Chłodnia
3 posters
Mistrz Gry
Chłodnia Nie 29 Wrz - 22:24
Chłodnia
Pomieszczenie służy do tymczasowego przechowywania zwłok przed i po balsamowaniu. Znajduje się tu duża chłodziarka, która zapewnia odpowiednie warunki konserwacji. Wzdłuż ścian rozmieszczone są półki na narzędzia i materiały. Przestrzeń chronią specjalne runy ochronne, uniemożliwiające dostęp osobom niepowołanym, co podkreśla dbałość o prywatność i bezpieczeństwo procesów przechowywania.
Ruben Abildgaard
Re: Chłodnia Wto 12 Lis - 20:54
Ruben AbildgaardŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Haderslev, Dania
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : hiena cmentarna, pracownik galerii Forbannelse, najemnik
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : pasjonat run (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 20
11.08.2001 r.
Przesunął się w uliczkę jak cień, ten sam, który zatrzymuje się, narzucony na zakamarki spłowiałą peleryną; ten sam, który wprawnie zaczyna rysować kształty na łuskach wyszczerbionego bruku ugniatanego salwami niezliczonych kroków niezliczonych przechodniów o mętnych i niemożliwych do spamiętania twarzach zamazanych od lat, które dotąd minęły i które jeszcze przeminą; ten sam, który wplata się w garść rzuconego spojrzenia, jak wąż zatrzymany w kieszeni rozszerzonych źrenic. Był jednym z cieni dryfujących sennie-bezsennie po terenach Przesmyku, był jednym z widm nawiedzających z niepokojem skręcone, ciasne plątaniny żył okolicznych alejek, był jednym z... - nie był obcym, natarczywym wtrąceniem niechcianego zupełnie elementu. Czuł doskonale swoją przynależność i w pełni ją akceptował, tak samo, jak doskonale wiedział, że sam był akceptowany. Był jednym z nich, świadczyło o tym znacznie więcej niż sama niechlubna pieczęć wżerająca się w miękkie wnętrze jego dłoni. Był w wielu miejscach, stanowił widok znajomy dla tubylczego wzroku, a przy tym był pierwszy raz, pierwszy raz właśnie tutaj, w tym punkcie na mapie marginesu miasta drażniącego stateczne, wychowane umysły wzorcowych obywateli, uprzątnięte jak półki na schludnych regałach sklepu. Pierwszy raz otrzymał takie zaproszenie. Pierwszy raz - od dawna - odczuwał szczerą ciekawość.
Wiedział o istnieniu pracowni, jednak sam nigdy wcześniej nie przejawiał potrzeby przekroczenia jej progów, nie miał w końcu powodów znajdować się w charakterze kolejnego klienta. Dopiero otrzymanie zaproszenia sprawiło, że po raz pierwszy zacisnął palce na klamce drzwi wejściowych, sprawiając, że ustąpiły, z cichym stęknięciem wpuszczając go do środka. Czuł się, jakby znowu był młodszy o co najmniej kilka lat, jakby znów był studentem wymykającym się, by studiować z innymi magię zakazaną. Serce zabiło żywiej pod warstwą wrzeciona mostka, zupełnie, jakby miał za chwilę wziąć udział w nieznanym dotychczas rytuale zapomnianym przez nieprzyjemne, najzupełniej prostackie odruchy współczesności.
Powstrzymał się na początku od pytań, wyciszył zupełnie umysł, starając się nie ulegać własnym przypuszczeniom, własnym, pojawiającym się przedwcześnie zalążkom obserwacji. Już na samym początku powitał Victora wątłym, majaczącym uśmiechem, słabo, jak gdyby z trudem dźwigającym kąciki jego warg, od zawsze jednak uśmiechał się w ten sposób, wątłe i chorowicie, oszczędnie przedstawiając ten grymas. Victor nie zobaczył go jednak pierwszy raz, zdążył już się dowiedzieć, że pozostawał szczery i szczerze cieszył się z możliwości obecnego spotkania, nie był w tym jednak nigdy przesadnie teatralny.
- Czas na zamianę ról - rzucił jednak na wstępie z odrobiną zaczepności, zamienić role, ponieważ właśnie tym razem on stawał się odwiedzającym. Do obecnego momentu, jak tylko sięgał pamięcią, sytuacja w ich przypadku przejawiała się całkowicie odwrotnie. Nie spieszył się, nie zadawał pytań, jeszcze nie. Pozwalał się oprowadzić.
They choose the path
Where no one goes
They hold
no quarter
Where no one goes
They hold
no quarter
Victor Eliassen-Choi
Re: Chłodnia Wczoraj o 10:33
Victor Eliassen-ChoiŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Halmstadt, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : balsamista, właściciel pracowni balsamistycznej „Pajęcza lilia”
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : uzdrowiciel (I), nekromanta (II)
Statystyki :
alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
Dlaczego zaprosił Rubena do swego liliowego królestwa, bram utkanych najdelikatniejszą z mgieł, prowadzących ku samej krawędzi śmierci, gdzie mrok staje się częścią duszy, a szept przeznaczenia rozbrzmiewa jak echo z dawnych lat? Odpowiedź, choć prosta, niosła w sobie ciężar. Ruben fascynował go od chwili, gdy po raz pierwszy przekroczył próg jego galerii, niosąc ze sobą aurę jakby dotkniętą cieniem przeszłości. Ten mężczyzna, z każdym gestem i każdym spojrzeniem, zdawał się rozkładać przed nim mapę swojego ciała ukrytego poza zasłoną rzeczywistości – ciała, w którym śmierć oplatała go niczym aksamitny, szkarłatny płaszcz, paradoksalnie pełen blasku, kuszący swą nieodgadnioną obietnicą. Tak widział Rubena jako tego którego ubrała sama śmierć.
Czasem rozmawiali krótko, bez zbędnych słów, zaledwie spojrzeniami, które niosły więcej niż tysiąc fraz. Kilka razy zdarzyło się, że spotkał Rubena w cieniu nagrobków, gdy ten w milczeniu obserwował ceremonie, wstrzymując oddech, jakby mroczna pieśń żałobna była jego modlitwą. Lecz to właśnie ten sekret, ten rytuał, wzbudzał w nim odrazę; Ruben nie był jedynie obserwatorem – rozgrywał tu swój własny, ciemny spektakl, zuchwały i niemal profanacyjny. Krążyły słuchy, widział na własne oczy – Ruben bezczelnie zabierał to, co należało do zmarłych, jak hieny żywiące się kosztem pamięci i straty. Była to rzecz, której nienawidził – ohydna rysa na portrecie człowieka, którego jednak coś do niego przyciągało.
Może w tej zranionej duszy istniał cień dawnego piękna, może Ruben mógł odnaleźć w sobie drogę inną niż ta, na którą sam skazał siebie. Może, gdyby dać mu szansę, wprowadzić w świat, gdzie śmierć i życie są jedynie dwoma stronami tej samej monety, odnalazłby swoje prawdziwe przeznaczenie. Pragnął ujrzeć w nim potencjał czegoś czystszego, zagłębionego w tę samą mroczną esencję, którą on sam przebył niegdyś. Lecz najpierw musiał zgłębić tajemnice Rubena, poznać jego prawdziwe oblicze, zanim zaprosi go do cichej, chłodnej symfonii swojego liliowego królestwa, gdzie mrok i barwy tworzą niepowtarzalną harmonię.
Dziś w pracowni panowała cisza niemal nienaturalna, a jego czas pochłonęło monotonne wypełnianie papierów, które piętrzyły się jak milczący strażnicy każdego zapomnianego obowiązku. Stosy dokumentów, zaniedbane w ostatnich tygodniach pełnych intensywnej pracy nad badaniami i wnikliwymi studiami nad ciałem, wracały teraz, przypominając o sobie jak duchy z mroku, niewidzialne, lecz odczuwalne ciężarem. Paradoksalnie, wiedział, że choć przytłaczały go te arkusze, były one dla niego również ucieczką – wypełniały godziny oczekiwania na dzisiejsze spotkanie, które miało nadejść niczym zapowiedź czegoś głębszego i bardziej nieuchwytnego.
Gdy zbliżała się wyznaczona godzina, uniósł się z krzesła i przeciągnął, jakby wyzwalał się z uścisku tej papierowej monotonii. Był ubrany w czerń – elegancką, choć nieco mroczną i ascetyczną. Czarny golf opinał jego sylwetkę niczym druga skóra, odzwierciedlając tajemnicę skrytą głęboko w jego oczach. Garniturowe spodnie, o kroju prostym i niemal wojskowym, współgrały z solidnymi, lekko surowymi butami, które zdawały się przynależeć do kogoś, kto bez wahania stawia kroki w cieniach. Na dłoniach – skórzane rękawiczki, czarne i matowe, jakby każda część jego stroju była przemyślana i miała swoje zadanie: oddzielać go od świata, skrywać.
Był gotów. Niczym czarna sylwetka w półmroku, przypominająca przyczajonego przewodnika pomiędzy światami, przeszedł do pokoju, gdzie czekał na niego ktoś inny – zbłąkana dusza, której spojrzenie szukało ocalenia, albo może tylko zrozumienia w jego chłodnym spojrzeniu. W ciszy spotkania, w każdej drobnej intonacji zapowiadało się niepokojące napięcie.
Na ustach Victora pojawił się cień uśmiechu – ledwie widoczny, surowy, niemal skąpy. Miał w sobie coś zagadkowego, nieomal nierzeczywistego, jakby przez krótką chwilę zdołał przypomnieć sobie, co to znaczy być człowiekiem, choćby na sekundę pozwolić sobie na odrobinę emocji. Przenikliwie spojrzał na cherlawego mężczyznę, który stanął dziś u jego progu. Intrygował go, choć jeszcze nie był pewien, czy jego instynkt nie zawiedzie. Dokąd zaprowadzi ich to spotkanie? Czy w Rubenie naprawdę tkwiło coś więcej, jakaś ukryta głębia, której Victor pragnął sięgnąć?
– Na to wychodzi... zapraszam – powiedział w końcu, tonem lodowatym, pozbawionym jakiegokolwiek śladu ciepła, po czym ruszył naprzód, prowadząc gościa w głąb korytarzy, które z każdym krokiem zdawały się coraz bardziej oddalać od rzeczywistości. W powietrzu unosiła się tajemnicza, ciężka aura chłodu, jakby mury przesiąknięte były wspomnieniami dawnych, nieopowiedzianych historii.
– A więc, Rubenie – odezwał się nagle, przerywając ciszę tonem beznamiętnym, jakby rozmawiali o rzeczach trywialnych – dlaczego tu przyszedłeś? – W jego pytaniu kryła się nuta nieufności, może nawet subtelnego wyzwania. Pragnął wiedzieć, czy Ruben pojawił się tutaj jedynie z grzeczności, pod wpływem zaproszenia, czy może krył się za tym głębszy motyw. Wiedza ta była niezbędna, zanim zdecyduje, jak daleko ośmieli się go zaprowadzić.
Minęli główną salę, pełną dziwnego, prawie sterylnego porządku – miejsce, w którym Victor zwykle pracował nad swymi zleceniami i najciemniejszymi projektami. Pomimo tego, że spędzał tu długie godziny, każdy przedmiot zdawał się nienaruszony, jakby pokój istniał jedynie jako statyczna dekoracja, wyśniony obraz laboratoryjnej czystości, gdzie nikt nie pozostawił śladu życia.
W końcu dotarli do chłodni. Victor przekroczył próg bez wahania, lecz kiedy Ruben spróbował uczynić to samo, natrafił na niewidzialną barierę – jakby jakaś nieznana siła odrzuciła go na próg drzwi. Wzory run, nałożone na framugę, lśniły nieznacznym, srebrnym blaskiem pomiędzy wyrtymi pajęczymi liliami, odbijając chłodne światło pomieszczenia. Victor nie zdjął zabezpieczeń; czekał.
Czekał na odpowiedź, na decyzję Rubena – wiedział, że to, co teraz usłyszy, zadecyduje, czy odkryje przed nim swe liliowe królestwo, czy pozostawi go przed zamkniętymi bramami, pozwalając mu jedynie wyczuć, czym mógłby się stać.
Czasem rozmawiali krótko, bez zbędnych słów, zaledwie spojrzeniami, które niosły więcej niż tysiąc fraz. Kilka razy zdarzyło się, że spotkał Rubena w cieniu nagrobków, gdy ten w milczeniu obserwował ceremonie, wstrzymując oddech, jakby mroczna pieśń żałobna była jego modlitwą. Lecz to właśnie ten sekret, ten rytuał, wzbudzał w nim odrazę; Ruben nie był jedynie obserwatorem – rozgrywał tu swój własny, ciemny spektakl, zuchwały i niemal profanacyjny. Krążyły słuchy, widział na własne oczy – Ruben bezczelnie zabierał to, co należało do zmarłych, jak hieny żywiące się kosztem pamięci i straty. Była to rzecz, której nienawidził – ohydna rysa na portrecie człowieka, którego jednak coś do niego przyciągało.
Może w tej zranionej duszy istniał cień dawnego piękna, może Ruben mógł odnaleźć w sobie drogę inną niż ta, na którą sam skazał siebie. Może, gdyby dać mu szansę, wprowadzić w świat, gdzie śmierć i życie są jedynie dwoma stronami tej samej monety, odnalazłby swoje prawdziwe przeznaczenie. Pragnął ujrzeć w nim potencjał czegoś czystszego, zagłębionego w tę samą mroczną esencję, którą on sam przebył niegdyś. Lecz najpierw musiał zgłębić tajemnice Rubena, poznać jego prawdziwe oblicze, zanim zaprosi go do cichej, chłodnej symfonii swojego liliowego królestwa, gdzie mrok i barwy tworzą niepowtarzalną harmonię.
Dziś w pracowni panowała cisza niemal nienaturalna, a jego czas pochłonęło monotonne wypełnianie papierów, które piętrzyły się jak milczący strażnicy każdego zapomnianego obowiązku. Stosy dokumentów, zaniedbane w ostatnich tygodniach pełnych intensywnej pracy nad badaniami i wnikliwymi studiami nad ciałem, wracały teraz, przypominając o sobie jak duchy z mroku, niewidzialne, lecz odczuwalne ciężarem. Paradoksalnie, wiedział, że choć przytłaczały go te arkusze, były one dla niego również ucieczką – wypełniały godziny oczekiwania na dzisiejsze spotkanie, które miało nadejść niczym zapowiedź czegoś głębszego i bardziej nieuchwytnego.
Gdy zbliżała się wyznaczona godzina, uniósł się z krzesła i przeciągnął, jakby wyzwalał się z uścisku tej papierowej monotonii. Był ubrany w czerń – elegancką, choć nieco mroczną i ascetyczną. Czarny golf opinał jego sylwetkę niczym druga skóra, odzwierciedlając tajemnicę skrytą głęboko w jego oczach. Garniturowe spodnie, o kroju prostym i niemal wojskowym, współgrały z solidnymi, lekko surowymi butami, które zdawały się przynależeć do kogoś, kto bez wahania stawia kroki w cieniach. Na dłoniach – skórzane rękawiczki, czarne i matowe, jakby każda część jego stroju była przemyślana i miała swoje zadanie: oddzielać go od świata, skrywać.
Był gotów. Niczym czarna sylwetka w półmroku, przypominająca przyczajonego przewodnika pomiędzy światami, przeszedł do pokoju, gdzie czekał na niego ktoś inny – zbłąkana dusza, której spojrzenie szukało ocalenia, albo może tylko zrozumienia w jego chłodnym spojrzeniu. W ciszy spotkania, w każdej drobnej intonacji zapowiadało się niepokojące napięcie.
Na ustach Victora pojawił się cień uśmiechu – ledwie widoczny, surowy, niemal skąpy. Miał w sobie coś zagadkowego, nieomal nierzeczywistego, jakby przez krótką chwilę zdołał przypomnieć sobie, co to znaczy być człowiekiem, choćby na sekundę pozwolić sobie na odrobinę emocji. Przenikliwie spojrzał na cherlawego mężczyznę, który stanął dziś u jego progu. Intrygował go, choć jeszcze nie był pewien, czy jego instynkt nie zawiedzie. Dokąd zaprowadzi ich to spotkanie? Czy w Rubenie naprawdę tkwiło coś więcej, jakaś ukryta głębia, której Victor pragnął sięgnąć?
– Na to wychodzi... zapraszam – powiedział w końcu, tonem lodowatym, pozbawionym jakiegokolwiek śladu ciepła, po czym ruszył naprzód, prowadząc gościa w głąb korytarzy, które z każdym krokiem zdawały się coraz bardziej oddalać od rzeczywistości. W powietrzu unosiła się tajemnicza, ciężka aura chłodu, jakby mury przesiąknięte były wspomnieniami dawnych, nieopowiedzianych historii.
– A więc, Rubenie – odezwał się nagle, przerywając ciszę tonem beznamiętnym, jakby rozmawiali o rzeczach trywialnych – dlaczego tu przyszedłeś? – W jego pytaniu kryła się nuta nieufności, może nawet subtelnego wyzwania. Pragnął wiedzieć, czy Ruben pojawił się tutaj jedynie z grzeczności, pod wpływem zaproszenia, czy może krył się za tym głębszy motyw. Wiedza ta była niezbędna, zanim zdecyduje, jak daleko ośmieli się go zaprowadzić.
Minęli główną salę, pełną dziwnego, prawie sterylnego porządku – miejsce, w którym Victor zwykle pracował nad swymi zleceniami i najciemniejszymi projektami. Pomimo tego, że spędzał tu długie godziny, każdy przedmiot zdawał się nienaruszony, jakby pokój istniał jedynie jako statyczna dekoracja, wyśniony obraz laboratoryjnej czystości, gdzie nikt nie pozostawił śladu życia.
W końcu dotarli do chłodni. Victor przekroczył próg bez wahania, lecz kiedy Ruben spróbował uczynić to samo, natrafił na niewidzialną barierę – jakby jakaś nieznana siła odrzuciła go na próg drzwi. Wzory run, nałożone na framugę, lśniły nieznacznym, srebrnym blaskiem pomiędzy wyrtymi pajęczymi liliami, odbijając chłodne światło pomieszczenia. Victor nie zdjął zabezpieczeń; czekał.
Czekał na odpowiedź, na decyzję Rubena – wiedział, że to, co teraz usłyszy, zadecyduje, czy odkryje przed nim swe liliowe królestwo, czy pozostawi go przed zamkniętymi bramami, pozwalając mu jedynie wyczuć, czym mógłby się stać.