20.05.2001 – Port Północny – K. Jötnarsen & V. Eriksen
2 posters
Kåre Jötnarsen
Re: 20.05.2001 – Port Północny – K. Jötnarsen & V. Eriksen Sro 6 Mar - 17:01
Kåre JötnarsenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, były łowca Gleipniru
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 15 / magia zakazana: 23 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
20.05.2001
Powietrze w porcie pachniało jak zawsze – tłuszczą żywych i martwych ciał, kolejno męskich i rybich, kolejno ciepłych i zimnych. Nie potrafił powiedzieć, do których było mu bliżej – krew zdążyła ostygnąć i zaschnąć, pozostawiając na twarzy rdzawą krakelurę, która pękła w miejscu, gdzie skóra rozciągnęła się obolałym grymasem, ubranie lepiło mu się do mokrej piersi, teraz całkowicie wychłodzone wiatrem, a tętno wyplątywało się spod skroni, jakby było żywym stworzeniem, niezdolnym pomieścić się w ciasnym krwiobiegu, pełnym gruzłów, które pozostawiły zrosty wzdłuż wiotkich przedramion. Za każdym razem, kiedy przybrzeżne fale cofały się westchnieniem powolnego odpływu, słyszał nierówne grzmienie swojego serca, które, mimo bólu, wciąż biło – uparcie i prowokująco – wokół złamanego żebra, wgniecionego jak dębowa gałąź pomiędzy szprychy roweru i dławiącego oddechy pod tylną ścianą gardła, stanowczo wzdrygał się jednak przed zamknięciem oczu, w ten sam sposób, w jaki robił to, kiedy był dzieckiem – obawiał się ciemności pochłaniającej wnętrze sypialni, lecz nigdy nie krzyczał, nie prosił matki, aby pozostawiła w drzwiach wąską szczelinę światła, nie zapalał lampki stojącej na parapecie, jedynie wpatrywał się w przestrzeń tak długo, aż jego źrenice stawały się duże i czarne, a mrok zaczynał się przerzedzać, opadając na podłogę jak mgła; rozprawiał się ze swoim strachem jak z wrogiem – kimś, kogo należy ujarzmić i zabić. Wiedział, że przemoc była uniwersalną walutą – gwarantowała więcej niż srebrzone talary, które rozsypały się na podłogę, kiedy Jötnar uderzył nim o ścianę tak mocno, że z nosa pociekła mu krew, a wnętrze pomieszczenia podwoiło się i rozmazało, kołysząc się na krawędziach spojówek, jakby miało niebawem osunąć się w cień potylicy i więcej niż ciepłe, nagie ciało, które nigdy nie okazywało się wystarczające; nie pamiętał, kiedy uśmiech pękł mu pomiędzy zębami – czy kiedy długi, zwierzęcy ogon oplótł mu się wokół nóg, a uśmiech Jötnara poszerzył się w sposób, który upodabniał go do drapieżnego stworzenia, czy kiedy mężczyźni, z którymi został w klubie, wszyscy na raz starali się przedostać pomiędzy jego usta, czy może dopiero, gdy jeden z nich pchnął go na szklany stół, a ten rozbił mu się pod plecami, wzierając drobne, szklane drzazgi w skórę odsłoniętych pleców? Pamiętał jedynie, że był już pijany, kiedy w twarz uderzyło go wieczorne powietrze – osunął się na ziemię, mętnie świadom, że cudze dłonie wyrwały mu guziki spomiędzy połów płaszcza, a potem sięgnęły do kieszeni, zacisnęły palce na talarach, wyjęły perłowy naszyjnik i obrączkę, którą ukradł mężczyźnie stojącemu przy barze, czuł paznokcie ocierające się o jego udo, kiedy dłoń natrafiła na dziurę w kieszeni spodni, a potem przesunęła się głębiej pomiędzy nogi, tam, gdzie nie było już nic więcej do zabrania.
Niebo przybrało tę samą barwę co jego ciało – zmieniało kolory jak rozwijający się siniec, powoli rozlewając po chodniku żółtą plwociną; w ciemności wszystko było łatwiejsze do ukrycia, teraz, kiedy miasto powoli budziło się z mroku, wraz z nim budziły się również jego wspomnienia – kiedy spojrzał w dół na swoje dłonie, ramiona miał porośnięte czarnymi piórami, a skórę podrażnioną i opuchniętą wokół nadgarstków, więc odruchowo sięgnął palcami do twarzy i wzdrygnął się, kiedy wyczuł na policzkach pojedyncze, miękkie wiechcie pierza i zgrubienie stosiny nad prawą brwią. Zacisnął zęby i wyrwał jedną z długich, ciemnych lotek, które wyrastały mu u nasady kciuka, a ból pozostawił w sobie piekący odcisk czerwieni, w którego środku pojawiła się kropla krwi, powiększająca się jak źrenica – nauczył się oskubywać skórę pęsetą w łazience tak, aby pozostała jasna i gładka, teraz wydawało mu się jednak, że skaza pokryła mu całe ciało, tworząc gęste pterylium przez zgarbione plecy, po szpros obojczyków i miękkie podbrzusze, gdzie spomiędzy szlaku ciemnych włosów wyrastały miękkie puchówki. Kręciło mu się w głowie – eliksiry nie zdążyły jeszcze wyparować spod języka, lecz alkohol zmętniał już na dnie żołądka i podniósł się do gardła dławiącym ciepłem, przymuszając go, aby w torsjach do przodu i zwymiotował na chodnik, aż zebrana przy krawężniku kałuża stała się mętna i brunatna, a wargi piekły go kwaśnym posmakiem żółci. Nie był trzeźwy zeszłej nocy i nie był trzeźwy teraz, wspomnienia, które dotąd wypierał ze świadomości, nabrały jednak wyraźnych, grubych konturów, które zaczynały uwierać go pod skrońmi – nie chciał wracać, choć wiedział, że Jötnar odnalazłby go wszędzie, uwiązanego na drugim krańcu smyczy: był jak zmurszała gąbka, nasiąknięta nim tak bardzo, że mógł jedynie uginać się i deformować, chłonąć jego żądania, a potem wyżynać je z siebie nad brudną umywalką, aż jego ciało stanie się całkiem przetarte i sparciałe; sądził, że musiał się doszczętnie zużyć – być może wtedy pozwolono by mu odejść.
Słonce wzeszło, a potem niespodziewanie znów zaszło, przesłonięte cudzą sylwetką – przymrużył oczy, a kiedy rozpoznał surową twarz Vermunda, wydał z siebie chłodny, starannie obliczony, trzysylabowy śmiech. Musiał mieć ciężkie spojrzenie – ciężkie, ale nie smutne; nauczył się, że słabość – podobnie jak kłamstwa – nigdy nie powinna prześwitywać na wierzch. We wspomnieniach zarówno jego twarz, jak i reszta ciała, miały dopiero dwadzieścia lat, zatem o kilkadziesiąt blizn mniej i jedną rękę więcej, niż dzisiaj – pamiętał, jak siadał na skraju jego łóżka i z latarką podetkniętą pod brodę opowiadał historie, które w dzieciństwie sam usłyszał od ojca, pamiętał, że kiedy matka tarła mu skórę w wannie aż do świeżej tkanki, Vermund obejmował go kocem wokół ramion i udawał, że nie widział łez, które zatrzymywały się nieśmiało w drżących kącikach ust, pamiętał, jak na niego spojrzał, kiedy pierwszy raz wrócił do samotnej wieży zgarbiony i brudny od krwi, jednocześnie z dumą i niepokojem. Teraz łatwiej było mu przekonać się, że go nienawidził – za każdy, wyrywający się spomiędzy zębów przecinek śmiechu, którym gromił jego dziecięce porażki, za twarz odzwierciedlającą nasrożoną fizjonomię Vegara i mundur zapięty pod szyję na metalowe guziki, lśniące kusząco w słonecznej poświacie; co właściwie zrobiłby z takim guzikiem? Przyszył do mankietu, zatopił w wodzie, wsadził pod język?
– Umiesz się jeszcze bić bez jednej ręki? Wiesz, mogą wrócić – odparł, po czym wyszczerzył zęby, powykrzywiane i brudne od krwi.
shadows tangle like a vine
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
Vermund Eriksen
Re: 20.05.2001 – Port Północny – K. Jötnarsen & V. Eriksen Sro 27 Mar - 23:34
Vermund EriksenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : oficer Wydziału Poszukiwań w Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : pies
Atuty : zapalony (I), agresor (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Nie był pewien, ile musiało minąć czasu, odkąd słyszał jego imię po raz ostatni. Po tym jak znalazł go toczonego maligną nieodwracalnej przemiany, wspinającej się splotem czarnych strumyków ku bielejącym źrenicom, konsekwentnie wydzierał go ze swojego życia, kawałek po kawałku, wspomnienie za wspomnieniem. Ilekroć próbowano mu przypomnieć, choćby nieumyślnym, nieświadomym przypadkiem, z uporczywym wyrachowaniem i rosnącym, ostrzegawczym rozdrażnieniem odpowiadał, że Kåre nie żyje lub – bardziej adekwatnie – że go stracili, chociaż równie uporczywie nie pozwalał im o sobie zapomnieć. Zostawił swoje ślady wszędzie: opuszki lepkich palców odbite na lakierowanym drewnie w domu, kant stołu, o który rozbił sobie głowę jako dziecko, srebrne sztućce, które wykradał z szuflad i chował wszędzie, gdzie tylko udało mu się je wcisnąć, a które później znajdowali przypadkiem w najbardziej absurdalnych miejscach. Ojciec bez przerwy się na niego wściekał, matka nawet wtedy uśmiechała się i mówiła mu, że jest jak wiewiórka szykująca się na zimę, jak gdyby nie słyszała złowrogiego tonu Vegara – ta delikatność była jedynym rodzajem cichego sprzeciwu, jakiego wobec męża używała, a jemu zawsze zdawało się wtedy, że pasują do siebie, mimo wszystko, w dziwaczny sposób. Jak chłodny kompres na rozbitej skroni, jak aksamit ścierający winę z ostrza, jak rześki poranek po pełni – po polowaniach często nie mógł zasnąć, więc kiedy w ogrodzie matki kwitły kwiaty, wchodził między różane krzewy i rzezał ciernie od łodyg tak długo, aż pokaleczone ręce zaczynały mu drżeć z bezsennego zmęczenia, a w piersi w końcu wyściełał się milczący spokój. Dopiero kiedy Kåre dorósł do swojego pierwszego srebrnego noża i srebrnego śrutu, te głuche poranki stały się łatwiejsze – przed świtem chodzili nad jezioro, by rozebrać się ze skrwawionych ubrań i wskoczyć do lodowatej wody, pozwolić by mroźne otrzeźwienie przeniknęło im kości i spłukało z ciała zgęstniałe pod skórą napięcie, by przypomniało im, że udało im się przeżyć i wrócić, że zrobili to, co do nich należało i mieli odtąd przed sobą okupiony cudzą krwią miesiąc życia. To były te lepsze poranki; bywały też takie, kiedy zdawało się, że nie skończą się nigdy i jedynym pocieszeniem było to, że brat był obok niego – kiedy musieli nieść ciało łowcy do samotnej wieży, potykając się ze zmęczenia o korzenie i zapadający się pod krokami mech, kiedy musieli zatrzymać się w połowie drogi, bo wydawało mu się, że popłoch zgniecie mu płuca w piersi. Zostawił po sobie swoją chustę łowiecką, zostawił puste miejsce przy rodzinnym stole, zostawił przygnębione spojrzenie matki i jej milczenie, jeszcze długo po tym, jak zatrzasnęła drzwi przed Kåre próbującym wedrzeć się do rodzinnego domu, kiedy nie był już sobą. Lekarze powiedzieli, że to przez szok – że wstrząs sprawił, że mówiła powoli i z trudem, jakby nie mogła zmusić krtani do dźwięku, to się czasami zdarza, i że wszystko wróci z czasem do normy, potrzebowała jedynie dużo spokoju. Kåre zostawił po sobie nienawiść, jakiej nie znał nigdy wcześniej: rozgoryczoną, zawistną nienawiść, której nie mógł z siebie wyrugować, bo zajmowała wszystkie te ślady, które wciąż znajdował w sobie i wokół siebie, jak toksyczna pleśń.
Tym razem znalazła go Mysa – a on nauczył się dawno, by oddawać jej kierunek, kiedy znajdowała trop; szczególnie przez ostatnie miesiące. Usta wykrzywiły mu się prawie w uśmiechu – zupełnie nieprzyjemnym, dla nich oboje – kiedy pod odpryskującym murem portowej meliny dojrzał człowieka noszącego rysy jego brata, a w każdym razie to, co po nim jeszcze pozostało. Dawne życie zdawało się schnąć i łuszczyć na nim jak gnijąca tkanka odchodząca od kości. Rozbawienie było kwaśne i stawało w gardle rozdrażnieniem, kiedy Mysa, nieustępliwie prąca naprzód, napinając krótką smycz, trąciła w końcu nosem jego stopę, nim nie przystanęła w miejscu, ze spojrzeniem zadowolonym i oczekującym, jakby wykonała doskonałą robotę, a on zastanawiał się gorzko, czy zabijał go w swoich słowach tak uporczywie, że w końcu i ona zaczęła wierzyć, że jest trupem, czy rzeczywiście rozkład zaczynał roznosić się od kręgosłupa moralnego na ciało. Kåre był w takim stanie, że wcale nie byłby tym zaskoczony; śmierdział wymiocinami, potem i spodleniem, a wyglądał jeszcze gorzej. Kiedy podniósł na niego wzrok, na białkach oczu jaskrawiły się czerwone plamki pękniętych naczynek, z ciemnej brwi, marszczonej w równym, symetrycznie gorzkim rozczarowaniu, wyrastała nierozchylona jeszcze chorągwią stosina. Opalizujące pióra wyzierały spod kołnierza ubrania, wspinały się po szyi i karku, po odsłoniętych przedramionach, grzbietach dłoni, po policzkach. Jak wiele kłamstw musiał tego dnia opowiedzieć? Jak bardzo musiał się bać – i czego?
Przyglądał mu się w ponurym milczeniu, surowym okiem taksując to, co po nim pozostało; po tym chłopaku, o którego próbował się troszczyć przez całe życie, do tego ostatniego dnia, w którym szukał go desperacko wszędzie, by w końcu znaleźć go skulonego w zatęchłej norze, kiedy było już za późno. Wracamy do domu, to chciał mu powiedzieć, przez cały czas tylko to chciał mu powiedzieć, a potem nie było już nic do powiedzenia i wrócił sam, i nie miał już dłużej brata, Kåre nie żył, a to, co siedziało teraz przed nim na brudnym chodniku nie przypominało dłużej nawet człowieka. Odezwało się pierwsze, słońce prześliznęło się po świeżych piórach ostro. Nie marnował czasu – uderzał od razu w oczywisty punkt, zdążył do tego nawyknąć; tę słabiznę trudno było przed kimś ukryć.
– Najwyraźniej wciąż lepiej niż ty z dwiema – odparł sucho, nie spuszczając go z oczu, jakby nie mógł; jakby potrzebował wyryć sobie ten żałosny widok w pamięci, przykryć nim wszystko, co wzbudzało jeszcze sentymentalny żal. – Niech wracają. Nie będę im przeszkadzać – dodał wymownie, kącik ust drgnął mu w bezwiednym skurczu wstrętu. Odwrócił w końcu wzrok, puszczając smycz Mysy; sięgnął do obroży, by zatknąć za nią krótki odcinek skórzanego paska. – Widzę, że twoje nowe życie ci służy. Bawisz się dobrze? Ile dni aresztu naliczę, jeśli zajrzę ci do kieszeni?
Tym razem znalazła go Mysa – a on nauczył się dawno, by oddawać jej kierunek, kiedy znajdowała trop; szczególnie przez ostatnie miesiące. Usta wykrzywiły mu się prawie w uśmiechu – zupełnie nieprzyjemnym, dla nich oboje – kiedy pod odpryskującym murem portowej meliny dojrzał człowieka noszącego rysy jego brata, a w każdym razie to, co po nim jeszcze pozostało. Dawne życie zdawało się schnąć i łuszczyć na nim jak gnijąca tkanka odchodząca od kości. Rozbawienie było kwaśne i stawało w gardle rozdrażnieniem, kiedy Mysa, nieustępliwie prąca naprzód, napinając krótką smycz, trąciła w końcu nosem jego stopę, nim nie przystanęła w miejscu, ze spojrzeniem zadowolonym i oczekującym, jakby wykonała doskonałą robotę, a on zastanawiał się gorzko, czy zabijał go w swoich słowach tak uporczywie, że w końcu i ona zaczęła wierzyć, że jest trupem, czy rzeczywiście rozkład zaczynał roznosić się od kręgosłupa moralnego na ciało. Kåre był w takim stanie, że wcale nie byłby tym zaskoczony; śmierdział wymiocinami, potem i spodleniem, a wyglądał jeszcze gorzej. Kiedy podniósł na niego wzrok, na białkach oczu jaskrawiły się czerwone plamki pękniętych naczynek, z ciemnej brwi, marszczonej w równym, symetrycznie gorzkim rozczarowaniu, wyrastała nierozchylona jeszcze chorągwią stosina. Opalizujące pióra wyzierały spod kołnierza ubrania, wspinały się po szyi i karku, po odsłoniętych przedramionach, grzbietach dłoni, po policzkach. Jak wiele kłamstw musiał tego dnia opowiedzieć? Jak bardzo musiał się bać – i czego?
Przyglądał mu się w ponurym milczeniu, surowym okiem taksując to, co po nim pozostało; po tym chłopaku, o którego próbował się troszczyć przez całe życie, do tego ostatniego dnia, w którym szukał go desperacko wszędzie, by w końcu znaleźć go skulonego w zatęchłej norze, kiedy było już za późno. Wracamy do domu, to chciał mu powiedzieć, przez cały czas tylko to chciał mu powiedzieć, a potem nie było już nic do powiedzenia i wrócił sam, i nie miał już dłużej brata, Kåre nie żył, a to, co siedziało teraz przed nim na brudnym chodniku nie przypominało dłużej nawet człowieka. Odezwało się pierwsze, słońce prześliznęło się po świeżych piórach ostro. Nie marnował czasu – uderzał od razu w oczywisty punkt, zdążył do tego nawyknąć; tę słabiznę trudno było przed kimś ukryć.
– Najwyraźniej wciąż lepiej niż ty z dwiema – odparł sucho, nie spuszczając go z oczu, jakby nie mógł; jakby potrzebował wyryć sobie ten żałosny widok w pamięci, przykryć nim wszystko, co wzbudzało jeszcze sentymentalny żal. – Niech wracają. Nie będę im przeszkadzać – dodał wymownie, kącik ust drgnął mu w bezwiednym skurczu wstrętu. Odwrócił w końcu wzrok, puszczając smycz Mysy; sięgnął do obroży, by zatknąć za nią krótki odcinek skórzanego paska. – Widzę, że twoje nowe życie ci służy. Bawisz się dobrze? Ile dni aresztu naliczę, jeśli zajrzę ci do kieszeni?
Kåre Jötnarsen
Re: 20.05.2001 – Port Północny – K. Jötnarsen & V. Eriksen Nie 14 Kwi - 17:00
Kåre JötnarsenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, były łowca Gleipniru
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 15 / magia zakazana: 23 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
Coraz trudniej było mu na siebie patrzeć – wszystkie lustra w mieszkaniu były pęknięte i klaustrofobicznie małe, za każdym razem, kiedy się w nich przeglądał, wydawało mu się jednak, że jego twarz została pozbawiona konturów, jak gdyby znikały z niej elementy fizjonomii, które dawniej upodabniały go do człowieka, rysy stawały się ostre i zwietrzałe w ten sam sposób, w jaki przybrzeżne skały rozpadały się pod wpływem wiatru, tworząc arkozy i rumowiska; miał ostrą, szpakowatą brodę i długie ramiona, które sprawiały, że ilekroć rozkładał ręce, przypominał staturą morskie ptaki, których szerokie skrzydła pozwalały im pokonywać burzliwy Atlantyk – spomiędzy włosów wystawały nastroszone, ciemne pióra, wyrywane spomiędzy włosów, gdzie, wśród spiralnych kosmyków, pozostawały skaleczenia po oskubanych stosinach, drobne grudki strupów, które kompulsywnie zdrapywał palcami, aż paznokcie miał brudne i zaczerwienione od krwi. Patrzył na siebie w lustrze i nie widział swojego ojca, ani swojego brata, zupełnie jakby nazwisko można było wyrwać spod miękkiej skóry na karku, zostawić puste miejsce tam, gdzie wcześniej znajdowały się kości podtrzymujące czaszkę – czasem bezwiednie przesuwał dłonią po szyi, wyczuwał pod palcami twarde wyrostki kręgów i wyobrażał sobie, że uciskał puste przestrzenie, gdzie jego palce zapadały się głębiej w skórę, a ból promieniował wzdłuż kręgosłupa na potylicę; wypowiadał zaklęcia na głos, przyglądając się ruchom swoich warg, jakby próbował przypomnieć sobie, czy zawsze poruszały się w ten sposób, bo choć uśmiechał się szerzej niż zwykle, jego uśmiech nigdy nie był szczery, wyglądał, jakby ktoś włożył mu palce do ust i siłą rozciągnął je do radosnego grymasu. Jötnar nazywał go swoim kundlem i unosił nad jego głową zaciśniętą pięść, śmiejąc się, kiedy mięśnie drgały mu odruchowo, napinając się pod skórą – zerwałeś się ze smyczy, mówił, siadając obok i głaszcząc go po głowie tak, jakby rzeczywiście był jedynie zagubionym stworzeniem, zwierzęciem, którego futro stało się szorstkie i gęste, lecz ciało wciąż pamiętało czułość ludzkiej dłoni, ja cię znalazłem i uratowałem, powtarzał, pomagając mu wstać, mimo że wcale nie chciał kąpieli, myślał, że Jötnar pragnął tylko zmyć z jego skóry dowody, ale był zbyt słaby, aby z nim walczyć, więc pozwalał chwycić się za zgięcie łokcia i podciągnąć na nogi, zaprowadzić się do łazienki, choć potykał się o fałdy miękkiego dywanu. Przeklinał bez przekonania, gdy jego plecy osuwały się wzdłuż brzegu emaliowanej wanny, prychał, gdy z kranu zaczynała płynąć woda, zbyt zimna, aby przynieść ulgę – wzdrygał się pod wpływem cudzych dłoni, tych samych, które śmierdziały tytoniem i pozostawiły jego skórę pąsową od bólu, ale dotyk stawał się miękki, pod wpływem aury nikotyna pachniała wetywerią, a on zaczynał wierzyć, że Jötnar nigdy nie zrobił mu krzywdy.
– Zabierz ode mnie tego kundla – warknął, kiedy Mysa trąciła go nosem, a on poczuł na skórze jej ciepły, wilgotny oddech – nienawidził sposobu, w jaki psy wpatrywały się w jego twarz, ich rozchylonego pyska i uniesionych fafli, za każdym razem myślał bowiem o Jasperze, jego ostrych kłach i czarnym podniebieniu, a przerostowa blizna na lewej łydce zaczynała uwierać gwałtownym bólem, pulsującym aż po zgięcie kolana – z trudem powstrzymał się przed zaciśnięciem dłoni w miejscu starego ugryzienia, jego usta zdążyły wykrzywić się jednak obrzydzonym grymasem. – Feigr-dýr M… – zaczął, wpatrując się w wyżła, lecz żołądek ponownie zerwał mu się mdlącym skurczem, a on pochylił się gwałtownie, najpierw zanosząc się chrapliwym kaszlem, a potem wymiotując na chodnik żółcią; splunął na ziemię i przetarł usta rękawem, na którym zebrała się gęsta, kwaśna ślina, ale oddech wciąż miał ciężki i nierówny, jakby powietrze z trudem przechodziło przez opuchnięte gardło. Wzrok Vermunda niczym nie różnił się tymczasem od spojrzenia, którym obwiniał go ojciec, zupełnie jakby teraz, po latach, stali się tym samym człowiekiem, mężczyzną o surowej twarzy i nieruchomych źrenicach, patrzącym na niego w sposób, w jaki można by przyglądać się miękkiemu, bezkręgowemu zwierzęciu, którego cienka skorupa właśnie pękła pod naciskiem podeszwy, pozostawiając na drodze i na sumieniu lepki, biały ślad, znikający wraz z pierwszym opadem deszczu – nie potrafił przypomnieć sobie, czy oczy jego brata zawsze wyglądały w ten sposób, czy traktował go tak już wcześniej, bo wiedział, co oznaczały pióra wyrastające pod pachwiną i wzdłuż zabliźnionych przedramion, czy jego pogarda zbierała się pod powiekami za każdym razem, gdy odwracał wzrok, czy zęby zaciskały się w złowrogim oczekiwaniu, a umysł pragnął wyzbyć się świadomości, że w ich żyłach płynęła ta sama krew, jednakowo skłonna do zabarwienia się czarnym pigmentem. Pamiętał, jak zaprowadził go nad jezioro po tym, jak nasycona księżycem noc zmieniła barwę z atramentowej na czerwoną, a ich ciała spływały krwią, która nie zdążyła jeszcze zaschnąć na gołej skórze, pamiętał, jak podarował mu nóż ze srebrnym ostrzem, którego drewniana rękojeść została wygrawerowana tak, aby przedstawiać symbol z rodzinnego herbu, dwa skrzyżowane ze sobą młoty, pamiętał, jak zacisnął obie dłonie na jego ramionach, kiedy Egor – młody rekrut, który dołączył do Gleipniru tego samego dnia i którego wąskie usta zawsze smakowały mastyksem – pchnął sobie sztylet pomiędzy żebra, jeszcze zanim ślad po ugryzieniu zdążył się zabliźnić. Vermund, którego znał wtedy, nie przypominał mężczyzny, który stał przed nim teraz – człowieka ubranego w oficerski mundur, któremu bliżej było w rzeczywistości do psa, trzymanego mocno na błyszczącej, natłuszczonej smyczy. Prychnął cicho, obserwując sposób, w jaki kącik jego ust drgnął w bezwiednym skurczu obrzydzenia – w pewien ordynarny, perwersyjny sposób wywoływanie awersji na twarzy starszego brata, sprawiało mu satysfakcję.
– Możesz sprawdzić – odparł, odchylając się tak, aby prawa kieszeń jego spodni była na wierzchu, niezasłonięta przez płaszcz. – Jeśli nie boisz się włożyć dłoni. – wyszczerzył się złośliwie, przesuwając palcami wzdłuż szwu, jakby chciał zachęcić go do wyciągnięcia ręki, prawie kokietliwie. – Mocno gryzie. Bez obu rąk nie będziesz nadawał się już do niczego.
– Zabierz ode mnie tego kundla – warknął, kiedy Mysa trąciła go nosem, a on poczuł na skórze jej ciepły, wilgotny oddech – nienawidził sposobu, w jaki psy wpatrywały się w jego twarz, ich rozchylonego pyska i uniesionych fafli, za każdym razem myślał bowiem o Jasperze, jego ostrych kłach i czarnym podniebieniu, a przerostowa blizna na lewej łydce zaczynała uwierać gwałtownym bólem, pulsującym aż po zgięcie kolana – z trudem powstrzymał się przed zaciśnięciem dłoni w miejscu starego ugryzienia, jego usta zdążyły wykrzywić się jednak obrzydzonym grymasem. – Feigr-dýr M… – zaczął, wpatrując się w wyżła, lecz żołądek ponownie zerwał mu się mdlącym skurczem, a on pochylił się gwałtownie, najpierw zanosząc się chrapliwym kaszlem, a potem wymiotując na chodnik żółcią; splunął na ziemię i przetarł usta rękawem, na którym zebrała się gęsta, kwaśna ślina, ale oddech wciąż miał ciężki i nierówny, jakby powietrze z trudem przechodziło przez opuchnięte gardło. Wzrok Vermunda niczym nie różnił się tymczasem od spojrzenia, którym obwiniał go ojciec, zupełnie jakby teraz, po latach, stali się tym samym człowiekiem, mężczyzną o surowej twarzy i nieruchomych źrenicach, patrzącym na niego w sposób, w jaki można by przyglądać się miękkiemu, bezkręgowemu zwierzęciu, którego cienka skorupa właśnie pękła pod naciskiem podeszwy, pozostawiając na drodze i na sumieniu lepki, biały ślad, znikający wraz z pierwszym opadem deszczu – nie potrafił przypomnieć sobie, czy oczy jego brata zawsze wyglądały w ten sposób, czy traktował go tak już wcześniej, bo wiedział, co oznaczały pióra wyrastające pod pachwiną i wzdłuż zabliźnionych przedramion, czy jego pogarda zbierała się pod powiekami za każdym razem, gdy odwracał wzrok, czy zęby zaciskały się w złowrogim oczekiwaniu, a umysł pragnął wyzbyć się świadomości, że w ich żyłach płynęła ta sama krew, jednakowo skłonna do zabarwienia się czarnym pigmentem. Pamiętał, jak zaprowadził go nad jezioro po tym, jak nasycona księżycem noc zmieniła barwę z atramentowej na czerwoną, a ich ciała spływały krwią, która nie zdążyła jeszcze zaschnąć na gołej skórze, pamiętał, jak podarował mu nóż ze srebrnym ostrzem, którego drewniana rękojeść została wygrawerowana tak, aby przedstawiać symbol z rodzinnego herbu, dwa skrzyżowane ze sobą młoty, pamiętał, jak zacisnął obie dłonie na jego ramionach, kiedy Egor – młody rekrut, który dołączył do Gleipniru tego samego dnia i którego wąskie usta zawsze smakowały mastyksem – pchnął sobie sztylet pomiędzy żebra, jeszcze zanim ślad po ugryzieniu zdążył się zabliźnić. Vermund, którego znał wtedy, nie przypominał mężczyzny, który stał przed nim teraz – człowieka ubranego w oficerski mundur, któremu bliżej było w rzeczywistości do psa, trzymanego mocno na błyszczącej, natłuszczonej smyczy. Prychnął cicho, obserwując sposób, w jaki kącik jego ust drgnął w bezwiednym skurczu obrzydzenia – w pewien ordynarny, perwersyjny sposób wywoływanie awersji na twarzy starszego brata, sprawiało mu satysfakcję.
– Możesz sprawdzić – odparł, odchylając się tak, aby prawa kieszeń jego spodni była na wierzchu, niezasłonięta przez płaszcz. – Jeśli nie boisz się włożyć dłoni. – wyszczerzył się złośliwie, przesuwając palcami wzdłuż szwu, jakby chciał zachęcić go do wyciągnięcia ręki, prawie kokietliwie. – Mocno gryzie. Bez obu rąk nie będziesz nadawał się już do niczego.
shadows tangle like a vine
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
Vermund Eriksen
Re: 20.05.2001 – Port Północny – K. Jötnarsen & V. Eriksen Nie 19 Maj - 1:02
Vermund EriksenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : oficer Wydziału Poszukiwań w Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : pies
Atuty : zapalony (I), agresor (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Mur, pod którym siedział przygarbiony cień jego brata, był sczerniały od nietrzeźwych oddechów i odpryśnięty od rykoszetu słów mówionych sobie w tylnej alejce, brudny od aktów rozgrywających się poza peryferiami niewinnych spojrzeń; w miejscach takich, jak ta nieszczęsna uliczka, nauczono go widzieć ślady nieludzkości wyraźne jak zadrapania na ciemnych pniach strzelistych sosen, nauczono go dostrzegać w nich zdrożne pokuszenie, przez nieprzebrane sterty dowodów zbieranych przeciwko człowieczeństwu w strażniczych archiwach nauczono go słyszeć w takich miejscach poszept cudzych myśli: tutaj nikt nie widział, tutaj byłoby to proste, tutaj albo nigdy. Kåre wydawał się pasować do tego miejsca lepiej niż pasował do dębowych krzeseł w jadalni rodzinnego domu, myślał, wodząc wzrokiem za brudną krzywizną zacieku ku jego zmierzwionym włosom poprzetykanym opalizującym pierzem, ku operlonemu czołu i równie brudnym tęczówkom. To, co wpatrywało się w niego z symetrycznym zdegustowaniem, nie było jego bratem; było oszustwem. Miało nieprzyjemny uśmiech szelmy, rozdarte chorągwie piór wyłażących wulgarnie zza kołnierza i zadrapania na skórze w miejscach, gdzie suche, zakończone ostro jak szpony, palce próbowały wydrzeć ich niedojrzałe, tkliwe jeszcze – o ironio – dusze z ciała, schowane w końcówkach młodych stosin. Ten odruch, myślał, należał do jego brata. Kiedy był mały, chwytał go trudnymi wieczorami za nadgarstki i trzymał mocno, dopóki płaczliwa wściekłość nie wyzuła z Kåre resztek sił i przestawał się wyrywać. Kiedy był mały, przecierał mu zadrapania i krople krwi zbierające się w oczkach po wyrwanych piórach, zbierał opalizujące chorągiewki z podłogi i przewiązywał ich stosiny czerwoną nitką. Kiedy byli mali, rzeczywistość przenizana była ojcowskimi opowieściami o początkach ich rodu, o obowiązku i o braterstwie; w podstawach ich świata grzebał pieczołowicie istotę tych wartości, opowiadał o synach poświęcających swoje życie, by pomścić swojego ojca i o mężczyznach, którzy niczego nie stawiali ponad swoimi braćmi. Kiedy byli mali, kochał Kåre miłością wykarmioną ojcowskimi przykazaniami; zabiłbym dla ciebie, powiedział mu kiedyś, był chłopcem i nie rozumiał, co to właściwie znaczy, te słowa te nie znaczyły nic i znaczyły wszystko, bo były jedynym wyrazem oddania, jakiego nauczyły go ojcowskie opowieści. Myślał o tym z kwaśnym rozbawieniem: inne dzieci uczyły się grzecznych słów, uczyły się podawać sobie dłonie na zgodę i dzielić się swoimi rzeczami, jego nauczono, że dłoń podniesiona przeciw Kåre jest dłonią podniesioną przeciwko niemu, jego nauczono, że krzywda Kåre jest jego zobowiązaniem i jego odpowiedzialnością; nauczył go tego ojciec, a kiedy później stanął pomiędzy jego uniesioną ręką i młodszym bratem, świat zatrząsnął się w posadach. Pomiędzy ojcem a bratem, kogo winien kochać bardziej?
Sentyment usychał w gardle, do ust napływała jedynie gorzka niechęć – pod murem siedziało zgarbione oszustwo, zmierzwione i brudne, wyplute jakby nawet Przesmyk nie mógł go przełknąć, więc odkrztuszał go, niestrawioną ość, na bruk, na którym stygł przez noc jak mętna plwocina. Pamiętał, jak rzeczywistość napęczniała od strachu i pękła bólem, kiedy ojciec uderzył go w policzek; pamiętał swoje chłopięce zagubienie, bo nie rozumiał swojej winy; próbował poczuć się winny, ale zamiast tego czuł jedynie gorzką rewoltę wzbierającą w gardle – nie wiedział, kogo powinien kochać bardziej, ale wiedział, że postąpiłby tak samo po raz drugi.
Kåre był oszustwem; kłamstwem opowiadanym mu w dzieciństwie, kłamstwem, które zapuściło w nim korzenie, kłamstwem, które musiał z siebie w końcu wyrwać jak inwazyjny chwast. Żadna opowieść nie mówiła o tym, jak należało żyć po podobnej stracie – nie przez śmierć, ale przez zdradę i przez zepsucie, którego nie mógł powstrzymać, nie przez śmierć, ale przez jego własne umiłowanie autodestrukcji i krzywdy, nie przez śmierć, ale przez jego naturalną, przyrodzoną podłość, którą, zamiast uciszać, pielęgnował. Żadna opowieść nie uczyła, jak należało obchodzić się z bratem, który postawił rozkład ponad wszystko, co powinno być w życiu prymarne, ani jak należało się zachować, kiedy spotka znowu jego cień, wypluty na chodnik jak niestrawiony ochłap zniekształconego wspomnienia.
Zesztywniał impulsem rozdrażnienia, słysząc głoski obcego zaklęcia – zanim zdążyłby się jednak poruszyć, Kåre przechylił się na bok, by wypluć na bruk spienioną żółć, a on powściągnął pokuszenie, by wcisnąć czubek buta w nadstawioną nisko skroń. Tutaj nikt nie widział. Tutaj byłoby to proste. Tutaj albo nigdy. O ile łatwiej byłoby, gdyby zabrała go pospolita śmierć.
A jednak, mimo wszystko, jego płytki, zmęczony oddech i sperlone potem skronie nie zdawały się wcale pocieszeniem. A jednak, mimo wszystko, pozwolił mu się wyprostować, nie sprawdzając dźwięku uderzenia metalowej wstawki oficerskiego buta o ostrą kość policzka, choć był mu winien więcej niż skroń rozbita o mur. Cień Kåre prychnął, usta lśniły mu od kwaśnej śliny, kiedy odchylał się, by odsłonić przed nim szczelinę kieszeni na płaskim biodrze. Suchy palec przesunął po niej figlarnie jak po zamkniętej linii ust, z nieznośną, złośliwą nonszalancją.
– Wstań – splunął szorstko, zanim ostatnie słowo wybrzmiało zupełnie; chciał powiedzieć tobie udało się z dwiema, w końcu w czymś mnie wyprzedziłeś, ale drażniło go wrażenie, że stosował się do narzucanej przez niego gry i spoufalał się przez familiarność, nawet jeśli nienawistną. Używał więc tonu, którego nie użyłby wobec brata; mówił, rzeczowo i sucho, jak do wywłoki znalezionej na marginesie ulicy, próbując przekonać się, że nie wiązało ich nic, nawet ta piekąca w przełyk złość. – Rozmawiasz z oficerem – zachrzęścił nieprzyjemnie, jakby stawiał tym zdaniem pomiędzy nimi wzgardliwy znak nierówności. – Przeszukają cię na komisariacie. Znajomość i próba zastosowania zaklęcia zakazanego, próba zaszkodzenia psu służbowemu, podejrzenie kradzieży i zażywania nielegalnych substancji odurzających – wymienił prawie mechaniczne podług procedur, choć nie mieli świadków i wątpił, by ktoś miał go z tego rozliczać; spoglądał na niego z góry z naglącym oczekiwaniem. – Następnym razem stul pysk. Wstań, zanim ci pomogę – warknął ostrzej; nie czekając na odpowiedź, przecedził zaklęcie jak przecinek wyzywającego przekleństwa – Manngi. Byłeś w Tromsø?
Sentyment usychał w gardle, do ust napływała jedynie gorzka niechęć – pod murem siedziało zgarbione oszustwo, zmierzwione i brudne, wyplute jakby nawet Przesmyk nie mógł go przełknąć, więc odkrztuszał go, niestrawioną ość, na bruk, na którym stygł przez noc jak mętna plwocina. Pamiętał, jak rzeczywistość napęczniała od strachu i pękła bólem, kiedy ojciec uderzył go w policzek; pamiętał swoje chłopięce zagubienie, bo nie rozumiał swojej winy; próbował poczuć się winny, ale zamiast tego czuł jedynie gorzką rewoltę wzbierającą w gardle – nie wiedział, kogo powinien kochać bardziej, ale wiedział, że postąpiłby tak samo po raz drugi.
Kåre był oszustwem; kłamstwem opowiadanym mu w dzieciństwie, kłamstwem, które zapuściło w nim korzenie, kłamstwem, które musiał z siebie w końcu wyrwać jak inwazyjny chwast. Żadna opowieść nie mówiła o tym, jak należało żyć po podobnej stracie – nie przez śmierć, ale przez zdradę i przez zepsucie, którego nie mógł powstrzymać, nie przez śmierć, ale przez jego własne umiłowanie autodestrukcji i krzywdy, nie przez śmierć, ale przez jego naturalną, przyrodzoną podłość, którą, zamiast uciszać, pielęgnował. Żadna opowieść nie uczyła, jak należało obchodzić się z bratem, który postawił rozkład ponad wszystko, co powinno być w życiu prymarne, ani jak należało się zachować, kiedy spotka znowu jego cień, wypluty na chodnik jak niestrawiony ochłap zniekształconego wspomnienia.
Zesztywniał impulsem rozdrażnienia, słysząc głoski obcego zaklęcia – zanim zdążyłby się jednak poruszyć, Kåre przechylił się na bok, by wypluć na bruk spienioną żółć, a on powściągnął pokuszenie, by wcisnąć czubek buta w nadstawioną nisko skroń. Tutaj nikt nie widział. Tutaj byłoby to proste. Tutaj albo nigdy. O ile łatwiej byłoby, gdyby zabrała go pospolita śmierć.
A jednak, mimo wszystko, jego płytki, zmęczony oddech i sperlone potem skronie nie zdawały się wcale pocieszeniem. A jednak, mimo wszystko, pozwolił mu się wyprostować, nie sprawdzając dźwięku uderzenia metalowej wstawki oficerskiego buta o ostrą kość policzka, choć był mu winien więcej niż skroń rozbita o mur. Cień Kåre prychnął, usta lśniły mu od kwaśnej śliny, kiedy odchylał się, by odsłonić przed nim szczelinę kieszeni na płaskim biodrze. Suchy palec przesunął po niej figlarnie jak po zamkniętej linii ust, z nieznośną, złośliwą nonszalancją.
– Wstań – splunął szorstko, zanim ostatnie słowo wybrzmiało zupełnie; chciał powiedzieć tobie udało się z dwiema, w końcu w czymś mnie wyprzedziłeś, ale drażniło go wrażenie, że stosował się do narzucanej przez niego gry i spoufalał się przez familiarność, nawet jeśli nienawistną. Używał więc tonu, którego nie użyłby wobec brata; mówił, rzeczowo i sucho, jak do wywłoki znalezionej na marginesie ulicy, próbując przekonać się, że nie wiązało ich nic, nawet ta piekąca w przełyk złość. – Rozmawiasz z oficerem – zachrzęścił nieprzyjemnie, jakby stawiał tym zdaniem pomiędzy nimi wzgardliwy znak nierówności. – Przeszukają cię na komisariacie. Znajomość i próba zastosowania zaklęcia zakazanego, próba zaszkodzenia psu służbowemu, podejrzenie kradzieży i zażywania nielegalnych substancji odurzających – wymienił prawie mechaniczne podług procedur, choć nie mieli świadków i wątpił, by ktoś miał go z tego rozliczać; spoglądał na niego z góry z naglącym oczekiwaniem. – Następnym razem stul pysk. Wstań, zanim ci pomogę – warknął ostrzej; nie czekając na odpowiedź, przecedził zaklęcie jak przecinek wyzywającego przekleństwa – Manngi. Byłeś w Tromsø?
Kåre Jötnarsen
20.05.2001 – Port Północny – K. Jötnarsen & V. Eriksen Pią 14 Cze - 22:58
Kåre JötnarsenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, były łowca Gleipniru
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 15 / magia zakazana: 23 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
Usta wypełniał mu słony posmak krwi, osiadający cienkimi skrzepami rdzy w pęknięciach warg i tężejący wraz ze śliną, którą coraz trudniej było mu przełykać w dół gardła – zdążył przyzwyczaić się do smaku własnego ciała, bo wrażenie, że przeżuwał swoje życie między zębami powracało za każdym razem, gdy czyjeś dłonie znów pchnęły go za mocno, palce zacisnęły się za ciasno, zęby nie zdążyły powstrzymać obelg, które zbyt łatwo przeobrażały się w czyny; pomiędzy łopatkami wciąż uwierało go szkło z pękniętego stolika, skóra naciągała się czerwienią w miejscach, gdzie przez tkankę przebiły się drzazgi ciemnych stosin, a on nie potrafił załagodzić mdłości, podchodzących mu do gardła za każdym razem, kiedy przypominał sobie wnętrze zatłoczonego klubu, zapach spoconego podbrzusza, dociśniętego mu do twarzy z obłudnym rozbawieniem, oddech smakujący przetrawionym alkoholem i pocałunki, które lepiły mu się do ust jak coś zmierzłego i klejącego, przypominającego bezmuszlowe ślimaki, które w dzieciństwie podnosił z chodnika, aby rzucić nimi w Yvonne i śmiać się, ilekroć ta piszczała i podskakiwała, próbując zetrzeć sobie z policzka gęsty śluz. Czuł na sobie spojrzenie Jötnara, kiedy mężczyzna, którego ręce śmierdziały pieniędzmi, a oddech drogim alkoholem, pocałował go nachalnie, usiłując wepchnąć mu język pomiędzy wargi, a on pomyślał, że mógłby rozchylić usta, wpuścić język pomiędzy trzonowce, po czym ugryźć go, wyrwać i wypluć, żeby spadł na podłogę, skrwawiony i drżący niczym świeże mięso – przysięga, przewiązana wokół nadgarstków jak metalowe kajdany, usztywniała mu jednak również żuchwę, naciągając ścięgna w sposób, który zmuszał usta do lubieżnego uśmiechu. Czasem wyobrażał sobie, że patrzył na niego Vegar, a wtedy uśmiechał się jeszcze szerzej, wyginał lędźwie jeszcze mocniej i pozwalał, aby cudze dłonie przepasały go w talii, ciasne jak skórzany pas, którym niegdyś zacieśniał mundurowe spodnie – ciężar cudzego ciała dociskał go do materaca, a on wyobrażał sobie wyraz ojcowskiej twarzy, gniew układający się pomiędzy ściągniętymi brwiami i rozczarowanie ściśnięte w twardych zębach; mężczyzna sięgał dłonią pod materiał jego bielizny, a on odchylał głowę i jęczał tak głośno, jakby wciąż miał zaledwie szesnaście lat i mieszkał w rezydencji Eriksenów, gdzie każdy dźwięk niósł się echem wzdłuż długich korytarzy, a papierosowy dym zbierał się pod sklepieniem wysokich sufitów – wiedział, że Vegar słyszał go przez ścianę i świadomość ta przynosiła mu perwersyjną satysfakcję, jak gdyby jego ciało uzależniło się od gniewu, pod nieobecność którego pióra bolały go płytko pod skórą, niecierpliwe, aby przebić tkankę i rozrosnąć się gęstym pterylium wzdłuż linii kręgosłupa.
Pragnął zobaczyć ojcowskie emocje na twarzy Vermunda – znajomy kształt zmarszczki układający się w tym samym miejscu na czole, cień nasuwający się zmierzchem na barwę tęczówek i nerwowe drżenie w prawym kąciku ust, który pod wpływem złości unosił się i opadał, jak gdyby wargi w ostatniej chwili decydowały się przesłonić wyżynające się spod spodu kły, jego brat wciąż wyglądał jednak tak samo, surowy i nieruchomy jak kariatyda, z lekko wygiętymi wargami, jak gdyby nie zasługiwał nawet na prawdziwą nienawiść, jedynie na jej surogat, mdły i nienasycony. Kiedy byli dziećmi, szukał pocieszenia w przekonaniu, że Vermund przypominał ojca jedynie w nocy, spod półprzymkniętych powiek i rzęs zlepionych miękką sennością, bo nie odziedziczył po nim tego samego okrucieństwa, jego pięści były lżejsze, spojrzenie bardziej wyrozumiałe, jak gdyby zawsze pragnął mieć usprawiedliwienie dla swojego gniewu, a kiedy go nie odnajdywał – przełykał gorycz w dół gardła, tak, jak zostali nauczeni przełykać jedzenie przy stole, nie okazując pretensji i zniesmaczenia. Patrzył na niego i miał ochotę się śmiać, w ustach wciąż zalegał mu jednak mdlący smak torsji, których gęsta, pożółkła konsystencja zaschła mu na koszuli i wzdłuż tylnej ściany gardła – słowa, którymi posługiwał się jego brat, należały do Vegara, a dobrze maskowana niepewność w sposobie, w jaki je naśladował, sprawiała, że wydawał się nagle bardzo młody.
– Zmuś mnie – warknął krótko, a złośliwość, z jaką wypowiedział te słowa, tylko na chwilę przesłonił głęboki wdech, dławiący mdłości na dnie ściśniętego żołądka – słowa starszego brata brzęczały mu na obrzeżach skroni, skupione w miejscach, w których ból pulsował aż po korytarz ucha wewnętrznego. Złamane żebro rwało go w piersi, zaklinowane pomiędzy ciasnym splotem kości, a on poczuł, jak jego myśli bezwarunkowo przesuwają się w lewą stronę, sięgając wspomnienia wieczoru, kiedy głowa ciążyła mu pod srebrną kopułą księżyca, a złamany obojczyk rozerwał skórę, wykrzywiając ramię w nienaturalnym, bolesnym skurczu, który utrzymywał się jeszcze na długo po tym, jak tkanka zrosła się pod wpływem zaklęcia – zamknął oczy, ale słońce cisnęło szkarłatem na jego powieki; nie istniał sposób, aby przed tym uciec. – A ty – wycharczał, zmuszając się do podniesienia głowy i odsłonienia zębów w złowrogim uśmiechem. – Rozmawiasz ze swoim bratem. Już zapomniałeś? Masz w żyłach tę samą krew. Chcesz, żebym ci pokazał? – odparł, po czym, zanim Vermund mógłby zareagować, odgiął żuchwę i splunął mu na buty brudną, zaczerwienioną śliną. – Nie mogę się doczekać – przeciągnął kokietliwie sylaby, odsłaniając krawędź szyi, gdzie spod kołnierza wystawały gęste, czarne pióra. – Mam nadzieję, że nie traktujecie swojej pracy pobieżnie, mam wiele miejsc, które są warte przeszukania. Nawet nie wiesz, jak wielu mężczyzn chciałoby mieć szansę dotykać mnie w ten sposób, zupełnie za darmo… nie będę zdziwiony, jeśli któryś z nich nie będzie mógł się powstrzymać i przy okazji mnie przeleci. – zaśmiał się krótko i lubieżnie, z przesadną, teatralną kokietliwością, którą miał zwyczaj przesłaniać cisnącą mu się na usta gorycz, obrzydzenie do dłoni, które tak łatwo było wsunąć mu pod ubranie. – Możesz sprawdzić pierwszy, jeśli chcesz. Powiedzieć im, czy warto. – przez źrenicę przemknął mu nieprzyjemny błysk, ten sam, charakterystyczny blichtr satysfakcji, który pąsowiał mu na twarzy tuż przed tym, jak ojciec zbierał swój gniew w zaciśniętej pięści. Westchnął ciężko, gdy zaklęcie przewiązało mu gardło grubym postronkiem i wywrócił oczami, jak gdyby oboje byli jeszcze dziećmi, a on usiłował przekonać Vermunda, że proste rozwiązania nie zawsze należały do najbardziej satysfakcjonujących. – Tak, tatuś zaprosił mnie na kolację, żeby złożyć oficjalne przeprosiny, a mamusia obiecała, że kocha mnie najmocniej na świecie. – jego głos stał się wysoki i miękki, niepasujący do kanciastej twarzy, ciała złożonego z twardych goleni i ostrych obojczyków.
Kåre i Vermund z tematu
Pragnął zobaczyć ojcowskie emocje na twarzy Vermunda – znajomy kształt zmarszczki układający się w tym samym miejscu na czole, cień nasuwający się zmierzchem na barwę tęczówek i nerwowe drżenie w prawym kąciku ust, który pod wpływem złości unosił się i opadał, jak gdyby wargi w ostatniej chwili decydowały się przesłonić wyżynające się spod spodu kły, jego brat wciąż wyglądał jednak tak samo, surowy i nieruchomy jak kariatyda, z lekko wygiętymi wargami, jak gdyby nie zasługiwał nawet na prawdziwą nienawiść, jedynie na jej surogat, mdły i nienasycony. Kiedy byli dziećmi, szukał pocieszenia w przekonaniu, że Vermund przypominał ojca jedynie w nocy, spod półprzymkniętych powiek i rzęs zlepionych miękką sennością, bo nie odziedziczył po nim tego samego okrucieństwa, jego pięści były lżejsze, spojrzenie bardziej wyrozumiałe, jak gdyby zawsze pragnął mieć usprawiedliwienie dla swojego gniewu, a kiedy go nie odnajdywał – przełykał gorycz w dół gardła, tak, jak zostali nauczeni przełykać jedzenie przy stole, nie okazując pretensji i zniesmaczenia. Patrzył na niego i miał ochotę się śmiać, w ustach wciąż zalegał mu jednak mdlący smak torsji, których gęsta, pożółkła konsystencja zaschła mu na koszuli i wzdłuż tylnej ściany gardła – słowa, którymi posługiwał się jego brat, należały do Vegara, a dobrze maskowana niepewność w sposobie, w jaki je naśladował, sprawiała, że wydawał się nagle bardzo młody.
– Zmuś mnie – warknął krótko, a złośliwość, z jaką wypowiedział te słowa, tylko na chwilę przesłonił głęboki wdech, dławiący mdłości na dnie ściśniętego żołądka – słowa starszego brata brzęczały mu na obrzeżach skroni, skupione w miejscach, w których ból pulsował aż po korytarz ucha wewnętrznego. Złamane żebro rwało go w piersi, zaklinowane pomiędzy ciasnym splotem kości, a on poczuł, jak jego myśli bezwarunkowo przesuwają się w lewą stronę, sięgając wspomnienia wieczoru, kiedy głowa ciążyła mu pod srebrną kopułą księżyca, a złamany obojczyk rozerwał skórę, wykrzywiając ramię w nienaturalnym, bolesnym skurczu, który utrzymywał się jeszcze na długo po tym, jak tkanka zrosła się pod wpływem zaklęcia – zamknął oczy, ale słońce cisnęło szkarłatem na jego powieki; nie istniał sposób, aby przed tym uciec. – A ty – wycharczał, zmuszając się do podniesienia głowy i odsłonienia zębów w złowrogim uśmiechem. – Rozmawiasz ze swoim bratem. Już zapomniałeś? Masz w żyłach tę samą krew. Chcesz, żebym ci pokazał? – odparł, po czym, zanim Vermund mógłby zareagować, odgiął żuchwę i splunął mu na buty brudną, zaczerwienioną śliną. – Nie mogę się doczekać – przeciągnął kokietliwie sylaby, odsłaniając krawędź szyi, gdzie spod kołnierza wystawały gęste, czarne pióra. – Mam nadzieję, że nie traktujecie swojej pracy pobieżnie, mam wiele miejsc, które są warte przeszukania. Nawet nie wiesz, jak wielu mężczyzn chciałoby mieć szansę dotykać mnie w ten sposób, zupełnie za darmo… nie będę zdziwiony, jeśli któryś z nich nie będzie mógł się powstrzymać i przy okazji mnie przeleci. – zaśmiał się krótko i lubieżnie, z przesadną, teatralną kokietliwością, którą miał zwyczaj przesłaniać cisnącą mu się na usta gorycz, obrzydzenie do dłoni, które tak łatwo było wsunąć mu pod ubranie. – Możesz sprawdzić pierwszy, jeśli chcesz. Powiedzieć im, czy warto. – przez źrenicę przemknął mu nieprzyjemny błysk, ten sam, charakterystyczny blichtr satysfakcji, który pąsowiał mu na twarzy tuż przed tym, jak ojciec zbierał swój gniew w zaciśniętej pięści. Westchnął ciężko, gdy zaklęcie przewiązało mu gardło grubym postronkiem i wywrócił oczami, jak gdyby oboje byli jeszcze dziećmi, a on usiłował przekonać Vermunda, że proste rozwiązania nie zawsze należały do najbardziej satysfakcjonujących. – Tak, tatuś zaprosił mnie na kolację, żeby złożyć oficjalne przeprosiny, a mamusia obiecała, że kocha mnie najmocniej na świecie. – jego głos stał się wysoki i miękki, niepasujący do kanciastej twarzy, ciała złożonego z twardych goleni i ostrych obojczyków.
Kåre i Vermund z tematu
shadows tangle like a vine
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind