Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    10.05.2001 – Pokój dzienny – H. Skov & Bezimienny: V. Kütt

    2 posters
    Ślepcy
    Halle Skov
    Halle Skov
    https://midgard.forumpolish.com/t3454-halle-skovhttps://midgard.forumpolish.com/t3542-halle-skov#35520https://midgard.forumpolish.com/t3541-bragi#35518https://midgard.forumpolish.com/


    10.05.2001

    Noc dobiegała końca, a wczesny poranek skradał się ulicami miasta z topornym wdziękiem kogoś, kto niedawno opuścił zatłoczony bar. Niedawno jeszcze antracytowe niebo przysłoniła pomarańczowa mgła jutrzenki. Tutaj — w eleganckich, znajomych ulicach starego miasta — wschód oblewał dachy budynków złotą poświatą, przyprawiając wszystkie o migoczące aureole. Halle unosił podbródek i ściągał brwi, gdy z dziecięcym zainteresowaniem przyglądał się niebu. Od pewnego czasu żył życiem odmiennym od większości tutejszych mieszkańców — przesypiał dni i budził się wieczorami jak nietoperz; zaczynał żyć, gdy inni gasili światła i zasypiał, gdy otwierali oczy. Był więc wtorek lub niedziela, lub któryś dzień tygodnia, którego być nie powinno, a on kolejny raz snuł się ulicami, próbując odpędzić od siebie mdłości mijającej nocy. Im dłużej szedł, tym bardziej miękki stawał się bruk pod jego stopami. Kręciło mu się w głowie, wspomnienie głośnej muzyki nadal dudniło w uszach, a miasto stawało się coraz jaśniejsze, coraz mniej nieruchome. Jęknął głośno, gdy fala osłabienia dopadła go zaraz przy zakręcie nieopodal piekarni, na kilka chwil oparł więc czoło o zimną witrynę. Młody chłopak, który najwidoczniej odpowiedzialny był za rozpoczęcie pierwszej, porannej zmiany, spojrzał na niego znad ugniatanego właśnie ciasta okrągłymi oczami rozjaśnionymi szczerym zaskoczeniem. Przez chwilę przyglądali się sobie w milczeniu, aż w końcu Halle uderzył dłonią w szybę i ze śmiechem zatoczył się na ulicę.
    Noc dobiegła końca, a on nie pamiętał, jak wrócić do domu. Od kilku tygodniu z przyzwyczajenia wracał nad ranem w okolice starego miasta. Kręcił się wokół głównego placu, nieopodal skweru, przy którym kiedyś mieszkał i zaglądał w długie okna mieszkania, które wynajmowali mu Borgesowie. Jeżeli miał szczęście, któryś z aktualnych domowników wstawał, nim on zdążył zmęczyć się i odejść. Nie mieli zasłon, bo — zupełnie odwrotnie niż on w tamtych czasach — nie istniało nic, co musieliby ukrywać. Pałętał się jak duch po swoim poprzednim życiu, pijany i zrozpaczony, rozżalony jak gówniarz, który nie potrafi pogodzić się z prostą oczywistością swojego losu. Nigdy nie miał prawa należeć do żadnego z tutejszych adresów, do miejscowych kawiarni pełnych maślanych bułek i do strzelistych gmachów ukochanych teatrów; nie mógł rościć sobie praw do tych ulic, choć oczami wyobraźni widział siebie, kilka lat młodszego, z krótszymi włosami zaczesanymi za uszy, w nowym płaszczu zarzuconym na dumnie wyprostowane ramiona — widział siebie, czytającego gazetę w ogródku restauracji po drugiej stronie ulicy, nieświadomego własnego upadku. Czasem spotykali się spojrzeniami, a wtedy świat kruszył się jak lód. Nie było w nim już grama tamtej sławy ni tamtych pieniędzy, nie miał również kluczy do apartamentu ani śniadania we własnej kuchni. Zgasił papierosa o ścianę kamienicy i skręcił w jedną z węższych ulic, potykając się o własne nogi.
    Gdy ustał już w progu mieszkania, był bardziej trzeźwy i mniej rozbawiony. Głowa pulsowała mu ostrym, nieustępliwym bólem, a kończyny miał ciężkie od napiętych w dyskomforcie mięśni. Znali się z Vilem zbyt dobrze, by sensowne było rozmyślanie nad tym, jak ten go widzi i czy postanowi widok ten ocenić. Gdy drzwi się otworzyły, Halle wparował więc bezpardonowo do ciepłego korytarza, przemykając zwinnie obok ramienia przyjaciela. Obcasy jego butów stukały o drewnianą podłogę, gdy przystawał w tym ładnym, gustownie urządzonym salonie. Vil również tutaj nie pasował, był jednak najwidoczniej lepszy w udawaniu.
    Mówiłem ci już, jak się cieszę, że twój laluś pozwala ci tutaj mieszkać? — zaświergotał radośnie, opadając niedbale na jasną kanapę. Wyciągnął się na niej jak kot, przerzucając nogę przez oparcie. Wyglądał nadal jak ktoś, kto jeszcze nie skończył imprezy. Kołnierz cienkiej koszulki rozerwał się lekko pod obojczykiem, srebrne łańcuszki zdobiące odkrytą szyję były już poplątane, a wokół zmęczonych oczu widniały ciemne ślady czarnej kredki. — Powinieneś poprosić go o dom. Przydałby się ogródek — zachichotał, unosząc podbródek tak, by przyjrzeć się przyjacielowi. W szarawym półmroku poranka jego twarz była jeszcze przystojniejsza i jeszcze bardziej posągowa niż zwykle. Vil zawsze w jakiś piękny, kuriozalny sposób kojarzył mu się z ptakiem — długi nos, bystre oczy. — Pozwolisz mi zostać? — W ułamku sekundy Halle spoważniał, spuszczając przy tym ramiona bezwładnie wzdłuż ciała. Jedno z nich stoczyło się z kanapy i teraz dłoń dotykała dywanu. —  Nie mogę spać u siebie — jego głos osłabł, a on przez chwile wydawał się niemal szczery, zupełnie jakby był zbyt zmęczony, by nadal grać. — Nie chce tam wracać.


    Don't give it a hand, offer it a soul
    Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Noc dobiegła końca. Poranek nachodził. Kroki miał powolne, mozolne. Wschodzące słońce łuną złotej poświaty barwiła rozlany na niebie atrament. Kotary mroku, zasunięte nad miastem, przepuszczaly przez swoją coraz mizerniejszą, utkaną jakby z cienia powłokę coraz więcej światła.
    Vil czuł na swoim karku promienie słońce. Prześlizgiwały się po nim w podobnym tempie, co jego smukłe palce wędrowały po plecach nadal pogrążonego we śnie Alricka. Czuł jak skóra ugina się pod naporem opuszków. Ciche, senne, wymamrotane do ucha "pobudka" pozostawiła na jego płatku mgiełkę ciepłego oddechu.
    Pobudka nastała pięć minut później, wraz z otępiającym, wręcz ogłuszającym wyciem budzika, który obwieścił nadejście godziny piątej trzydzieści pięć. Zupełnie nieludzka godzina.  
    Odkąd drzwi, półgodziny później, zamknęły się za Alrickiem, Klover wpatrywał się w niego nieustępliwie, natarczywie, z nienawistnym błyskiem w spojrzeniu. Czuł go nawet wtedy, gdy uchylił okno, by wpuścić do pomieszczenia odrobinę otrzeźwiającego, chłodnego powietrza. Vilowi zimny dreszcz przebiegł wzdłuż linii kręgosłupa. Nie lubił zastawić z tym stworem sam na sam.  Sobel jeszcze drzemał w swoim lęgowisko, tuląc do siebie podgryzioną już nieco pluszową żyrafę z groteskowo dłużą głową.
    Pukanie do drzwi zaalarmowała Kutta o przybyciu intruza. Jego zamiary były mu zupełnie nieznane. Nikogo tu nie zapraszał, zatem nikogo się nie spodziewał. Czyżby jeden z pacjentów Alricka, szukający pocieszania, zapomniał, że psycholog nie był do dyspozycji całą dobę?
    Wsunął do ust do tej pory trzymanego między palcami papierosa. Zaciągnął się, czując jak dym wypełnia przestrzeń płuc, czemu towarzyszył subtelnie rozciągnięty na ustach uśmiech.
    Pukanie rozległo się ponownie, tym razem bardziej stanowczo. Jakby ktoś, stojący za drzwiami, żył w przekonaniu, że ma prawo przebywać tutaj o tej porze.
    Vil, z cichym westchniemy, które w towarzystwie dymu, uciekło spomiędzy warg, pofatygował się w końcu, by otworzyć i rozwiązać przynajmniej jedną tajemnice wszechświata.  Na progu – cóż za niespodzianka – chwiał się Halle. W mroku korytarza wyglądał niekorzystanie. Jak siedem nieszczęść.  Nawet aura, która od niego zazwyczaj biła, przygasła.
    Kütt bez słowa wpuścił go do środka. Poza szlafrokiem i niedbale nasuniętą na biodra bielizną, był nagi, jednak o to martwić się nie musieli. Obaj, bezwstydnie, nie mieli nic wspólnego z przyzwoitością.
    - Hallie, skarbie, ty to masz wyczucie czasu - mruknął w ramach powitania, mierząc naczelnego, midgardzkiego bawidamka wzrokiem. Krzywizna uśmiechu, która pojawiła się na wargach Vila, była nieskrywanej przejawem serdeczności.  
    Rozgość się, chciał powiedzieć, ale nie musiał. Halle czuł się tu jak u siebie w domu. Chociaż nie był u siebie, ale Alrick, to nie złota rybka. Nie spełnia życzeń. Zwłaszcza tych, co padały z obcych ust.
    Nie powiedział tego na  głos. Spojrzenie, jakie zatrzymał na sylwetce upadłej gwiazdy, powinno być wystarczająco wymowne.  
    - Nie pozwolę, bo ten laluś, o którym tak czule się wypowiadasz, pozwala mieszkać tu mi i nikomu więcej. Nie lubi się dzielić - mną zatańczyło na języku – przestrzenią.
    Skorzystał z okazji. Kiedy głowa Skova powędrował go ku górze, spojrzał mu prosto w oczy. Iskry radości, które cudem przedostały się do spojrzenia huldrekalla, rozmywały się w mgle zmęczenia.  A wiec znowu imprezował do białego rana. Bez niego. A teraz miał czelność przychodzić tu zaraz o poranku i prosić o nocleg.
    - Masz tupet - błysk rozbawienie rozjaśnił stalowy odcień jego oczu jaśniejszymi refleksami. – Dlaczego nie możesz? Co tym razem? Opowiadaj. - Zapadł się w miękkich objęciach fotela, poprawiając aksamity, kwiecisty, równie barwny, co jego osobowość, materiał szlafroka suwający się z roznegliżowanego ramiona. – Menel wprowadził ci się do wanny? - Usta zbliżył do krawędzi filiżanki. Nawilżył przełyk pierwszym łykiem napoju bogów. Halle'a kawą nie poczęstował. W tym mieszkaniu panowała zasad samoobsługi. – Ewentualnie, jeśli ładnie poprosisz i przyrzekniesz, że nie odwalisz żadnej maniany, mogę zaoferować ci nocleg w Turplīku.
    Nie musiał przyrzekać. Obietnice Halle były warte mniej więcej tyle, co jego trzeźwość umysłu i roztropność Vila. Czyli, w zasadzie, nic. Jednakże prośbie płynącej z głębi serca nie mógł odmówić.
    Ślepcy
    Halle Skov
    Halle Skov
    https://midgard.forumpolish.com/t3454-halle-skovhttps://midgard.forumpolish.com/t3542-halle-skov#35520https://midgard.forumpolish.com/t3541-bragi#35518https://midgard.forumpolish.com/


    Powoli uniósł na niego wzrok — powłóczysty, znudzony. Przypominał kota rozciągającego się wygodnie na jego kanapie, z bezwstydnie odsłoniętym ciałem i kończynami przerzuconymi przez oparcie. Uśmiechał się do niego, unosząc podbródek. Vil nie był w domu, nie w swoim domu, bo elegancie okolice starego miasta i czyste, dizajnerskie meble nie pasowały do uśmiechniętego tatuażysty z Estońskiej prowincji, a mimo to zdawał się (na przekór wszystkiemu) perfekcyjnie wsuwać w zastałą scenerię. Halle zapomniał niemal, kim przyjaciel był w rzeczywistości, w samym środku, pod warstwami ładnych masek zmienianych wdzięcznie przez lata życia w tym przeklętym mieście. Jego twarz wydawała się łagodniejsza, ruchy płynniejsze, tylko uśmiech nadal miał zadziorny, a pod szlafrokiem nadal widniała ta sama skóra i te same blizny. Dlaczego chcesz z nim zostać? — spytał cierpko Halle, któregoś czarnego wieczoru, który obaj spędzili na podłodze jego pracowni. Nie rozumiał idei zostawania, nie rozumiał, że ludzie mogli chcieć się siebie uczepić, mieszkać razem, wypowiadać swoje imiona jak oddechy; nie rozumiał, bo tego typu przywiązanie zdawało się być zbyt czyste dla kogoś takiego jak on. Nigdy nie powiedział mu wiec, żeby zostawił Alaricka, choć czasem myślał, że powinien. Ludzie zawsze go zostawiali, a ci którzy chcieli zostać, w końcu zaczynali się nim brzydzić.
    Gubił się czasem — nie był pewien, jak wiele było w nim troski, a ile zazdrości. Ta bowiem połyskiwała w nim coraz śmielej, im bardziej trzeźwy się stawał. Mieszkanie było ciepłe i bezpieczne, a Vil rozciągał się z zadowoleniem, prawie nagi, odkryty i ufny jak ktoś, kto nie boi się intruzów. Zastanawiał się, czy tak wygląda szczęście — czy laluś, który pozwala mu tu mieszkać, w nocy wtula się w jego ramię. Bliskość wydawała mu się niewygodna, lecz ten ucisk w żołądku, który wywoływało jej wyobrażenie, nie był dyskomfortem — był tęsknotą. Jego twarz na kilka sekund stała się młodsza, smutna prawie, wypełniona parą sennych oczu i plamami zarumienionych policzków.
    Nie lubi się dzielić? — powtórzył jego słowa pytającym tonem, przywołując na usta figlarny półuśmiech. Uniósł się lekko na poduszkach, tak jakby pragnął być bliżej przyjaciela i przechylił delikatnie głowę, przez ułamek chwili przyglądając mu się baczniej. — Tobą też? — dodał z wyzywającym błyskiem w oku, choć pytanie było raczej żartobliwe, pozbawione wszelkich złych zamiarów. Bawił się z nim w sposób, w jaki szczenięta bawią się czasem, gryząc cudze kapcie. Zaśmiał się znów, tym razem szczerze i ciepło, przykładając otwartą dłoń do piersi, po czym westchnął głęboko, z gładkim słodkim przejęciem, z powrotem opadając na plecy. — Cóż za ujma dla wszechświata!
    Słuchał przyjaciela, twarz miał jednak odwróconą, tak jakby starał się z całych sił ukryć przed nim prawdę schowaną w zmieniającym się spojrzeniu i opadających kącikach ust. Wiedział, że nie pozwoli mu zostać, a mimo to jakaś część jego ciała — ta niewinna, zachowana w głębi, gdzieś pod żebrami — zwiędła jakby, tracąc całkowicie radosny wigor. Nie chciał wracać do siebie. Nie chciał być sam. Nie chciał spać w mieszkaniu, które stanowiło jedynie ostatni fragment jego starego życia — jak pozostałość trupa, resztki skóry na kościstym palcu. Miał koszmary, wszystkie krwawe i głośne, pełne wspomnień jego matki, pełne stron wyrwanych z gazet, pełne zakrwawionych nożyc i więziennych krat. Pełne rąk łapiących go za ogon. Nie chciał być sam. A jednak, zgodnie z naturą, zawsze był.
    Nie — przerwał mu chłodno, prawie beznamiętnie. Utrzymywał rozdrażnienie za wargami. — Zamknij się zresztą, co ty o tym wiesz — mruknął jeszcze pod nosem i momentalnie pożałował własnych słów, lecz było już za późno by je powstrzymać. — Masz teraz pewnie wannę z porcelany albo coś podobnie… głupiego — nie brzmiał poważnie, raczej jak obrażone dziecko. Jęknął głośno, na moment obejmując głowę ramionami. Chciał wrócić do domu, ale nie wiedział nawet, gdzie miałby go szukać. — Nie, dzięki.  Wolę spać na ulicy — jego zirytowany głos zadrżał zmęczeniem, mimo to przeszło mu przez myśl, iż powinien był być może przyjąć propozycję przyjaciela. Może tak byłoby łatwiej. — Zawsze odwalam manianę. — Chciał się zaśmiać, nie potrafił jednak zmusić gardło do tego dźwięku. Zamiast tego milczał, uporczywie wpatrując się w sufit. Nabrał powietrza w płuca i kolejny raz poczuł, że gardło ma zdarte, a płuca dziwnie obolałe, jakby skurczone. — Po prostu... Mam koszmary — w końcu jego głos przerwał ciszę. Brzmiał tak, jakby wstydził się każdej głoski z osobna. — Na mieście jest coraz więcej Wyklętych. Wiem, że tam są. Wychodzą spod ziemi jak robaki.


    Don't give it a hand, offer it a soul
    Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Powłóczysty, znudzony wzrok Halle przywodził Vilowi na myśl portrety, które malował w przeszłości - puste oczodoły, cienki pergamin skóry naciągniętej na kości, ulegającej stopniowo procesowi rozkładu. Leniwie rozłożony na kanapie, wyglądał, jak ktoś, kto zatonął w chwilowych objęciach ukojenia, ale jego obecność była niczym smuga na wypolerowanej powierzchni lustra, przypominała Vilowi o tym, kim był. Długo wydawało mu się, ze tu nie pasował. Nie pasował do eleganckiej, zadbanej okolicy Starego Miasta, ładnych, niepokrytych kurzem mebli, do perfekcyjnej scenerii, która rozciągała się za szybką czystego okna. I chociaż tu nie pasował - u boku Alricka, czuł się jak w domu. Miał wrażenie, że już nie musiał trzymać zamkniętej w pięści cząstki człowieczeństwa. Pierwszy raz od dawna czuł się kompletny i nawet ciche "Dlaczego chcesz z nim zostać?", które odbiło się echem od nasady czaszki, nie zaczepiło w nich żadnych wątpliwości. Ze spojrzeniem wbitym w biały sufit, odnalazł wówczas dłoń Halle i zamknął w niej swoje palce. Słowa były zbędne. Nie zakłócił nim ciszy, jaka zapadła, bo nie szukał u Halle'a zrozumienia, bo wiedział, że go nie odnajdzie. Zaciągnął się jedynie papierosem, którego obejmował ustami.
    Rzeczywistości nie rozliczała go boleśnie z uczuć, które ciążyły mu na dnie żołądka, bo nie mógł pomieścić ich w sercu. W nocy wtulał się ufnie w ramię Alricka, tonął w jego objęciach, w kolejnym oddechu szeptał cicho jego imię, dotykiem ogrzewał skórę. Być może nawinie pławił się w poczuciu bezpieczeństwa. Udawał, że kłamstwa, które sączyły się z jego ust, nie dotykały jego szczęścia. Czasem jednak nie wiedział, jak intepretować zachowanie Halle, więc udawał zupełną obojętność na jego odruchy.
    - Pozwól, że pozostawię te pytanie bez odpowiedzi - Vil odpowiedział mu tym samym, figlarnym grymasem półuśmiechu, który zamarł na ustach muzyka i psotnymi ognikami palącymi się na krawędzi źrenic objął też spojrzenie. Smukłe palce bez ostrzeżenia odnalazły drogę do podróbka Halle'a, gdy się ku niemu zbliżył, jakby pojawiło się u niego nagłe pragnienie bliskości. Kütt, prowokacyjnie, dla zabawy, opuszkami musnął skrawka jego skóry. Sam musiał odnaleźć klucz, który otwierał drzwi do tej tajemnicy. – Wydaję mi się, że większą ujmą dla wszechświata są moje ukryte przed obcym spojrzeniem obrazy - rzucił refleksyjnie, odrywając palce od znajomej faktury skóry – i być może twój zdeptany przez brutalne odcienie rzeczywistości talent muzyczny.
    Wstał. Poprawił opadający z ramienia rękaw szlafroka. Alrick, odkąd Vil sięgał pamięcią, na obecność Skova w mieszkaniu reagował z przesadą nadwrażliwości, wykazując się nazbyt zdumiewająca nietolerancja na jego widok i nawet aura bijąca od Halle nie pomagała mu ocieplić wizerunku widzianego niebieskim oczami jego ukochanego. Z miesiąca na miesiąc alergia na obecność kompozytora wyłącznie się pogłębiała, co zdarzało się Vilowi kwitować szczerym rozbawieniem. Bez wyrzutów sumienia wyrzucał przyjaciela za drzwi. Wystarczył jeden gest, jedno spojrzenie, jeden pozbawiony słów komunikat.
    Prześlizgnął spojrzeniem po twarzy Skova. Twarz miał odwróconą w innym kierunku, jakby za wszelką cenę chciał ukryć prawdę schowaną w zastygłych w rysach twarzy emocjach. Wydawało mu się, że ostatnie okruchy entuzjazmu, które jeszcze chwile temu tliły się w jego spojrzeniu, zupełnie zgasły, ostudzone przez sączące się z ust Kutta kategoryczne "nie". Rozumiał czemu Halle nie chciał spać w swoim mieszkaniu i czemu nie chciał tam wracać, jednak nie mógł wyciągnąć ku niemu pomocnej dłoni, której tu szukał. Z Vila wydobyło się ciche westchnienie. Było odpowiedzą na chłodne, niemal pozbawione emocjonalnego wydźwięku "nie", choć w nikłym drżeniu głosu Skova Kütt wyczuł rozdrażnienie.
    - Zachowujesz się jak rozwydrzony bachor, Hallie - nie mógł od niego oczekiwać więcej niż mógł mu dać, nie mógł oczekiwać, że Vil podaruje mu dach nad głową, bo nie był kolekcjonerem dobry uczynków, a sytuacja, w której obecnie znajdował się Halle nie pobudzała do życia jego wyrzutów sumienia – który boi się przyznać, że jest nadzwyczajnie świecie samotny - postawił swoją niekompletną diagnozę, tłumiąc subtelny uśmiech, który usiłował wślizgnąć się na podstępnie wargi. Wiedział, jak to jest spać w pustym, zimnym łóżku. Wiedział, jak to jest kulić się w nocy w pościeli. Wiedział, jak to jest bać się przymknąć powieki. Sam miewał koszmary, teraz jednak zostały skutecznie przegonione przez ciepły dotyk znajomych rąk. Dni pustki wyprzedzane poczuciem samotności zniknęły, odkąd włożył w dłoń Ala roztrzaskane kawałki własnej duszy. – Możesz tu zostać, póki Alrick nie wróci - zaproponował w końcu, bo sam, chociaż poranek dopiero nadchodził, kreśląc na niebie jaśniejsze prześwity, nie planował dzisiaj wychylać się poza ciepłe, bezpieczne mury mieszkania. Rozrywkę, pod nieobecność psychologa, miała zapewnić mu paleta barw, pędzel i płótno. Oraz nieskończone ścieżki wyobraźnie, które wijąc się pod sklepieniem czaszki, układały się w labirynt kreatywnych rozwiązań. – Kanapa, na której siedzisz jest do twojej dyspozycji. Znasz drogę do łazienki. Przed snem możesz wziąć prysznic. Tutaj Wyklęci nie przyjdą. - Nie odpowiadał za goszczącą w umyśle Halle paranoję i nie wdawał się w zbędną polemikę. Jedyne robaki, na jakie mógł się natknąć, było siedlisko karaluchów szukających schronienie w murach miejsca, gdzie mieszkał.
    Ślepcy
    Halle Skov
    Halle Skov
    https://midgard.forumpolish.com/t3454-halle-skovhttps://midgard.forumpolish.com/t3542-halle-skov#35520https://midgard.forumpolish.com/t3541-bragi#35518https://midgard.forumpolish.com/


    Nie pamiętał już, dlaczego tak szybko zaufał Vilowi. Czasem wydawało mu się, że była to po prostu ich wspólna chwila słabości —  moment, kiedy pozwolił mu wyciągnąć się z tamtej przeklętej wanny, jęcząc i łkając jak szczeniak. Nie musiał mu pomagać, a Halle bał się, że pewnego dnia obaj zapomną o tym — nie musiał tu być, nie z nim, nie z litości. Tamtej nocy myślał, że umrze, a ta myśl okazała się zaskakująco nieprzyjemna, chociaż jeszcze kilka godzin wcześniej nie potrafił znaleźć niczego, dla czego warto byłoby się budzić. Świat był czarny jak plama atramentu, duszny jak otwarta paszcza wilka i przypominał wszystkie te ciemne, nędzne domy, w których się wychował. Vil go uratował, choć Halle nie znosił tego słowa, a od wdzięczności, która wyzierała mu z serca jak zaraza, robiło mu się niedobrze. Uratował go, tak jakby był coś wart, a przecież nie był już warty nawet złamanego talara, tak mu powiedzieli — powiedzieli, że przynosi same straty. "Same straty" powtarzał wtedy Viljarowi, opierając się na jego ramieniu jak zrozpaczony dziecko. Smarkał mu w rękaw, przez płacz opowiadając o koszmarach, które niedawno jeszcze były prawdziwe, o tamtych głosach i dłoniach chwytających go za szyję, o mecenasach mówiących do niego "chłopcze", nim ręka dosięgła jego policzka i dziennikarzach, którzy rozdrapywali wspomnienie jego matki do krwi. Żadne z tych zwierzeń nie brzmiało składnie, ale Vil się nie śmiał. Pamiętał jego dłoń — chłodną, smukłą dłoń artysty — i jego spokojny głos zdobiony śpiewnym akcentem znad Bałtyku. Przeżył, choć nie powinien, a jego przyjaciel nigdy nie chciał niczego w zamian. Czuł się winny.
    Także teraz, w tym niewygodnie czystym, ciepłym pokoju, gryzła go ta sama nieprzyjemna myśl o własnym ciężarze, kwaśny posmak irytacji w głosie Viljara, jego półuśmiech wymuszony sprawnym skurczem mięśni. To nie była przyjaźń, na którą zasługiwał, było w niej bowiem za mało transakcji i za mało siniaków, zupełnie jakby sympatia, którą mężczyzna go darzył, nie wymagała opłat. Lubił jego towarzystwo, bo czuł się w nim jak człowiek — Vil był starszy, wydawał się mądrzejszy i mówił do niego "Hallie", choć nikt nigdy wcześniej go tak nie nazwał. W odróżnieniu od niego nie wychował się w podbrzuszu tego miasta, a jednak potrafił się w nim odnaleźć. Był sprytny, zdolny i czasem, kiedy akurat nie miał go całkowicie dość, przejawiał pewne cechy starszego brata, którego Halle nigdy nie miał, bo demony jego rodzaju zwykły rodzić się w osamotnieniu. Dlatego być może Alrick wydawał się mu zagrożeniem — nie dlatego, że był zarozumiały i, choć ładny, w jakiś niepokojący sposób podobny do szakala — ale dlatego, że nie lubił się dzielić. Pytał, dlaczego chce z nim zostać, bo nie rozumiał zostawania ani miłości, ale przede wszystkim bał się, że w końcu także Vil odejdzie. Nie mógł odejść.
    Nie przejmuj się mną, dalej mogę śpiewać i grać w jakichś spelunach albo burdelach... czasem dają mi nawet piwo i dwa ciastka — powiedział, gdy padł komentarz, a jego głos, choć figlarny, pociemniał lekko, sprawiając, że słowa stały się niewygodnie ponure. — Poza tym nie musisz się tak użalać nad swoim talentem... — mruknął jeszcze, posyłając mu błysk niemal pokrzepiającego uśmiechu. Lubił jego obrazy, lubił sposób, w jaki rzeczywistość załamywała się pod jego palcami. — Wciąż masz szansę na wielką sławę poza rynsztokiem.
    Rozwydrzony bachor. Zamilkł na brzmienie tych słów, kuląc się nagle, tak jakby próbował się skurczyć, zająć jak najmniej miejsca. Jego twarz, okolona teraz nieładem falujących włosów, stała się blada i nieobecna. Poczuł, jak usta otwierają się lekko, lecz słowa grzęzły w gardle. Zrobiło mu się niedobrze, kiedy serce zadrżało niebezpiecznie pod żebrami, w lęku lub panice. Był samotny, oczywiście, że tak — na tym polegało przekleństwo jego rodzaju. Nie był stworzeniem, które ludzie umieli kochać, przywykł więc do niemiłości jak każde inne niechciane dziecko. Mimo to odrzucenie z ust Vila było inne, gorsze być może. Nie potrafił go przełknąć, więc pozwolił mu się dusić.
    Odkrywcze — odezwał się w końcu, siląc się na kpinę, choć głos miał słaby, a słowa łamały się nim, zanim zdążyły zsunąć się z języka. Miał nadzieję, że przyjaciel zrozumie to wcześniej, że pojmie to, gdy tylko przyzna, że nie może wrócić do domu. Nie chciał spać, nie mógł zostać sam. — Nigdy nie bałem się przyznać, że jestem samotny, kretynie. Gdybym nie był, nie przyszedłbym tu nad ranem, błagając cię o chwilę jebanej uwagi. Jestem beznadziejnie, kurewsko samotny, okej? — warknął, a jego głos zabrzmiał tak, jakby gdzieś na jego powierzchni pojawiło się podłużne, brzydkie pęknięcie. — Nie mam rodziny, pół miasta mnie nienawidzi, a koleś, z którym wczoraj spałem, ukradł mi wszystkie pieniądze i ostatnie papierosy — wyliczał żałośnie, z cichym westchnieniem omijając część o jedynym przyjacielu, który ma go dość. Zrobiło mu się głupio, policzki pokrył mleczny rumieniec. Opuścił wzrok, za wszelką cenę starając się uniknąć spojrzenia mu w oczy. — Nie możesz ze mną zostać? Mogę pójść z tobą do pracowni... — Był pewien, że zna odpowiedź na swoje pytania, mimo to jednak nie przestawał. — Powiem twojemu królewiczowi, że cię do tego zmusiłem.

    Halle i Vil z tematu


    Don't give it a hand, offer it a soul
    Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.