:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
07.03.2001 – Lombard Lindegaarda – G. Almstedt & Bezimienny: P. Dahlin
2 posters
Bezimienny
07.03.2001 – Lombard Lindegaarda – G. Almstedt & Bezimienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:40
07.03.2001
Śnieg nie stopniał zupełnie. Nad głową zakrywająca całą przestrzeń pochłoniętego przez atrament nocy nieba nawałnica chmur. Pod podeszwami butów chlupot topniejącego śniegu. W kącikach ust tli się papieros - jego końcowa jarzy się kilkoma iskrami i gaśnie tuż przy filtrze. Zduszone w gardle przekleństwo wychodzi na światło dzienne pod postacią cichego, mrukliwego charkotu, kiedy dłoń nurkuje do kieszeni kurtki i natrafia na zmiętoszony kartonik malboro. Zanim jednak kościste palce zakleszczają się na przedmiocie, kiep ląduje na bruku, jego ostatni syk stłumiony zostaje pod butem. Ich właściciel zatrzymuje się półmetra dalej, częściowo zanurzony w mroku ślepego zaułka. Rysy twarzy znikają w kłębie pary, w którą zmienia się oddech, gdy wypuszcza go ze świstem z płuc. Kolejna cygaretka obracana jest między placami. Wzroku nie odrywa od fasady zaniedbanego budynku, który, jak niemal każdy na tej ulicy, wymaga remontu. Plecy opiera o chropowatą powierzchnie elewacji, a raczej to, co z niej pozostało - kruszy się pod naporem wbijających się w niej szponów czasu.
Czeka.
Klatka piersiowa unosi się i upada w nieregularnym tempie. Oddech ma niearytmiczny, serce bije szybciej niż zazwyczaj. Palce lewej dłoni zaciska na przedramieniu prawej. Pod palcami materiał jest wilgotny, przesiąknięty krwią. Kolejną siarczystą "kurwę" nie powstrzymuje przed opuszczeniem gardła. Została ledwie wyszeptana, ale brzmi nienaturalnie głośno w tej pokrytej różnymi odcieniami ciemności przestrzeni. W końcu w tylnych kieszeni spodni odnajduje plastikową zapalniczkę. Nałóg wsuwa do drżących ust i zapala, zaciągnąwszy się nim z wyrazem ulgi.
I czeka.
Nasłuchuje szelestu dobiegającego z końca zaułka, ale obecność intruza kwituje obojętnością. Spojrzeniem nadal obejmuje obiekt swojego zainteresowania - budynek, gdzie mieści się lombard. Obserwuje, jak we wszystkich oknach gaśnie światła, a w kącikach ust pojawia się mętny zarys uśmiechu, kiedy drzwi otwierają się z cichym zgrzytem, wypluwając na chodnika Duńczynka, któremu Pekka najchętniej splunąłby w twarz, a potem, w przypływie litości, przekręcił kark Nie rusza się jednak. Tkwi w bez ruchu. Śledzi trasę mężczyzny, aż ten w końcu, rozglądając się nerwowo przez ramię, jakby czując na karku odprowadzające go obce spojrzenie, znika w otchłani plątaniny uliczek.
Nadal czeka.
Oczekiwaniu towarzyszy napięcie. Czuje je w porach skóry, w każdym oddechu, którego udaje się wreszcie usystematyzować. Wypala niepośpiesznie papierosa - jedno zaciągnięcie po drugim. Ciągle ignoruje generowany za plecami pogwar. Nie ma wątpliwości, że to bezpański kot dobrał się do kontenera na śmieci, albo menel zmęczony trudami libacji uciął sobie w śmieciach drzemkę.
W końcu w zasięgu wzroku pojawia się osoba, której obecność była wyczekiwana. Dociśnięty do ściany pet gaśnie i zaraz zostaje wypuszczony spod palców. Ląduje w kałuży, ale jego los Pekkę nie obchodzi. W chwili, w której spojrzenie styka ze znajomymi kośćmi policzkowymi, na których dostrzega znajome i równie charakterystyczne znamię, nie wykazuje zainteresowania żadnym innym elementem otoczenia.
- Jesteś - charkliwy pomruk wydostaje się spomiędzy ust. W kilku krokach podchodzi do mężczyzny. Dym zatrzymany w płucach nieco dłużej wydmuchuje prosto w jego twarz zdradzając zniecierpliwienie. Inicjuje kontakt wzrokowy, wyprostowane w stawie łokciowym dłonie opierając na ścianie, nieopodal prawego i lewego policzka Almstedta, aby się upewnić, że tym razem mu się nie wymknie, jak w noc, w którą spotkali się po raz pierwszy po jego kilkuletniej odsiadce. – Lindegaard przywłaszczysz sobie przedmiot, który nie należy do niego – informuje go, od razu zdradzając powód ich spotkania. Dłonie wycofuje kilka sekund później. – Musimy go odzyskać.
Gösta Almstedt
Re: 07.03.2001 – Lombard Lindegaarda – G. Almstedt & Bezimienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:40
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Odwilż przychodziła powoli, nawet wiosna nie śpieszyła się bowiem odkrywać wszystkiego, co chowało się pod warstwą bieli, zupełnie jakby zamiast chodnika i zżółkłej trawy, na wierzch miała wyłonić się żywa tkanka, łykowata i lśniąca od krwi – zrudziałą ziemię okrywał dziurawy, przetarty i za krótki obrus śniegu, który zbierał się błotnistą pecyną przy krawężnikach i spływał wzdłuż spadzistych dachów, odsłaniając czarne lub rdzawe, gontowe strzechy; przedwiośnie odsłaniało rachityczny szkielet miasta, podobnie jak czerwie mogłyby odsłaniać go spod miękkiej skóry – kręgosłupy kamienic wydawały się cięższe, a on starał się odeprzeć od siebie przekonanie, że się nad nim pochylały, przyduszając ulicę w ciasnym tunelu, którego ściany zamykały mu się nad głową. Uniósł wzrok, próbując upewnić się, że niebo wciąż rozpościerało się nad nim kojącą taflą błękitu, firmament był jednak zasnuty chmurami i przybrał ten sam, popielaty odcień, co otaczające go budynki, zupełnie jakby segmenty złączyły się czołami, obejmując go w wąskiej szczelinie miasta – odkąd opuścił Kinnarodden, nie potrafił poradzić sobie z ciasną przestrzenią, nawet tą, która opinała się w jego piersi, uciskając serce pod kratami żeber; budził się z dreszczem pełzającym pod skórą i przez chwilę nie był w stanie pozbyć się wrażenia, że wciąż znajdował się w więziennej celi, gdzie otaczały go cementowane ściany i stęchły zapach pleśni – strach wżynał się za mostek jak długi sztylet, a on nawet w środku zimy rozchylał okno na oścież, próbując uspokoić tętno haustem zimnego powietrza. Tym razem chłód pierzchł mu na ustach, lecz lęk wciąż pozostawał zapleciony ciasno wokół mostka, a serce pognało nerwowo przez sploty arterii, aż jego ciężar przeniósł się z nadbrzusza pod samo gardło; oparł się o ścianę, wyczuwając pod opuszkami szorstką powierzchnię cegły, a zaraz potem – wilgoć w miejscu, gdzie jego lędźwie zetknęło się ze stopniałą połacią śniegu. Nie mógł oddychać, bo wszystko, na czym składał wzrok, przypominało mu więzienne pręty – kształt ciemnych fug pomiędzy kamieniami, skośne framugi okien i linie papilarne.
Nerwy wciąż trzymały jeszcze ciasny gruzeł na jego krtani, kiedy pomyślał, że nie mógł pozwolić, by Pekka zobaczył go w tym stanie – nie zniósłby jego uśmiechu na widok szklącej się przez źrenicę obawy. Nie potrafił przyznać się, jak bardzo zmienił się przez ostatnie cztery lata, zupełnie jakby nie zauważał napięcia, które uciskało go pod żebrami, nie zdawał sobie sprawy, że oczy miał zmatowiałe, a ciało znacznie szczuplejsze niż w dniu, w którym zakuto mu dłonie za plecami; czasami wciąż czuł na nadgarstkach ucisk metalowych kajdan – być może nie chciał tego widzieć, nie, kiedy spoglądał w lustro i nie, kiedy zaglądał w chłodne, błękitne oczy Pekki. Wypełnił płuca ociężałym, drżącym wdechem, po czym podniósł się z ziemi, tym razem kotwicząc wzrok na wyrazistych konturach skrzyżowania i ruszając przed siebie pośpiesznym, nerwowym krokiem, choć powietrze wciąż rwało mu się jeszcze pomiędzy zębami – skręcił w prawo, aż spomiędzy szarych kamienic wyłonił się zabytkowy budynek o kobaltowych ścianach, a wówczas uśmiechnął się pod nosem, prawie złośliwie. Kiedy natrafił wzrokiem na znajomą sylwetkę, twarz wciąż miał spokojną, zarysowaną nieco zuchwałym niedowierzaniem, jednocześnie serce wciąż biło mu jednak w piersi, niezdolne dość szybko przygładzić rozczochranego tętna; Dahlin zagrodził mu drogę ramieniem, a on zauważył, że rękaw miał przesiąknięty krwią, jasną, więc jeszcze świeżą, spływającą przez materiał w postaci opasłych, czerwonych kropel.
– Twoją cnotę? – mruknął złośliwie, ściągając lekko brwi. – Obawiam się, że na jej odzyskanie może być już za późno. – odetchnął cicho, gdy mężczyzna cofnął dłonie, po czym niechętnie skierował wzrok w stronę lombardu, wciąż próbując przełknąć echo podchodzącej mu pod grdykę paniki. – Wiesz, co mówią o Lindegaardzie... – szepnął konspiracyjnie, nachylając się jednocześnie do przodu, tak blisko, że jego zgryźliwość osiadła ciepłym oddechem na szyi Pekki. – Podobno jest huldrekallem.
Nerwy wciąż trzymały jeszcze ciasny gruzeł na jego krtani, kiedy pomyślał, że nie mógł pozwolić, by Pekka zobaczył go w tym stanie – nie zniósłby jego uśmiechu na widok szklącej się przez źrenicę obawy. Nie potrafił przyznać się, jak bardzo zmienił się przez ostatnie cztery lata, zupełnie jakby nie zauważał napięcia, które uciskało go pod żebrami, nie zdawał sobie sprawy, że oczy miał zmatowiałe, a ciało znacznie szczuplejsze niż w dniu, w którym zakuto mu dłonie za plecami; czasami wciąż czuł na nadgarstkach ucisk metalowych kajdan – być może nie chciał tego widzieć, nie, kiedy spoglądał w lustro i nie, kiedy zaglądał w chłodne, błękitne oczy Pekki. Wypełnił płuca ociężałym, drżącym wdechem, po czym podniósł się z ziemi, tym razem kotwicząc wzrok na wyrazistych konturach skrzyżowania i ruszając przed siebie pośpiesznym, nerwowym krokiem, choć powietrze wciąż rwało mu się jeszcze pomiędzy zębami – skręcił w prawo, aż spomiędzy szarych kamienic wyłonił się zabytkowy budynek o kobaltowych ścianach, a wówczas uśmiechnął się pod nosem, prawie złośliwie. Kiedy natrafił wzrokiem na znajomą sylwetkę, twarz wciąż miał spokojną, zarysowaną nieco zuchwałym niedowierzaniem, jednocześnie serce wciąż biło mu jednak w piersi, niezdolne dość szybko przygładzić rozczochranego tętna; Dahlin zagrodził mu drogę ramieniem, a on zauważył, że rękaw miał przesiąknięty krwią, jasną, więc jeszcze świeżą, spływającą przez materiał w postaci opasłych, czerwonych kropel.
– Twoją cnotę? – mruknął złośliwie, ściągając lekko brwi. – Obawiam się, że na jej odzyskanie może być już za późno. – odetchnął cicho, gdy mężczyzna cofnął dłonie, po czym niechętnie skierował wzrok w stronę lombardu, wciąż próbując przełknąć echo podchodzącej mu pod grdykę paniki. – Wiesz, co mówią o Lindegaardzie... – szepnął konspiracyjnie, nachylając się jednocześnie do przodu, tak blisko, że jego zgryźliwość osiadła ciepłym oddechem na szyi Pekki. – Podobno jest huldrekallem.
Bezimienny
Re: 07.03.2001 – Lombard Lindegaarda – G. Almstedt & Bezimienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:40
Obserwując jak oddech zmienia się obłoczek pary i znika rozsypany przez szpony silniejszego podmuchu wiatru, na mglistej krawędzi świadomości majaczy myśl, że się nie zjawi. Odkąd ich drogi przecięły się ostatni raz na moście, Pekka celowo unika jego towarzystwa. Nie zdołał pozbyć się emocji, które opadły jak kamień na dno żołądka. Czuł ich ciężar przy każdym mocniejszym biciu boleśnie obijającego się o żebra serca. Nić przywiązania, które ich oplotła, zacisnęła się na klatce piersiowej, próbując wydusić z Pekki ostatnie tchnienie.
Uspokaja się, widząc go w zasięgu spojrzenia. Skurczone od napięcie mięśnia ulegają rozluźnienia, a usta same próbują ułożyć się w imitacji uśmiechu, na co nie może im pozwolić. Powstrzymuje ten grymas, zęby zaciskając na dolnej wardze. Pod ich naporem popękana, spierzchnięta tkanka pęka, a on czuje w przełyku metaliczny posmak posoki, gdy przełyka ją w towarzystwie śliny. Nieprzyjemne konsystencja spływa po ścianie gardła razem z goryczką, która się pojawia, kiedy kontuzja ramienia przypomina o swoim istnieniu - emanuje z niego porywista strużka bólu.
Ramiona drżą lekko pod wpływem słów Gosty, a pozbawiony pierwiastka radości śmiech zamiera w gardle.
- Pomówienia - na usta wślizguje się cierpki uśmiech przełamany pobrzmiewającą w tonie głosu nutą rozbawienia. – Udowodnij, że je nie mam.
Nie da się udowodnić istnienia czegoś, czego najprawdopodobniej nigdy nie było, ale nie wyprowadza go z błędu. Zostawia mu przestrzeń na równie błyskotliwą ripostę.
Nie wycofuje się nawet o krok, kiedy ciepła mgiełka oddechu łaskocze go w szyję, ale nie może pozostawić tej prowokacji bez odpowiedzi. Palce prawej dłoni zakleszcza na jego podbródku, pod opuszkami czuje ostre krawędzi kości żuchwy.
- Wiesz, co mówią o huldrekallach... - Stanowczym gestem przyciąga ku sobie znajomą twarz. Chłód spojrzenia stopiony zostaje przez tańczące na obręczy tęczówek rozbawione ogniki, wargi wykrzywia w niemal serdecznym uśmiechu. - Okręci cię wokół palca i odbierze cnotę, jeśli jej nie upilnujesz.
Po chwili namysłu, niechętnie odpycha go od siebie, czyniąc to z nietypową jak dla siebie delikatnością - na ustach nadal widnieje krzywizna uśmiechu, a skrawek skóry muśnięty ciepłem oddechu piecze przyjemnie.
- Klątwa - pojedyncza myśl opuszcza zachrypnięte gardło ślepca i przez kilka chwil zamiera w powietrzu, bowiem, tam gdzie granica ciemnego zaułku odseparowana zostaje przez blade snopy światła, Dahlin dostrzega kątem oka ruch. Palce lewej ręki przykłada sobie do ust w wymowną geście, prawą podnosi w gotowości do rzucenia czaru, jego inkantacja trzymając pod językiem. Na ścianie cieniem maluje się zarys sylwetki. – Hvíla – szepcze cicho i w chwili, w której bielmo wyżera kolor tęczówek i smoła pokrywa koryto wijących się pod skórą żył, ciało pogrążone we śnie upada bezwiednie na ziemi. – Lindegaard najcenniejsze kosztowności ukrył w skrytce, którą strzeże klątwa. Poskromienie jej to twoja brożka.
Ciężar spojrzenia jeszcze przez chwile opiera na ukrytej wpół mroku sylwetce, ale po trzech uderzeniach sercach odbiera Goście możliwości kwestionowanie decyzji, która zapadła na długo przed ich spotkaniem.
- Pytania później, chodź - ponaglającym tonem próbuje zmotywować go do działania. Nie mają dużo czasu. Lindegaard może wrócić w każdej chwili.
Idzie przodem, mija jeden budynek, potem drugi, przechodzi na drugą stronę ulicy i staje przed znajomymi drzwiami lombardu. Przykłada do nich wisior w kształcie kory drzewa, w celu zmodyfikowania zamka dla własnych potrzeb, ale magia przegrywa to starcie. Pojedynczne przekleństwo opuszcza wargi Pekki.
Uspokaja się, widząc go w zasięgu spojrzenia. Skurczone od napięcie mięśnia ulegają rozluźnienia, a usta same próbują ułożyć się w imitacji uśmiechu, na co nie może im pozwolić. Powstrzymuje ten grymas, zęby zaciskając na dolnej wardze. Pod ich naporem popękana, spierzchnięta tkanka pęka, a on czuje w przełyku metaliczny posmak posoki, gdy przełyka ją w towarzystwie śliny. Nieprzyjemne konsystencja spływa po ścianie gardła razem z goryczką, która się pojawia, kiedy kontuzja ramienia przypomina o swoim istnieniu - emanuje z niego porywista strużka bólu.
Ramiona drżą lekko pod wpływem słów Gosty, a pozbawiony pierwiastka radości śmiech zamiera w gardle.
- Pomówienia - na usta wślizguje się cierpki uśmiech przełamany pobrzmiewającą w tonie głosu nutą rozbawienia. – Udowodnij, że je nie mam.
Nie da się udowodnić istnienia czegoś, czego najprawdopodobniej nigdy nie było, ale nie wyprowadza go z błędu. Zostawia mu przestrzeń na równie błyskotliwą ripostę.
Nie wycofuje się nawet o krok, kiedy ciepła mgiełka oddechu łaskocze go w szyję, ale nie może pozostawić tej prowokacji bez odpowiedzi. Palce prawej dłoni zakleszcza na jego podbródku, pod opuszkami czuje ostre krawędzi kości żuchwy.
- Wiesz, co mówią o huldrekallach... - Stanowczym gestem przyciąga ku sobie znajomą twarz. Chłód spojrzenia stopiony zostaje przez tańczące na obręczy tęczówek rozbawione ogniki, wargi wykrzywia w niemal serdecznym uśmiechu. - Okręci cię wokół palca i odbierze cnotę, jeśli jej nie upilnujesz.
Po chwili namysłu, niechętnie odpycha go od siebie, czyniąc to z nietypową jak dla siebie delikatnością - na ustach nadal widnieje krzywizna uśmiechu, a skrawek skóry muśnięty ciepłem oddechu piecze przyjemnie.
- Klątwa - pojedyncza myśl opuszcza zachrypnięte gardło ślepca i przez kilka chwil zamiera w powietrzu, bowiem, tam gdzie granica ciemnego zaułku odseparowana zostaje przez blade snopy światła, Dahlin dostrzega kątem oka ruch. Palce lewej ręki przykłada sobie do ust w wymowną geście, prawą podnosi w gotowości do rzucenia czaru, jego inkantacja trzymając pod językiem. Na ścianie cieniem maluje się zarys sylwetki. – Hvíla – szepcze cicho i w chwili, w której bielmo wyżera kolor tęczówek i smoła pokrywa koryto wijących się pod skórą żył, ciało pogrążone we śnie upada bezwiednie na ziemi. – Lindegaard najcenniejsze kosztowności ukrył w skrytce, którą strzeże klątwa. Poskromienie jej to twoja brożka.
Ciężar spojrzenia jeszcze przez chwile opiera na ukrytej wpół mroku sylwetce, ale po trzech uderzeniach sercach odbiera Goście możliwości kwestionowanie decyzji, która zapadła na długo przed ich spotkaniem.
- Pytania później, chodź - ponaglającym tonem próbuje zmotywować go do działania. Nie mają dużo czasu. Lindegaard może wrócić w każdej chwili.
Idzie przodem, mija jeden budynek, potem drugi, przechodzi na drugą stronę ulicy i staje przed znajomymi drzwiami lombardu. Przykłada do nich wisior w kształcie kory drzewa, w celu zmodyfikowania zamka dla własnych potrzeb, ale magia przegrywa to starcie. Pojedynczne przekleństwo opuszcza wargi Pekki.
Gösta Almstedt
Re: 07.03.2001 – Lombard Lindegaarda – G. Almstedt & Bezimienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:41
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Czasami wciąż czuł się, jakby rzeczywistość nigdy nie wpuściła go z powrotem w objęcia swoich ramion – przyglądała mu się pustym, matczynym wzrokiem, tym samym, który w snach zawsze jawił się na twarzy Märty i trzymała ręce przylegające ciasno wzdłuż żeber, dając do zrozumienia, że był dorosły, nie było dla niego miejsca przy miękkiej, kobiecej piersi; świat przypominał matkę, która głaskała go po głowie i całowała w czoło, ale nigdy nie powiedziała mu, że go kocha, a teraz nie potrafiła nawet spojrzeć mu w oczy – być może nie rozpoznawała swojego syna na twarzy mężczyzny, który powrócił z więzienia nadżarty zębami własnego strachu i tak chudy, że kiedy kładł się na skraju materaca, z nogami podciągniętymi pod pierś, znów wyglądał jak dziecko, niewinne i dwunastoletnie, pozbawione choroby, która zgnębiła sumienie zgorzelą popełnionej zbrodni. Starał się nie myśleć o tym, że się zmienił – miał inny uśmiech, inne oczy, inny sposób radzenia sobie z lękiem; nawet Pekka spoglądał na niego inaczej, jakby nie był pewien, gdzie zogniskować wzrok, więc odsuwał się wystarczająco daleko, by nie musiał wspierać go na nim wcale, on wciąż skracał tymczasem dzielący ich dystans, niezdolny przyznać się, że potrzebował jedynie kogoś, kto pozwoliłby mu oprzeć serce o strop swoich żeber – zamiast tego rozciągał wargi zjadliwym uśmiechem, nachylał się zbyt blisko i przyglądał się, jak jego skóra cierpła pod subtelnym muśnięciem oddechu. Przełknął obawę w dół gardła, czując jak drżenie, które jeszcze przed chwilą pełzało mu wzdłuż ramion aż po rozdygotane palce, osiadło ciężko na żołądku, pozostawiając bolesny ucisk w okolicach śledziony – nie znał wcześniej lęku wobec świata, teraz coraz częściej czuł się jak zbyt mały, kruchy i nieistotny, by wywrzeć na nim wrażenie; potrzebował czegoś więcej, czegoś, czym mógłby wypełnić się od środka.
– Gdybyś ją miał, nie stałbyś tu dzisiaj, prosząc mnie o pomoc. Jesteś pewien, że to jedyny powód? – odparł, wykrzywiając lekko usta. – Wystarczyło powiedzieć, że brakowało ci mojego towarzystwa. – palce mężczyzny zacisnęły się mocniej na jego podbródku, wmuszając pąsowe ślady w miejscu, gdzie opuszki napierały na żuchwę, jakby skóra próbowała zatrzymać ten dotyk, mieć go przy sobie na dłużej. Pekka się uśmiechnął, a on pomyślał, że było w nim coś, czego nie potrafił zdławić, zupełnie jakby przyglądał się dzikiemu zwierzęciu – widział kły odsłonięte spod miękkich fafli, lecz nie mógł zmusić się, żeby uciekać; stał i patrzył – czekał na pożarcie.
Dahlin pchnął go do tyłu, a on słyszał tylko jak wyrok zawisł w dzielącej ich przestrzeni, wypełniając powietrze dusznością, która stygła na podniebieniu – czuł przyspieszony rytm własnego serca, jakby obietnica klątwy pobudziła je do życia, wypchnęła spomiędzy więziennych prętów żeber i zmusiła do przetoczenia się przez żyły, aż entuzjazm mrowił go w opuszkach palców. Mężczyzna, który stał pod ścianą, zachwiał się i osunął na chodnik – przyglądał mu się tylko przez chwilę, niezdolny skupić się na niczym poza bielą, która nakryła źrenice Pekki jak morska fala, nabrała je w usta i przełknęła głęboko w sklepienia czaszki; nie zauważył nawet, w którym momencie zaczął patrzeć – nie mógł po prostu odwrócić wzroku, jakby bielmo pochłonęło go razem z tęczówką. Pomyślał, że chciałby zanurzyć się w jego spojrzeniu, sięgnąć przez nie w głąb ciała i sprawdzić, jak czarne było jego serce, czy gangrena zdążyła przegryźć się przez osierdzie, czy owinęła się wokół mostka ciernistym pnączem – powtarzano, że zakazana magia była zgnilizną, zdolną pożreć ludzką duszę w całości, jak wiele było w tym prawdy?
Drgnął lekko, kiedy Dahlin ponaglił go do przodu – kiedy weszli w półmrok zalegający kurzem wzdłuż kamienic, byli do siebie podobni, a on pomyślał, że być może biel spojrzenia nie rozróżniała ich tak bardzo; oboje nosili w sobie magię – czy było zbrodnią pozwolić jej się rozwijać? Przystanął w miejscu, przyglądając się, jak wisior w kształcie drzewnej kory wywołuje szczęk w metalowym zamku, klamka jednak się nie poruszyła, a Pekka zaklął pod nosem, rozcierając swój gniew o nieruchomą powierzchnię drewna
– Włamania to twoja broszka – odparł złośliwie, wspierając się dłonią o twardą framugę.
– Gdybyś ją miał, nie stałbyś tu dzisiaj, prosząc mnie o pomoc. Jesteś pewien, że to jedyny powód? – odparł, wykrzywiając lekko usta. – Wystarczyło powiedzieć, że brakowało ci mojego towarzystwa. – palce mężczyzny zacisnęły się mocniej na jego podbródku, wmuszając pąsowe ślady w miejscu, gdzie opuszki napierały na żuchwę, jakby skóra próbowała zatrzymać ten dotyk, mieć go przy sobie na dłużej. Pekka się uśmiechnął, a on pomyślał, że było w nim coś, czego nie potrafił zdławić, zupełnie jakby przyglądał się dzikiemu zwierzęciu – widział kły odsłonięte spod miękkich fafli, lecz nie mógł zmusić się, żeby uciekać; stał i patrzył – czekał na pożarcie.
Dahlin pchnął go do tyłu, a on słyszał tylko jak wyrok zawisł w dzielącej ich przestrzeni, wypełniając powietrze dusznością, która stygła na podniebieniu – czuł przyspieszony rytm własnego serca, jakby obietnica klątwy pobudziła je do życia, wypchnęła spomiędzy więziennych prętów żeber i zmusiła do przetoczenia się przez żyły, aż entuzjazm mrowił go w opuszkach palców. Mężczyzna, który stał pod ścianą, zachwiał się i osunął na chodnik – przyglądał mu się tylko przez chwilę, niezdolny skupić się na niczym poza bielą, która nakryła źrenice Pekki jak morska fala, nabrała je w usta i przełknęła głęboko w sklepienia czaszki; nie zauważył nawet, w którym momencie zaczął patrzeć – nie mógł po prostu odwrócić wzroku, jakby bielmo pochłonęło go razem z tęczówką. Pomyślał, że chciałby zanurzyć się w jego spojrzeniu, sięgnąć przez nie w głąb ciała i sprawdzić, jak czarne było jego serce, czy gangrena zdążyła przegryźć się przez osierdzie, czy owinęła się wokół mostka ciernistym pnączem – powtarzano, że zakazana magia była zgnilizną, zdolną pożreć ludzką duszę w całości, jak wiele było w tym prawdy?
Drgnął lekko, kiedy Dahlin ponaglił go do przodu – kiedy weszli w półmrok zalegający kurzem wzdłuż kamienic, byli do siebie podobni, a on pomyślał, że być może biel spojrzenia nie rozróżniała ich tak bardzo; oboje nosili w sobie magię – czy było zbrodnią pozwolić jej się rozwijać? Przystanął w miejscu, przyglądając się, jak wisior w kształcie drzewnej kory wywołuje szczęk w metalowym zamku, klamka jednak się nie poruszyła, a Pekka zaklął pod nosem, rozcierając swój gniew o nieruchomą powierzchnię drewna
– Włamania to twoja broszka – odparł złośliwie, wspierając się dłonią o twardą framugę.
Bezimienny
Re: 07.03.2001 – Lombard Lindegaarda – G. Almstedt & Bezimienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:41
Szczęście opuściło go dawno temu.
Może wtedy, kiedy na języku pierwszy raz zatańczyła inkantacja zdolna skrzywdzić istotę ludzką.
Może wtedy, kiedy wił się na podłodze tkwiąc w sidłach bólu, gdzie jednym spoiwem łączącym go z rzeczywistością był głos Almstedta tuż przy uchu i jego mniej lub bardziej przynosząca ulgę próby ugaszania ognia gorączki trawiącej jego ciało.
Może wtedy, kiedy błękit spojrzenia, równie zimny, co dzisiejsza noc, pokryła biała mgła, a sieć naczyń krwionośnych uwydatniło się pod skorą swoim kolorem upodabniając się do czarnych kabli.
Może wtedy, kiedy, pod ostrzałem surowego, ojcowskiego spojrzenia uderzał łopatą o zmarznięty piach, czując na swojej skórze bezlitosny chłód grudniowej nocy i skraplającą się na niej wilgotność morskiej bryzy.
Może wtedy, kiedy wrócił do mieszkania wczesnym rankiem i zastał Siggy na łóżku, dokładnie w tej samej pozycji, w jakiej ją zostawił, ale od jej ciało nie biło już ciepło - skórę miała sztywną, zimną i szarą od opuchlizny. W okolicy szyi odnotował sine ślady po palach, które musiały zamknąć jej dopływ do powietrza. Długo wpatrywał się w zieleń jej spojrzenia - matowego i pozbawionego blasku, zanim zrozumiał, co się stało.
Może wtedy, kiedy zgliszcza sumienia, jakie przechowywał, utonęły w obłudnym przekonaniu, że odzyskał kontrolę nad sytuacją.
Może cztery lata temu, gdy Gösta został aresztowany i tym sposobem z jego życia zniknęła jedyna osoba, która ściskała w dłoniach odłamki jego człowieczeństwa.
Szczęście nie pojawia się także dziś.
Determinacja bijąca ze spojrzenia, brożka modyfikująca zamek, ani tym bardziej urok osobisty nie przekonują drzwi do współpracy. Pozostało ciche "kurwa" wysłane w zaświaty i kolejny filtr papierosa miażdżony między zębami.
Trzy kroki w tył i dwa wdechy później obejmuje wzrokiem sylwetkę Gosty -obraz jest mglisty, niewyraźny, wypełniony białymi plamami. Serce łomocze w klatce piersiowej, obija się o żebra. Po strzeblach żeber wspomina się złość, widoczna w grymasie wykrzywiającym jego usta. Od utraty krwi, którą przesiąkł rękaw kurtki, niemal czuje pulsującą krew w żyłach i pisk ciśnienia w uszach.
- Ktoś tu przynosi pecha - mamrocze pod nosem, ale w przejaw litości do samego siebie, a właściwie do tego, że nawet drzwi płatają mu figla, nie wyładowuje swojej złości na właścicielowi złośliwości. Nieszczęścia chodzą parami. On i Gösta są na to żywym dowodem.
Dwa gwałtowne uderzenia serca później próbuje jeszcze raz. Po kolejnej widowiskowej porażce, jest o jedno rozczarowanie za dużo co daje bilans ujemy i przelewa szale goryczy. Sztuczna maska opanowania opada jak kurtyna w teatrze, co zmusza Pekkę do pozbycia się zbędnych, nikomu niepotrzebnych kurtyzacji. Nie okazuje litości drzwiom. Przecina je nieopodal zamka wysyczanym pod nosem "Tók af".
Dyskretnie, Pekka, miałeś się tam dostać dyskretnie, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.
Pierdol się, dyskrecjo.
Kopie w bezużyteczny kawałek drewna, który łaskawie puszcza ich do środka.
- Właź.
Nie musi mówić, że właśnie naniósł korektę na plan, który i tak trzymał się na słowo honoru i zakładał jego pełną dyspozycje, a nie jej częściowy brak, prawda?
Chuj z dyskrecją. Ktokolwiek znajdzie się na ulicy, szybko zorientuje się, że coś jest nie tak. Czas przemyka przez palce jak ziarenka piasku. Niemal słyszy w uszach irytuje "tik tok". Niewykluczone, że wydobywa się z wnętrza pomieszczenia.
Może wtedy, kiedy na języku pierwszy raz zatańczyła inkantacja zdolna skrzywdzić istotę ludzką.
Może wtedy, kiedy wił się na podłodze tkwiąc w sidłach bólu, gdzie jednym spoiwem łączącym go z rzeczywistością był głos Almstedta tuż przy uchu i jego mniej lub bardziej przynosząca ulgę próby ugaszania ognia gorączki trawiącej jego ciało.
Może wtedy, kiedy błękit spojrzenia, równie zimny, co dzisiejsza noc, pokryła biała mgła, a sieć naczyń krwionośnych uwydatniło się pod skorą swoim kolorem upodabniając się do czarnych kabli.
Może wtedy, kiedy, pod ostrzałem surowego, ojcowskiego spojrzenia uderzał łopatą o zmarznięty piach, czując na swojej skórze bezlitosny chłód grudniowej nocy i skraplającą się na niej wilgotność morskiej bryzy.
Może wtedy, kiedy wrócił do mieszkania wczesnym rankiem i zastał Siggy na łóżku, dokładnie w tej samej pozycji, w jakiej ją zostawił, ale od jej ciało nie biło już ciepło - skórę miała sztywną, zimną i szarą od opuchlizny. W okolicy szyi odnotował sine ślady po palach, które musiały zamknąć jej dopływ do powietrza. Długo wpatrywał się w zieleń jej spojrzenia - matowego i pozbawionego blasku, zanim zrozumiał, co się stało.
Może wtedy, kiedy zgliszcza sumienia, jakie przechowywał, utonęły w obłudnym przekonaniu, że odzyskał kontrolę nad sytuacją.
Może cztery lata temu, gdy Gösta został aresztowany i tym sposobem z jego życia zniknęła jedyna osoba, która ściskała w dłoniach odłamki jego człowieczeństwa.
Szczęście nie pojawia się także dziś.
Determinacja bijąca ze spojrzenia, brożka modyfikująca zamek, ani tym bardziej urok osobisty nie przekonują drzwi do współpracy. Pozostało ciche "kurwa" wysłane w zaświaty i kolejny filtr papierosa miażdżony między zębami.
Trzy kroki w tył i dwa wdechy później obejmuje wzrokiem sylwetkę Gosty -obraz jest mglisty, niewyraźny, wypełniony białymi plamami. Serce łomocze w klatce piersiowej, obija się o żebra. Po strzeblach żeber wspomina się złość, widoczna w grymasie wykrzywiającym jego usta. Od utraty krwi, którą przesiąkł rękaw kurtki, niemal czuje pulsującą krew w żyłach i pisk ciśnienia w uszach.
- Ktoś tu przynosi pecha - mamrocze pod nosem, ale w przejaw litości do samego siebie, a właściwie do tego, że nawet drzwi płatają mu figla, nie wyładowuje swojej złości na właścicielowi złośliwości. Nieszczęścia chodzą parami. On i Gösta są na to żywym dowodem.
Dwa gwałtowne uderzenia serca później próbuje jeszcze raz. Po kolejnej widowiskowej porażce, jest o jedno rozczarowanie za dużo co daje bilans ujemy i przelewa szale goryczy. Sztuczna maska opanowania opada jak kurtyna w teatrze, co zmusza Pekkę do pozbycia się zbędnych, nikomu niepotrzebnych kurtyzacji. Nie okazuje litości drzwiom. Przecina je nieopodal zamka wysyczanym pod nosem "Tók af".
Dyskretnie, Pekka, miałeś się tam dostać dyskretnie, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.
Pierdol się, dyskrecjo.
Kopie w bezużyteczny kawałek drewna, który łaskawie puszcza ich do środka.
- Właź.
Nie musi mówić, że właśnie naniósł korektę na plan, który i tak trzymał się na słowo honoru i zakładał jego pełną dyspozycje, a nie jej częściowy brak, prawda?
Chuj z dyskrecją. Ktokolwiek znajdzie się na ulicy, szybko zorientuje się, że coś jest nie tak. Czas przemyka przez palce jak ziarenka piasku. Niemal słyszy w uszach irytuje "tik tok". Niewykluczone, że wydobywa się z wnętrza pomieszczenia.
Gösta Almstedt
Re: 07.03.2001 – Lombard Lindegaarda – G. Almstedt & Bezimienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:41
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Szczęście przypominało drobne koraliki, nanizane na jego życie bez przekonania, w przypadkowej kolejności, każde w innym kolorze i w innym kształcie, jakby należały do różnych osób i zostały skradzione z ich rzeczywistości, pojedyncze i niezauważone – urodził się ze złotą nicią norn przeplecioną przez ciało jak pępowina i krzyczał, gdy po raz pierwszy odcięto ją od ciała, po czym już nigdy więcej; miał dłonie, do których lgnęło cudze szczęście i palce, które zaciskały się na nim z nerwową łapczywością – w dzieciństwie ukrywał pod materacem fragmenty gazet, gdzie pomiędzy akapitami czarnego druku ludzie uśmiechali się do kamery, zbierał zgubione na ulicy monety, kolczyki i pierścionki zaręczynowe, a kiedy matka po raz pierwszy upiekła pollarbröd, schował zaokrąglone brzegi pieczywa w stelażu łóżka, dopóki nie stały się czarne i zmurszałe. Nigdy nie życz mi szczęścia, przestrzegał Gerdę, gdy oboje byli jeszcze dziećmi o dużych, błyszczących oczach i spędzali ze sobą każde, ciepłe popołudnie, mogłabyś przypadkiem odebrać je komuś innemu; kolejnym razem śmiał się, że przynosił pecha, choć jego wargi zawsze wydawały się wtedy niechętne radosnemu grymasowi, jakby wzdłuż żuchwy rozciągał się skurcz żalu, który go przed tym powstrzymywał – w skroniach ciążyła mu świadomość, że był ostatnią osobą, z jaką ojciec rozmawiał przed śmiercią, że mężczyzna, którego trzymał za rękę w Kinnarodden, zmarł tej samej nocy, a ciężar jego dłoni wciąż pozostawiał fantomowy ucisk na jego śródręczu, że był z Pekką w jednym pokoju, kiedy zgnilizna przegryzła mu się do żył, a oczy zmętniały mgłą; co jeśli mógł osiągnąć szczęście tylko w ten sposób – kradnąc je innym ludziom?
Słowa Dahlina zastygły nierównym szmerem oddechu – rozciągnął usta w niewygodnym grymasie, prawie zbyt subtelnym, by go zauważyć; nawet w objęciach półmroku twarz mężczyzny wydawała się blada, jakby ktoś wyciął oczy w kartce papieru, błyszczące i szaro-niebieskie, napełnione obawą, której nie powinien był widzieć. Wokół rozległ się ciężki zgrzyt, kiedy zaklęcie rozcięło fragment zamka, a drzwi rozchyliły się do przodu niechętnym ukłonem, nawet w kapitulacji wypominając im brak zaproszenia – drgnął, zdjęty skurczem nagłej wątpliwości, dość bliskiej obawie, aby poczuł ją na karku i pod językiem, zimną i chropowatą; wciąż nosił na nadgarstkach ciężar metalowych kajdan, odciśnięty na skórze jak zabliźnione bransolety – nie powinien być tak nieostrożny, nie powinien podążać za Pekką w głąb lombardu, nie powinien ukazywać swojej twarzy ani pozwolić, by ktokolwiek ją zapamiętał; jego ojciec wolał przewiązać sobie sznur wokół grdyki niż spędzić resztę życia w więzieniu, a on nieustannie powtarzał sobie, że nie był taki jak on – co jeśli się mylił?
– Co ty wyprawiasz? – warknął, a jego głos zabrzmiał ciężej niż się spodziewał, jakby jego krtań wciąż była oblepiona kaszlem, burym pyłem, który zalegał wśród ścian Kinnarodden. – Powiesz mi, o co chodzi – chwycił go za rękę, zaciskając palce w miejscu, w którym materiał całkiem przesiąkł już szkarłatem i poczuł w dłoniach ciepło świeżej krwi; wyprostował się, spoglądając Pecce w oczy, choć w jego spojrzeniu nie było już przekory ani rozbawienia – nigdy wcześniej nie patrzył na niego w ten sposób; zanim trafił do Nordkinn, nigdy nie patrzył w ten sposób na nikogo. – Albo upewnię się, że Lindegaard dowie się, kto wyłamał drzwi do jego sklepu.
Słowa Dahlina zastygły nierównym szmerem oddechu – rozciągnął usta w niewygodnym grymasie, prawie zbyt subtelnym, by go zauważyć; nawet w objęciach półmroku twarz mężczyzny wydawała się blada, jakby ktoś wyciął oczy w kartce papieru, błyszczące i szaro-niebieskie, napełnione obawą, której nie powinien był widzieć. Wokół rozległ się ciężki zgrzyt, kiedy zaklęcie rozcięło fragment zamka, a drzwi rozchyliły się do przodu niechętnym ukłonem, nawet w kapitulacji wypominając im brak zaproszenia – drgnął, zdjęty skurczem nagłej wątpliwości, dość bliskiej obawie, aby poczuł ją na karku i pod językiem, zimną i chropowatą; wciąż nosił na nadgarstkach ciężar metalowych kajdan, odciśnięty na skórze jak zabliźnione bransolety – nie powinien być tak nieostrożny, nie powinien podążać za Pekką w głąb lombardu, nie powinien ukazywać swojej twarzy ani pozwolić, by ktokolwiek ją zapamiętał; jego ojciec wolał przewiązać sobie sznur wokół grdyki niż spędzić resztę życia w więzieniu, a on nieustannie powtarzał sobie, że nie był taki jak on – co jeśli się mylił?
– Co ty wyprawiasz? – warknął, a jego głos zabrzmiał ciężej niż się spodziewał, jakby jego krtań wciąż była oblepiona kaszlem, burym pyłem, który zalegał wśród ścian Kinnarodden. – Powiesz mi, o co chodzi – chwycił go za rękę, zaciskając palce w miejscu, w którym materiał całkiem przesiąkł już szkarłatem i poczuł w dłoniach ciepło świeżej krwi; wyprostował się, spoglądając Pecce w oczy, choć w jego spojrzeniu nie było już przekory ani rozbawienia – nigdy wcześniej nie patrzył na niego w ten sposób; zanim trafił do Nordkinn, nigdy nie patrzył w ten sposób na nikogo. – Albo upewnię się, że Lindegaard dowie się, kto wyłamał drzwi do jego sklepu.
Bezimienny
Re: 07.03.2001 – Lombard Lindegaarda – G. Almstedt & Bezimienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:42
Szczęście jest odmierzane sumą oddechów i biciem serca w piersi - nieuchwytne i ulotne, na ułamki sekund zamierające na ustach w formie uśmiechu. Odsunęło się do niego dawno temu, a on ciągle, uparcie i przekornie, z tą samą bezmyślnością, co zawsze, łapał w zęby hausty powietrza, drapał do krwi powierzchnie skóry, zdzierając przy tym paznokcie, zaciskał mocno zęby i pięści, łudząc się, że ma życie w garści.
Nie ma.
Tam, w ogrodach Baldura, kiedy zobaczył go po raz pierwszy od czterech lat, radosny grymas z trudem ukształtował się na popękanych od mrozu wargach, chociaż organ tkwiący w piersi zadrżał w niej gwałtownie, żałośnie manifestując swoją obecność, a po tym, jak "tęskniłeś za mną?" zamarło w powietrzu wraz ze skroplonym w obłączek pary oddechem, poczuł się tak, jakby ktoś zacisnął pięść żalu na jego szyi, odcinając mu dopływ do powietrza. Tym jednym pytaniem Gösta ukradł mu dech z piersi.
Tam, w ogrodach Baldura, kiedy zobaczył go po raz pierwszy od czterech lat, nie uwierzył ,że jest prawdziwy. Myślał, że już nigdy nie usłyszy jego głosu i nie zobaczy jego twarzy. Myślał, że ostatni pomost, jaki wiązał go z przeszłością, runął.
Tam, w ogrodach Baldura, kiedy zobaczył go po raz pierwszy od czterech lat, pomyślał, że nie chce go stracić już nigdy więcej, chociaż jedyne, co mógł mu dać, to rozrywający na strzępy ból i obietnice, których nie dotrzyma.
Wchodzi do lombardu i gęsta ciemność, ledwo przełamana przez blady snop światła bijący z pobliskiej latarni, pożera jego sylwetkę. Zęby zahaczają o dolną wargę, by pojedynczy syk nie znalazł drogi do jego ust. Zimna stal bólu, którą promieniuje lewe ramię, zatapia się głębiej w ciele. Krew spływa po skórze, zatrzymuje się na nadgarstku, gdzie puls jest ledwie wyczuwalny i skapuje na podłogę.
Cichy, ale wyraźnie słyszalny warkot zalewa wypełniającą ich przestrzeń.
Co ty wyprawiasz?, szumi mu w uszach razem z ciśnieniem i pulsuje w skroni z bólem.
Głos Almsteda brzmi obco w jego ustach - jest szorstki i nieprzyjemny, pozbawiony wcześniejszych złośliwości. Brzmi jak ktoś, komu zależy, co przytłacza jeszcze bardziej.
Znajoma ręka zakleszcza się boleśnie na ramieniu, w miejscu, gdzie gęsta krew przesiąkło przez materiał kurtki. Pojedynczy syk tym razem odnajduje drogę go ust Pekki.
Więzienie go zmieniło. Widzi to w jego spojrzeniu - jest stanowcze i pozbawione refleksów przekory odbijających się na krawędzi źrenic.
- Bólem i groźbą chcesz zmusić mnie do mówienia?
Pierwsza myśl, niezrównoważona, jak wypełniające go emocje, sprawia, że na ustach pojawia się krzywizna uśmiechu.
Wcisnął mu w dłonie ostatnie, roztrzaskane na milion kaleczących skórę odłamki własnego człowieczeństwa. Czuje to w gwałtownych uderzeniach serca i cichych, próbujących dojść do głosu wyrzutach sumienia - o ich istnieniu dotychczas nie zdawał sobie sprawy.
Opiera plecy o ścianę. Słabnie, z każdym kolejnym oddechu. Klatka piersiowa unosi się i upada bez przekonania. Powietrze jest ciężkie i duszące, niczym ciepłe powietrze w lecie.
- Jest takie jedno zaklęcie, Gösta, które może zmusić mnie do mówienie, pewnie domyślasz się jakie - zostawia mgiełkę oddechu na skrawku jego skóry, kiedy opada mu głowa i mimowolnie opiera czoło o jego bark.
Druga myśl, jaka wkłada mu do ust te słowa, rozbija się pod skórą pod postacią zimnych, nieprzyjemnych dreszczy.
Być może Gösta jest zdolny do tego samego okrucieństwa, do którego zdolny jest sam.
Wplątałem się w bagno i muszę zdobyć ten zakichany przedmiot, by się z niego wydostać, kolejne słowa zostają w ciasnym karterze krtani.
Trzecia myśl, równie pozbawiona sensu, co dwie poprzednie, pojawia się nagle, jak zawroty głowy, przez które nie może ustać na nogach i echem absurdu odbija się od ścian czaszki.
Jedynie Gösta ma prawo do jego słabości. Otrzymał je w dniu, kiedy zgnilizna przeniknęła pod fałdy jego skóry i czernią zepsucia zainfekowała plątaninę naczyń krwionośnych.
Nie ma.
Tam, w ogrodach Baldura, kiedy zobaczył go po raz pierwszy od czterech lat, radosny grymas z trudem ukształtował się na popękanych od mrozu wargach, chociaż organ tkwiący w piersi zadrżał w niej gwałtownie, żałośnie manifestując swoją obecność, a po tym, jak "tęskniłeś za mną?" zamarło w powietrzu wraz ze skroplonym w obłączek pary oddechem, poczuł się tak, jakby ktoś zacisnął pięść żalu na jego szyi, odcinając mu dopływ do powietrza. Tym jednym pytaniem Gösta ukradł mu dech z piersi.
Tam, w ogrodach Baldura, kiedy zobaczył go po raz pierwszy od czterech lat, nie uwierzył ,że jest prawdziwy. Myślał, że już nigdy nie usłyszy jego głosu i nie zobaczy jego twarzy. Myślał, że ostatni pomost, jaki wiązał go z przeszłością, runął.
Tam, w ogrodach Baldura, kiedy zobaczył go po raz pierwszy od czterech lat, pomyślał, że nie chce go stracić już nigdy więcej, chociaż jedyne, co mógł mu dać, to rozrywający na strzępy ból i obietnice, których nie dotrzyma.
Wchodzi do lombardu i gęsta ciemność, ledwo przełamana przez blady snop światła bijący z pobliskiej latarni, pożera jego sylwetkę. Zęby zahaczają o dolną wargę, by pojedynczy syk nie znalazł drogi do jego ust. Zimna stal bólu, którą promieniuje lewe ramię, zatapia się głębiej w ciele. Krew spływa po skórze, zatrzymuje się na nadgarstku, gdzie puls jest ledwie wyczuwalny i skapuje na podłogę.
Cichy, ale wyraźnie słyszalny warkot zalewa wypełniającą ich przestrzeń.
Co ty wyprawiasz?, szumi mu w uszach razem z ciśnieniem i pulsuje w skroni z bólem.
Głos Almsteda brzmi obco w jego ustach - jest szorstki i nieprzyjemny, pozbawiony wcześniejszych złośliwości. Brzmi jak ktoś, komu zależy, co przytłacza jeszcze bardziej.
Znajoma ręka zakleszcza się boleśnie na ramieniu, w miejscu, gdzie gęsta krew przesiąkło przez materiał kurtki. Pojedynczy syk tym razem odnajduje drogę go ust Pekki.
Więzienie go zmieniło. Widzi to w jego spojrzeniu - jest stanowcze i pozbawione refleksów przekory odbijających się na krawędzi źrenic.
- Bólem i groźbą chcesz zmusić mnie do mówienia?
Pierwsza myśl, niezrównoważona, jak wypełniające go emocje, sprawia, że na ustach pojawia się krzywizna uśmiechu.
Wcisnął mu w dłonie ostatnie, roztrzaskane na milion kaleczących skórę odłamki własnego człowieczeństwa. Czuje to w gwałtownych uderzeniach serca i cichych, próbujących dojść do głosu wyrzutach sumienia - o ich istnieniu dotychczas nie zdawał sobie sprawy.
Opiera plecy o ścianę. Słabnie, z każdym kolejnym oddechu. Klatka piersiowa unosi się i upada bez przekonania. Powietrze jest ciężkie i duszące, niczym ciepłe powietrze w lecie.
- Jest takie jedno zaklęcie, Gösta, które może zmusić mnie do mówienie, pewnie domyślasz się jakie - zostawia mgiełkę oddechu na skrawku jego skóry, kiedy opada mu głowa i mimowolnie opiera czoło o jego bark.
Druga myśl, jaka wkłada mu do ust te słowa, rozbija się pod skórą pod postacią zimnych, nieprzyjemnych dreszczy.
Być może Gösta jest zdolny do tego samego okrucieństwa, do którego zdolny jest sam.
Wplątałem się w bagno i muszę zdobyć ten zakichany przedmiot, by się z niego wydostać, kolejne słowa zostają w ciasnym karterze krtani.
Trzecia myśl, równie pozbawiona sensu, co dwie poprzednie, pojawia się nagle, jak zawroty głowy, przez które nie może ustać na nogach i echem absurdu odbija się od ścian czaszki.
Jedynie Gösta ma prawo do jego słabości. Otrzymał je w dniu, kiedy zgnilizna przeniknęła pod fałdy jego skóry i czernią zepsucia zainfekowała plątaninę naczyń krwionośnych.
Gösta Almstedt
Re: 07.03.2001 – Lombard Lindegaarda – G. Almstedt & Bezimienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:42
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Nie był złym człowiekiem – wierzył w to, kiedy czuł pod językiem stygnące bicie cudzego serca i kiedy strażnik spiął mu ramiona ciasno na lędźwiach, aż kajdany wpiły się w skórę tak głęboko, że lewy nadgarstek przetarł się do krwi, wyglądając spod skóry białkiem kościstego oka, wierzył w to, obejmując ramionami bezwładne ciało Elisy, wciąż ciepłe, choć tętno parowało z niego przez skórę i zbierało się głęboko pod powiekami; jego ojciec wolał obwiązać sobie postronek wokół szyi, niż iść do więzienia, on tymczasem nawet się nie poruszył, stał w miejscu, dopóki oficer w czarnym mundurze nie pchnął go na podłogę, wgniatając kolano pomiędzy łopatki, aż poczuł na twarzy wilgotne ciepło, które powinno być łzami, lecz było jedynie krwią – matka nie protestowała, kiedy go zabierali, nie potrafiła nawet spojrzeć mu w oczy, lecz po jej zaczerwienionej twarzy widział, że płakała. Nie był złym człowiekiem, bo nigdy nie przełykał magii, która zalegała mu na języku – smakował jej z wyczuciem, przygryzał zębami i pozwalał, by otarła się o podniebienie, lecz od początku obiecywał sobie, że nie ulegnie pokusie wpuszczenia jej do krwiobiegu. Przez cztery lata powstrzymywał pragnienie w potylicy, zaciskając powieki za każdym razem, gdy późnymi wieczorami, powoli przechodzącymi w noc, a następnie w równie ciemny poranek, zaklęcia usuwały mu się pod skronie, sprawiając, że miał ochotę rozbić czoło o twardą, betonową ścianę, pozbyć się wszystkiego, co mrowiło go głęboko pod skórą – potrafił dławić swą gorliwość pod skórą, w sercu, w wątrobie, w płucach, w obecności Pekki jego rozsądek wydawał się jednak pokrywać cienką krakelurą, której wystarczyło jedno dotknięcie, aby rozsypała się pod nogami; czuł ucisk, który rozpychał się w jego wnętrzu, przesycające ciało drętwienie, potrzebę wyrzucenia z siebie czegoś, co nabrzmiewało i puchło, opinając się na żebrach, jakby serce napełniło się zbyt dużą ilością krwi, by nie pęknąć w fastrygach obrzękłych komór.
Zacisnął palce na otwartej ranie, czując na opuszkach wilgotne ciepło przesiąkającej przez materiał krwi, dopiero kiedy ostre, poszarzałe oczy Pekki zatrzymały się na jego twarzy, zdał sobie jednak sprawę z napięcia, które wkradło się na jego fizjonomię i dźwięku głosu, pozostawiającego zaczerwienione otarcia na tylnej ścianie gardła. Kinnarodden nauczyło go gniewu – nie tego, który zaciskał dłonie w pięści i wzmagał się do krzyku – ale gniewu osadzonego w głębi źrenic, gniewu, który wymagał, zamiast prosić i zmuszał, zamiast czekać na swoją kolej. Nie był złym człowiekiem, a jednak, mimo wszystko, nie mógł się powstrzymać – więzienie nakazało go przetrwać, lecz nie w takim życiu, jakiego dla siebie pragnął; z trudem zmusił usta do przekornego grymasu i uśmiech ten pozostał między jego zębami jak fragmenty niedbale przeżutego jedzenia.
– Wolałbyś, żebym zmusił cię uśmiechem i czułym słowem – zapytał, choć jego intonacja nie zdradzała pytania, nie podrywała się charakterystycznym znakiem wątpliwości – palcami igrało mu przyspieszone tętno, poruszające się w istmusie otwartej rany, jakby pod skórą oddychało żywe zwierzę. Czuł na twarzy ciepło jego oddechu, duszny zapach wilgoci i papierosów – przez chwilę pomyślał, że chciałby poczuć go na całym ciele, słowa odciśnięte westchnieniem na podbrzuszu, dialog nadrukowany pomiędzy obojczykami, obietnica złożona na ustach spierzchniętych kłamstwem i wyrachowaniem, a potem rozluźnił dłoń i odchylił lekko głowę, pozwolił, żeby Pekka wsparł rozgrzane czoło na jego barku i przesunął palce wzdłuż jego ramion, prawie jakby go obejmował, choć krwią brudził materiał jego koszuli, a serce biło mu powolnie i niezdecydowanie.
– Dowiem się – zapewnił hardo i choć jego głos wciąż brzmiał stanowczo, spojrzenie miał już inne, bardziej ludzkie. – Zaklęciem, jeśli będę musiał, ale myślę, że chcesz mi powiedzieć. Chcesz powiedzieć mi wszystko, bo nie masz nikogo innego, komu mógłbyś się z tego zwierzyć. – jego głos przypominał igłę – cienki ścieg, który nakłuwał bólem granice sumienia. – Teraz powinniśmy jak najszybciej stąd wyjść. Przestań już, spójrz na mnie. Czego szukamy? – oparł dłonie na jego ramionach, zmuszając go, aby wyprostował głowę. – Sárr. – wstydził się tego zaklęcia, bo wiedział, że pod językiem trzymał zupełnie inne, gorsze. – Nie jestem medykiem. Mogę pocałować, ale nie wiem, czy od tego przestanie boleć. – skrzywił się złośliwie, choć jego zdrowe oko błysnęło, a mięśnie rozciągnęły się lekkim napięciem.
Zacisnął palce na otwartej ranie, czując na opuszkach wilgotne ciepło przesiąkającej przez materiał krwi, dopiero kiedy ostre, poszarzałe oczy Pekki zatrzymały się na jego twarzy, zdał sobie jednak sprawę z napięcia, które wkradło się na jego fizjonomię i dźwięku głosu, pozostawiającego zaczerwienione otarcia na tylnej ścianie gardła. Kinnarodden nauczyło go gniewu – nie tego, który zaciskał dłonie w pięści i wzmagał się do krzyku – ale gniewu osadzonego w głębi źrenic, gniewu, który wymagał, zamiast prosić i zmuszał, zamiast czekać na swoją kolej. Nie był złym człowiekiem, a jednak, mimo wszystko, nie mógł się powstrzymać – więzienie nakazało go przetrwać, lecz nie w takim życiu, jakiego dla siebie pragnął; z trudem zmusił usta do przekornego grymasu i uśmiech ten pozostał między jego zębami jak fragmenty niedbale przeżutego jedzenia.
– Wolałbyś, żebym zmusił cię uśmiechem i czułym słowem – zapytał, choć jego intonacja nie zdradzała pytania, nie podrywała się charakterystycznym znakiem wątpliwości – palcami igrało mu przyspieszone tętno, poruszające się w istmusie otwartej rany, jakby pod skórą oddychało żywe zwierzę. Czuł na twarzy ciepło jego oddechu, duszny zapach wilgoci i papierosów – przez chwilę pomyślał, że chciałby poczuć go na całym ciele, słowa odciśnięte westchnieniem na podbrzuszu, dialog nadrukowany pomiędzy obojczykami, obietnica złożona na ustach spierzchniętych kłamstwem i wyrachowaniem, a potem rozluźnił dłoń i odchylił lekko głowę, pozwolił, żeby Pekka wsparł rozgrzane czoło na jego barku i przesunął palce wzdłuż jego ramion, prawie jakby go obejmował, choć krwią brudził materiał jego koszuli, a serce biło mu powolnie i niezdecydowanie.
– Dowiem się – zapewnił hardo i choć jego głos wciąż brzmiał stanowczo, spojrzenie miał już inne, bardziej ludzkie. – Zaklęciem, jeśli będę musiał, ale myślę, że chcesz mi powiedzieć. Chcesz powiedzieć mi wszystko, bo nie masz nikogo innego, komu mógłbyś się z tego zwierzyć. – jego głos przypominał igłę – cienki ścieg, który nakłuwał bólem granice sumienia. – Teraz powinniśmy jak najszybciej stąd wyjść. Przestań już, spójrz na mnie. Czego szukamy? – oparł dłonie na jego ramionach, zmuszając go, aby wyprostował głowę. – Sárr. – wstydził się tego zaklęcia, bo wiedział, że pod językiem trzymał zupełnie inne, gorsze. – Nie jestem medykiem. Mogę pocałować, ale nie wiem, czy od tego przestanie boleć. – skrzywił się złośliwie, choć jego zdrowe oko błysnęło, a mięśnie rozciągnęły się lekkim napięciem.
Bezimienny
Re: 07.03.2001 – Lombard Lindegaarda – G. Almstedt & Bezimienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:42
Był złym człowiekiem- przekonał sie o tym w dniu, kiedy na jeżyku po raz pierwszy zatańczyła zakazana inkantacja i wykrzywia jego usta w przepełnionym rozbawienia uśmiechu. Wierzył w to, bo nie mógł powstrzymać pragnienia, które, nie gasnąc, coraz głębiej wtapiało się w skórę, aż w końcu popadał w uzależnienie, dreszczem spływającym wzdłuż linii kręgosłupa. Wierzył to, wijąc sie w agonii bólu na posadzce, gdzie jedynej otuchy szukał w obecności Gosty i potem, gdy spojrzeniem natrafił na swoje lustrzane odbicie i oczy, zamiast swoim kolorem przypominać stal noża, zaszły mgłą. Wierzył to, widząc gniew w ojcowskim spojrzeniem, ciężar łopaty w dłoni i smugi wiatru kąsającego go boleśnie w policzki. Wierzył w to, kiedy, pod działaniem zakazanej magii obca twarz została wykrzywiona w wyrazie bólu, z gardła wydobył się przeciągły jęk, serce zamarło w piersi, a puls wyczuwalny pod palcami stopniowo zwalania, aż w końcu ucichł zupełnie. Gdy pierwszy raz okręcił kogoś wokół swojego palca, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Otaczając ramionami sztywniejące ciało Siggy i spoglądając w jej pozbawione blasku życia oczy utwierdził się w tym przekonaniu. Był złym człowiekiem, bo nie mógł oderwać wzroku od cierpienia, którego sam zadawał. Uległ temu, co wiło się głęboko pod jego skórą. Nie mógł odsunąć do siebie Gosty, a jedynie podsycał w nim pragnienie, jakie z trudem przełykał wraz ze śliną. Był złym człowiekiem, bo wtedy, w ogrodach Baldura, gdy zakazana magia wydobyła się z ust Almstedta, poczuł jak igły satysfakcji wbijają się w jego ciało.
Zaciśnięte palce na otwartej ranie, zatrzymują jego świadomości na granicy przytomności. Wykrzywia usta w karykaturze uśmiechu, na dźwięk głosu Gosty, który jest niemal tak irytujący jak brzęczenie muchy nad uchem w środku nocy, ale jednocześnie, dzięki temu, supeł napięcia, który spiął paraliżem jego mięśnie, rozwiązuje się na tyle, że Pekka może wpuścić do płuc odrobine tlenu. Jest złym człowiekiem, a jednak, mimo wszystko, nie może go odepchnąć, powiedzieć, żeby zniknął mu z oczu i udawać, że jest tylko wyblakłym wspomnieniem, który naszkicował na tle pamięci bezkształtną plamę swojej obecności. Nie może ignorować tego, jak jego organizm reaguje na bijące od Almstedta ciepło. Podświadomie, chcąc zatrzymać go przy sobie na ułamki sekund dłużej, pięść zacisnął na połach jego kurtki.
- Pomyślałbym wtedy, że jesteś w równie złym stanie, co ja - słowa zniekształcone przez chrypę odbiły się do ścian lombardu, brzmiąc nienaturalnie głośno w tej ograniczonej do ich dwójki przestrzeni.
Opierając czoło o bark Gosty, przemyka na chwile powieki, pozwalając by mgiełka oddechu ciężkim westchnieniem ułożyła się na skrawku jego szyi. Umysl Pekki znowu jest pełen absurdalnych myśli. Uświadomią sobie, że zazwyczaj w chwilach największej słabości, szuka z nim kontaktu fizycznego. Jakby nie mógł go dotknąć, gdy palce nie drżał i nogi nie uginają się pod ciężarem jego ciała. Jakby nie mógł zamknąć ich ust w pocałunku, gdy oddech nie jest zakłócony przez nieprzyjemny uścisk w klatce piersiowej. Jakby nie mógł oprzeć głowę o jego ramię, gdy nie brakuje mu siły.
Głos Gosty, zlewający się z jego świszczącym oddechem jest jednym spoiwem, który łączy go z rzeczywistością. Uświadamia sobie to, kiedy wybrzmiewa ciszy, jaka zapadła kilka chwil wcześniej. Krzywy grymas uśmiechu wykrzywia jego ust.
Ma racje. Poza nim, nie ma nikogo, komu mógł się zwierzyć. Spalił za sobą wszystkie mosty. Pozostaje mu tylko jedna opcja. On, Gösta Almstedt. Jedyna osoba, która nie odwróciła się do jego plecami. Zamiast tego ocierała pot z jego czoła, ignorując przy okazji wszystkie przejawy szaleństwa.
Chociaż Sárr tamuje krwotok sączący się z rany lewego przedramienia, to nie sprawia, że Pekka odzyskuje siły.
Czego szukamy? odbija się głuchym echem od ścian jego czaszki, jakby pierwszy człon wypowiedzi mężczyzny nie miał żadnego znaczenia, chociaż cienki ścieg, boleśnie nakłuwa granice sumienia, zmuszając serce w piersi do wybijania gwałtowniejszego rytmu.
- Zawartość szkarłatnej szkatułki z znakami runicznymi wyrytymi na wieku – mamrocze, ledwie poruszając przy tym ustami, które na ułamki sekund styka ze skórą Gösty, bo kilkumetrowa przestrzeń to zbyt krótki dystans.
Nie składa mu obietnic. Nie mówi „wyznam ci wszystko”. Spogląda mu w oczy, odsuwając się nieco, by plecami trafić na ścianę.
- Pocałuj, jeśli masz ochotę – cichą złośliwością próbuje rozładować napięcie i przerwać impas.
Gösta i Pekka z tematu
Zaciśnięte palce na otwartej ranie, zatrzymują jego świadomości na granicy przytomności. Wykrzywia usta w karykaturze uśmiechu, na dźwięk głosu Gosty, który jest niemal tak irytujący jak brzęczenie muchy nad uchem w środku nocy, ale jednocześnie, dzięki temu, supeł napięcia, który spiął paraliżem jego mięśnie, rozwiązuje się na tyle, że Pekka może wpuścić do płuc odrobine tlenu. Jest złym człowiekiem, a jednak, mimo wszystko, nie może go odepchnąć, powiedzieć, żeby zniknął mu z oczu i udawać, że jest tylko wyblakłym wspomnieniem, który naszkicował na tle pamięci bezkształtną plamę swojej obecności. Nie może ignorować tego, jak jego organizm reaguje na bijące od Almstedta ciepło. Podświadomie, chcąc zatrzymać go przy sobie na ułamki sekund dłużej, pięść zacisnął na połach jego kurtki.
- Pomyślałbym wtedy, że jesteś w równie złym stanie, co ja - słowa zniekształcone przez chrypę odbiły się do ścian lombardu, brzmiąc nienaturalnie głośno w tej ograniczonej do ich dwójki przestrzeni.
Opierając czoło o bark Gosty, przemyka na chwile powieki, pozwalając by mgiełka oddechu ciężkim westchnieniem ułożyła się na skrawku jego szyi. Umysl Pekki znowu jest pełen absurdalnych myśli. Uświadomią sobie, że zazwyczaj w chwilach największej słabości, szuka z nim kontaktu fizycznego. Jakby nie mógł go dotknąć, gdy palce nie drżał i nogi nie uginają się pod ciężarem jego ciała. Jakby nie mógł zamknąć ich ust w pocałunku, gdy oddech nie jest zakłócony przez nieprzyjemny uścisk w klatce piersiowej. Jakby nie mógł oprzeć głowę o jego ramię, gdy nie brakuje mu siły.
Głos Gosty, zlewający się z jego świszczącym oddechem jest jednym spoiwem, który łączy go z rzeczywistością. Uświadamia sobie to, kiedy wybrzmiewa ciszy, jaka zapadła kilka chwil wcześniej. Krzywy grymas uśmiechu wykrzywia jego ust.
Ma racje. Poza nim, nie ma nikogo, komu mógł się zwierzyć. Spalił za sobą wszystkie mosty. Pozostaje mu tylko jedna opcja. On, Gösta Almstedt. Jedyna osoba, która nie odwróciła się do jego plecami. Zamiast tego ocierała pot z jego czoła, ignorując przy okazji wszystkie przejawy szaleństwa.
Chociaż Sárr tamuje krwotok sączący się z rany lewego przedramienia, to nie sprawia, że Pekka odzyskuje siły.
Czego szukamy? odbija się głuchym echem od ścian jego czaszki, jakby pierwszy człon wypowiedzi mężczyzny nie miał żadnego znaczenia, chociaż cienki ścieg, boleśnie nakłuwa granice sumienia, zmuszając serce w piersi do wybijania gwałtowniejszego rytmu.
- Zawartość szkarłatnej szkatułki z znakami runicznymi wyrytymi na wieku – mamrocze, ledwie poruszając przy tym ustami, które na ułamki sekund styka ze skórą Gösty, bo kilkumetrowa przestrzeń to zbyt krótki dystans.
Nie składa mu obietnic. Nie mówi „wyznam ci wszystko”. Spogląda mu w oczy, odsuwając się nieco, by plecami trafić na ścianę.
- Pocałuj, jeśli masz ochotę – cichą złośliwością próbuje rozładować napięcie i przerwać impas.
Gösta i Pekka z tematu