu nie powiedział? Dlaczego do niego nie przyszedł? Dlaczego nie krzyczał? Musiał sobie przypomnieć, że nie był zły na niego; musiał wyobrazić sobie, jeszcze raz, kroki śledzące kroki do szkolnej łazienki, przekraczany próg, szczęk zamykanych drzwi, ciemne włosy Rubena zostające mu w zaciśniętej dłoni, jego skroń przyciśniętą do zimnych kafelek. Błękitna sukienka uderzyła głucho o podłogę, odległy wystrzał teraźniejszości, kiedy zapadał się wciąż coraz głębiej, coraz dalej, coraz silniej we wściekłość o obliczu zaskakująco spokojnym, wściekłość cierpliwą i po raz pierwszy tak jednoznacznie ukierunkowaną. Palce drugiej dłoni zacisnął, ułożone na swoim udzie; przesunął wzrokiem po zbielałych wypustkach swojej dłoni, świerzbiących koralach cichych, składanych sobie obietnic.
    N-nie... – chciał powiedzieć mu, żeby nie przepraszał, ale zawiesił głos, kiedy poczuł jak struny niebezpiecznie zbliżają się w zasadzkę przyśpieszonego pulsu bębniącego o sklepienie mostka nieomal boleśnie. Folke podniósł rękę ku twarzy, by otrzeć łzy, a on odwrócił się wreszcie ku niemu, podciągając kolano na łóżko, sięgając ku jego przeciwnemu bokowi i pochylając się naprzód, by objąć ramionami jego przechyloną, szczupłą sylwetkę, wsunąć brodę na jego ramię, ocierając policzek o gorący rumieniec wstydu rozlany pośród mżawki rdzawych piegów. Zacisnął palce jednej dłoni na materiale jego swetra, drugą mimowiednie sięgając jego karku, odnajdując opuszkami skórę, puch obciętych krzywo włosów, delikatną rysę zasklepionego skaleczenia schowanego w miękkiej miedzi, w miejscu, gdzie nożyczki otarły się o skórę.
    Obiecuję – szepnął, obracając nieznacznie głowę, śledząc skrajem spojrzenia własne palce przesuwające się po jego karku, po linii ukrytej krzywdy, złotawą aureolę miękkich włosów rozświetlonych pręgą słońca wpadającą przez uchylone krzywo, ciężkie zasłony. – Ruben więcej... więcej cię nie dotknie. N-nikt. Nikt cię– nikt cię nie dotknie.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Wydawało mu się, że coś głęboko w jego wnętrzu wpierw pokryło się krakelurą drobnych pęknięć, a następnie rozłamało się na pół, zbiło jak ta drobna, porcelanowa rusałka, zatrzymana w tańcu na okrągłej płytce zabytkowej pozytywki – szklana kula, w której dotąd trzymał wszystkie szpetne emocje, których tak się wstydził, wpychając je głęboko w materiał poduszki, tłumiąc naciągniętą na głowę kołdrą i szumem odkręconej wody, wypłukując gorzkim, przezroczystym trunkiem, od którego było mu niedobrze i słabo, który pozwalał jednak opuścić powieki bez strachu przed tym, co mogłoby ukazać mu się w ciemności. Przez lata nauczył się obłaskawiać własne milczenie, wstrzymywać słowa za zagrodą zębów, przełykać je, by wraz ze śliną stanęły w głębi krtani – trwał w przekonaniu, że zasłużył na wszystko, co mu się przydarzyło, każdy przejaw zrozumienia i dobroci traktując ze skrępowanym zawstydzeniem, jakby wiedział, że nie powinien go przyjmować, bo mógłby tym gestem obrazić bogów, którzy nigdy nie pragnęli dla niego zbawienia. Tymczasem ustąpiła w nim jednak jakaś zastawka, pozwalająca wzbierającej w sercu rozpaczy rozlać się wzdłuż obojczyków, po ramionach, aż po splot słoneczny, tworząc obolały krzyż dziecinnego żalu i szarpiąc za lekko zgarbione ciało pojedynczą konwulsją szlochu, którego nie potrafił bądź nie zdążył powstrzymać; nie chciał mu mówić, słowa przedarły się jednak przez krtań rwaną artykulacją, zanim nie ucichł zupełnie, pozostawiony ze znajomym, mdłym posmakiem przepraszam na języku, przepraszam, które dudniło echem pośród kostnych ścian jego czaszki, przepraszam, które mógłby powtarzać jak mantrę, jak modlitwę, jak zaklęcie.
    Łzy cisnęły mu się do oczu, choć unosił nerwowo rękaw do twarzy, ocierał policzki, które teraz zrobiły się napuchnięte i spąsowiałe; brzydził się w sobie tej słabości, sprawiającej, że wyraźnie zesztywniał na pytanie Bertrama, jakby jego ton – sztywny i wyzuty – wbił się cienkim, zaostrzonym rapierem w miękkie trzewia jego nierozważnie odsłoniętego podbrzusza. Chciał mu wytłumaczyć – dlaczego zawsze pozwalał, by szarpano go za włosy i popychano na ścianę, dlaczego łatwiej było wysunąć się ze swojego ciała i pozostawić je bezwładne jak kukiełka, zamiast zaciskać dłonie w pięści i krzyczeć, dopóki gardło nie zdarłoby się do czerwoności, dlaczego, kiedy Ruben kazał mu stawić się po zajęciach w jednym z opustoszałych korytarzy na ostatnim piętrze, szedł tam posłusznie, chociaż wiedział dobrze, co go czekało – ale nie potrafił, bo głos mu się łamał, łzy podchodziły ciężką gulą pod samo gardło, a oddech stał się płytki i nierówny, chociaż starał się siedzieć w miejscu tak cicho, jak potrafił, nawet jeśli spazmy płaczu wyrywały z jego piersi ciche łkanie, z trudem tłumione za zamkniętymi ustami, które drżały wyraźnie przy każdym wdechu. Był pewien, że jeżeli teraz się odezwie, znów wstrząśnie nim gwałtowny szloch, milczał więc uparcie, bezskutecznie poddając się próbom uspokojenia własnego ciała – szorstki ton przyjaciela zasiał w nim tymczasem nową obawę, że gdyby znów zaniósł się salwą płaczu, wyczuwalne drżenie frustracji w końcu przerodziłoby się w gniew, jaki znał z rodzinnego domu, drżący hukiem zatrzaskiwanych drzwi, scementowany w obuchu zaciśniętej pięści. Bał się tej złości przede wszystkim dlatego, że wiedział, że na nią zasłużył.
    Nie chciałem. – odparł w końcu cichym, zdławionym głosem, z trudem podtrzymywanym w spokojnym tonie, lecz z wciąż przebrzmiewającą przez niego tkliwością, od której drżała mu broda. – Próbowałem robić tak, jak mi mówiłeś, próbowałem… ale nie mogę, nie… nie potrafię mu się postawić, za każdym razem jak coś się dzieje, po prostu zastygam i nie mogę… – zacisnął zęby, bo głos podłamał mu się wyraźnie, podchodząc do gardła palpitacją dudniącego serca, którego nierówny, przyśpieszony rytm sprawił, że z trudem wziął kolejny oddech, znów unosząc dłoń do skroni i zaciskając powieki, spod których spłynęły pojedyncze krople łez, błyszczące smugi zsuwające się po policzkach i zastygające w kącikach warg charakterystycznym, słonym posmakiem własnego smutku i bezsilności – w ciemności znów widział przed sobą perfidię uśmiechu, z jakim Ruben chwycił go za kołnierz i pchnął do przodu, wgniatając łokieć w debrę pomiędzy łopatkami, zmuszając, by przywarł policzkiem do brudnej, szkolnej umywalki, słyszał szum wody, która zalała mu oczy i nos, wlewała się do ust za każdym razem, gdy próbował nabrać powietrza, w odruchowym spazmie protestu, bez przekonania, usiłując cofnąć się do tyłu, czuł zatęchłe ciepło jego oddechu, spoczywające przy jego uchu groźbą lżącej pogardy. Przeproś mnie. Błysk nożyczek, pieczenie bolesnej szramy płytko pod linią włosów. – Przepraszam… powinienem… powinienem był cię posłuchać, nie wiem, dlaczego taki jestem, nie chcę tam wracać. – jego ciało, przykurczone na brzegu łóżka, znów zadrżało, wstrząśnięte kolejnym dreszczem – tłumienie płaczu sprawiało, że robiło mu się niedobrze, mimo to wciąż rozpaczliwie przełykał ślinę, brzegiem rękawa ocierając wilgoć, która zbierała się w zaczerwienionych kącikach.
    Dagný zawsze kazała oddychać – więc oddychał, przyzwalając, by dłoń Bertrama sięgnęła ku jego przeciwnemu bokowi, zatrzymując się łagodnie na miękkim materiale swetra; pochylił się lekko, ulegając posłusznie jego objęciom, czując, jak łzy znów spłynęły mu po twarzy, gdy ciepło przyjacielskiej obecności okryło jego roztrzęsione ciało. Nie przywykł pozwalać nikomu na taką bliskość, nie potrafił o nią prosić i nie miał w zwyczaju traktować jej jako coś przyjemnego, tymczasem gdy cudza broda zaległa ostrożnie w debrze jego ramienia, a policzek musnął rozgrzane rumieńce skóry, pomyślał – poniekąd wbrew sobie, bo wiedział, że nie powinien ulegać podobnym pragnieniom nawet we własnej wyobraźni, wyrażać otwarcie tego uczucia, które uciskało wrażliwą tkankę serca, ilekroć trzymał go za rękę, patrzył mu w oczy, oplatał ramiona wokół talii, przylegając skronią do napiętego materiału jego koszuli; nienawidził się za tę podskórną, dławioną nieustannie świadomość, że chciałby być dla niego kimś więcej – że nie spotkał nigdy wcześniej nikogo, kto byłby mu bliższy. Dostrzegał mdłe upokorzenie w świadomości, jak niespodziewanie miłe było mu to uczucie, kompres współczucia rozłożony na rozgrzanym febrą czole, opatrunek dobroci, na który nie zasługiwał, który zdawał się jednak tajać w jego umyśle, rozkurczając bolesny klaster dotychczasowej rozpaczy – nie miał siły, by ponownie je odrzucić, uchylić się spod czule wyciągniętej dłoni, wcisnąć ciało w zimny kąt, wbić fragmenty porcelany, dopóki z miękkiej skóry śródręcza nie pociekłaby pierwsza struga krwi. Chciał wrócić do domu. Chciał zostać w jego ramionach.
    Kolejne słowa sprawiły tymczasem, że zesztywniał wyraźnie, zdjęty dropiatością panicznej obawy, gdy palce Bertrama przesunęły się ostrożnie po jego karku, odgarniając krótkie, nierówne wiechcie cynamonowych włosów, by opuszką palca wyczuć zasklepioną rysę cienkiego skaleczenia w miejscu, gdzie nożyczki zetknęły się ze skórą. Pod szpetem nasączonej determinacją obietnicy serce ominęło akord, a zwierzę w jego piersi poruszyło się niespokojnie – pokręcił głową, próbując przymusić instrument krtani do posłusznego opanowania, kiedy w końcu się odezwał, głos wciąż miał jednak zduszony, zatrzymany na skraju płaczu.
    Nie, Bertram… Bertram, proszę. – odchylił się lekko, mimowiednie zaciskając palce na materiale własnych spodni, po czym unosząc przeszklony wzrok na twarz przyjaciela, wyraźnie przejętym, rozedrganym spojrzeniem wodząc w kasztanowych obręczach jego tęczówek. – Nie rób mu nic, nie chcę żebyś… – zbyt mocno szarpnięta struna drgnęła z cichym jękiem, a on zwiesił ostrożnie głowę, pozwalając, by pojedyncze kosmyki włosów opadły mu na czoło, przysłaniając błysk załzawionych oczu, zieleni zmętniałej wilgocią, powiek opuchniętych pąsem dziecinnej słabości. – Obiecaj, że nic mu nie zrobisz. – odparł cicho, próbując rozpaczliwie pogłębić oddech, skupić wzrok na własnych dłoniach, dygocących i zaczerwienionych, przez które przetaczało się nieprzyjemne, odrealnione mrowienie; nie potrafił się skupić. Nikt cię nie dotknie brzmiało jak obietnica i chociaż lata później miał przekonać się, że była niemożliwa do spełnienia, dzisiaj silnie pragnął w nią wierzyć. Nikt cię nie dotknie, jesteś bezpieczny, oddychaj.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Nie znosił siebie za to, jak łatwo przychodziła mu złość, mieszkająca w najbardziej instynktownej płyciźnie przedsionków, na mieliźnie odruchów trzymanych tuż pod skorupą zgrubiałego naskórka serca, spod którego wysączała się zawsze pierwsza, jaskrawo czerwona i zgęstniała, lepko-grząska jak zaciek ciepłej jeszcze żywicy siąpiącej z draśnięcia kory, w której zanęcone zapachem owady – pochopne słowa i pochopne czyny – więzły na nieszczęśliwą trwałość bursztynowej pamięci. Intuicyjna i bezwzględna, parszywie niesprawiedliwa i niewybiórcza, nawet kiedy starał się ją kiełznać pierwszymi próbami świadomego kierunkowania. Folke nie był niczemu winny. Nie zasługiwał na złość. Winien był wyłącznie Ruben. Ale Rubena nie było obok, a gniew szamotał mu się w uścisku usilnego rozsądku, kąsając zaciśnięte palce i zapierając się pazurami o żebra, nagle niekomfortowo zakleszczonych na tym, co mieszkało głęboko w jego piersi, jak sidła narzucone na zjeżony kark rozgorączkowanej natury. Przez krótką zaledwie chwilę wydawało mu się, że wszystko nagle ucichło – w nim, w ciele przyjaciela wsuniętym w jego ramiona, pomimo wciąż wyczuwalnych targnięć łkania, i wokół nich; wydawało mu się, że wściekłość naginająca ramy jego oddechu zamarła w zakrzywionych, nieustępliwych palcach żeber, uśmierzona słodkawym zapachem ciepłej skóry, nieznajomym dotąd kompresem cudzej bliskości, przykładanej do niezabliźniającej się rany przeciągniętej niewidocznym nacięciem wzdłuż skruszałego puklerza mostka, powstrzymując wysięk gniewnego rozgoryczenia.  Miał cichą, nieśmiało kreślącą się w myślach ochotę zamknąć na chwilę oczy, przesunąć brodę po gruzłowatym splocie swetra okrywającego ramię Folke, przyłożyć oddech do uspokajającego zapachu jego bezpiecznej obecności; do świadomości, że w jakiś sposób był dla niego tak samo szczególny, że podczas gdy uchylał się instynktownie przed obcym, nawet życzliwym, dotykiem, nie uchylał się przed nim, przyzwalając mu na troskliwość, jaka stawała mu w gardle serwowana w innym uśmiechu, nawet jeśli ładniejszym, przyjemniejszym, mogącym obiecać więcej niż chroma przyjaźń poznaczona skazami wymuszonymi jego własnymi, ukorzenionymi głęboko, wadami. Bo nie był nigdy, jak wiedział doskonale, przyjacielem zwyczajnie i niewątpliwie dobrym; nie potrafił być – bo zbyt łatwo ulegał złości, zawistnej z zazdrości, złowrogo zaborczej i straceńczo pochopnej.
    To n-nie twoja– nie twoja wina – odparł, nie odnajdując żadnych innych słów, by zaoferować mu właściwsze pocieszenie, nie nauczywszy się wprawdzie nigdy obchodzić zręczniej z czyimiś łzami; jego płacz był jak pęknięcie w burcie rzeczywistości, do której przykładał dłonie w zmartwionej próbie uszczelnienia luki wybitej okrucieństwem, lecz nieporadnie i bezskutecznie. Szukał w sobie, rozpaczliwie, czegokolwiek więcej; odnajdywał jednak jedynie bezdźwięczną troskę, boleśnie uciskającą oddech obok złości, niechcącej ułożyć się na języku kształtem zapewnień, które mogłyby załagodzić drżenie drobnej sylwetki, powstrzymać pokąsane dłonie przed zwinięciem się w pięści i  uniesieniem się ku skroniom, zbyt niepewny, by zdobyć się na ich schwycenie i przytrzymanie. Bezsilność, mimo wszystko, wydawała się prostsza.
    Mógł, pod wpływem nieoczekiwanej chwili ulotnego spokoju, wybaczyć mu tę zgubną, podobnie instynktowną, bierność, mimo że podrażniała go tak silnie, rozbudzając nieoswojone zwierzę gniewu, karmiąc je szczodrze frustracją tak gorzką, że cierpł od niej zesztywniały język, nieskłonny do wyrozumiałego pocieszenia, niechętny nawet dłużej wygodnemu przemilczeniu. Drażniła go, bo nie potrafił jej zrozumieć, drażniła go widmem konsekwencji mających rozlać się na jasnej skórze plamami śliwkowego fioletu, wezbranego granatu, niepokojącej zieleni i wreszcie przemijającej szybko żółci, na które Folke naciągał nerwowo przydługie rękawy znoszonych swetrów i podciągał niespokojnie kołnierz, ilekroć jego wycięcie zsuwało się, jak gdyby ukrywał pod jego kurtyną coś zbyt cennego lub coś zbyt strasznego, by dopuszczać do tego dociekliwą lepkość spojrzeń. Drażniła go szczególnie świadomością, że Folke pozwoliłby zrobić ze sobą wszystko – komuś innemu – a on nie mógł być przy nim ciągle (nie powinien chcieć być przy nim ciągle). Nawet to zgodne milczenie, w którym odnajdywali od zawsze porozumienie, irytowało go w tej chwili – jak wiele w takim razie nie wiedział? Jak wiele razy wcześniej? Jak wiele razy jeszcze? Nie miał odwagi stawiać pytania co wcześniej i co jeszcze, nawet tylko przed samym sobą, nawet nie spodziewając się żadnej odpowiedzi, jedynie echa rezonującego dręcząco w skroniach. Bał się tego, co mogłaby podsunąć mu własna myśl, zbyt wyraźnie zbaczająca z nurtu rzeczy, które były jeszcze możliwe do przełknięcia: z domysłu krzywdy w nurt rzeczy niepokojąco jej bliskich.
    Mógł mu to jeszcze wybaczyć, z prostoduszną, niewymagającą skwapliwością. Sedativa bliskości okazywała się jednak dotkliwie krucha i krótkotrwała, a kiedy Folke odsunął się od niego, wymierzając weń grot zapłakanego spojrzenia, którego wyraz wyprzedzał zdradliwie słowa zbierające się w przyduszonej krtani, coś zaskomlało w nim boleśnie, przeskoczyło jak bark nastawiany brutalnym szarpnięciem, przywracając go znów okrutnej, wrogiej rzeczywistości. Czuł się w jakiś sposób oszukany, jak człowiek przystający na ulicy w chwilowym zamieszaniu przed ulicznym przedstawieniem, od którego nie sposób oderwać oczu ani się nie uśmiechnąć, zwodzony żywymi barwami przygodnej sztuki i świadomością, że podobną rzecz napotyka się w życiu tylko raz, że wsunie się ona w pamięć urokliwą, wiecznie świeżą zakładką, w jakiś sposób definiując zacierający się we wspomnieniach wyrywek czasu tamtego kwietnia lub tamtego lata, tylko po to, by zaledwie parę chwil później przekonać się, że w istocie definiować go będzie uczucie zgoła inne – uczucie rozczarowanego gniewu podczas oklepywania kieszeni w poszukiwaniu przepadłego portfela. Miał nagle nieprzemożone, zazdrosne wrażenie, że był przez cały ten czas sam – że kiedy obejmował Folke, obiecując mu, jak miało się okazać, zbyt wiele i zbyt naiwnie, doświadczając przyjemnego uspokojenia pachnącego łagodnie słodkawo, Folke nie było przy nim; nie tak, jak sobie lekkomyślnie wyobrażał. Dotknięty tym, zsunął z niego swoje objęcie, dostrzegalnie sztywniejąc na dźwięk jego głosu, choć nie mogąc w żaden sposób przewidzieć tego, co miało zaraz zagrzmieć w ciszy, wyłamując w nim samym, ponownie, ubytek siąpiący cierpkim żarem wzdłuż klingi mostka; gdyby wiedział, odwróciłby wzrok od zeszklonej tafli proszącego spojrzenia i wyszedłby, zostawiając go samego z niewypowiedzianą prośbą, z Rubenem zaległym mu na języku.
    Nie potrafił zrozumieć i nie potrafił – tego – wybaczyć.
    D-D-dla-dlacze-dlaczego– – głos, wyraźnie zmieniony pod naciskiem gniewu na krtań, rwał mu się silniej niż dotychczas; uciekł spojrzeniem, czując ukłucie wstydu podżegające tylko jego złość, uderzając się wpółświadomie bokiem zwiniętej dłoni w kolano parokrotnie, w nerwowym odruchu, zaciskając na moment zęby. Zarysowująca się na gardle chłopięca grdyka poruszyła się niespokojnie pod przełykanymi przekleństwami, jasny przesmyk między zasłonami nieprzyjemnie raził spojrzenie, kiedy prześlizgnął wzdłuż jego brzytwy roztargnionym, jakby zapadłym w sobie, pociemniałym wzrokiem. – D-dlaczego go jesz-jeszcz-cze, jeszcze bronisz, po tym? Za co? – drgnięcie bolesnego, brzydkiego grymasu przemknęło mu po twarzy; zmusił się w końcu, by zogniskować spojrzenie znów na Folke, czując, jakby wyrósł między nimi nieznośny dystans tej tragicznej prośby. Co wcześniej i co jeszcze?Należy mu się. To samo – mówił szorstko, bezbarwnie, wyczekując, z zawistnym zacięciem, jego reakcji. – Gorzej.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Patrzył, jak ostatnia bezpieczna przystań płonęła żywą czernią, gdy wiatr porywał zduszony lament matczynego krzyku; płakał sadzą i popiołem, pogryziony zębami płomieni, zaostrzonymi kłami ognia, zatapiającymi się głęboko we wrażliwą, dziecięcą skórę, która w końcu nakryła się skorupą białoszarych strupów, pękających pod dotykiem dłoni, tkliwych i bolesnych, ilekroć we śnie obracał się na plecy, w końcu zbudzony maligną własnych koszmarów, zaropiałą kałużą krwi przesiąkającą przez biel obwiązanych wokół gorsu bandaży. Nie wiedział, jak stać się tym, co przez kolejne lata z trudem utrzymywało go przy życiu, jak spoglądać wstecz na swoje dzieciństwo i nie dać się pochwycić w rzeź własnych wspomnień, jak dorastać, nie czując się, jakby zagrzebywał samego siebie w zgliszczach świata, który już nie istniał – był przekonany, że utracił w pożarze nie tylko dom i rodzinę, lecz przede wszystkim własne życie, przyszłość przepaloną jak zdjęcia, na których nie sposób rozpoznać niczyjej twarzy, nadzieje sączące się wąską strugą popielatego dymu ze szczątków rodzinnej tragedii, jakąś część samego siebie, której pustka uwierała go kąsającą dolegliwością płytko za rękojeścią mostka, a nieobecność ciążyła na kontuzjowanym sumieniu, niezdolnym nigdy powrócić do pełni sprawności. Wielu rzeczy nie potrafił, w wielu aspektach czuł się niewystarczający, w wielu miejscach wybrakowany – strach wkradał się sztywnością w jego mięśnie i indolencją w zamglony paniką umysł, pozostawiając go niezdolnego do reakcji, bezsilnego wobec zaciśniętych pięści, lżących słów i butów, których twarda zelówka wgryzała się pomiędzy szprychy żeber; czuł się, jakby zdradzało go własne ciało, roztrzęsione gwałtowną konwulsją płaczu, obolałe w miejscach, gdzie mięśnie kurczyły się spazmatycznie, ilekroć próbował wstrzymać łzy za kotarą powiek i ilekroć pozwalał, by szloch podchodził mu do gardła, wyrzucany z niego dławiącym upokorzeniem, od którego paliła go twarz i uciskały skronie. Wiele razy wcześniej próbował je obłaskawić – chłodem kafelków zderzonych z rozpaloną skórą, przyzwoleniem, by nadzieja dotykała go tam, gdzie nie powinna, cierpkim, nasennym chłodem matczynego alkoholu, eliksirem, od którego myśli lepiły się jak zatopione w miodzie, jedzeniem, niejedzeniem, pokutną wiarą i jej całkowitym brakiem; rygorystyczna tresura zmysłów pozostawiała go jednak zawsze tak samo bezsilnego, słabego i niezdolnego do zmiany.
    Mógł pozostać w jego ramionach – jedynej bliskości, która nie wydawała mu się bolesna i natarczywa, ściągająca wzdłuż karku dropiatość gęsiej skórki; przypomniał sobie teraz ten uścisk, pokrzepiający wyraz wsparcia, z którym przeszli przez próg, z policzkami wciąż jeszcze spąsowiałymi pędem rześkiego, kwietniowego powietrza, które wdzierało się w płuca okrzykiem dziecięcego entuzjazmu i poczuł w dłoni dziwną pustkę, drętwy ból w miejscu, gdzie kawałek porcelany wbił się w miękką powierzchnię śródręcza, a gdzie jeszcze kilkadziesiąt minut temu pulsowało przyjemne ciepło jego dotyku. Nie chciał myśleć o nim w ten sposób – bądź też chciał, ale wiedział, że nie powinien, bo umysł miał nakłuty szpilkami świadomości, że Bertram nie mógłby nigdy tego uczucia odwzajemnić, a świat zaakceptować; znał wszystkie, lżące słowa, które rozbijały się echem o jego czaszkę, ilekroć ktoś znów chwytał go za kołnierz, przewracał na zimną, zwilgotniałą podłogę i wgniatał żołądek głęboko w tkliwe trzewia, wywrócone na lewą stronę gwałtowną falą mdłości i znał wszystkie, lżące słowa, które by do nich dołączyły, gdyby potwierdził i tak wietrzące już za nim domysły, drzazgi wkradające się płytko pod membranę serca, ostre i bolesne. Chciał wierzyć, że się mylił, choć podświadomie wiedział, że było inaczej, że tkwiło w nim zbroczone bluźnierstwem pragnienie, by mieć go przy sobie bliżej i pełniej – rozmyślał o tym, gdy wspierał skroń o jego plecy, a wiatr przeczesywał mu włosy i był gotowy wierzyć, że gdyby mu o tym powiedział, nic by się nie zmieniło; rozmyślał o tym, gdy leżał na lewym boku, wpatrując się załzawionym wzrokiem w spękaną krakelurę otynkowanej ściany i był gotowy zejść na kolana przed panteonem bogów, błagać ich, żeby go naprawili.
    Drgnął wyraźnie, gdy ręce Bertrama zsunęły się bezwładnie po jego ramionach, nagle pozbawione wcześniejszego ciepła i troskliwości, jakby w przeciągu kilku sekund – kilku słów, których nie powinien był wypowiadać na głos – przyjaciel oddalił się od niego o kolejne szerokości geograficzne. Zdjęty nagłym strachem, zapragnął złapać go za ramię, zaprzeczyć, przeprosić, nie potrafił jednak zrobić żadnej z tych rzeczy, więc siedział sztywno na skraju łóżka, wpijając palce w materiał spodni, zmierzwionym rękawem ocierając łzy, które zbierały się pod powiekami, ściekając bezgłośnie po zaczerwienionych policzkach; próbował pochwycić jego spojrzenie, lecz przyjaciel uciekł nim na bok, a on nie zamierzał go gonić. Kolejne słowa, podszyte fastrygą tężejącego w krtani gniewu, rozbijały się ostrymi, z trudem wyciąganymi z gardła odłamkami o jego rzeczywistość, troskliwe pocieszenie, nagle podziurawione i rozerwane pazurami rozeźlonej urazy, pretensji, której nie mógł mieć mu za złe, a która mimo to wsiąkła głęboko pod jego skórę, uwierając i parząc ją od środka – widział, jak linia jego szczęki wyłania się spod fizjonomii jego twarzy, jak grdyka porusza się nerwowo wzdłuż szyi, a źrenice kurczą się wyraźnie, uderzone obuchem światła, które wdarło się cienką, pożółkłą klingą przez żaluzje i rozcięło jego twarz tuż nad linią nosa.
    Co dobrego by to przyniosło? – odparł w końcu, zdławionym, choć nie całkiem przyciszonym głosem, który podłamał się na końcu, wstrzymany na skraju płaczu nierównym szarpnięciem intonacji; zieleń spojrzenia pobladła wyraźnie, gdy Bertram powrócił wzrokiem na jego twarz, nacinając ją bolesnym grymasem gniewu, szorstkimi, ciernistymi słowami, które pozostawiały fiolet siniaków w miejscu, gdzie uderzyły we wrażliwe płótno świadomości – nie potrafił długo wytrzymać jego spojrzenia, nie kiedy było tak zacięte i wrogie, więc pochylił lekko głowę, ogniskując wzrok na własnych dłoniach, splecionych ze sobą nerwowo, wciąż obolałych w miejscach, gdzie odłamane fragmenty porcelany pozostawiły odcięcia czerwonych półksiężyców; obraz się rozmazał, a on zamrugał nerwowo, próbując przepłoszyć łzy, które wsiąknęły pojedynczymi kroplami w materiał spodni. – Nie chciałem… nie chciałem ci mówić, bo pomyślałem, że… że będziesz z-zły… na mnie. – pociągnął nosem, ocierając kciukiem zaczerwienione, spuchnięte od płaczu oczy; w skroniach szumiała mu migrena, charakterystyczne, ciężkie zmęczenie, które opadało na ugięte barki jarzmem dziecinnej bezsilności, wtłoczony w żyły ołów, od którego ciężko mu było oddychać, bo ilekroć pierś unosiła się powolnym, rozedrganym wdechem, coś za mostkiem odzywało się szarpnięciem głuchego bólu, mrowieniem, które skradało się korytarzami nadwyrężonego organizmu; nie teraz, powtarzał w myślach jak modlitwę do samego siebie, do choroby, która zaszyła się w jego wnętrzu i powoli unosiła swój zwierzęcy łeb, rozbudzona i głodna, proszę, tylko nie teraz. – Przepraszam, przepraszam za to wszystko. – odparł w końcu, tym razem prawie szeptem, powstrzymując się przed sięgnięciem dłonią do karku, by znów przesunąć palcami po nierównej, szorstkiej powierzchni włosów. – Powinienem już iść. – puste słowa rozbrzmiały po pokoju, choć, słysząc je, miał wrażenie, że do niego nie należały, że wypowiedział je ktoś inny, a on, posłusznie uległy, wstał tylko ostrożnie, nie wiedząc, na czym zatrzymać wzrok, jak uspokoić dudnienie spłoszonego za żebrami serca. Nie gniewaj się na mnie, mógłby prosić, z trudem zatrzymując rozpaczliwe spojrzenie na jego twarzy, nie dzisiaj; możesz gniewać się na mnie jutro, ale nie wiem, jak dzisiaj miałbym to przeżyć, lecz milczał, tłumiąc ciche pociągnięcia nosem, odgłosy łez, zawężające obolałą cieśninę gardła. Koniec zazwyczaj nie wieńczył się hukiem, a skomleniem.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Wyglądając przez jasny przesmyk między zasłonami, widział przed sobą zieloną połać rozciągających się dalej pofałdowanych łagodnymi wzniesieniami łąk, tych samych, ponad którymi zaledwie moment temu wznosili razem ręce, sięgając nimi wyżej i dalej, chwytając w rozczapierzone palce chłodny, wiosenny wiatr i efemerydę krótkotrwałego szczęścia, której słodycz teraz ciążyła pod językiem posmakiem przedwczesnego zbutwienia – wydawało mu się nagle niemożliwym, że radosny śmiech dźwięczący pomiędzy świstem pędu w przyjacielskiej solidarności należał istotnie do ich dwójki; nie rozumiał, jak mogli się tak ze sobą śmiać, kiedy Folke trzymał pod pazuchą milczenia prawdę o tym, co się wydarzyło, a on sam wiedział przecież, że nie mówił mu wszystkiego. Jak gdyby to dzielone ze sobą szczęście opuściło ich niepostrzeżenie, gdzieś pomiędzy szemrzącym zboczem, najeżonym miękkimi źdźbłami młodej, jasnozielonej trawy a progiem jego domu, do którego kategorycznie nie miało nigdy wstępu. Nie sądził właściwie, by ktokolwiek był w nim prawdziwie szczęśliwy. Czasami, kiedy przeźroczysty ciężar własnego atawistycznego przygnębienia nie pozwalał mu zasnąć, zalegając uporczywie na oddechu, ponaglając go coraz dalej od sennej, miarowej spokojności, pielęgnował w sobie mimowolnie inercyjną myśl, że tak nie było zawsze – że ściągnął dotkliwą przypadłość nieszczęścia swoją obecnością, w jakiś sposób wypłoszył je z milczących sieni rodzinnego domu; był w końcu zarzewiem gniewu dziadka, choć nikt nie przyznawał tego głośno (spojrzenia były wystarczająco wymowne i jednoznaczne, pełne wyrzutu, oskarżenia i niechęci, należące do rodziny, przyjaciół rodziny, ludzi, których nawet nie znał, ale oni znali jego – nie z jego własnego imienia, ale z imienia nieobecnego Lave, do którego był według niedyskretnych szeptów tak łudząco podobny), był powodem samotności swojej matki, jej smutku, który nosiła niekiedy w swoim spojrzeniu odwracanym ku prostokątowi okna podobnie do niego, jej żalu, jak sobie wyobrażał, że popełniła tak lekkomyślny, młodzieńczy błąd i zdecydowała się go pokochać, kiedy jeszcze mogła uczynić inaczej. Nie miał w istocie podobnie dużego znaczenia, jak sobie przypominał wreszcie ciemną nocą lub dopiero wraz z pierwszym lśnieniem jutrzenki ponad horyzontem – wiedział jednak zawsze przynajmniej na pewno tyle, że Selma byłaby szczęśliwsza, gdyby nie był jej synem.
    Śmiałe przekonanie, że przynajmniej dla Folke mógł być w jakiś sposób inny, odległy temu przetrąconemu, niechcianemu dzieciakowi, przynoszącemu tylko nieszczęście i gniew, wydawało się teraz dotkliwie naiwne. Gorzka świadomość, że nie potrafił nawet go pocieszyć, wpadała w naczynie zamkniętej za drzwiami jego pokoju wspólnej chwili, gęstniejąc w jej krótkotrwałej słodyczy jak kropla ciemnego atramentu powoli zasnuwająca migotliwą przejrzystość poruszonej myśli, że nie cofnął się przed jego bliskością – że jego przykra innym zazwyczaj obecność mogła być, dla odmiany, chciana i istotna, w inny sposób niż uwierająca drzazga wetknięta pod naskórek, możliwa do ignorowania, ale wciąż drażniąca. Czuł się teraz przez to śmieszny, zmierzony raptownie z impulsywnym, rozjątrzającym odkryciem, że nie miał w istocie nigdy takiego znaczenia; Folke nie chciał jego pomocy, nie chciał jego pocieszenia ani troski, nie potrzebował go wcale, a Ruben– Rubenowi można było wszystko. Rubenowi można było nakazać mu stawić się na wyższej, pustej kondygnacji akademii, szarpać go za nadgarstek, łapać za włosy, upokarzać i ubliżać; wolałby, z jakiegoś powodu, znosić to nadal, przyzwalać mu na wszystko, ale jemu – jemu nie wolno było się o niego troszczyć, nie wolno mu było nic obiecywać, nie powinien o nic pytać i nie powinien zapraszać go do siebie, nie powinien wyobrażać sobie, że to mogło mieć znaczenie. Nie musiał też go słuchać, zgadzać się na tę bezczynną bierność tak samo; nie zamierzał, nie potrafił, nie chciał – chciał, żeby Ruben dał mu pretekst, uderzył go pierwszy, wyłkał mu płaczliwe przeprosiny. Nie potrzebował pretekstu. Nie potrzebował pozwolenia.
    Zostawiłby cię w sp-spokoju – wycedził szorstko, nie patrząc jeszcze na niego, nie mogąc się do tego przymusić, zderzyć swojego gniewu z jego płaczem; nie potrafił go pocieszyć, nie potrafiłby siebie uspokoić, nie wiedziałby, co zrobić. Chciał znowu ku niemu sięgnąć, ale zdawało mu się, że jest ociężały, że sięgać ku niemu drugi raz byłoby jeszcze bardziej naiwne i śmieszne. Bał się, że Folke znowu tego nie zauważy; bał się ponownego obuchu świadomości, że był w tym sam, że trzymał go w swoim objęciu, ale nie tak naprawdę, bo Folke nie myślał o nim wcale, nie chciał tego pocieszenia, nie chciał przede wszystkim, żeby Rubenowi przydarzyło się coś, na co zasługiwał. Nie mógł oderwać od tego zaborczej, zaciśniętej spazmatycznie szczęki przytomności; od tego palącego uczucia zbierającego się w piersi, nakłuwającego mięsień serca, ton za tonem, Ruben, Ruben, Ruben, dlaczego Folke myślał o Rubenie, właśnie teraz, dlaczego próbował go przed nim bronić?
    Folke zwiesił głowę, a on wpatrywał się jeszcze w niego z zesztywniałym nieprzejednaniem, obserwował kosmyki włosów zsypujące się na czoło, lśnienie łez spadających z długich rzęs, broczących nogawkę jego spodni ciemniejszymi cętkami, smutkiem wsączającym się między ciasny splot materiału, cichy szmer skracanego, niespokojnego oddechu, nim kolejne słowa nie ścięły w nim nagle rozgorączkowanej krwi, sprawiając, że dreszcz nagłego, niemal bolesnego, wstydu ściekł mu po karku między łopatki, wpił się pod żebra ostrym odłamkiem, sprawiając, że do gardła podeszła mu nagła bolesność – przeprosiny, których nie potrafił z siebie wydobyć, bo było mu wstyd, bo wiedział, że miał rację, bo czuł się upokorzony, kiedy Folke przyłapywał go w ten sposób, przyznawał się, że nie spodziewał się po nim niczego innego, nigdy nie spodziewał się po nim niczego innego – niczego lepszego – i miał w tym gryzącą, okrutną rację. Nie potrafił być lepszy. Nie potrafił być dla niego inny.
    N-nie jestem... – spróbował, ale głos zatrzymał mu się w gardle, struny znieruchomiały nagle, szarpnięte gwałtownym poczuciem wstydu i rozczarowania; bolało go, kiedy spróbował je przełknąć. Wiedział przecież, że miał rację. Był na niego zły, chociaż nie powinien. To nie była jego wina, nic z tego nie było jego winą, nie to, co zrobił mu Ruben i nie to, że nie chciał jego troski; był zły na siebie, zatrzaśnięty w ciasnym powrozie własnego gniewu i zazdrości, ale nie potrafił wypuścić ich z kurczowego uchwytu serca. Odwrócił się od niego, sfrustrowany, spuszczając stopy na podłogę, nachylając głowę i wsuwając palce rąk, wspartych łokciami o kolana, w zmierzwione włosy. – Nie jestem na c-ciebie zły – powiedział ciszej, z wyraźnym zduszonym przygnębieniem, sfrustrowanym rozdrażnieniem chroboczącym wciąż u końca głosek.
    Drgnął, mimowolnie, kiedy Folke podniósł się ze skraju łóżka, wyczuwając jak materac unosi się spod jego wątłego ciężaru obok, nieznośną pustkę u swojego boku, która miała się na nim zacisnąć, zatrzasnąć razem z drzwiami zamykanymi za plecami przyjaciela, wgryźć się w niego wściekłymi zębami wstydu, upokorzenia, rozczarowania, z którymi nie wiedziałby, co zrobić. Zdawało mu się, że w nagłym ciężkim milczeniu, w swoim przestrachu, słyszał jak przygładzane włosy Folke jeżą się pod jego dłonią, niezręcznym ruchem poprzedzającym słowa, na które zareagował mimowiednie, sięgając do jego nadgarstka, nie podnosząc pochylonego czoła; nie miał odwagi na niego spojrzeć, prosić go w ten sposób, tak bezpośredni, z odsłoniętym zaszkleniem udręczonych oczu.
    Zostań j-jeszcze – półszept przebrzmiewał ponurą, proszącą skruchą; nie odważył się go ku sobie pociągnąć, chociaż chciał, chciał rozpaczliwie nie zostawać sam, chciał go znowu objąć, chciał, żeby Folke go objął tak, jakby myślał przy tym o nim. Cofnął rękę, cofnął się w siebie, nie otwierając oczu odchylił tors i opadł plecami na łóżko, upuszczając ciężkie westchnienie, głębszy oddech nabierany pod przykrywką zmęczenia. Przycisnął śródręcza do powiek, wywołując z ciemności barwne fajerwerki kolorów. – Obiecuję. Że nic mu n-nie zrobię – skłamał ustępliwie, obserwując szum barw, wstyd drążący głębiej, rozpaczliwą chęć, żeby go zatrzymać. – Z-zostań. W-wyrównam ci włosy.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Często czuł się, jakby przez jego skórę przebijały się ostre, sztywne uwypuklenia, stroszące się dreszczem bolesnego dyskomfortu – nie kolce jak na łodygach róży, ale ciernie, brzydkie i złośliwe, niczym drzazgi; jego ciało sztywniało, odsuwając się od dotyku nieświadomych dłoni, nakłuwających miękkie opuszki szpiczastymi zadrami, które wgryzały się pod ich wpływem głębiej w jego tkanki, wnikając do krwioobiegu. Naskórek jak parzące liście pokrzywy, drobne, zielone płatki mimozy, słaniające się ku sobie, jeszcze zanim uświadczyły dotyku zbliżającego się palca – wstydził się tego, jak przytłaczająca okazywała się niekiedy bliskość drugiego człowieka, upokarzały go dreszcze własnych mięśni, odruchy, nad którymi nie panował, odsuwając się od troskliwie nachylonej nad nim Selmy i szarpiąc się w klaustrofobicznie ciasnym objęciu ramion Helene, która spoglądała na niego bezsilnym, pełnym urazy wzrokiem, nie wiedząc, w jaki sposób mogłaby mu pomóc, jeśli nie był w stanie dopuścić jej do siebie, więc stali po przeciwnych stronach łazienki, on zdyszany, ona z rękami rozchylonymi na boki w geście niemej kapitulacji, oboje z oczami lśniącymi od łez, wzbierających płytko od szklistą taflą spojówek. Któregoś razu, gdy złapała go w opiętym uścisku, wyrwał się tak gwałtownie, że przypadkowo uderzył ją łokciem w szczękę, a potem przepraszał, aż pojedyncze słowo nie wypełniło skruchą każdego zakątka jego umysłu, siedział na podłodze i płakał, dopóki łzy nie oblepiły mu gardła, więżąc w krtani kolejny oddech i podsuwając się w górę przełyku falą mdłości, gdy zdał sobie sprawę, że nie był w stanie nabrać powietrza. Jørgen krzyczał nad jego głową, a Helene mieszała krople eliksiru w szklance zimnej wody, dopóki ta nie nabierała ciemnego, granatowego odcienia – z trudem utrzymywał cierpki posmak jeżyn w debrze żołądka, kończyny w końcu zaczynały ciążyć mu jednak ku ziemi, a umysł tężał, jak zalany smołą, dopóki świadomość, nieczuła na prośby, nie nakryła się grubym kaftanem zmęczenia; paliatywne, wymuszone sny nigdy nie przynosiły koszmarów, lecz nie przynosiły również wypoczynku, bo kiedy w kilka godzin później budził się z twarzą dociśniętą do miękkiej poduszki, czuł jedynie pulsujące w skroni upokorzenie, którego nigdy już nie odważył się wypowiedzieć na głos.  
    Teraz, stojąc w pokoju Bertrama, ze wzrokiem nerwowo wbitym w podłogę, czuł się podobnie – zwierzę w jego piersi poruszało się ociężale, wspierając ciało o kruchą ścianę żeber, oczy, spuchnięte i zaczerwienione, piekły od łez, które zastygały wilgotnymi strugami na policzkach i spływały zgęstniałą śliną w dół przełyku; ciekło mu z nosa, ale nie ocierał już twarzy, więc przezroczysta wydzielina osuwała się na drżących wargach. Nie miał siły ruszyć przed siebie, nie miał siły uciekać, nie miał siły zniknąć, jak wiele razy wypominała mu Helene, gdy siedział nieruchomo nad pełnym talerzem, przez pół godziny przeżuwając ten sam kęs, który w ustach zmieniał się w lepką grudę zmierzłej pecyny; przez chwilę sądził, że nie miał również siły mu odpowiedzieć, szarpnąć za napiętą strunę krtani, ta drgnęła jednak w końcu, oswobodzona nagłym, płaczliwym westchnieniem.
    Nie. – zderzył własne, zaskakująco butne przeczenie z szorstkim tonem jego głosu, czując jak dygot tchórzliwego pragnienia kapitulacji zsunął mu się wzdłuż karku, zastygając na ciele gorącą warstwą przetopionego wosku. – Ruben nigdy nie zostawi mnie w spokoju, bo… b-bo… będzie wiedział, że… że ci powiedziałem, chociaż obiecałem… obiecałem nie mówić n-nikomu. – zatrzymał się, by złapać oddech, rwany, płytki haust powietrza, zanim oczy znów mu nie zwilgotniały, przeszklone wspomnieniem słów, których mdląca słodycz brzmiała jak groźba, to będzie nasza tajemnica zwieszone nisko nad uchem i odbijające się echem najpierw w opustoszałym korytarzu, a potem w jego głowie – więc milczał, uciszony podeszwą buta, wbijającą się twardo pod żebra, szarpnięciem za włosy i kolejnym, paskudnym przekleństwem, którego nie miał odwagi powtarzać na głos, upokorzony jego brzmieniem oraz łatwością, z jaką do niego przylegało; nie chciał, żeby Bertram kiedykolwiek usłyszał wszystkie te lżące przezwiska, które rozciągały się łąką siniaków na jego ciele, nie chciał, żeby zaczął postrzegać go przez pryzmat słów, jakimi się do niego zwracano, by odkrył niezagojone rany wstydu, które dotąd uparcie przed nim skrywał – bał się, że mógłby go znienawidzić, gdyby Ruben opowiedział mu o wszystkim, co między nimi zaszło, każdym okrucieństwie, na jakie mu pozwalał i każdym upodleniu, na jakie się zgadzał, bo wiedział, czym zazwyczaj kończyła się odmowa.
    Powinieneś być zły – skonstatował w końcu, cicho i przepraszająco, ze wzrokiem wciąż zwieszonym nad ziemią, rozmywającym się w niewyraźne plamy barw: ciemny granat miękkiego dywanu, uginającego się lekko pod jego stopami, błękit skrawka porcelanowej sukienki, jasny brąz ukośnych desek boazerii. – Postaram się bardziej. – pokręcił nerwowo głową na jego zapewnienia, chociaż czuł, że złość – pod inną postacią, w dowolnej formie – wciąż wypełniała zgęstniałą, ciężką atmosferę pokoju, zastygając w powietrzu i sprawiając, że to wydawało mu się duszne i przytłaczające, zalepiające otwór gardła, przez które próbował nabrać je do płuc. Kręciło mu się w głowie, a kiedy dłoń Bertrama sięgnęła z wstydliwą nieśpiesznością do jego nadgarstka, drgnął lekko, zanim nie poczuł wyraźnej ulgi, ciepła kotwiczącego się w przykurczonej komorze serca, świadomości, która powoli wyciągała go z powrotem na powierzchnię – a potem dotyk zsunął się ostrożnie, znów pozostawiając go w chłodnym osamotnieniu własnej, bezwolnej inercji, która nie pozwalała ruszyć się do przodu, lecz wzbraniała się także przed zapadnięciem się w miękki materac łóżka, zaciśnięciem powiek i chociaż przez chwilę wyobrażeniem sobie, że kłótnia w żaden sposób ich nie zmieniła, a jego uczucia nie tkwiły jak drzazga we wrażliwej tkance upragnionej zgody. Cenił go bardziej, niż siebie nienawidził, a teraz, postawiony przed groźbą jego nieuchronnej utraty, poczuł się zmęczony i odrętwiały – nie potrafił się dla niego zmienić, nie potrafił być lepszy, ani odważniejszy, ani bardziej wyrozumiały.
    Odwrócił powoli głowę, zatrzymując posmutniałe, zielone spojrzenie na twarzy Bertrama, rozpaczliwie przysłanianej dłońmi, gdy odchylił się do tyłu, wgniatając rozciągniętą na łóżku kołdrę – pragnął wierzyć w jego obietnicę, choć nie był pewien, czy rzeczywiście jej ufał, czy własny umysł znów jedynie przykazywał mu tę małoduszną naiwność w tchórzliwej obronie przed pęknięciem relacji, która nakryła się krakelurą niespokojnej, choć rzeczywistej przecież obawy.
    W porządku – odparł posłusznie, przerywając przedłużające się milczenie nieśmiałym, ustępliwym skinięciem głową. Po raz ostatni otarł twarz brzegiem rękawa, nabierając pojedynczy, głęboki oddech i wmuszając na usta widmo przygasłego uśmiechu, zanim nie przysiadł ostrożnie na krześle, czując jak w skroni zaczęło odzywać się ciche pulsowanie bólu, zsuwające się wzdłuż ciała, aż do chromej nogi, na przekór głuchemu rwaniu wciąż przygiętej, dociążonej dłonią, zatrzymaną ostrożnie na szczupłym udzie; nożyczki błysnęły chłodem ostrza przy jego skórze, a on zmusił się, by nie wzdrygnąć się odruchowo, gdy wgryzły się z cichym świstem w nierówne włosy na potylicy. Pojedynczy, cynamonowy kosmyk opadł mu na ramię, po czym zsunął się na kolana, zastygając tam w ponurym, zawstydzającym dowodzie na to, że coś, istotnie, uległo nieodwracalnej zmianie.

    koniec



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5 nobody told me it ended Single loose thread and it all comes undone (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1985) WQ7k0i5



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.