:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
10.03.2001 – Arboretum – S. Rijneveld & Bezimienny: I. Kütt
2 posters
Sivya Rijneveld
10.03.2001 – Arboretum – S. Rijneveld & Bezimienny: I. Kütt Pon 26 Sie - 17:14
Sivya RijneveldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kilpisjärvi, Finlandia
Wiek : 32 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : hodowca w rezerwacie magicznych reniferów Järvelä
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : łania
Atuty : akrobata (I), szaman (II), odporny (I)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
10.03.2001
Zima mijała powoli – jej miękka, gruba sierść niechętnie rozczesywała się pod wpływem cieplejszych pociągnięć wiatru, a wzdłuż krawężników wciąż zalegały białe kołtuny, które plątały się między wiechciami trawy i grzęzły na konarach drzew; rzeczywistość topniała pod nogami, nasiąkając w cienkie podeszwy i mocząc nogawki spodni, ludzie odwracali jednak wzrok od wyłaniającego się na wierzch świata – pochłonął tego roku zbyt wiele ofiar, by mogli zaufać, że kiedykolwiek zaspokoi swój głód. Robiło się cieplej, a ona coraz częściej powracała myślami do swojego dzieciństwa, cmentarza położonego wśród pasm góry Sána – miała osiem lat, kiedy wyobrażała sobie, że głęboko pod kołdrą ziemi leżały kości jej babki, gołe i zawstydzone, wciąż jeszcze wypełnione szpikiem, nadgryzione zwyrodnieniami reumatyzmu, który sprawiał, że zawsze spodziewała się nadchodzącej burzy; dzisiaj jej wyobraźnia stała się jednak ciężka i opieszała, ukamienowana głęboko w skale dorosłości – ziemia była jedynie ziemią, niebo jedynie niebem, serce jedynie sercem. Była pewna, że nie zauważyłaby, gdyby któreś z nich pękło i rozsypało jej się pod nogami.
Bez Kaspra w mieszkaniu było pusto i cicho, jakby żałoba wyściełała nie tylko wnętrze jej ciała, ale wspinała się po ścianach, przenikała przez zakurzone dywany i zaszywała się między fałdami pościeli, jak zwierzę poszukujące bliskości ludzkiego ciała, a ona zaczęła przyzwyczajać się do tego, jak ciemno było w jej obecności. Nawet w słoneczne, marcowe poranki w sypialni panował półmrok lub – być może – półmrok panował jedynie w jej oczach, sprawiając, że krawędzie rzeczywistości zacierały się pod winietą nieobecnego spojrzenia; w domu uschły kwiaty i teraz ich pomarszczone płatki słaniały się na powierzchni stołu, a za oknem umierali ludzie, których nieruchomy wzrok podążał za nią wzdłuż wąskich ulic i wgniatał się pomiędzy łopatki, kiedy odwracała się tyłem do rozwieszonych na murach plakatów – czasem zazdrościła im tego, że byli już martwi, podczas gdy ona musiała żyć; to było jej zadanie – żyć, kiedy inni już nie mogli, aż zostanie na świecie zupełnie sama. Jedynie obok Kaspra nie potrafiła przejść obojętnie – na zdjęciu niesforne kosmyki włosów skręcały się na czole, przesłaniając ściągnięte brwi, a jego twarz wydawała się jasna i pulchna; był to jeden z niewielu portretów, na których się uśmiechał, choć kiedy przyglądała mu się uważniej, nie była pewna, czy grymas, który podwinął kąciki jego warg, rzeczywiście był przejawem radości; jej syn miał osiem lat, lecz nosił fizjonomię dorosłego człowieka, a ona bała się patrzeć mu w oczy, bo czasem śniło jej się, że za źrenicami znajdowała się jedynie ciemność. Starała się być dobrą matką – iść z nim za rękę, kiedy spacerowali alejkami ogrodu botanicznego, słuchać wszystkiego, o czym jej opowiadał i całować go w czoło, kiedy kładł się spać – ale dłonie drżały jej na widok kości, które trzymał pod łóżkiem, a serce wzmagało się do szybszego bicia za każdym razem, gdy krzyczał. Był podobny do swojego ojca – te same, szare tęczówki i nieprzenikniony wyraz twarzy, zęby skłonne do zgrzytania o siebie w gniewie. Prześladowali ją oboje – ich wilcze oczy, bezdźwięczny krok i powolne bicie serca.
Kiedy widziała Ilję po raz ostatni, gardło miała zdarte od krzyku, a oczy przekrwione łzami – nie rozmawiali ze sobą, odkąd oskarżyła go o zaginięcie syna i trzasnęła drzwiami tak mocno, że Maailma Lõpp zatrzęsło się w swych fasadach, dorównując grobowemu proroctwu swej nazwy; od tamtej pory rzadko powracała do niego myślami, jakby wyczuwała, do którego obszaru duszy nie wolno jej było się zbliżyć choćby oddechem, bo natychmiast nakryłby się mgłą. Próbowała zapomnieć o nim i jego obietnicach, o tym, jak obejmował ją ramieniem, kiedy leżeli na wąskim łóżku w jej starym apartamencie i jak szeroko się uśmiechał, kiedy mówił, że zdobędą razem świat – nie nie dopuszczała do siebie myśli o tym, gdzie by skończyła, gdyby go wtedy nie posłuchała; tymczasem znajoma sylwetka coraz częściej pojawiała się na krawędzi spojrzenia, falowała jej przed oczami jak letni miraż i znikała pod wpływem krótkiego mrugnięcia, jakby była jedynie pyłkiem, który wpadł jej pod powiekę – z całej siły pragnęła w to wierzyć. W Kilpisjärvi zawsze panowała cisza – wioska przypominała cmentarz, którego nie odwiedzały nawet duchy, a ona nauczyła się czytać rzeczywistość z ruchów powietrza, cichego szmeru pomiędzy oddechami i intrady wzburzonego serca.
– Leenart – spodziewała się, że słowo ugrzęźnie jej w gardle, lecz głos miała surowy i beznamiętny, a kręgosłup napięty jak smyczek z fernambuku – czuła, jak skurcz ściąga jej skrzydła łopatek i drętwieje wzdłuż barków, ale odwróciła się na pięcie, zatrzymując spojrzenie pomiędzy drzewami, w ten sam sposób, w jaki spłoszona sarna zatrzymywała wzrok na czarnym oczku myśliwskiej lufy, na chwilę przed tym, jak las drżał hukiem wystrzału. Wiedziała, że tam był – czuła jego oddech na swoim karku. – Znowu przemawia przez ciebie ostrożność, boisz się pokazywać w moim towarzystwie? Żałoba jest ciężka, kiedy spoczywa na barkach jednego człowieka. – czasami miała wrażenie, że wciąż przebywał pod jej skórą i przesuwała palcami po cienkiej bliźnie na zewnętrznej stronie nadgarstka, z dnia, kiedy odepchnął ją na pobliską komodę i rozcięła sobie dłoń o brzeg szuflady, jakby cała ich miłość mieściła się w tym jednym skaleczeniu, cienkiej żyłce zabliźnionej tkanki, wyczuwalnym zgrubieniu pod opuszką palca – pomiędzy ludźmi, którzy kiedyś się kochali, a potem od siebie odeszli, pozostawała tego rodzaju okrutna więź, silniejsza od wszelkich pisanych umów i solennych przysiąg, więź, przeciw której nie mogli zgrzeszyć, nawet gdyby chcieli. – Spójrz mi w oczy, jeśli musisz tu być. – kiedy rozmawiali po raz ostatni, przeklinała, że nie chce go więcej widzieć, dzisiaj czuła jednak niepokój, nie mogąc odnaleźć go wzrokiem – zawsze traktowała go jak drapieżnika, lecz dopiero teraz zdała sobie sprawę, że sama była ofiarą.
Is there a universe where xxxxxxxx? I kept waking up lonely with voices around me, while the world was falling apart. They always tell me you're out there waiting to hold me
Bezimienny
Re: 10.03.2001 – Arboretum – S. Rijneveld & Bezimienny: I. Kütt Pon 26 Sie - 17:15
Ludzie nie boją się na niego patrzeć. Uśmiecha się, gdy siedząca na ławce dziewczynka podnosi na niego wzrok. Nigdy nie był rodzajem strachu, przed którym chowano się pod kołdrę, zakrywając w panice własny oddech — jest upiorem o gładkich krawędziach, bestią o kłach schowanych pod wargami w imię ostrożnej przezorności, w imię własnych interesów. To zabawne, jak wiele można kupić za cudze zaufanie, większość ludzi nie zdaje sobie wszak sprawy z tego, jak często kładzie własne życie na szali wiary w dobre zamiary — przechodzą przez ulice pełne samochodów, oddają dzieci w opłacone ramiona i codziennie kładą się do łóżek, pełni odkrytych gardeł i brzuchów, obok czyichś rąk i czyichś zębów. Ale Ilja nie kłamie, jest dobrym człowiekiem, uczciwym człowiekiem, który potrafi obchodzić się z cudzym zaufaniem i cudzym gardłem. Bądź uprzejmy, przedstaw się — powtarza, kiedy jeden z jego zaplutych psów nachyla się nad ofiarą; zanieś im dodatkową kolejkę na mój koszt — rozkazuje, gdy krupier kładzie przed nim wygraną wyciągniętą z kieszeni grupy roześmianych idiotów. Jest dobrym człowiekiem, w taki sam sposób, w jaki lew jest dobrym drapieżnikiem. Zamyka oczy trupom, nim ostatni raz kopnie je w potylicę.
Nigdy nie miał jej za złe, iż nie jest w stanie tego dostrzec, choć zawsze uważał, że była mądrzejsza od większości tych naiwnych ludzi i czasem spała tak, jakby ramionami chciała osłonić przed nim kark. Pewnego dnia przestała stawać do niego tyłem — tak po prostu, jakiegoś popołudnia, całkowicie naturalnie niczym sarna, która wie, że napastnikowi należy bezustannie patrzeć w oczy. Przyglądał jej się wtedy z pretensją, niemal dziecięcym rozżaleniem chłopca, któremu w brutalny sposób złamano kruche serce; chciał pytać, czy się go boi, ale wtedy musiałby przyznać się ostatecznie, jak bardzo on obawiał się jej. Zapomniał o tym wtedy, ale teraz pamięta już, że jedyna miłość, jaką zna, jest oddaniem się pod czyjś nóż — jest sposobem, w jaki matka przecinała w pół kawałek taniego kurczaka i mięsem wiszącym na hakach w witrynie sklepu robotniczej dzielnicy, w której się wychował; jest żywą, odkrytą tkanką i plątaniną rozerwanych ścięgien. Dlatego być może lubi ją obserwować — po wszystkich tych latach, teraz w końcu musiała odwrócić się do niego plecami i zrozumieć, wbrew wszelkim jej instynktom, że nigdy chciał jej skrzywdzić, że jest bezpieczna, najbezpieczniejsza w miejsach, w których on może odnaleźć ją wzrokiem.
Spogląda na nią znów, a drzewa ponad jej głową zasłaniają koronami słońce; gdy obraca twarz, jej profil maluje zaostrzenia jasnych linii na tle pni i mchu. Myślał, że znał głód, nim ja stracił, teraz jednak jego pragnienie jest głośniejsze — mniej w nim dziecięcych zębów i matczynych papierosów, a więcej niskiego, kobiecego głosu oplatającego jego szyję, gdy nie może spać, więcej krzyku zdzierającego gardło do żywego mięsa. Nie spodziewa się brzmienia własnego imienia, więc na kilka sekund sztywnieje w wyczekiwaniu. Czuje się jak duch nawoływany ponad okrągłym stołem, jak jakaś obecność, którą można przegonić białym dymem. Wbrew sobie wydaje z siebie krótki, gardłowy chichot — dopiero teraz zdaje sobie sprawę z tego, jak długo pragnął, by go dostrzegła.
— Nigdy nie wstydziłem się twojego towarzystwa, Siv, nawet wtedy, gdy stało się jasne, że mnie nienawidzisz — Kiedy wychodzi z cienia, nie przypomina już skrytego między drzewami upiora. Jest wyprostowany, ręce ma splecione za plecami, jak gdyby w istocie dopiero co wracał ze spaceru. Śmieje się znów, tym razem ciszej i kręcąc przy tym głową z rozczuloną dezaprobatą. — Troska — poprawia ją łagodnie. Gdy mówi, jego ton przeżarty jest kwaśnym rozbawieniem, a uśmiech wykrzywiony subtelnie, poruszony sposobem, w jaki kolejne słowa grzęzną między nimi, zupełnie jakby oczekiwały odpowiedzi. Unosi więc podbródek i patrzy na nią z góry, jego oczy zwężone jak u wilka; patrzy jej w oczy, tak jak nakazuje. Sivya nadal jest piękna — także z bliska — jej twarz jest tak samo surowo ściągnięta w powadze, a tęczówki stają się zimne i kryształowe, gdy zwraca się w jego stronę. — Żałoba? — powtarza za nią powoli, pozwalając temu osobliwemu wspomnieniu śmierci rozsypać się miękko wśród liści. Wspomnienie syna przypomina zapadlinę pozostawioną po wyrwanym z piersi narządzie — pęcznieje wciąż tym samym fantomowym bólem i bije szybciej nawet niż wtedy, gdy nadal było żywe. — Nasz syn jeszcze nie umarł — upomina ją, tym razem w gniewie zaciskając zęby, trzymając się siłą życia chłopca, choć od miesięcy bolą go już skronie, a drobna twarz ze snu na sen ma coraz mniej wyraźne rysy, coraz mniej jaskrawe barwy. Czasem boi się, że ona także zniknie, nie może więc pozwolić sobie na to, by stracić ją z pola widzenia. Podchodzi bliżej, przedzierając się butnie przez szczelinę przestrzeni między ich ciałami, depcząc przy tym wszelkie granice, które zarosły jej ściany podczas ich rozłąki. Mógłby wyciągnąć w jej stronę rękę i dotknąć jej szyi. Jeżeli Sivya wyhodowała w tej szczelinie kwiaty, gdzieś między sobą a nim, gdzieś w tej dziurze jego nieobecności, wśród nowego życia, które nie ma prawa do niego należeć, on nie ma zamiaru się nad nimi litować. Przystaje więc, nie patrząc pod nogi i pochyla lekko głowę, przyglądając jej się uważnie, jak gdyby doszukiwał się nowych piegów na jej policzkach. — Jesteś szczęśliwa? — pyta gładkim szeptem, unosząc stalowe spojrzenie na jej oczy. — Teraz, kiedy możesz być już kimś innym? Beze mnie?
Nigdy nie miał jej za złe, iż nie jest w stanie tego dostrzec, choć zawsze uważał, że była mądrzejsza od większości tych naiwnych ludzi i czasem spała tak, jakby ramionami chciała osłonić przed nim kark. Pewnego dnia przestała stawać do niego tyłem — tak po prostu, jakiegoś popołudnia, całkowicie naturalnie niczym sarna, która wie, że napastnikowi należy bezustannie patrzeć w oczy. Przyglądał jej się wtedy z pretensją, niemal dziecięcym rozżaleniem chłopca, któremu w brutalny sposób złamano kruche serce; chciał pytać, czy się go boi, ale wtedy musiałby przyznać się ostatecznie, jak bardzo on obawiał się jej. Zapomniał o tym wtedy, ale teraz pamięta już, że jedyna miłość, jaką zna, jest oddaniem się pod czyjś nóż — jest sposobem, w jaki matka przecinała w pół kawałek taniego kurczaka i mięsem wiszącym na hakach w witrynie sklepu robotniczej dzielnicy, w której się wychował; jest żywą, odkrytą tkanką i plątaniną rozerwanych ścięgien. Dlatego być może lubi ją obserwować — po wszystkich tych latach, teraz w końcu musiała odwrócić się do niego plecami i zrozumieć, wbrew wszelkim jej instynktom, że nigdy chciał jej skrzywdzić, że jest bezpieczna, najbezpieczniejsza w miejsach, w których on może odnaleźć ją wzrokiem.
Spogląda na nią znów, a drzewa ponad jej głową zasłaniają koronami słońce; gdy obraca twarz, jej profil maluje zaostrzenia jasnych linii na tle pni i mchu. Myślał, że znał głód, nim ja stracił, teraz jednak jego pragnienie jest głośniejsze — mniej w nim dziecięcych zębów i matczynych papierosów, a więcej niskiego, kobiecego głosu oplatającego jego szyję, gdy nie może spać, więcej krzyku zdzierającego gardło do żywego mięsa. Nie spodziewa się brzmienia własnego imienia, więc na kilka sekund sztywnieje w wyczekiwaniu. Czuje się jak duch nawoływany ponad okrągłym stołem, jak jakaś obecność, którą można przegonić białym dymem. Wbrew sobie wydaje z siebie krótki, gardłowy chichot — dopiero teraz zdaje sobie sprawę z tego, jak długo pragnął, by go dostrzegła.
— Nigdy nie wstydziłem się twojego towarzystwa, Siv, nawet wtedy, gdy stało się jasne, że mnie nienawidzisz — Kiedy wychodzi z cienia, nie przypomina już skrytego między drzewami upiora. Jest wyprostowany, ręce ma splecione za plecami, jak gdyby w istocie dopiero co wracał ze spaceru. Śmieje się znów, tym razem ciszej i kręcąc przy tym głową z rozczuloną dezaprobatą. — Troska — poprawia ją łagodnie. Gdy mówi, jego ton przeżarty jest kwaśnym rozbawieniem, a uśmiech wykrzywiony subtelnie, poruszony sposobem, w jaki kolejne słowa grzęzną między nimi, zupełnie jakby oczekiwały odpowiedzi. Unosi więc podbródek i patrzy na nią z góry, jego oczy zwężone jak u wilka; patrzy jej w oczy, tak jak nakazuje. Sivya nadal jest piękna — także z bliska — jej twarz jest tak samo surowo ściągnięta w powadze, a tęczówki stają się zimne i kryształowe, gdy zwraca się w jego stronę. — Żałoba? — powtarza za nią powoli, pozwalając temu osobliwemu wspomnieniu śmierci rozsypać się miękko wśród liści. Wspomnienie syna przypomina zapadlinę pozostawioną po wyrwanym z piersi narządzie — pęcznieje wciąż tym samym fantomowym bólem i bije szybciej nawet niż wtedy, gdy nadal było żywe. — Nasz syn jeszcze nie umarł — upomina ją, tym razem w gniewie zaciskając zęby, trzymając się siłą życia chłopca, choć od miesięcy bolą go już skronie, a drobna twarz ze snu na sen ma coraz mniej wyraźne rysy, coraz mniej jaskrawe barwy. Czasem boi się, że ona także zniknie, nie może więc pozwolić sobie na to, by stracić ją z pola widzenia. Podchodzi bliżej, przedzierając się butnie przez szczelinę przestrzeni między ich ciałami, depcząc przy tym wszelkie granice, które zarosły jej ściany podczas ich rozłąki. Mógłby wyciągnąć w jej stronę rękę i dotknąć jej szyi. Jeżeli Sivya wyhodowała w tej szczelinie kwiaty, gdzieś między sobą a nim, gdzieś w tej dziurze jego nieobecności, wśród nowego życia, które nie ma prawa do niego należeć, on nie ma zamiaru się nad nimi litować. Przystaje więc, nie patrząc pod nogi i pochyla lekko głowę, przyglądając jej się uważnie, jak gdyby doszukiwał się nowych piegów na jej policzkach. — Jesteś szczęśliwa? — pyta gładkim szeptem, unosząc stalowe spojrzenie na jej oczy. — Teraz, kiedy możesz być już kimś innym? Beze mnie?
Sivya Rijneveld
Re: 10.03.2001 – Arboretum – S. Rijneveld & Bezimienny: I. Kütt Pon 26 Sie - 17:15
Sivya RijneveldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kilpisjärvi, Finlandia
Wiek : 32 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : hodowca w rezerwacie magicznych reniferów Järvelä
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : łania
Atuty : akrobata (I), szaman (II), odporny (I)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Oczy Ilji zawsze sprawiały wrażenie, jakby urodził się dorosły – w akademii miał chłopięcą twarz i drobne dłonie (jak u dziewczyny, śmiała się przekornie, próbując pomalować mu paznokcie, ale on wyginał tylko usta w nieprzyjemnym grymasie i patrzył na nią w taki sposób, że czuła się jak niesforna uczennica, zatrzymana za nadgarstek przy belferskim stole), jego oczy zawsze miały jednak ten sam, surowy odcień stali i mrużyły się jak u wilka, nieustannie wypatrującego kolejnej ofiary; za każdym razem, kiedy na niego patrzyła, myślała, że jego ciało dorosło do tych oczu w ten sam sposób, w jaki ciała innych dzieci wrastały w ambicje ich ojców i nadzieje matek. Ten chłopak to złe wieści, upominała ją Reydis, lecz ona zaciskała tylko zęby i rozdzierała w dłoniach list, który otrzymała dzień po tym, jak Ilja pojawił się u progu jej mieszkania, tak, że miejscowość pod imieniem i nazwiskiem nadawcy rozłączała się na dwie części: kilpis järvi; wioska, do której miała powrócić dopiero po śmierci. Kochała go, lecz czasem przyglądała mu się z ukosa, zastanawiając się, czy matka miała rację, nazywając go demonem, w którego oczach czaiła się śmierć – nocą śniło jej się, że Ilja miał twarz pełną księżycowych kraterów, tęczówki lśniące równie jasno na ciemnym firmamencie źrenic, a kiedy otwierał usta, siekacze stawały się grube i ostre jak u drapieżnego zwierzęcia, więc chwytała córkę za ramiona i kazała jej uciekać, ona tymczasem nigdy nie biegła, jedynie śmiała się i przewracała oczami, na złość matce stała w miejscu, niczym motyl w gablocie z tułowiem przebitym szpilką. Reydis nie lubiła Ilji, choć wszyscy inni uśmiechali do niego poufnie i wyciągali dłonie, czekając, aż je uściśnie – ona wiedziała tymczasem, że potrafił całować ją codziennie wieczorem, kiedy leżeli razem w łóżku, potrafił objąć ją ramionami, które były ciepłe nawet, kiedy wracał z dworu, potrafił powiedzieć, że kocha i że przeprasza; pragnęła wierzyć mu we wszystko – miał szerokie usta, z których łatwo było spijać kłamstwa.
– Nie potrzebuję twojej troski – odparła szorstko, unosząc brodę, by spojrzeć bezpośrednio na jego twarz – miał ciemne oczy, lśniące od tajemnic; wczorajsza noc należała do tych złych. – Nie potrzebuję, żebyś podążał za mną jak cień, nie chcę widzieć cię kątem oka, nie chcę widzieć cię nawet w myślach. Nie potrafisz się troszczyć – wszystko, co kochasz, musisz kopnąć, żeby zobaczyć, czy nawet wtedy do ciebie wróci. – supeł przewiązał jej się głęboko w piersi, głos z twardniał na dźwięk jego rozbawienia; nigdy nie lubiła tego śmiechu – był szorstki i chrypliwy jak u hieny. Ilja podszedł tymczasem bliżej, a ona poczuła, jak struna kręgosłupa prostuje jej się wzdłuż pleców, mięśnie napinają lekko, by głos nie zadrżał jej na języku, ciało odruchowo nie wycofało się od bliskości. Kasper często pytał o ojca, a ona zastanawiała się, czy ich miłość pękła jak owoc granatu, rzucona na ziemię, nagle i niespodziewanie; nie potrafiła powiedzieć, kiedy to się stało – nocą, gdy akurat spali, on na plecach, jakby leżał w trumnie, ona z ramieniem przesłaniającym wrażliwy kark? Popołudniu, w trakcie obiadu, gdy Ilja zastukał widelcem o brzeg porcelanowego talerza, a ona oddzieliła nożem mięso od rybiego kręgosłupa? Dawno temu, gdy oboje byli młodsi i spędzali ze sobą więcej czasu w nocy niż w dzień, bo po zachodzie słońca trudniej było dostrzec czyjeś wady, ciężej wyczuć, że coś w ich relacji kruszyło się i pękało? Zamykała oczy, próbując odnaleźć pod powiekami te jedną chwilę, tysięczną część chwili, kiedy ich miłość dobiegła końca – nie potrafiła; koniec może mieć tylko to, co posiadało początek, mówiła do siebie na głos, a Kasper spoglądał na nią swymi jasnymi, srebrzystymi oczami, które sprawiały, że wzdłuż pleców przesuwał się dreszcz.
Twarz Ilji napięła się wyraźnie, a ona powstrzymała za zębami chęć, by się uśmiechnąć, jakby doprowadzenie go do gniewu sprawiło jej przyjemność, nawet kosztem wspomnienia, wsuniętego drzazgą pod płytkie skronie – nasz syn jeszcze nie umarł, powiedział, a ona nie potrafiła mu zaprzeczyć, bo choć plakaty, na których nadrukowano twarz Kaspra, zdążyły już spłowieć i przetrzeć się na wietrze, na zaścielonym łóżku w pokoju zebrał się kurz, a inspektorzy na komisariacie odwracali od niej wzrok, gdy stawała w progu wydziału poszukiwań, nie była w stanie wypowiedzieć wprost tego, z czym od tygodni starała się pogodzić myśli – jej syn leżał gdzieś martwy i nie było nic, co mogłaby zrobić, by temu zaradzić. Jedno z ostatnich wspomnień, które mieściło się pod jej czaszką, pełne było gniewu – Kasper przyniósł do domu kota, którego truchło wypełniło pokój ciężkim zapachem zgnilizny, kazała mu go pogrzebać, a kiedy zaprzeczył, chwyciła go za ramię i uderzyła tak mocno, że chłopiec zachwiał się i upadł na podłogę; nie płakał, choć jego policzek był czerwony i opuchnięty, ona zamknęła się tymczasem w sypialni i zasłoniła usta dłonią, by nie usłyszał jej szlochu – jak mogła uderzyć własne dziecko? Czy Ilja kazałby jej przestać? Czy byłby dla niego równie okrutny?
– Dlatego wciąż za mną chodzisz? – gniew ugrzązł jej w krtani, nagle ciężki i wyrazisty. – Myślisz, że znajdziesz mężczyznę, któremu spojrzę w oczy tak samo, jak patrzyłam tobie i co wtedy? Przegryziesz mu gardło, kiedy odwrócę wzrok? Nie bądź śmieszny. – Ilja patrzył na nią z góry, a ona zadzierała lekko brodę, ignorując drętwiejący ból w karku. – Mój syn zaginął – przypomniała twardo, nie odwracając wzroku. – Nie jestem szczęśliwa.
Sivya i Ilja z tematu
– Nie potrzebuję twojej troski – odparła szorstko, unosząc brodę, by spojrzeć bezpośrednio na jego twarz – miał ciemne oczy, lśniące od tajemnic; wczorajsza noc należała do tych złych. – Nie potrzebuję, żebyś podążał za mną jak cień, nie chcę widzieć cię kątem oka, nie chcę widzieć cię nawet w myślach. Nie potrafisz się troszczyć – wszystko, co kochasz, musisz kopnąć, żeby zobaczyć, czy nawet wtedy do ciebie wróci. – supeł przewiązał jej się głęboko w piersi, głos z twardniał na dźwięk jego rozbawienia; nigdy nie lubiła tego śmiechu – był szorstki i chrypliwy jak u hieny. Ilja podszedł tymczasem bliżej, a ona poczuła, jak struna kręgosłupa prostuje jej się wzdłuż pleców, mięśnie napinają lekko, by głos nie zadrżał jej na języku, ciało odruchowo nie wycofało się od bliskości. Kasper często pytał o ojca, a ona zastanawiała się, czy ich miłość pękła jak owoc granatu, rzucona na ziemię, nagle i niespodziewanie; nie potrafiła powiedzieć, kiedy to się stało – nocą, gdy akurat spali, on na plecach, jakby leżał w trumnie, ona z ramieniem przesłaniającym wrażliwy kark? Popołudniu, w trakcie obiadu, gdy Ilja zastukał widelcem o brzeg porcelanowego talerza, a ona oddzieliła nożem mięso od rybiego kręgosłupa? Dawno temu, gdy oboje byli młodsi i spędzali ze sobą więcej czasu w nocy niż w dzień, bo po zachodzie słońca trudniej było dostrzec czyjeś wady, ciężej wyczuć, że coś w ich relacji kruszyło się i pękało? Zamykała oczy, próbując odnaleźć pod powiekami te jedną chwilę, tysięczną część chwili, kiedy ich miłość dobiegła końca – nie potrafiła; koniec może mieć tylko to, co posiadało początek, mówiła do siebie na głos, a Kasper spoglądał na nią swymi jasnymi, srebrzystymi oczami, które sprawiały, że wzdłuż pleców przesuwał się dreszcz.
Twarz Ilji napięła się wyraźnie, a ona powstrzymała za zębami chęć, by się uśmiechnąć, jakby doprowadzenie go do gniewu sprawiło jej przyjemność, nawet kosztem wspomnienia, wsuniętego drzazgą pod płytkie skronie – nasz syn jeszcze nie umarł, powiedział, a ona nie potrafiła mu zaprzeczyć, bo choć plakaty, na których nadrukowano twarz Kaspra, zdążyły już spłowieć i przetrzeć się na wietrze, na zaścielonym łóżku w pokoju zebrał się kurz, a inspektorzy na komisariacie odwracali od niej wzrok, gdy stawała w progu wydziału poszukiwań, nie była w stanie wypowiedzieć wprost tego, z czym od tygodni starała się pogodzić myśli – jej syn leżał gdzieś martwy i nie było nic, co mogłaby zrobić, by temu zaradzić. Jedno z ostatnich wspomnień, które mieściło się pod jej czaszką, pełne było gniewu – Kasper przyniósł do domu kota, którego truchło wypełniło pokój ciężkim zapachem zgnilizny, kazała mu go pogrzebać, a kiedy zaprzeczył, chwyciła go za ramię i uderzyła tak mocno, że chłopiec zachwiał się i upadł na podłogę; nie płakał, choć jego policzek był czerwony i opuchnięty, ona zamknęła się tymczasem w sypialni i zasłoniła usta dłonią, by nie usłyszał jej szlochu – jak mogła uderzyć własne dziecko? Czy Ilja kazałby jej przestać? Czy byłby dla niego równie okrutny?
– Dlatego wciąż za mną chodzisz? – gniew ugrzązł jej w krtani, nagle ciężki i wyrazisty. – Myślisz, że znajdziesz mężczyznę, któremu spojrzę w oczy tak samo, jak patrzyłam tobie i co wtedy? Przegryziesz mu gardło, kiedy odwrócę wzrok? Nie bądź śmieszny. – Ilja patrzył na nią z góry, a ona zadzierała lekko brodę, ignorując drętwiejący ból w karku. – Mój syn zaginął – przypomniała twardo, nie odwracając wzroku. – Nie jestem szczęśliwa.
Sivya i Ilja z tematu
Is there a universe where xxxxxxxx? I kept waking up lonely with voices around me, while the world was falling apart. They always tell me you're out there waiting to hold me