:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
28.01.2001 – Most nad strumieniem – G. Almstedt & Bezmienny: P. Dahlin
2 posters
Gösta Almstedt
28.01.2001 – Most nad strumieniem – G. Almstedt & Bezmienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:35
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
28.01.2001
Zimą woda płynęła wolniej i wolniej płynęła także krew, opieszała w ciasnym labiryncie żył, osuwająca się sennie w najwęższych kapilarach i z trudem wypełniająca przykurczone serce, jakby zapomniała, jak do niego trafić – żałował, że nie potrafiła snuć włóczki jego krwiobiegiem, by odnaleźć drogę z powrotem, bo dygotał, gdy błądziła z dala od przedsionków, zaszywając się w zaułkach wyziębionego ciała i spowalniając tętno do leniwej kołysanki, której melodię pamiętał jeszcze z dzieciństwa, gdy układała się w matczynych ustach jak pokorne zwierzę; tylko Märta potrafiła śpiewać w ten sposób, bo jego głos, choć bliższy kobiecej tonacji niż ciężkiemu barytonowi ojca, nie był w stanie wyartykułować słów z właściwą dźwięcznością, jakby muzyka w jego gardle kruszyła się i usychała. Ojcowska krtań była napiętą cięciwą, matczyna pięciolinią, a jego czymś pomiędzy, choć nigdy nie znalazł elementu, do którego mógłby ją przyrównać – jakie struny drżały jedynie wtedy, gdy nie wydawały żadnego dźwięku?
Przystanął na środku kamiennego mostu, spoglądając w dół na srebrzystego gada wąskiej rzeki, w której migocących łuskach odbijały się stalowe chmury, puszące się wilgocią na tle przyciemnionego nieba – pojedyncze kry zerwały się z powierzchni wody silniejszym podmuchem wiatru i teraz układały się nierówną krakelurą na jej powierzchni. Co roku odwiedzał to samo miejsce z Elisą, która przewieszała mu się radośnie przez ramię i rzucała okruchy chleba wygłodniałym ptakom, rozchylającym łakomie swe pomarańczowe dzioby; dzisiaj przy brzegu zbiornika krążył tylko jeden łabędź, a on instynktownie pomyślał, że widok ten powinien go zmartwić – odkąd pamiętał, zawsze była ich para. Bez młodszej siostry park wydawał mu się ciemny i opustoszały, jakby jego krajobraz utrwalił się w sepii wspomnień i zamilkł ponurą żałobą, na przekór zalegającego na ziemi śniegu otulając się kirem upartego rozżalenia – patrzył na apatyczną wstęgę strumienia i wyobraził sobie jak krew w jego tętnicach spowalnia w ten sam sposób, studząc organizm nagłym przymrozkiem samotności, drzazgami szronu wpijającymi się pod cienką błonę osierdzia, gołoledzią wyściełającą nieruchome komory serca. Była w tym, co odczuwał, jakaś forma masochizmu – na chwilę przestawał być sobą i zabierał go ciemny ból, podobny być może do snu, ale bardziej ociężały i pusty. Dziadek powiedział mu kiedyś, że należy wpatrywać się w rzekę tak długo, dopóki nie zauważy się w jej nurcie przepływającego ciała, strumień wypierał jednak na powierzchnię tylko pojedyncze bąbelki powietrza, które zaraz pękały przy zetknięciu z gładką taflą.
Sentyment zamieszkał w jego wnętrzu jak żywe stworzenie, zwierzę moszczące sobie gawrę na samym dnie świadomości – po raz pierwszy od lat był wolny, lecz wolność ta pachniała torfem i stęchlizną przegniłych pod śniegiem liści; wyzwolił nadgarstki z kajdan, lecz w dybach wciąż trzymało go własne sumienie, rozdarte niezdecydowaniem pomiędzy tym, co właściwe, a tym, czego zawsze pragnął. Nie potrafił wyrugować spod języka posmaku zakazanych czarów – przełykał je w dół żołądka, lecz te wciąż podchodziły mu torsjami pod podniebienie, niemożliwe do wyplucia inaczej jak poprzez wypowiedzenie słów, które powracały do niego refrenem zduszonej przeniewierstwem religijności; chciał sięgnąć po nie wszystkie, obgryźć do kości mięso z każdego zaklęcia, przetrawić je teraz, kiedy tak długo przymierał głodem, skrucha stawała mu jednak w przełyku grubą ością, wiążąc język supłem uciążliwej wstrzemięźliwości. Oparł dłonie o brzeg żeliwnej balustrady, czując, jak palce drętwieją mu z zimna, naciekając pąsem aż po zesztywniałe knykcie – mimo to zacisnął je mocniej, strącając szadź, która zebrała się lśniącym puchem wokół metalowych ornamentów. Zawsze robił jedynie to, co uważał za słuszne – tym razem nie był pewien, czy rzeczywiście potrafił się usprawiedliwiać.
Drgnął, wyczuwając poruszenie pomiędzy drzewami, a kiedy odwrócił głowę, jego twarz pobladła bezwarunkowym grymasem zaskoczenia, raptem podkasanym w do niepewnego uśmiechu, który znieruchomiał pomiędzy przeciwnymi kącikami ust, jak gdyby przymarzł do nich chłodem styczniowego popołudnia. Pekka stał u progu mostu i chociaż wydawało mu się, że jego wargi się poruszyły, wiatr wiał zbyt mocno, by mógł usłyszeć, czy coś mówił, czy nie – przyszło mu do głowy, że prawdopodobnie lubił takie widoki: wszystko przyciemnione, zmatowione, zabrudzone i ascetyczne.
Bezimienny
Re: 28.01.2001 – Most nad strumieniem – G. Almstedt & Bezmienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:36
Wspomnienia opatulane gęstym kożuchem zapomnienia, blaknął, ale nie giną całkowicie bez śladu, pozostają ukryte w najgłębszych, rzadko odwiedzanych zakamarkach umysłu. Pekka doświadczenia tego w dni takie jak te – gdy wychodzi ze swojego ukrycia wyjątkowo wcześniej, snuje się jak widmo po midgardzkich ulicach, samotność przytłaczała go swoim ciężarem, wtedy chętniej wraca do dni zagubionych w codziennym zgiełku, które dawno zostawił za sobą. Zerka do tych odmętów, ale nie wie czego dokładnie tam szuka; matczynego ciepła, które dawno zaginęło w zimowym chłodzie? Surowości bijającej od ojcowskiego spojrzenia, szorstkich jak papier ścierny słów wypowiadanych jego ustami? Siostrzanej naiwności zakodowanej w ciepłym, dziewczęcym uśmiechu? Siggy, która odeszła przedwcześnie, nie zaznawszy tego, czego tak bardzo pragnęła?
Nie pozwala, by tęsknota za dniami utraconymi rozpaliła żar w jego klatce piersiowej. Zimne powietrze zapełnia jego płuca, gdy się nim zaciąga. Odrętwiałe przez zimno palce szukają punktu zaczepiania w formie paczki papierosów, ale zaciskają się zaledwie na paprochach, które świadczą o tym, jakie nędzne życie obecnie prowadzi. Jest zły na siebie, że zaniedbał własne zaopatrzenie, a organizm rozpaczliwie domaga się nałogu, uświadamiają mu to drżące ręce, nieprzyjemne drapanie w gardle i nabierająca rozpędu irytacja. Zęby przecinają dolną wargę, kiedy ją zagryza;czuje pod językiem metaliczny, słony smak krwi. Przełyka ją wraz ze śliną, nawilżając suche gardło. Jednocześnie przydługie płytki paznokci, za którymi czai się brud, przecinają skórę w miejscu, gdzie została wypalona pieczęć lokiego.
Czując jak lód kruchy niczym ludzkie kości pęka pod jego butami, zatrzymuje się gwałtownie, w pół kroku. Rozgląda się dookoła, musi pomyśleć co dalej. Dzisiaj nie przyćwieca mu żadne konkretny cel, włóczy się po starym mieście, choć takich miejsc powinien unikać w pierwszej kolejności. Czuje się tu jednak na tyle swobodnie, że nie patrzy nerwowo przez ramię za każdym razem, kiedy słyszy za swoimi plecami odgłosy czyjś kroków, choć wrażenie, że ta pewność siebie jest zgubna, nieustannie mu towarzyszy, przypominając mu o tym, jakim wykolejeńcem w oczach społeczeństwa był, choć ich pogardliwe, albo przepełnione przestrachem spojrzenia nie robią na nim takiego wrażenie jak kiedyś.
Dopiero teraz, pozwoliwszy sobie na odrobinę refleksji, zdaje sobie sprawę, że ogrody Baldura to ostatnie miejsce, do którego powinien zaglądać; znajdowało się stanowczo za blisko pałacu centralnego, za blisko centrum midgarskiego wszechświat, a mimo to było wyludnione, utulone w marazmie. Jak na złość, żaden kształt ludzkiej sylwetki nie wynurza się z półmroku tłumionego przez blade światło sączące się z pobliskiej latarni. Kilka niecenzuralnych słów wymyka się spod krtani Pekki, gdy ten zbliża się do mostu, ale nie są w stanie zakłócić ciszy zastygłej w oparach mgły, która nie jest dzisiaj jego sprzymierzeńcem.
Krok zwalania dopiero wówczas, gdy czuje na sobie pozornie obcy wzrok. Podąża za jego źródłem swoim własnym i instynktownie, nie sprzeciwiając się temu mechanizmowi obronnemu, wyjmuje dłonie z kieszeni. Zarys pogardliwego uśmiechu tylko na moment kształtuje się na ustach, szybko ustępuje zdziwieniu, które zamiera na twarzy Pekki.
- Gösta, to ty? – słowa, które wybrzmiewają spomiędzy jego ust, są zachrypnięte, jakby lada moment struny głosowe miały odmówić mu nieposłuszeństwa. Podchodzi bliżej, nie dowierza temu, co widzi, choć charakterystyczne znamię na policzku Almstedta powinno stanowić niezbity dowód na to, że nie jest projekcją jego wyobraźni.
Nie pozwala, by tęsknota za dniami utraconymi rozpaliła żar w jego klatce piersiowej. Zimne powietrze zapełnia jego płuca, gdy się nim zaciąga. Odrętwiałe przez zimno palce szukają punktu zaczepiania w formie paczki papierosów, ale zaciskają się zaledwie na paprochach, które świadczą o tym, jakie nędzne życie obecnie prowadzi. Jest zły na siebie, że zaniedbał własne zaopatrzenie, a organizm rozpaczliwie domaga się nałogu, uświadamiają mu to drżące ręce, nieprzyjemne drapanie w gardle i nabierająca rozpędu irytacja. Zęby przecinają dolną wargę, kiedy ją zagryza;czuje pod językiem metaliczny, słony smak krwi. Przełyka ją wraz ze śliną, nawilżając suche gardło. Jednocześnie przydługie płytki paznokci, za którymi czai się brud, przecinają skórę w miejscu, gdzie została wypalona pieczęć lokiego.
Czując jak lód kruchy niczym ludzkie kości pęka pod jego butami, zatrzymuje się gwałtownie, w pół kroku. Rozgląda się dookoła, musi pomyśleć co dalej. Dzisiaj nie przyćwieca mu żadne konkretny cel, włóczy się po starym mieście, choć takich miejsc powinien unikać w pierwszej kolejności. Czuje się tu jednak na tyle swobodnie, że nie patrzy nerwowo przez ramię za każdym razem, kiedy słyszy za swoimi plecami odgłosy czyjś kroków, choć wrażenie, że ta pewność siebie jest zgubna, nieustannie mu towarzyszy, przypominając mu o tym, jakim wykolejeńcem w oczach społeczeństwa był, choć ich pogardliwe, albo przepełnione przestrachem spojrzenia nie robią na nim takiego wrażenie jak kiedyś.
Dopiero teraz, pozwoliwszy sobie na odrobinę refleksji, zdaje sobie sprawę, że ogrody Baldura to ostatnie miejsce, do którego powinien zaglądać; znajdowało się stanowczo za blisko pałacu centralnego, za blisko centrum midgarskiego wszechświat, a mimo to było wyludnione, utulone w marazmie. Jak na złość, żaden kształt ludzkiej sylwetki nie wynurza się z półmroku tłumionego przez blade światło sączące się z pobliskiej latarni. Kilka niecenzuralnych słów wymyka się spod krtani Pekki, gdy ten zbliża się do mostu, ale nie są w stanie zakłócić ciszy zastygłej w oparach mgły, która nie jest dzisiaj jego sprzymierzeńcem.
Krok zwalania dopiero wówczas, gdy czuje na sobie pozornie obcy wzrok. Podąża za jego źródłem swoim własnym i instynktownie, nie sprzeciwiając się temu mechanizmowi obronnemu, wyjmuje dłonie z kieszeni. Zarys pogardliwego uśmiechu tylko na moment kształtuje się na ustach, szybko ustępuje zdziwieniu, które zamiera na twarzy Pekki.
- Gösta, to ty? – słowa, które wybrzmiewają spomiędzy jego ust, są zachrypnięte, jakby lada moment struny głosowe miały odmówić mu nieposłuszeństwa. Podchodzi bliżej, nie dowierza temu, co widzi, choć charakterystyczne znamię na policzku Almstedta powinno stanowić niezbity dowód na to, że nie jest projekcją jego wyobraźni.
Gösta Almstedt
Re: 28.01.2001 – Most nad strumieniem – G. Almstedt & Bezmienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:36
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
W pierwszej chwili nie był pewien, czy widział go naprawdę – zaułki jego oczu, podobnie jak zaułki miasta, coraz częściej nawiedzały cieniste postacie, które zawsze znikały, gdy tylko zwracał głowę w ich stronę; dostrzegał ciemne wybroczyny własnego strachu, naciekające na białka w kącie pola widzenia, jakby ktoś nieustannie podążał jego śladem, zatrzymywał kościste palce na ramieniu i wypełniał otoczenie szarością więziennej celi. Podświadomie obawiał się, że wolność była ledwie snem, jednym z tych, z których budził się drżący i wyziębiony, ocierając spod powiek wilgoć stopniałej nadziei, bo ponownie nabrał się na sztuczkę własnej wyobraźni, okrucieństwo rozjątrzonego samotnością umysłu – wydawało mu się, że obrazy tego nieistniejącego, onirycznego szczęścia były gorsze niż ciężar nagminnych koszmarów, bo kiedy wybudzał się z ich słonecznego krajobrazu, potrzebował czasu, by znów przyzwyczaić wzrok do ciemności. Tymczasem, choć stalowe kraty rozkurczyły się wokół jego ciała, kostne pręty żeber wciąż uciskały bijące za mostkiem serce – stał się zmęczony w niewłaściwy sposób, bo wzdrygał się, gdy zza horyzontu wychodziło słońce, a śreżoga jasnych promieni wpadała do pokoju przez rozchylone żaluzje, kreśląc na kołdrze pręgi żółtych plam; nie był przyzwyczajony do nieposłuszeństwa własnej wyobraźni, ta zdziczała jednak pod jego nieobecność i teraz kąsała wszystkie, wyciągnięte ku niej dłonie, nie pamiętając tej, która ją karmiła – nie ufał jej i kiedy wieczorem kładł się do łóżka, marzył jedynie, by nazajutrz obudzić się bez resztek sennych marzeń i jakichkolwiek wątpliwości; całkiem jak zwierzę.
Pekka był jednak prawdziwy – być może trochę szczuplejszy, z rysami twarzy naostrzonymi o krzemień rzeczywistości, lecz jego bliskość nie pozostawała złudzeniem, sylwetką zatrzymaną na miedzy rzeczywistości; przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu – jego błękitnym oczom, które widział niegdyś pogrążone w ciemności i bladej skórze, na której nie potrafił nie wyobrażać sobie splątanego wężowiska żył. Pamiętał jego przemianę, bo był pewien, że nigdy nie ujrzy własnej, uparcie przełykając flegmę podchodzących do gardła zaklęć z powrotem w dół trzewi, jakby sądził, że w ten sposób mógłby obłaskawić je we wewnątrz ciała, wyzbyć cię zalegających na języku mdłości, które przetaczały się przez niego za każdym razem, gdy tłumił w sobie pragnienie wyzwolenia czarów spomiędzy zaciśniętych zębów – wiedział więcej niż ślepcy, którzy bezmyślnie układali nadgarstki w kajdany uzależnienia, potrafił utrzymać chorobliwość swej obsesji w stanie chronicznej remisji, doświadczył na skórze jednego piętna i uważał, że nie posiadał miejsca na następne; z jakiegoś powodu nie potrafił jednak oderwać wzroku od twarzy Dahlina, podobnie jak nie potrafił oduczyć ust układania się w kształt zakazanych inkantacji.
– Lubię wierzyć, że nie zmieniłem się tak bardzo. – uśmiechnął się słabo, odchylając lekko głowę, a jego zdrowe oko pochwyciło refleks migocącej nieopodal latarni. – To podłe, ale czasem miałem nadzieję, że mnie odwiedzisz. Pewnie bylibyśmy zmuszeni dzielić jedną pryczę. – śmiech miał suchy i nienaturalny, jakby dźwięk rozchodził się echem w jego trzewiach, lecz nie pamiętał, którędy wydostać się na zewnątrz. Przez chwilę utrzymywał jeszcze wzrok na błękitnych oczach Pekki, w końcu odwrócił się jednak powolnym, lakonicznym ruchem, wspierając przedramiona o zimną balustradę i spoglądając w dół, na zamarzniętą wstęgę strumienia, gdzie pomiędzy szklistą krą wciąż tętniły wąskie kapilary przepływającej wody. – Mam wrażenie, że przez te cztery lata zestarzałem się bardziej niż przez całe życie – odparł w końcu, nie odrywając wzroku od błądzącego przy brzegu łabędzia. – Tutaj prawie nic się nie zmieniło. – tylko ja nie jestem już ten sam.
Pekka był jednak prawdziwy – być może trochę szczuplejszy, z rysami twarzy naostrzonymi o krzemień rzeczywistości, lecz jego bliskość nie pozostawała złudzeniem, sylwetką zatrzymaną na miedzy rzeczywistości; przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu – jego błękitnym oczom, które widział niegdyś pogrążone w ciemności i bladej skórze, na której nie potrafił nie wyobrażać sobie splątanego wężowiska żył. Pamiętał jego przemianę, bo był pewien, że nigdy nie ujrzy własnej, uparcie przełykając flegmę podchodzących do gardła zaklęć z powrotem w dół trzewi, jakby sądził, że w ten sposób mógłby obłaskawić je we wewnątrz ciała, wyzbyć cię zalegających na języku mdłości, które przetaczały się przez niego za każdym razem, gdy tłumił w sobie pragnienie wyzwolenia czarów spomiędzy zaciśniętych zębów – wiedział więcej niż ślepcy, którzy bezmyślnie układali nadgarstki w kajdany uzależnienia, potrafił utrzymać chorobliwość swej obsesji w stanie chronicznej remisji, doświadczył na skórze jednego piętna i uważał, że nie posiadał miejsca na następne; z jakiegoś powodu nie potrafił jednak oderwać wzroku od twarzy Dahlina, podobnie jak nie potrafił oduczyć ust układania się w kształt zakazanych inkantacji.
– Lubię wierzyć, że nie zmieniłem się tak bardzo. – uśmiechnął się słabo, odchylając lekko głowę, a jego zdrowe oko pochwyciło refleks migocącej nieopodal latarni. – To podłe, ale czasem miałem nadzieję, że mnie odwiedzisz. Pewnie bylibyśmy zmuszeni dzielić jedną pryczę. – śmiech miał suchy i nienaturalny, jakby dźwięk rozchodził się echem w jego trzewiach, lecz nie pamiętał, którędy wydostać się na zewnątrz. Przez chwilę utrzymywał jeszcze wzrok na błękitnych oczach Pekki, w końcu odwrócił się jednak powolnym, lakonicznym ruchem, wspierając przedramiona o zimną balustradę i spoglądając w dół, na zamarzniętą wstęgę strumienia, gdzie pomiędzy szklistą krą wciąż tętniły wąskie kapilary przepływającej wody. – Mam wrażenie, że przez te cztery lata zestarzałem się bardziej niż przez całe życie – odparł w końcu, nie odrywając wzroku od błądzącego przy brzegu łabędzia. – Tutaj prawie nic się nie zmieniło. – tylko ja nie jestem już ten sam.
Bezimienny
Re: 28.01.2001 – Most nad strumieniem – G. Almstedt & Bezmienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:36
Sylwetka Almstedta wynurzająca się z mroku jawi się jak sen, który zniknie spod powiek, gdy tylko otworzy oczy. Pekka traktuje go jak urojenie pobudzone do życia przez wybujałą wyobraźnie i tlącego się w ustach blanta. Nie może uwierzyć, że przebywa wśród żywych, więc wmawia sobie, że zmaterializowało się przed nim jedno z jego kłamstw. Dotychczas, wydawało mu się, że z więzienia nie ma innej drogi na wolność, jak ta prowadząca na szubienice. Przypatruje mu się zatem z niegasnącym w spojrzeniu nie do wierzeniem, które kłoci się z lekkim, zadziornym uśmiechem przecinającym spierzchnięte od mrozu wargi, choć utrzymuje ten grymas wyłącznie z czystego przyzwyczajenia. W bladym świetle latarni nie może zdiagnozować, jak bardzo Gösta się zmienił od ich poprzedniego spotkania, od którego minęły cztery, długie lata, choć samo zmęczone spojrzenie świadczy o tym, że jego właściciel nosi na barkach pasmo przykrych doświadczeń.
Dahlin był świadomy jego aresztowania, choć nie zagłębiał się w szczegóły. Do jego uszu dotarło wiele wersji wydarzeń. Ich autorzy mogli konkurować ze sobą o to, kto ma bardziej absurdalne pomysły. Wychodzi jednak na to, że przewinienie kolekcjonera rupieci nie było aż tak bardzo rażące, skoro w chwili obecnej oddychali tym samym mroźnym powietrzem.
Znajoma barwa głosu okruszona zmęczeniem jest ostatecznym dowodem na to, że Gösta w niewyjaśnionych okolicznościach odzyskał wolność, mimo iż nadal wydaje się skrępowany, nieobecny. Pekka właściwie nie ma powodu, by sądzić, że jest po jego stronie, więc, nawet jeżeli korci go, by szarpnąć mężczyznę za ramię i przekonać się, czy na pewno jest materialny, zachowuje bezpieczny dystans.
— Tak długo nie dawałeś znaku życia — mówi z wyrzutem po tym, jak Almstedt dzieli się z nim swoją autorefleksją, która na razie Pekka pozostawia bez komentarza. Wie przecież na własnym przykładzie jak to jest, gdy nieprzyjemne doświadczenia zostawią na człowieku odciśnięte piętno, choć dawno przestał pochylać się nad swoją egzystencją i rozpatrywać ją z wielu perspektyw, w różnych kategoriach. Blizny, które pozostały na ciele, opowiadały te historie za niego. On nie musiał strzępić na nie języka. — Myślałem, że tam sczezłeś.
Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę, dopowiada w myślach, tylko w myślach, bo nie jest w stanie wypowiedzieć na głos takich ckliwych bredni, których autorem są ułomne resztki dogorywającego w nim człowieczeństwa.
Przez ten czas oswoił się z myślą, że Gösta nie żyje. Poukładał to sobie w głowie, choć nigdy nie wypełnił pustki, jaka towarzyszyła tej świadomości. Przypominają mu o tym teraz objawy zasygnalizowane przez organizm, które usiłuje zwalczyć za wszelką cenę, albo udać, że nie istnieją. Nieco przyśpieszone tętno i praca serca. Ukłucie w klatce piersiowej, które utrudnia oddychanie. Naiwne przywiązanie, którego nie zdołał wyplenić, pomimo upływu czasu.
Prycha na jego kolejną uwagę. Właściwie pod wieloma względami, zwłaszcza tym praktycznym, zgon drugiego Szweda, byłby Pecce na rękę. Almstedt zna jego prawdziwą tożsamość, ponadto był świadkiem tak wielu sytuacji, których świadkiem nie powinien być nikt. Widział go w chwilach największych słabości, podczas przemiany w ślepca. Przed nikim innym Dahlin tak bardzo się nie odsłonił.
— Nie wytrzymałbyś tego długo. Wiercę się przez sen, skarbie — odpowiada przytykiem na przytyk. Śmiech Gösty brzmi jak silnik zdezelowanego samochodu, który chce, ale nie może podjąć współpracy. Sam się nie śmieje. Pogłębia jedynie nieznacznie grymas na ustach. — Stary, poczciwy Midgard — przyznaje. Wszystko było takie same jak zawsze, na swoim miejscu. Bez żadnych niepotrzebnych udziwnień. Miasto otulone kokonem znużenia, pokryte zgnilizną, zepsuciem i umiłowaną przez Dahlina obłudą. Miasto bez przyszłości. — Jest tu tylko trochę więcej trupów i trochę więcej strachu.
Nie interesuje go łabędź. To, co go interesuje nadal trzyma w zasięgu wzroku. Nie odrywa od Gösty oczu. Taksuje go uważnym spojrzeniem niczym pieprzone dzieło sztuki w muzeum, choć żadne dzieło sztuki nigdy nie wzbudziło w Pecce takiego zainteresowania, jak w tym momencie stojący tuż obok mężczyzna.
— I co? Widzisz w tej zmarzlinie coś ciekawszego ode mnie? — do tonu głosu Pekki zakrada się lekkie rozdrażnienie, choć nie jest tego świadom. Szybko ulega zniecierpliwieniu. Zupełnie jak dziecko, któremu doskwiera brak uwagi. — Powiedz mi, Gösta, uległeś resocjalizacji? — pyta, czy nadal można na tobie polegać?, zamiera niewypowiedziane na ustach. Sentyment ściska go za gardło. Nie jest w stanie wydusić z siebie choćby słowa, żeby się z tym nie zdradzić, więc milczy, usiłując nie zakrztusić się powietrzem, choć Zdradź, kurwa, jak się stamtąd wydostałeś ma na końcu języku. To nadal brzmi lepiej od cieszę się, że wróciłeś.
Dahlin był świadomy jego aresztowania, choć nie zagłębiał się w szczegóły. Do jego uszu dotarło wiele wersji wydarzeń. Ich autorzy mogli konkurować ze sobą o to, kto ma bardziej absurdalne pomysły. Wychodzi jednak na to, że przewinienie kolekcjonera rupieci nie było aż tak bardzo rażące, skoro w chwili obecnej oddychali tym samym mroźnym powietrzem.
Znajoma barwa głosu okruszona zmęczeniem jest ostatecznym dowodem na to, że Gösta w niewyjaśnionych okolicznościach odzyskał wolność, mimo iż nadal wydaje się skrępowany, nieobecny. Pekka właściwie nie ma powodu, by sądzić, że jest po jego stronie, więc, nawet jeżeli korci go, by szarpnąć mężczyznę za ramię i przekonać się, czy na pewno jest materialny, zachowuje bezpieczny dystans.
— Tak długo nie dawałeś znaku życia — mówi z wyrzutem po tym, jak Almstedt dzieli się z nim swoją autorefleksją, która na razie Pekka pozostawia bez komentarza. Wie przecież na własnym przykładzie jak to jest, gdy nieprzyjemne doświadczenia zostawią na człowieku odciśnięte piętno, choć dawno przestał pochylać się nad swoją egzystencją i rozpatrywać ją z wielu perspektyw, w różnych kategoriach. Blizny, które pozostały na ciele, opowiadały te historie za niego. On nie musiał strzępić na nie języka. — Myślałem, że tam sczezłeś.
Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę, dopowiada w myślach, tylko w myślach, bo nie jest w stanie wypowiedzieć na głos takich ckliwych bredni, których autorem są ułomne resztki dogorywającego w nim człowieczeństwa.
Przez ten czas oswoił się z myślą, że Gösta nie żyje. Poukładał to sobie w głowie, choć nigdy nie wypełnił pustki, jaka towarzyszyła tej świadomości. Przypominają mu o tym teraz objawy zasygnalizowane przez organizm, które usiłuje zwalczyć za wszelką cenę, albo udać, że nie istnieją. Nieco przyśpieszone tętno i praca serca. Ukłucie w klatce piersiowej, które utrudnia oddychanie. Naiwne przywiązanie, którego nie zdołał wyplenić, pomimo upływu czasu.
Prycha na jego kolejną uwagę. Właściwie pod wieloma względami, zwłaszcza tym praktycznym, zgon drugiego Szweda, byłby Pecce na rękę. Almstedt zna jego prawdziwą tożsamość, ponadto był świadkiem tak wielu sytuacji, których świadkiem nie powinien być nikt. Widział go w chwilach największych słabości, podczas przemiany w ślepca. Przed nikim innym Dahlin tak bardzo się nie odsłonił.
— Nie wytrzymałbyś tego długo. Wiercę się przez sen, skarbie — odpowiada przytykiem na przytyk. Śmiech Gösty brzmi jak silnik zdezelowanego samochodu, który chce, ale nie może podjąć współpracy. Sam się nie śmieje. Pogłębia jedynie nieznacznie grymas na ustach. — Stary, poczciwy Midgard — przyznaje. Wszystko było takie same jak zawsze, na swoim miejscu. Bez żadnych niepotrzebnych udziwnień. Miasto otulone kokonem znużenia, pokryte zgnilizną, zepsuciem i umiłowaną przez Dahlina obłudą. Miasto bez przyszłości. — Jest tu tylko trochę więcej trupów i trochę więcej strachu.
Nie interesuje go łabędź. To, co go interesuje nadal trzyma w zasięgu wzroku. Nie odrywa od Gösty oczu. Taksuje go uważnym spojrzeniem niczym pieprzone dzieło sztuki w muzeum, choć żadne dzieło sztuki nigdy nie wzbudziło w Pecce takiego zainteresowania, jak w tym momencie stojący tuż obok mężczyzna.
— I co? Widzisz w tej zmarzlinie coś ciekawszego ode mnie? — do tonu głosu Pekki zakrada się lekkie rozdrażnienie, choć nie jest tego świadom. Szybko ulega zniecierpliwieniu. Zupełnie jak dziecko, któremu doskwiera brak uwagi. — Powiedz mi, Gösta, uległeś resocjalizacji? — pyta, czy nadal można na tobie polegać?, zamiera niewypowiedziane na ustach. Sentyment ściska go za gardło. Nie jest w stanie wydusić z siebie choćby słowa, żeby się z tym nie zdradzić, więc milczy, usiłując nie zakrztusić się powietrzem, choć Zdradź, kurwa, jak się stamtąd wydostałeś ma na końcu języku. To nadal brzmi lepiej od cieszę się, że wróciłeś.
Gösta Almstedt
Re: 28.01.2001 – Most nad strumieniem – G. Almstedt & Bezmienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:36
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Jego ciało nie wierzyło w ofiarowaną mu wolność – wciąż czuł na nadgarstkach ucisk metalowych kajdan i odruchowo rozmasowywał palcami przeguby, próbując pozbyć się wrażenia, że coś nieustannie wżynało mu się w skórę, w nocy kark sztywniał bolesną parezą, choć materac w mieszkaniu Gerdy był miękki, a kołdra tak szeroka, że mógł nakryć nią całe ciało, serce kołatało natomiast w piersi, nieprzyzwyczajone do pustego miejsca za rozchylonymi kratami żeber. Sprawiał wrażenie nieobecnego, bo jego świadomość nie zdążyła odkształcić się w miejscach, gdzie rozplątane więzy pozostawiły po sobie czerwone ślady – kiedy budził się w nocy, pogrążona w mroku sypialnia jawiła mu się scenerią więziennej celi i dopiero kiedy rozcierał oczy, próbując wydrapać spod powiek klisze uwierających go w oczodołach wspomnień, fatamorgana wyobraźni słabła, ujawniając kontur stojącej w pokoju szafy, niewielkiego biurka i zdobiącej parapet donicy, która rzucała niewyraźny cień na słabo oświetloną ścianę; strach, który chwytał go pod żebra, wydawał się być autonomiczną istotą, poszukującą w jego piersi jedynie tymczasowego schronienia – nawet kiedy podnosił się nad ranem, bo serce biło mu tak mocno, że nie potrafił odsunąć od siebie wrażenia, że jego głośne dudnienie obudzi śpiącą za ścianą przyjaciółkę, traktował własną panikę jak przejściowy katar, który za kilka dni minie samoistnie. Tymczasem jego serce uspokajało się dopiero, gdy rozchylał okno na oścież, dygocąc w chłodnym podmuchu zimy, która zdawała się bliższa wolności niż wszystko, czego doświadczył po powrocie do domu – kiedy przyglądał się niebu, za każdym razem myślał, że mógłby do końca życia spać przykryty jedynie atramentowym firmamentem gwiazd.
– Nie byłem w uzdrowisku. Chciałeś dostawać pocztówki, trzeba było wysłać mnie nad Bałtyk – odparł sucho, jakby wyrzut w tonie głosu przyjaciela rzeczywiście go uraził, nagiął strunę przewiązanego w krtani opanowania, które tłumiło w nim krzyk, jeszcze zanim ten zdołał przedrzeć się impulsem do mózgu; westchnął ciężko, wciąż zaciskając palce na metalowej barierce, lecz zwracając głowę w stronę mężczyzny. – Nawet gdyby pozwalali mi pisać listy, w Nordkinn nie było życia, o którym mógłbym cię informować. Wiesz, co znajduje się za tymi murami? Ludzie pogrzebani żywcem za swoje zbrodnie. Umarły świat. – wciąż stał zwrócony w prawą stronę, lecz nie patrzył już na Pekkę – jego wzrok sięgnął gdzieś ponad jego ramieniem, ginąc w półmroku zamglonego parku; pole widzenia znów rozmyło mu się na krawędziach, zawężone winietą nagłego rozkojarzenia; nie mógł w pełni skupić się na jednej rzeczywistości, nieustannie przenosząc się pomiędzy etapami własnego życia. Przez dłuższą chwilę milczał, pozwalając, by kącik ust drgnął w odpowiedzi na krótki przytyk – woskowa skóra miasta wciąż posiadała wgłębienie o kształcie jego ciała, on nie mieścił się już jednak w swój stary kontur, nie potrafił wpasować się we własną przeszłość tak, by przyjęła go z powrotem, zaszyć ostatnich czterech lat jak dziurę pomiędzy fragmentami materiału. Zogniskował wzrok z powrotem na bladej twarzy Dahlina, który w pożółkłym świetle latarni bardziej przypominał ducha niż człowieka; nie miał odwagi wyciągnąć ku niemu ręki, by przekonać się, czy aby na pewno był materialny. – Tęskniłeś za mną? – tym razem nie drwił, choć nie potrafił także podtrzymać ciężaru jego spojrzenia, jakby wstydził się tego pytania, sposobu, w jaki wybrzmiało w jego krtani.
Czuł na sobie wzrok Pekki, kiedy odgiął szyję, by spojrzeć na łabędzia – przez cztery lata, które przesiadywał w kącie więziennej celi, nigdy nie sądził, że widok jakiegokolwiek zwierzęcia wprawi go w podobny dysonans; nie chciał rozmawiać o przeszłości, tymczasem jego myśli pierzchły pod naciskiem uporczywego przymusu, nie mogąc skupić się w jednym miejscu, jakby lata trzymania ich w wiklinowym koszu pod łóżkiem sprawiły, że splątały się w pojedynczy kołtun, nie wiedząc, jak ułożyć się pod przestrzenią czaszki – był nikim bez swojego umysłu, ten wciąż był jednak przemarznięty i zdrętwiały od bolesnego ucisku kajdan. Nie potrafił przyznać się, że nie wiedział, jak na nowo odnaleźć się w rzeczywistości.
Zwrócił raptownie głowę w stronę Dahlina, łyskając ciemnym spojrzeniem, lecz nie podkasując warg do przepraszającego uśmiechu ani nawet nie ściągając czoła w wyrazie sfrustrowanej dezaprobaty.
– Resocjalizacji? – powtórzył za nim, a słowo zazgrzytało mu między zębami jak rozgryzione ziarno piachu. – Nigdy nie byłem jednym z was. – jego głos był sztywny i beznamiętny, sprawiający, że trudno było rozróżnić, czy podsycał go żal czy arogancja. – Nie pasowałem tam – dodał zaraz, lecz nie brzmiał, jakby wierzył we własne słowa. – Nie jestem mordercą. – nagle zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie wypowiedział na głos tego twierdzenia – nie, kiedy oficer straży ściągał mu nadgarstki za plecami, nie, kiedy pochwycił przerażone spojrzenie matki, nie, kiedy przez cztery lata tkwił za kratami więziennej celi; powtarzał, że był nieświadomy, naiwny, rozkojarzony, lecz morderca zawsze wydawało mu się zbyt odległe. Spojrzał mężczyźnie w oczy, pochylając lekko głowę. – Chciałbyś, żebym nim był?
– Nie byłem w uzdrowisku. Chciałeś dostawać pocztówki, trzeba było wysłać mnie nad Bałtyk – odparł sucho, jakby wyrzut w tonie głosu przyjaciela rzeczywiście go uraził, nagiął strunę przewiązanego w krtani opanowania, które tłumiło w nim krzyk, jeszcze zanim ten zdołał przedrzeć się impulsem do mózgu; westchnął ciężko, wciąż zaciskając palce na metalowej barierce, lecz zwracając głowę w stronę mężczyzny. – Nawet gdyby pozwalali mi pisać listy, w Nordkinn nie było życia, o którym mógłbym cię informować. Wiesz, co znajduje się za tymi murami? Ludzie pogrzebani żywcem za swoje zbrodnie. Umarły świat. – wciąż stał zwrócony w prawą stronę, lecz nie patrzył już na Pekkę – jego wzrok sięgnął gdzieś ponad jego ramieniem, ginąc w półmroku zamglonego parku; pole widzenia znów rozmyło mu się na krawędziach, zawężone winietą nagłego rozkojarzenia; nie mógł w pełni skupić się na jednej rzeczywistości, nieustannie przenosząc się pomiędzy etapami własnego życia. Przez dłuższą chwilę milczał, pozwalając, by kącik ust drgnął w odpowiedzi na krótki przytyk – woskowa skóra miasta wciąż posiadała wgłębienie o kształcie jego ciała, on nie mieścił się już jednak w swój stary kontur, nie potrafił wpasować się we własną przeszłość tak, by przyjęła go z powrotem, zaszyć ostatnich czterech lat jak dziurę pomiędzy fragmentami materiału. Zogniskował wzrok z powrotem na bladej twarzy Dahlina, który w pożółkłym świetle latarni bardziej przypominał ducha niż człowieka; nie miał odwagi wyciągnąć ku niemu ręki, by przekonać się, czy aby na pewno był materialny. – Tęskniłeś za mną? – tym razem nie drwił, choć nie potrafił także podtrzymać ciężaru jego spojrzenia, jakby wstydził się tego pytania, sposobu, w jaki wybrzmiało w jego krtani.
Czuł na sobie wzrok Pekki, kiedy odgiął szyję, by spojrzeć na łabędzia – przez cztery lata, które przesiadywał w kącie więziennej celi, nigdy nie sądził, że widok jakiegokolwiek zwierzęcia wprawi go w podobny dysonans; nie chciał rozmawiać o przeszłości, tymczasem jego myśli pierzchły pod naciskiem uporczywego przymusu, nie mogąc skupić się w jednym miejscu, jakby lata trzymania ich w wiklinowym koszu pod łóżkiem sprawiły, że splątały się w pojedynczy kołtun, nie wiedząc, jak ułożyć się pod przestrzenią czaszki – był nikim bez swojego umysłu, ten wciąż był jednak przemarznięty i zdrętwiały od bolesnego ucisku kajdan. Nie potrafił przyznać się, że nie wiedział, jak na nowo odnaleźć się w rzeczywistości.
Zwrócił raptownie głowę w stronę Dahlina, łyskając ciemnym spojrzeniem, lecz nie podkasując warg do przepraszającego uśmiechu ani nawet nie ściągając czoła w wyrazie sfrustrowanej dezaprobaty.
– Resocjalizacji? – powtórzył za nim, a słowo zazgrzytało mu między zębami jak rozgryzione ziarno piachu. – Nigdy nie byłem jednym z was. – jego głos był sztywny i beznamiętny, sprawiający, że trudno było rozróżnić, czy podsycał go żal czy arogancja. – Nie pasowałem tam – dodał zaraz, lecz nie brzmiał, jakby wierzył we własne słowa. – Nie jestem mordercą. – nagle zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie wypowiedział na głos tego twierdzenia – nie, kiedy oficer straży ściągał mu nadgarstki za plecami, nie, kiedy pochwycił przerażone spojrzenie matki, nie, kiedy przez cztery lata tkwił za kratami więziennej celi; powtarzał, że był nieświadomy, naiwny, rozkojarzony, lecz morderca zawsze wydawało mu się zbyt odległe. Spojrzał mężczyźnie w oczy, pochylając lekko głowę. – Chciałbyś, żebym nim był?
Bezimienny
Re: 28.01.2001 – Most nad strumieniem – G. Almstedt & Bezmienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:37
— Zabawny jak zawsze — kwituje krótko jego prześmiewcze wyznania. Pekka nie wątpi nawet przez moment w okropieństwa czające się w surowych, zimnych murach Nordkinn, ale nie ma zamiaru w chwili obecnej pobudzać swojej wyobraźni do tworzenia makabrycznych wizji. Koncentruje się na sylwetce kolekcjonera, któremu wierzy coraz mniej. Kątem oka obserwuje otoczenia, jakby w obawie, że Almstedt zawarł układ z Kruczą Strażą; takiej możliwości Pekka wykluczyć nie może. Nie wierzy przecież w zbiegi okoliczności. Może ich dzisiejsze spotkanie wcale nie jest dziełem przypadku. A może tylko karmi swój umysł paranoją, bo łatwiej jest uwierzyć, że ktoś jest taki jak on. — Mogłeś się odezwać, jak już wypuścili cię z tego piekła.
Umarły świat, a jednak Gösta stoi przed nim w jednym kawałku, żywy, choć Dahlin nie może uwolnić zmysłu powonienia od wrażenia, że nad jego ciałem unosi się zapach zgnilizny, którym widocznie przesiąknął na wylot, być może przyległ już do niego na zawsze.
Nie od razu odpowiada na pytanie, które przerywa ciszę, jaka zalega między nimi. Obserwuje natomiast jak oddech Gösty skrapla się i zmienia w parę. W zasadzie nie chce odpowiadać na te pytanie, które nie przestaje brzęczeć mu w uszach. Tęsknił. Do tego wniosku doszedł już wcześniej, gdy oprzytomniał na tyle, by zdać sobie sprawę, że Gösta nie jest wybrykiem jego wyobraźni, że stoi przede mną cały, z krwi i kości. Podchodzi nieco bliżej. Podchodzi tak blisko, by czuć ciepło bijące od ciała drugiego żywego istnienia. Nie zdobywa się jednak na żaden pozornie czuły gest w jego kierunku. Ramiona ma opuszczone wzdłuż ciała.
— Kiedy cię nie było, wmawiałem sobie, że będzie lepiej, jeśli nigdy nie wrócisz, ale kiedy wróciłeś nie chcę, żebyś znowu zniknął — mówi w końcu, chociaż bezpośrednia odpowiedź na jego pytanie nie pada. Pekka i tak uważa, że powiedział za dużo, o kilka słów za dużo. Nie powinien nic mówić. Powinien wsunąć papierosa między wargi, wcisnąć dłonie do kieszeni i odejść, byle jak najdalej.
Nie wycofuje się jednak. Odwraca od niego na spojrzenia, by nie zanotował zakradającego się do niego zawahania. Tęsknić za kimś to luksus, na który nie może sobie pozwolić, a jednak, ku swojemu obecnemu niezadowoleniu, nigdy nie działa w zgodzie z rozsądkiem, zawsze na przekór, pod prąd. Nadejdzie dzień, kiedy będzie przeklinał te chwile słabości; gardzi nimi niemal w równym stopniu, co mężczyzną, którego kiedyś nazywał swoim ojcami.
— Każdy tak mówi. — Powinien czuć się dotknięty jego słowami, ale nie jest. Almstedt na kilka miesięcy przed swym aresztowaniem powiedział wystarczająco dużo gorzkich słów, które przelały czarę goryczy. Pecce wydawało się, że nadal czuje pod palcami jego pulsujące pod skórą jabłko Adama, gdy zacisnął dłoń na jego wyjątkowo wątłej szyi. Odciął mu dopływ powietrza tylko na chwile, ale te siedem może dziewięć sekund wystarczyło, by po jego uścisku została siwa pręga. Patrzenie, jak łapie łapczywie oddech, jak niemal krztusi się powietrzem podczas tego procesu, nie przyniosło mu nawet odrobinę satysfakcji, wtedy uświadomił sobie, że nie chcę go skrzywdzić, nie chce, żeby skończył jak Siggy, którą zabił, nieświadomy tego, że wydusił z niej życie, tracąc nad sobą kontrolę. — Mówisz tak jak ja — pobłażliwy uśmiech pojawia się na ustach Pekki, gdy zerka w stronę Gösty, głos zniżony do szeptu jest niemal czuły — kiedyś — dodaje, żeby nie zawieruszyło się między nimi żadne nieporozumienie. Też kiedyś taki był. Przecież nie od razu stał się pozbawionym skrupułów nędzarzem żywiącym się strachem. Resztki człowieczeństwa nadal tkwią na dnie jego stwardniałego serca. Ofiarował je siostrze, którą obiecał chronić w ostatnich minutach życia cierpiącej w katuszach matki, jej twarz nadal nosił pod powiekami jak talizman. Skierował ich marne ochłapy również na Göstę - przyznaje to z trudem, dużym trudem, ale nie zdolny jest trwać w kłamstwie i wmawiać sobie, że to nie prawda, dlatego przecież łatwiej było mu uwierzyć, że Gösta umarł w więziennej celi i tkwił w tych swoich urojeniach, aż do dziś. Dzisiaj przychodzi mu skonfrontować się z tą niewygodną prawdą, która jak trucizna przenika do żył. Almstedt zawsze był obok. Jak cień. Jak wybrzmiewający w gęstych ciemnościach głos, który utrzymywał Pekkę przy życiu i zdrowych zmysłach, gdy w cierpieniu przechodził proces przemiany. Był też później. W świadomości Pekki przybierał formę wyrzutów sumienia. — Chciałbym wierzyć, że nim nie będziesz — poprawia go, zerkając mu prosto w oczy, uśmiecha się nawet arogancko, jak to ma w zwyczaju, choć do tonu głosu nie zakrada się żaden przejaw sardoniczności — ale...
Nie podtrzymuje długo kontaktu wzrokowego. Podchodzi bliżej do oblodzonej poręczy mostu. W końcu spojrzenie wbija w samotnego łabędzia. Jest taki jak oni. Bez żadnej nadziei wyczekuje jutra. Pekka unosi dłoń naznaczoną piętnem Lokiego, drugą zakleszcza na pokrytej lodem belce.
— Ógagn — inkantacja układa się swobodnie na jego ustach jak życzenie dobrej nocy. Zanim zaklęcia dosięga celu, sieć czarnych jak smoła żył wije się pod bladą skórą, a oczy zachodzą bielą. Łabędź wydaje z siebie głośny skrzek, a potem, trwając w przekonaniu, że jest dla siebie zagrożeniem, w furii atakuje samego siebie.
Pekka nie opuszcza dłoni, którą wydał wyrok. Odwraca się ku swojemu rozmówcy. Co zobaczy w jego spojrzeniu? Pogardę? Niechęć? Splunie mu w twarz? Krzyknie "nie jestem taki jak ty i nigdy nie będę?" A może to, co zwykł widzieć, gdy był w podobnym stanie? Fascynacje, która, chociaż powinna zbiegiem czasu zmaleć, nigdy nie zmalała. Chociaż Gösta nie jest tego najwyraźniej świadomy, stopniowo, krok po kroku, podjudzając swoją obsesje na punkcie magii zakazanej, przesuwał granice swojego człowieczeństwa, a przynajmniej tak wydawało się Pecce, bo przecież nie zawsze taki był. Przeszedł wszystkie etapy, łącznie z wyparciem.
— Ale już nigdy nie odwrócisz wzroku od tego okrucieństwa. Wiesz o tym, prawda?
Umarły świat, a jednak Gösta stoi przed nim w jednym kawałku, żywy, choć Dahlin nie może uwolnić zmysłu powonienia od wrażenia, że nad jego ciałem unosi się zapach zgnilizny, którym widocznie przesiąknął na wylot, być może przyległ już do niego na zawsze.
Nie od razu odpowiada na pytanie, które przerywa ciszę, jaka zalega między nimi. Obserwuje natomiast jak oddech Gösty skrapla się i zmienia w parę. W zasadzie nie chce odpowiadać na te pytanie, które nie przestaje brzęczeć mu w uszach. Tęsknił. Do tego wniosku doszedł już wcześniej, gdy oprzytomniał na tyle, by zdać sobie sprawę, że Gösta nie jest wybrykiem jego wyobraźni, że stoi przede mną cały, z krwi i kości. Podchodzi nieco bliżej. Podchodzi tak blisko, by czuć ciepło bijące od ciała drugiego żywego istnienia. Nie zdobywa się jednak na żaden pozornie czuły gest w jego kierunku. Ramiona ma opuszczone wzdłuż ciała.
— Kiedy cię nie było, wmawiałem sobie, że będzie lepiej, jeśli nigdy nie wrócisz, ale kiedy wróciłeś nie chcę, żebyś znowu zniknął — mówi w końcu, chociaż bezpośrednia odpowiedź na jego pytanie nie pada. Pekka i tak uważa, że powiedział za dużo, o kilka słów za dużo. Nie powinien nic mówić. Powinien wsunąć papierosa między wargi, wcisnąć dłonie do kieszeni i odejść, byle jak najdalej.
Nie wycofuje się jednak. Odwraca od niego na spojrzenia, by nie zanotował zakradającego się do niego zawahania. Tęsknić za kimś to luksus, na który nie może sobie pozwolić, a jednak, ku swojemu obecnemu niezadowoleniu, nigdy nie działa w zgodzie z rozsądkiem, zawsze na przekór, pod prąd. Nadejdzie dzień, kiedy będzie przeklinał te chwile słabości; gardzi nimi niemal w równym stopniu, co mężczyzną, którego kiedyś nazywał swoim ojcami.
— Każdy tak mówi. — Powinien czuć się dotknięty jego słowami, ale nie jest. Almstedt na kilka miesięcy przed swym aresztowaniem powiedział wystarczająco dużo gorzkich słów, które przelały czarę goryczy. Pecce wydawało się, że nadal czuje pod palcami jego pulsujące pod skórą jabłko Adama, gdy zacisnął dłoń na jego wyjątkowo wątłej szyi. Odciął mu dopływ powietrza tylko na chwile, ale te siedem może dziewięć sekund wystarczyło, by po jego uścisku została siwa pręga. Patrzenie, jak łapie łapczywie oddech, jak niemal krztusi się powietrzem podczas tego procesu, nie przyniosło mu nawet odrobinę satysfakcji, wtedy uświadomił sobie, że nie chcę go skrzywdzić, nie chce, żeby skończył jak Siggy, którą zabił, nieświadomy tego, że wydusił z niej życie, tracąc nad sobą kontrolę. — Mówisz tak jak ja — pobłażliwy uśmiech pojawia się na ustach Pekki, gdy zerka w stronę Gösty, głos zniżony do szeptu jest niemal czuły — kiedyś — dodaje, żeby nie zawieruszyło się między nimi żadne nieporozumienie. Też kiedyś taki był. Przecież nie od razu stał się pozbawionym skrupułów nędzarzem żywiącym się strachem. Resztki człowieczeństwa nadal tkwią na dnie jego stwardniałego serca. Ofiarował je siostrze, którą obiecał chronić w ostatnich minutach życia cierpiącej w katuszach matki, jej twarz nadal nosił pod powiekami jak talizman. Skierował ich marne ochłapy również na Göstę - przyznaje to z trudem, dużym trudem, ale nie zdolny jest trwać w kłamstwie i wmawiać sobie, że to nie prawda, dlatego przecież łatwiej było mu uwierzyć, że Gösta umarł w więziennej celi i tkwił w tych swoich urojeniach, aż do dziś. Dzisiaj przychodzi mu skonfrontować się z tą niewygodną prawdą, która jak trucizna przenika do żył. Almstedt zawsze był obok. Jak cień. Jak wybrzmiewający w gęstych ciemnościach głos, który utrzymywał Pekkę przy życiu i zdrowych zmysłach, gdy w cierpieniu przechodził proces przemiany. Był też później. W świadomości Pekki przybierał formę wyrzutów sumienia. — Chciałbym wierzyć, że nim nie będziesz — poprawia go, zerkając mu prosto w oczy, uśmiecha się nawet arogancko, jak to ma w zwyczaju, choć do tonu głosu nie zakrada się żaden przejaw sardoniczności — ale...
Nie podtrzymuje długo kontaktu wzrokowego. Podchodzi bliżej do oblodzonej poręczy mostu. W końcu spojrzenie wbija w samotnego łabędzia. Jest taki jak oni. Bez żadnej nadziei wyczekuje jutra. Pekka unosi dłoń naznaczoną piętnem Lokiego, drugą zakleszcza na pokrytej lodem belce.
— Ógagn — inkantacja układa się swobodnie na jego ustach jak życzenie dobrej nocy. Zanim zaklęcia dosięga celu, sieć czarnych jak smoła żył wije się pod bladą skórą, a oczy zachodzą bielą. Łabędź wydaje z siebie głośny skrzek, a potem, trwając w przekonaniu, że jest dla siebie zagrożeniem, w furii atakuje samego siebie.
Pekka nie opuszcza dłoni, którą wydał wyrok. Odwraca się ku swojemu rozmówcy. Co zobaczy w jego spojrzeniu? Pogardę? Niechęć? Splunie mu w twarz? Krzyknie "nie jestem taki jak ty i nigdy nie będę?" A może to, co zwykł widzieć, gdy był w podobnym stanie? Fascynacje, która, chociaż powinna zbiegiem czasu zmaleć, nigdy nie zmalała. Chociaż Gösta nie jest tego najwyraźniej świadomy, stopniowo, krok po kroku, podjudzając swoją obsesje na punkcie magii zakazanej, przesuwał granice swojego człowieczeństwa, a przynajmniej tak wydawało się Pecce, bo przecież nie zawsze taki był. Przeszedł wszystkie etapy, łącznie z wyparciem.
— Ale już nigdy nie odwrócisz wzroku od tego okrucieństwa. Wiesz o tym, prawda?
Gösta Almstedt
Re: 28.01.2001 – Most nad strumieniem – G. Almstedt & Bezmienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:37
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Był przekonany, że jego serce posiadało szuflady, w których mógł zamykać własne emocje – brał je ostrożnie do ręki i obracał w palcach, przyglądając się, jak zmieniają barwę pod światłem, nigdy nie trzymał ich jednak w dłoniach na dłużej, jakby z obawy, że przylgnęłyby do nich na stałe, gubiąc się wśród labiryntu linii papilarnych. Odkładał je w bezpieczny kąt pod ryglem osierdzia, przekręcał klucz w zamku aorty i wyobrażał sobie, że życie ustępowało mu z łatwością mechanizmu, w którym wystarczyło dokręcić właściwe śruby, aby działał poprawnie – nie myślał o ojcu po jego śmierci, nie wydrapywał drzazg spod naskórna własnego sumienia, nie cofał się przed Pekką nawet po tym, jak ten przydusił go gniewnym uciskiem, pozostawiając pod grdyką brzydką obręcz czerwieni, którą później rozmasowywał brzegiem kciuka, pamięć więzienia była jednak zbyt wielka, by mógł zdusić ją w przełyku ciasnej komody; uciskała zawiasy i rozlewała się po całym ciele, sztywniejąc na karku za każdym razem, gdy ze snu wybudzało go najcichsze skrzypnięcie podłogi – uświadamiał sobie, że nawykł do nieustannego obserwowania cudzych dłoni, śledząc subtelne drgnienia przed każdym gwałtownym ruchem, a kiedy wchodził do jakiegoś pomieszczenia, zawsze najpierw odnajdywał wzrokiem okno, jakby pragnął upewnić się, że wszystko, co za nim widział, wciąż było prawdziwe. Dostrzegał zmianę, jaka zaszła w nim pod swoją nieobecność i bał się, że była zbyt widoczna, by ją przeoczyć – wyrwa w miejscu, gdzie wcześniej znajdowała się dusza, ciemna plama atramentu rozlana na papierze jaźni.
– Wróciłem dopiero kilka dni temu. Byłem zajęty – odparł, choć była to ledwie połowa prawdy, bo ostatnie dziesięć dni upłynęło mu bezbarwnie i płasko – wczesnym rankiem budził go napad suchego kaszlu, który odkrztuszał nad kuchennym zlewem, zanim zdążył jednak wciągnąć na stopy zacerowane przez Gerdę skarpetki, nie wiedział już, co ze sobą zrobić; wszystkie jego wynalazki zostały zniszczone, kiedy straż skuła mu nadgarstki w metalową obręcz kajdan, a wolny od obowiązków umysł był zbyt podatny na działanie niechcianych myśli, sny zbyt puste, by udało im się obronić przed nawracającymi wspomnieniami; ciało uwierało go parazytem bezczynności, dopiero teraz nakładając się świadomością, jak bardzo pragnął, żeby Pekka odpowiedział tak; tak, tęskniłem za tobą. Uśmiechnął się słabo, prawie z przekąsem, unosząc powoli głowę, gdy mężczyzna podszedł bliżej – w naturze jego słów nigdy nie leżała bezpośredniość, a on nie zamierzał go o nią prosić, bo przez jakiś czas sam również wmawiał sobie, że byłoby lepiej, gdyby nigdy nie wrócił. Miasto pozornie się nie zmieniło, lecz rana, jaka pozostała w nim po jego zniknięciu, zdążyła zasklepić się i zrosnąć pąsową blizną, którą musiałby rozerwać paznokciami, by znów dostać się do środka – mógł prowadzić swoje badania gdziekolwiek, lecz wrócił do Midgardu, ciągnięty na lonży pragnienia, do którego wciąż nie potrafił się przyznać: marzył o magii, która mogłaby uczynić go kimś więcej; kimś, kto może wywrzeć na świecie prawdziwe wrażenie.
– Zamierzam dokończyć to, co zacząłem. – było jego sposobem na powiedzenie nie zamierzam znikać. – Tylko tyle. – zawsze stawiał przed nim jasne granice – jedno zaklęcie, jedna noc, jedna obietnica, której żaden z nich nigdy nie spełnił; nie był sobą, kiedy z szeroko otwartymi oczami przyglądał się, jak skóra uwypukla się wężowiskiem czarnych żył, a źrenice usuwają się w biel otaczających je białek – przemiana zawsze budziła w nim tę samą, niezdrową fascynację, od której skóra cierpła mu dropiatością dreszczy, a włosy na karku wznosiły się obsesyjnym uczuciem niepokoju, od którego uzależniał się, w miarę jak jego wargi uczyły się wypowiadać kolejne inkantacje, a język smakować ich konsekwencje. Zaczynał wierzyć, że Rada umyślnie skryła przed nimi zaklęcia, które były zbyt potężne, by parali się nimi zwykli galdrowie, w jego naturze nigdy nie leżała tymczasem skromność – pragnął pojąć umysłem wszystko, co go otaczało, a kiedy prawda tkwiła zagrzebana pod warstwą ziemi, był gotowy wykopać ją z grobu i wskrzesić obchodzący robactwem szkielet, byle zaspokoić własną ciekawość. Oskoma rosła w miarę jedzenia, a nie potrafił dłużej podduszać w sobie własnej natury.
Łabędź wydał z siebie przeraźliwy skrzek, wykrzywiając długą szyję, by ugodzić się dziobem w grzbiet, spod którego odprysły pojedyncze, białe pióra – ptak zaczął desperacko szamotać się w wodzie, strosząc się i naprężając mięśnie, jego własne ciało zwróciło się jednak przeciwko niemu, dziób kąsał cienką skórę pod wzniesionymi skrzydłami, brocząc krwią w miejscach, gdzie przebił się przez tkankę. Poczuł, jak napięcie przesuwa się wzdłuż żuchwy, sięgając zaciśniętych zębów, choć wciąż nie był pewien, jaka emocja je spowodowała – gniew? strach? fascynacja? Zwrócił się w stronę Pekki, który stał teraz tuż obok niego, z nieruchomym, mlecznobiałym spojrzeniem sięgającym przez źrenicę jego zdrowego oka, jakby próbowało wwiercić się w sam rdzeń obolałej duszy – przypomniał sobie jego krzyk, kiedy przechodził przemianę, przenikliwy, zwierzęcy wrzask, z jakim próbował wydrapać paznokciami własne żyły, jakby zatrucie przeobraziło je w smołę, która dłużej nie była w stanie uwydatniać rytmu spowolnionego serca; ocierał mu z czoła krople potu, a potem ocierał także swoje własne, przez chwilę przyglądając się w milczeniu zwilgotniałej cierpieniem szmatce, pochłaniającej ciężar rozjątrzonych emocji. Nie potrafił oderwać od niego wzroku – jakby nie pochylał się nad śmiercią jednego człowieka, ale nad narodzinami drugiego.
– Feigr-dýr. – zwierzę nagle znieruchomiało, sztywniejąc, po czym ostatnim tchem opadając bezwładnie na brzeg – przez dłuższą chwilę przyglądał się, jak nurt strumienia obmywa jego białe pióra, powoli spychając ciało głębiej pod pomost, w końcu przeniósł jednak wzrok z powrotem na twarz Pekki; oczy wciąż lśniły mu niezmienionym odcieniem brązu. – Chcę patrzeć. Okrucieństwo tkwi w każdej namiętności – oparł się łokciem o barierkę, choć nie odwrócił wzroku, gdy kącik jego ust drgnął w rozzuchwalonym przejawie drwiny. – Nawet w miłości. – tęczówki ślepca wybarwiły się z powrotem na blady odcień błękitu, żyły wpełzły pod ciepły alabaster skóry. – Potrzeba do niego dwojgu, ktoś w końcu musi cierpieć. – odwrócił wzrok w stronę łabędzia, jego smukłej, długiej szyi, nienaturalnie odkształconej ku linii grzbietu. – On już nie cierpi. To zostawia tylko nas.
– Wróciłem dopiero kilka dni temu. Byłem zajęty – odparł, choć była to ledwie połowa prawdy, bo ostatnie dziesięć dni upłynęło mu bezbarwnie i płasko – wczesnym rankiem budził go napad suchego kaszlu, który odkrztuszał nad kuchennym zlewem, zanim zdążył jednak wciągnąć na stopy zacerowane przez Gerdę skarpetki, nie wiedział już, co ze sobą zrobić; wszystkie jego wynalazki zostały zniszczone, kiedy straż skuła mu nadgarstki w metalową obręcz kajdan, a wolny od obowiązków umysł był zbyt podatny na działanie niechcianych myśli, sny zbyt puste, by udało im się obronić przed nawracającymi wspomnieniami; ciało uwierało go parazytem bezczynności, dopiero teraz nakładając się świadomością, jak bardzo pragnął, żeby Pekka odpowiedział tak; tak, tęskniłem za tobą. Uśmiechnął się słabo, prawie z przekąsem, unosząc powoli głowę, gdy mężczyzna podszedł bliżej – w naturze jego słów nigdy nie leżała bezpośredniość, a on nie zamierzał go o nią prosić, bo przez jakiś czas sam również wmawiał sobie, że byłoby lepiej, gdyby nigdy nie wrócił. Miasto pozornie się nie zmieniło, lecz rana, jaka pozostała w nim po jego zniknięciu, zdążyła zasklepić się i zrosnąć pąsową blizną, którą musiałby rozerwać paznokciami, by znów dostać się do środka – mógł prowadzić swoje badania gdziekolwiek, lecz wrócił do Midgardu, ciągnięty na lonży pragnienia, do którego wciąż nie potrafił się przyznać: marzył o magii, która mogłaby uczynić go kimś więcej; kimś, kto może wywrzeć na świecie prawdziwe wrażenie.
– Zamierzam dokończyć to, co zacząłem. – było jego sposobem na powiedzenie nie zamierzam znikać. – Tylko tyle. – zawsze stawiał przed nim jasne granice – jedno zaklęcie, jedna noc, jedna obietnica, której żaden z nich nigdy nie spełnił; nie był sobą, kiedy z szeroko otwartymi oczami przyglądał się, jak skóra uwypukla się wężowiskiem czarnych żył, a źrenice usuwają się w biel otaczających je białek – przemiana zawsze budziła w nim tę samą, niezdrową fascynację, od której skóra cierpła mu dropiatością dreszczy, a włosy na karku wznosiły się obsesyjnym uczuciem niepokoju, od którego uzależniał się, w miarę jak jego wargi uczyły się wypowiadać kolejne inkantacje, a język smakować ich konsekwencje. Zaczynał wierzyć, że Rada umyślnie skryła przed nimi zaklęcia, które były zbyt potężne, by parali się nimi zwykli galdrowie, w jego naturze nigdy nie leżała tymczasem skromność – pragnął pojąć umysłem wszystko, co go otaczało, a kiedy prawda tkwiła zagrzebana pod warstwą ziemi, był gotowy wykopać ją z grobu i wskrzesić obchodzący robactwem szkielet, byle zaspokoić własną ciekawość. Oskoma rosła w miarę jedzenia, a nie potrafił dłużej podduszać w sobie własnej natury.
Łabędź wydał z siebie przeraźliwy skrzek, wykrzywiając długą szyję, by ugodzić się dziobem w grzbiet, spod którego odprysły pojedyncze, białe pióra – ptak zaczął desperacko szamotać się w wodzie, strosząc się i naprężając mięśnie, jego własne ciało zwróciło się jednak przeciwko niemu, dziób kąsał cienką skórę pod wzniesionymi skrzydłami, brocząc krwią w miejscach, gdzie przebił się przez tkankę. Poczuł, jak napięcie przesuwa się wzdłuż żuchwy, sięgając zaciśniętych zębów, choć wciąż nie był pewien, jaka emocja je spowodowała – gniew? strach? fascynacja? Zwrócił się w stronę Pekki, który stał teraz tuż obok niego, z nieruchomym, mlecznobiałym spojrzeniem sięgającym przez źrenicę jego zdrowego oka, jakby próbowało wwiercić się w sam rdzeń obolałej duszy – przypomniał sobie jego krzyk, kiedy przechodził przemianę, przenikliwy, zwierzęcy wrzask, z jakim próbował wydrapać paznokciami własne żyły, jakby zatrucie przeobraziło je w smołę, która dłużej nie była w stanie uwydatniać rytmu spowolnionego serca; ocierał mu z czoła krople potu, a potem ocierał także swoje własne, przez chwilę przyglądając się w milczeniu zwilgotniałej cierpieniem szmatce, pochłaniającej ciężar rozjątrzonych emocji. Nie potrafił oderwać od niego wzroku – jakby nie pochylał się nad śmiercią jednego człowieka, ale nad narodzinami drugiego.
– Feigr-dýr. – zwierzę nagle znieruchomiało, sztywniejąc, po czym ostatnim tchem opadając bezwładnie na brzeg – przez dłuższą chwilę przyglądał się, jak nurt strumienia obmywa jego białe pióra, powoli spychając ciało głębiej pod pomost, w końcu przeniósł jednak wzrok z powrotem na twarz Pekki; oczy wciąż lśniły mu niezmienionym odcieniem brązu. – Chcę patrzeć. Okrucieństwo tkwi w każdej namiętności – oparł się łokciem o barierkę, choć nie odwrócił wzroku, gdy kącik jego ust drgnął w rozzuchwalonym przejawie drwiny. – Nawet w miłości. – tęczówki ślepca wybarwiły się z powrotem na blady odcień błękitu, żyły wpełzły pod ciepły alabaster skóry. – Potrzeba do niego dwojgu, ktoś w końcu musi cierpieć. – odwrócił wzrok w stronę łabędzia, jego smukłej, długiej szyi, nienaturalnie odkształconej ku linii grzbietu. – On już nie cierpi. To zostawia tylko nas.
Bezimienny
Re: 28.01.2001 – Most nad strumieniem – G. Almstedt & Bezmienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:37
Przygląda się Almstedtowi, nawet na moment nie przestaje. Obserwuje, powstrzymując się od mrugania, jak w akompaniamencie ogłuszających skrzeków łabędzia, z ust Gosty sączy się inkantacja uśmiercająca; wypowiada ją bez zająknięcia, przychodzi mu to tak neutralnie jak oddychanie. Pekka nawet nie zerka w kierunku ptaka, w celu upewniania się, że rozstał się z życiem. Jego skrzek ucichł, co stanowi nie zbity dowód na to, że nie ma go już pośród żywych. Zapatrzony jest nadal w Gostę. Nie może oderwać spojrzenia od jego pogrążonej w spokoju twarzy; jest coś przerażająco pięknego w tym, że nawet nie zadrżały mu powieki. Pozwala, by jego własne usta zalał wyraz triumfu, sięgający również oczu. Nie przypuszczał bowiem, że zmieni się w kata, zaraz po tym jak powiedział, że nie jest tak jak on, nie jest mordercą, a może uważa, że łabędzie życie jest gorsze od ludzkiego, albo, że, wydając na niego wyrok, uwolnił gonod cierpienia? Chciałby wiedzieć, co czuje. Chciałby móc przeniknąć do jego myśli. Sprawdzić, jakie procesy myślowe zachodzą w jego głowie „Chcę patrzeć”, słyszy i śmieje się w duchu. Nie, nie chce tylko patrzeć. Okłamuje samego się.
– Większość zbrodni popełniana jest z namiętności – usta Pekki odwzajemnioną drwinę pobrzmiewającą ze słów rozmówcy. Pochodzi jeszcze bliżej. Kolejny krok do przodu, a potem jeszcze jeden. Skraca dystans tak bardzo, że czuje jak ciepło bijące od Gösty przenika pod jego skórę, widzi dokładnie każdy cal znamienia, jaki zakwitł na powierzchni jego skóry i słyszy świst oddechu, który miesza się z jego własnym. – Miłość to największe okrucieństwo, jakie można podarować drugiemu istnieniu – chociaż ton jego głosu skąpany jest w drwinie, drwina nie zachodzi do jego oczu, do nich zagląda iskra żalu. Miłość dla Pekki nigdy nie był przyjemnym doświadczeniem, które chciał pielęgnować za każdą cenę. Kochał. Wiele razy. Nigdy uczciwie, nigdy szczerze, rzadko ze wzajemnością. Czasem wydaje mi się, że nie jest zdolny do miłości. Wmawia sobie, że, poza gniewem, nie czuje zupełnie nic - jest jak popękane naczynie, którego nie da się napełnić.
I kto okłamuje samego siebie, Pekka?
Wcześniej, gdy Gösta mówi, „zamierzam dokończyć, co to zacząłem”, płuca Pekki nie napełniają się wyłącznie powietrzem, ale również ulgą i tym, czym tak bardzo pogardza – nadzieją, która przywołuje kolejną falę wspomnień. Nie zawsze tak było. Nie zawsze chciał wydobyć z Gösty to, co najgorsze. Odtwarza w pamięci dzień, gdzie usta Almstedta pierwszy raz wypowiedziały formułkę zakazanego zaklęcia. Dreszcz przebiegł wówczas Pecce po linii kręgosłupa i - jak mu się wydawało, choć nie przyznałby tego na głos - bolało go serce, właściwie to krzyczało "nie! nie"! Nie mogło uwierzyć, że mógł do tego dopuścić. Pytało, czy na pewno chce zabrudzić jego sumiennie. Pytało, czy naprawdę chce nałożyć na niego te brzmienie. W przeszłości, która wydawała się teraz tak odległa, Pekka łudził się, że Gösta nadal widzi go takiego, jakim kiedyś był, aż w końcu, kiedy blask fascynacji nie zniknął z jego oczu, usiłował zmusić go do tego, by ujrzał w nim potwora, jakim się stał, bezskutecznie. Pozostał tylko iluzja obietnic, niespełnionych i porzuconych jak mrzonki. A teraz byli tu, w nikłym blasku latarni, splątani niewidzialną nicią utkanego przez Norny przeznaczenia, które sprawiło, że skrzyżowały się na powrót ich drogi.
Podąża spojrzeniem za uciekającym przed nim wzrokiem Almstedta. Lokalizuje łabędzia, który dryfuje bezwiednie na wodzie. Białe pióra gdzieniegdzie zdobią smugi czerwieni, ale krew zmywana jest sukcesywnie przez strużki wody. W końcu robi to, na co już wcześniej miał ochotę. Porzuca nadal odbijające się głuchym echem od czaszki wyimaginowane wątpliwości, palce zamyka w imadle na podbródku Gösty i zmusza go do kontaktu wzrokowego. W tej niewielkiej przestrzeni, jaka pozostała między ich głowami, nie ma już, gdzie uciec wzrokiem, nie ma, gdzie się ukryć - ani jeden, ani drugi. Przynajmniej w tej chwili skazani są wyłącznie na siebie.
– W takim razie spraw, żebym cierpiał – rzuca lekko, wręcz lekceważąco, jednak bez naiwnej wiary, że Gösta nie jest tego do tego zdolny. Jego oczy były świadkami wielu okrucieństw. Jego ciało zasmakowało wiele bólu, a więzienie zmienia ludzi, zazwyczaj na gorsze. Wydobywa z człowieka to, co ukryć chce przed światem. Mrok, okrucieństwo, które przenika do świadomości przez szczeliny skruszonej pod naporem przemocy psychiki. Nie pozostało Pecce nic innego jak tylko przetestować jakie spustoszenie w nim zasiało, jak bardzo się zmienił zamknięty w zimnej celi, gdzie skazany był na samotność własnych myśli. – Jesteś w stanie?
Prowokacyjny uśmiech dekoruje sine od mrozu wargi Pekki. Wbija mocniej palce w jego skórę, jakby chciał zmusić go do obrony, zdusić w nim jakiekolwiek przejawy człowieczeństwa, złamać ostatnie, może już dogorywające oznaki słabości, sprawić, by rozstał się z moralnymi barierami. Bo tylko tak mógł go przy sobie zatrzymać, mieć pewność, że nie rozpłynie się w gęstwinie ciemności, na zawsze znikając mu z oczu - jak wszystko, co było mu bliskie.
– Większość zbrodni popełniana jest z namiętności – usta Pekki odwzajemnioną drwinę pobrzmiewającą ze słów rozmówcy. Pochodzi jeszcze bliżej. Kolejny krok do przodu, a potem jeszcze jeden. Skraca dystans tak bardzo, że czuje jak ciepło bijące od Gösty przenika pod jego skórę, widzi dokładnie każdy cal znamienia, jaki zakwitł na powierzchni jego skóry i słyszy świst oddechu, który miesza się z jego własnym. – Miłość to największe okrucieństwo, jakie można podarować drugiemu istnieniu – chociaż ton jego głosu skąpany jest w drwinie, drwina nie zachodzi do jego oczu, do nich zagląda iskra żalu. Miłość dla Pekki nigdy nie był przyjemnym doświadczeniem, które chciał pielęgnować za każdą cenę. Kochał. Wiele razy. Nigdy uczciwie, nigdy szczerze, rzadko ze wzajemnością. Czasem wydaje mi się, że nie jest zdolny do miłości. Wmawia sobie, że, poza gniewem, nie czuje zupełnie nic - jest jak popękane naczynie, którego nie da się napełnić.
I kto okłamuje samego siebie, Pekka?
Wcześniej, gdy Gösta mówi, „zamierzam dokończyć, co to zacząłem”, płuca Pekki nie napełniają się wyłącznie powietrzem, ale również ulgą i tym, czym tak bardzo pogardza – nadzieją, która przywołuje kolejną falę wspomnień. Nie zawsze tak było. Nie zawsze chciał wydobyć z Gösty to, co najgorsze. Odtwarza w pamięci dzień, gdzie usta Almstedta pierwszy raz wypowiedziały formułkę zakazanego zaklęcia. Dreszcz przebiegł wówczas Pecce po linii kręgosłupa i - jak mu się wydawało, choć nie przyznałby tego na głos - bolało go serce, właściwie to krzyczało "nie! nie"! Nie mogło uwierzyć, że mógł do tego dopuścić. Pytało, czy na pewno chce zabrudzić jego sumiennie. Pytało, czy naprawdę chce nałożyć na niego te brzmienie. W przeszłości, która wydawała się teraz tak odległa, Pekka łudził się, że Gösta nadal widzi go takiego, jakim kiedyś był, aż w końcu, kiedy blask fascynacji nie zniknął z jego oczu, usiłował zmusić go do tego, by ujrzał w nim potwora, jakim się stał, bezskutecznie. Pozostał tylko iluzja obietnic, niespełnionych i porzuconych jak mrzonki. A teraz byli tu, w nikłym blasku latarni, splątani niewidzialną nicią utkanego przez Norny przeznaczenia, które sprawiło, że skrzyżowały się na powrót ich drogi.
Podąża spojrzeniem za uciekającym przed nim wzrokiem Almstedta. Lokalizuje łabędzia, który dryfuje bezwiednie na wodzie. Białe pióra gdzieniegdzie zdobią smugi czerwieni, ale krew zmywana jest sukcesywnie przez strużki wody. W końcu robi to, na co już wcześniej miał ochotę. Porzuca nadal odbijające się głuchym echem od czaszki wyimaginowane wątpliwości, palce zamyka w imadle na podbródku Gösty i zmusza go do kontaktu wzrokowego. W tej niewielkiej przestrzeni, jaka pozostała między ich głowami, nie ma już, gdzie uciec wzrokiem, nie ma, gdzie się ukryć - ani jeden, ani drugi. Przynajmniej w tej chwili skazani są wyłącznie na siebie.
– W takim razie spraw, żebym cierpiał – rzuca lekko, wręcz lekceważąco, jednak bez naiwnej wiary, że Gösta nie jest tego do tego zdolny. Jego oczy były świadkami wielu okrucieństw. Jego ciało zasmakowało wiele bólu, a więzienie zmienia ludzi, zazwyczaj na gorsze. Wydobywa z człowieka to, co ukryć chce przed światem. Mrok, okrucieństwo, które przenika do świadomości przez szczeliny skruszonej pod naporem przemocy psychiki. Nie pozostało Pecce nic innego jak tylko przetestować jakie spustoszenie w nim zasiało, jak bardzo się zmienił zamknięty w zimnej celi, gdzie skazany był na samotność własnych myśli. – Jesteś w stanie?
Prowokacyjny uśmiech dekoruje sine od mrozu wargi Pekki. Wbija mocniej palce w jego skórę, jakby chciał zmusić go do obrony, zdusić w nim jakiekolwiek przejawy człowieczeństwa, złamać ostatnie, może już dogorywające oznaki słabości, sprawić, by rozstał się z moralnymi barierami. Bo tylko tak mógł go przy sobie zatrzymać, mieć pewność, że nie rozpłynie się w gęstwinie ciemności, na zawsze znikając mu z oczu - jak wszystko, co było mu bliskie.
Gösta Almstedt
Re: 28.01.2001 – Most nad strumieniem – G. Almstedt & Bezmienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:37
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Pamiętał, kiedy zaklęcie opuściło jego wargi po raz pierwszy – wyobrażał sobie, że naciągnęło struny krtani jak cięciwę kuszy, a następnie zerwało je gwałtownym szarpnięciem, przebijając się grotem przez miękką tkankę jego gardła i pozostawiając na podniebieniu cierpki posmak krwi, choć nie mógł odnaleźć językiem rany, z której się sączyła; słyszał inkantacje dość często, by móc swobodnie obracać je w pamięci, przesuwać myślami po gładkiej powierzchni słów, jakby przesuwał palcami po ostrzu noża, nieszkodliwego, dopóki nie chwycić go za rękojeść i nie przebić głowni przez cienką warstwę osierdzia. Tamtego dnia, kiedy sumienie nakryło się cętkami rdzawej czerwieni, poczuł, jak ciężar, który tkwił od dawna na dnie jego serca, uniósł się konwulsyjnym dreszczem w górę piersi – uwolnił coś, co dotąd czezło w kurczowym ucisku pięści, by dopiero rozsunąć się żarłocznie po całym ciele, przewiązać supły na ściegach nerwów i wypełnić żyły ichorem struwającej je smoły; drobny wróbel, którego ciało zdrętwiało parezą zaklęcia, opadł bezwładnie na parapet, a on odsunął się gwałtownie, słysząc w skroniach głośne dudnienie własnego serca – w pierwszym odruchu był pewien, że biło mu ze strachu, ogłuszającego przerażenia tym, z jaką łatwością przyszło mu zwrócić się do śmierci po imieniu, przyspieszone tętno nie wynikało jednak z lęku, ale z fascynacji. Zakazana magia przebudziła w nim emocje, z których istnienia nie zdawał sobie wcześniej sprawy – układał martwego wróbla w tekturowym pudełku po butach i obiecywał sobie, że nie sięgnie głębiej po inkantacje zdolne przewiązać supeł na cudzym krwiobiegu; myślał o Gerdzie, której serce przybierało wielkość naparstka i trzepotało w ptasiej piersi, lecz nie potrafił już zatrzymać procesu, który zaszedł w jego ciele – coraz częściej popadał w monomanię, która skupiała całe jego istnienie wokół jednego zaklęcia, a nocą nie mógł zasnąć, bo niezaspokojone pragnienie mrowiło go płytko pod skórą. Tego samego dnia, kiedy zatrucie ustało, a on po raz pierwszy zobaczył, jak oczy Pekki napełniają się mlecznym odcieniem bieli, chodził po mieszkaniu w tę i z powrotem, niezdolny w żaden sposób zaspokoić uwierania, które przesuwało się niewygodnym spazmem przez jego trzewia – brzmieniem inkantacji wyłamał własne palce, tłumiąc krzyk, gdy kości rozdzierały cienką skórę, a potem przyłożył spocone czoło do podłogi, wyczerpany, lecz niezdolny wstrzymać uśmiechu wpełzającej na usta satysfakcji.
Od tego czasu nauczył się wyznaczać sobie granicę – wyrysował czerwoną linię na własnym sumieniu, pilnując, aby nigdy jej nie przekroczyć; rozmasowywał żółknące siniaki, które pozostały mu na palcach w miejscu, gdzie rozległe złamania zagoiły się pod zrośniętą skórą i zamykał pragnienia w szufladzie, pozwalając, by dręczyły go do rana, lecz nigdy nie ulegając sile podobnego impulsu. Był w stanie uciszać swe obsesje, lecz nigdy nie pozbyć się ich całkowicie, a teraz, na widok mgły, która przyćmiła spojrzenie Dahlina, poczuł, jak wszystko co przez cztery lata hibernowało za więziennymi kratami jego żeber, rozkleja senne powieki, unosi zgłodniale głowę i budzi się do życia.
– Istnieją znacznie większe okrucieństwa – odparł, a jego głos przez chwilę wpadł w niższy ton, prawie pełen wyrzutu, lecz w ostatniej chwili podchwycony drgnieniem rozsuwającego się po wargach uśmiechu. – Niż emocje, które trudno pomieścić w sercu. – nie znał miłości; znał zachwyt, fascynację, obsesję. Znał tętno zbyt głośne, by potrafił przy nim zasnąć i źrenice zbyt szerokie, by mogły zniknąć pod powiekami, znał pragnienie, by być kimś więcej niż obecnie, by chodzić krok w krok za każdym, kto mógł podarować mu uczucie wielkości, znał interwał pomiędzy jednym oddechem a drugim, który wydawał się trwać w nieskończoność. Znał okrucieństwo i znał litość, a teraz, kiedy przyglądał się, jak bezwładne ciało łabędzia osuwa się powoli wzdłuż nurtu przemarzniętego strumienia, nie podkładał w wątpliwość, że postąpił słusznie – białe pióra w wielu miejscach nasiąkały jeszcze czerwienią, woda opłukiwała jednak otwarte rany, a pobudzona bólem krtań zacisnęła się milczeniem, nakrytym szemraniem rzeki jak kirem grobowej rewerencji. Jak długo mógł oszukiwać się, że był dzięki temu dobrym człowiekiem? Potrafił ukrócić życie tam, gdzie wypełniało je zbyt wiele cierpienia – czy nie był w tym aspekcie złudnie podobny do swojego ojca? Tak łatwo rozstawał się z istnieniem, które do niego nie należało, swoje trzymał tymczasem w kurczowym ucisku, czekając, aż, znużone wysiłkiem, podda się jego woli – przez cztery lata bezczynnej stagnacji przekonywał się, że zasługiwał na to życie, bo jako jeden z niewielu wiedział dokładnie, co z nim uczynić.
Nie poruszył się, kiedy Pekka zdecydował się podejść bliżej, lecz jego ciało spięło się wyraźnie w chwili, gdy palce mężczyzny zacisnęły się wokół jego podbródka, nie pozostawiając mu miejsca, do którego mógłby jeszcze uciec wzrokiem – więc patrzył mu w oczy, przyglądał się, jak mgła opadała; zza jego pleców wyłaniał się kontur porastającej park roślinności, a ze spojrzenia ciemny zarys źrenic. Nigdy się go nie bał, choć czasem zastanawiał się, czy powinien, teraz jego ciało reagowało jednak skurczem, który zamykał pamięć z powrotem w więziennej celi. Sine usta Pekki wygięły się do perfidny uśmiechu, on nie potrafił tymczasem zmusić własnych do podobnego wyrazu – rozchylił ostrożnie wargi, lecz struny krtani nie drgnęły; nie zagłębiał się w tę magię, by zadawać bezmyślne cierpienie, nie zamierzał pozwolić, by sprowokowano go do niego tak łatwo.
– Nie – zadarł lekko podbródek, próbując wypełnić kilka centymetrów dzielącej ich przestrzeni. – Mówiłem, że nie jestem jednym z was. – jak wiele razy mógł powtórzyć te słowa, zanim w końcu sam przestanie w nie wierzyć?
Od tego czasu nauczył się wyznaczać sobie granicę – wyrysował czerwoną linię na własnym sumieniu, pilnując, aby nigdy jej nie przekroczyć; rozmasowywał żółknące siniaki, które pozostały mu na palcach w miejscu, gdzie rozległe złamania zagoiły się pod zrośniętą skórą i zamykał pragnienia w szufladzie, pozwalając, by dręczyły go do rana, lecz nigdy nie ulegając sile podobnego impulsu. Był w stanie uciszać swe obsesje, lecz nigdy nie pozbyć się ich całkowicie, a teraz, na widok mgły, która przyćmiła spojrzenie Dahlina, poczuł, jak wszystko co przez cztery lata hibernowało za więziennymi kratami jego żeber, rozkleja senne powieki, unosi zgłodniale głowę i budzi się do życia.
– Istnieją znacznie większe okrucieństwa – odparł, a jego głos przez chwilę wpadł w niższy ton, prawie pełen wyrzutu, lecz w ostatniej chwili podchwycony drgnieniem rozsuwającego się po wargach uśmiechu. – Niż emocje, które trudno pomieścić w sercu. – nie znał miłości; znał zachwyt, fascynację, obsesję. Znał tętno zbyt głośne, by potrafił przy nim zasnąć i źrenice zbyt szerokie, by mogły zniknąć pod powiekami, znał pragnienie, by być kimś więcej niż obecnie, by chodzić krok w krok za każdym, kto mógł podarować mu uczucie wielkości, znał interwał pomiędzy jednym oddechem a drugim, który wydawał się trwać w nieskończoność. Znał okrucieństwo i znał litość, a teraz, kiedy przyglądał się, jak bezwładne ciało łabędzia osuwa się powoli wzdłuż nurtu przemarzniętego strumienia, nie podkładał w wątpliwość, że postąpił słusznie – białe pióra w wielu miejscach nasiąkały jeszcze czerwienią, woda opłukiwała jednak otwarte rany, a pobudzona bólem krtań zacisnęła się milczeniem, nakrytym szemraniem rzeki jak kirem grobowej rewerencji. Jak długo mógł oszukiwać się, że był dzięki temu dobrym człowiekiem? Potrafił ukrócić życie tam, gdzie wypełniało je zbyt wiele cierpienia – czy nie był w tym aspekcie złudnie podobny do swojego ojca? Tak łatwo rozstawał się z istnieniem, które do niego nie należało, swoje trzymał tymczasem w kurczowym ucisku, czekając, aż, znużone wysiłkiem, podda się jego woli – przez cztery lata bezczynnej stagnacji przekonywał się, że zasługiwał na to życie, bo jako jeden z niewielu wiedział dokładnie, co z nim uczynić.
Nie poruszył się, kiedy Pekka zdecydował się podejść bliżej, lecz jego ciało spięło się wyraźnie w chwili, gdy palce mężczyzny zacisnęły się wokół jego podbródka, nie pozostawiając mu miejsca, do którego mógłby jeszcze uciec wzrokiem – więc patrzył mu w oczy, przyglądał się, jak mgła opadała; zza jego pleców wyłaniał się kontur porastającej park roślinności, a ze spojrzenia ciemny zarys źrenic. Nigdy się go nie bał, choć czasem zastanawiał się, czy powinien, teraz jego ciało reagowało jednak skurczem, który zamykał pamięć z powrotem w więziennej celi. Sine usta Pekki wygięły się do perfidny uśmiechu, on nie potrafił tymczasem zmusić własnych do podobnego wyrazu – rozchylił ostrożnie wargi, lecz struny krtani nie drgnęły; nie zagłębiał się w tę magię, by zadawać bezmyślne cierpienie, nie zamierzał pozwolić, by sprowokowano go do niego tak łatwo.
– Nie – zadarł lekko podbródek, próbując wypełnić kilka centymetrów dzielącej ich przestrzeni. – Mówiłem, że nie jestem jednym z was. – jak wiele razy mógł powtórzyć te słowa, zanim w końcu sam przestanie w nie wierzyć?
Bezimienny
Re: 28.01.2001 – Most nad strumieniem – G. Almstedt & Bezmienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:37
Razem z Almstedta powraca przeszłość, do której Dahlin nie chce wracać, od której się zdystansował, wmawiając sobie, że odciął wszystkie drogi powrotu do miejsca, którego kiedyś nazywał swoim domem. Nie pamięta, kiedy ostatnio był w Szwecji. Szwecja wydaje się państwem tak odległym, jakby leżała na innym kontynencie. Nie wracał myślami do nad morskiego miasteczka, w którym spędził dzieciństwo. Nawet sentymentalna podróż w tamte regiony wydaje się być całkowicie pozbawiana sensu. Rośnie w nim obawa, że konfrontacja z dawnym życiem pobudzi do życia dawne, schowane w najgłębszych zakamarkach umysłu lęki i nieprzepracowane traumy z dzieciństwa, które otworzą blizny skryte głęboko pod skórą, a te znowu zapieką żywym ogniem i sprawią, że nie będzie w stanie oddychać. Gösta jest pomostem łączymy go z tym, o czym nie chce pamiętać i jednocześnie jednym trwałym śladem przeszłości, którego nie był w stanie się pozbyć, skrzętnie pielęgnowanym sentymentem, który wypalił w nim piętno słabości.
Przypatruje mu się z rosnącym przeczuciem, że powinien zdusić uczucia, jakie do niego żywi w zarodku, zanim te zaczną siać w nim trwałe spustoszenie, ale zamiast zacisnąć palce na jego szyi, to żuchwę zamyka w bolesnym uścisku, jakby się obawiał, że wraz z odcięciem Gösty od świeżego powietrza, pozbawi tlenu samego siebie.
- Więc zabijając go okazałeś mu akt miłosierdzia - prycha, czując jak gniew prześlizguje się przez układ nerwowy i próbuje wypełnić puste szczeliny między żebrami. Zakleszcza mocniej dłoń na jego podbródku, jakby tym gestem chciałbym stłumić złość, która stopniowo wymykała się spod jego kontroli. Miękka skóra ugina się pod naporem palców, pozostawiając po sobie krótkotrwałą pamiątkę w postaci sinych śladów. – Myślisz, że masz czyste sumienie, skoro uwolniłeś go od cierpienia, a tymczasem nie wyciągnięto żadnych konsekwencji względem osoby, która je zdała?
Oddech Pekki otacza płatek ucha Gosty, gdy zbliża do niego usta. Na ułamek sekundy zahacza zębami o tkankę. Ma ochotę rozerwać ją na strzępy, powstrzymuje się przed tym ostatnimi resztkami zdrowego rozsądku, jakie tkwią na dnie świadomości, choć płytki oddech, jakie wydostaje się spomiędzy jego lekko rozchylonych warg jest dowodem na to, ile kosztuje go to wysiłku. Nie wie, dlaczego tak bardzo z tym walczy, ani dlaczego nie odbierze Almstedtowi szansy na samodzielne podjęcie decyzji, co, jak mu się wydawało, uczynić mógł z dziecinną łatwością, nie pozostawiając już miejsca na żadne wątpliwości.
- Jakie to uczucie żyć ze świadomością, że ty, człowiek tak litościwy i kierujący się szlachetnym pobudkami, zmarnował najlepsze lata swojego życia gnijąc w więziennej celi, a ktoś taki jak ja, wyjęty spod prawa, morderca, pozostawał przez ten okres czasu na wolności?
Ponownie zerka w mu w oczy. Uśmiech wrócą na usta w momencie, w którym prowokuje kontakt wzrokowy. Jest równie drwiący, co poprzednim razem. Obejmuje także oczu, w których tym razem pojawia się szaleńczy błysk. Podnosi jego podbródek ku górze, niemal całkowicie unicestwiając kilkumetrową przestrzeń, jaka dzieli od siebie ich twarze.
- Jak radziłeś sobie z tym poczuciem niesprawiedliwości, Gösta? Jak długo nadzieje, że się tam pojawią, by dotrzymać ci towarzystwa, trzymała cię przy życiu?
Przypatruje mu się z rosnącym przeczuciem, że powinien zdusić uczucia, jakie do niego żywi w zarodku, zanim te zaczną siać w nim trwałe spustoszenie, ale zamiast zacisnąć palce na jego szyi, to żuchwę zamyka w bolesnym uścisku, jakby się obawiał, że wraz z odcięciem Gösty od świeżego powietrza, pozbawi tlenu samego siebie.
- Więc zabijając go okazałeś mu akt miłosierdzia - prycha, czując jak gniew prześlizguje się przez układ nerwowy i próbuje wypełnić puste szczeliny między żebrami. Zakleszcza mocniej dłoń na jego podbródku, jakby tym gestem chciałbym stłumić złość, która stopniowo wymykała się spod jego kontroli. Miękka skóra ugina się pod naporem palców, pozostawiając po sobie krótkotrwałą pamiątkę w postaci sinych śladów. – Myślisz, że masz czyste sumienie, skoro uwolniłeś go od cierpienia, a tymczasem nie wyciągnięto żadnych konsekwencji względem osoby, która je zdała?
Oddech Pekki otacza płatek ucha Gosty, gdy zbliża do niego usta. Na ułamek sekundy zahacza zębami o tkankę. Ma ochotę rozerwać ją na strzępy, powstrzymuje się przed tym ostatnimi resztkami zdrowego rozsądku, jakie tkwią na dnie świadomości, choć płytki oddech, jakie wydostaje się spomiędzy jego lekko rozchylonych warg jest dowodem na to, ile kosztuje go to wysiłku. Nie wie, dlaczego tak bardzo z tym walczy, ani dlaczego nie odbierze Almstedtowi szansy na samodzielne podjęcie decyzji, co, jak mu się wydawało, uczynić mógł z dziecinną łatwością, nie pozostawiając już miejsca na żadne wątpliwości.
- Jakie to uczucie żyć ze świadomością, że ty, człowiek tak litościwy i kierujący się szlachetnym pobudkami, zmarnował najlepsze lata swojego życia gnijąc w więziennej celi, a ktoś taki jak ja, wyjęty spod prawa, morderca, pozostawał przez ten okres czasu na wolności?
Ponownie zerka w mu w oczy. Uśmiech wrócą na usta w momencie, w którym prowokuje kontakt wzrokowy. Jest równie drwiący, co poprzednim razem. Obejmuje także oczu, w których tym razem pojawia się szaleńczy błysk. Podnosi jego podbródek ku górze, niemal całkowicie unicestwiając kilkumetrową przestrzeń, jaka dzieli od siebie ich twarze.
- Jak radziłeś sobie z tym poczuciem niesprawiedliwości, Gösta? Jak długo nadzieje, że się tam pojawią, by dotrzymać ci towarzystwa, trzymała cię przy życiu?
Gösta Almstedt
Re: 28.01.2001 – Most nad strumieniem – G. Almstedt & Bezmienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:38
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Bał się własnego odbicia w ciemnych źrenicach Pekki – bladej twarzy, naciekającej pąsem triumfalnej satysfakcji, uśmiechu ukrytego w podkasanych kącikach ust i oczu rozszerzonych świadomością czaru, którego nie zdążył przełknąć w dół gardła; nie znał tego człowieka, bo zbyt wiele czasu spędzał, spoglądając w lustra, które odwzajemniały jedynie dobroć – czułe, brązowe oczy Gerdy, która nigdy nie uwierzyła w jego winę, bo wciąż obejmowała go ciasno wokół piersi i naiwne oczy matki, nigdy nie podkładającej drzazgi wątpliwości pod zapewnienia o wielkiej karierze; pozwalał, by obie kładły mu dłoń na ramieniu i nigdy nie mówił na głos o tym, co ukrywał pod powiekami, choć ściegi czarnych żył na jasnym licu Pekki nawiedzały go w snach. Czasem budził się z posmakiem krwi, stygnącej rdzą na przygryzionym dziąśle i ocierał ją z warg wierzchem dłoni, przyglądając się jak czerwone smuga zastyga na skórze, krusząc się na zgięciu kciuka – śnił o mgle, która oblepiała się winietą wokół jego tęczówek i splocie ciemnych kapilar przebijających się przez nadgarstek, lecz kiedy rozchylał powieki, przez długą chwilę, jaka dzieliła go od pełnej przytomności, zastanawiał się, czy złudzenie rzeczywiście było koszmarem, czy może tylko pragnieniem, które spychał zbyt głęboko w kieszeń osierdzia, by zdać sobie sprawę z jego istnienia. Przesuwał ostrą stalówką po własnym sumieniu, rysując granicę, której nie miał prawa przekraczać – czerwoną linię odgradzającą jego życie od pustej przestrzeni marginesu.
– Okazałem mu współczucie – sprostował lakonicznie, bo palce mężczyzny wpiły się mocniej w jego szczękę, rozlewając na tkance bure zaczerwienienie gniewu; prowokował go, choć wiedział, że nie powinien, bo intuicja zawsze wiodła go tylko ku kłopotom – w dzieciństwie przesuwał dłonią nad płomieniem świecy, przyglądając się, jak źdźbło zaczerwienionego ognia porusza się figlarnie, uciekając przed jego bliskością, podrygując w nerwowy rytm spłyconych przejęciem oddechów i wydając z siebie nagły, przeciągły syk, kiedy w końcu zacisnął palce na poczerniałym knocie, więżąc entuzjazm żywiołu w zaciśniętej pięści. Nie płakał, choć śródręcze miał spuchnięte i czerwone od waru, a teraz, kiedy przyjaciel trzymał go mocno za podbródek, podążał ulegle głową za jego pragnieniem; miał ciepłe dłonie, zbyt ciepłe jak na styczniowe mrozy. – Skoczyłeś w przepaść, Peter. – spomiędzy wąskiej szpary rozchylonych ust dobyła się krótka, szorstka palba śmiechu – tak swobodnego, jakby śmiał się w twarz dziecku. – Nie ciągnij mnie za sobą.
Poczuł na policzku zarumieniony ślad po oddechu, kiedy mężczyzna nachylił się bliżej, muskając wargami miękki płatek ucha – wzdłuż szyi rozlała się dropiatość gęsiej skórki, a on wyobraził sobie, jak Pekka chwyta go zębami mocniej i wyrywa mu puls spod sztraby grdyki, rozgryza tętnicę, która uwypukliła się pod żuchwą, kiedy odchylił powoli głowę, by sięgnąć jego spojrzenia; postrzegał akty jego okrucieństwa jako formę własnego spełnienia, bo intymność zawsze smakowała w jego ustach krwią, odurzając mocniej niż zaszyte pod skronią procenty – gdyby otworzył usta, pozwoliłby mu połknąć się w całości.
– Istnieją gorsze kary – odparł, choć głos sczerstwiał mu w ustach, a szczęka, na której wciąż czuł ucisk cudzych palców, zesztywniała, zaciskając się ciasnym gruzłem w styku naciągniętych więzadeł. – Jestem wolny i nie noszę w krwiobiegu skazy, która rozstrzyga twoją niewinność, jeszcze zanim staniesz przed trybunałem, chciałbyś, żebym był taki jak ty, bo wtedy łatwiej byłoby ci żyć z własnym żalem. Używam tych samych zaklęć i wciąż pozostaję sobą, podczas gdy ty postawiłeś wszystko na jeden obrót ruletki, nie upewniając się, że znasz reguły gry. – czuł ciepły oddech na swoich wargach i uśmiechnął się powoli, podkasując same kąciki ust. – Świat nigdy nie był sprawiedliwy.
– Okazałem mu współczucie – sprostował lakonicznie, bo palce mężczyzny wpiły się mocniej w jego szczękę, rozlewając na tkance bure zaczerwienienie gniewu; prowokował go, choć wiedział, że nie powinien, bo intuicja zawsze wiodła go tylko ku kłopotom – w dzieciństwie przesuwał dłonią nad płomieniem świecy, przyglądając się, jak źdźbło zaczerwienionego ognia porusza się figlarnie, uciekając przed jego bliskością, podrygując w nerwowy rytm spłyconych przejęciem oddechów i wydając z siebie nagły, przeciągły syk, kiedy w końcu zacisnął palce na poczerniałym knocie, więżąc entuzjazm żywiołu w zaciśniętej pięści. Nie płakał, choć śródręcze miał spuchnięte i czerwone od waru, a teraz, kiedy przyjaciel trzymał go mocno za podbródek, podążał ulegle głową za jego pragnieniem; miał ciepłe dłonie, zbyt ciepłe jak na styczniowe mrozy. – Skoczyłeś w przepaść, Peter. – spomiędzy wąskiej szpary rozchylonych ust dobyła się krótka, szorstka palba śmiechu – tak swobodnego, jakby śmiał się w twarz dziecku. – Nie ciągnij mnie za sobą.
Poczuł na policzku zarumieniony ślad po oddechu, kiedy mężczyzna nachylił się bliżej, muskając wargami miękki płatek ucha – wzdłuż szyi rozlała się dropiatość gęsiej skórki, a on wyobraził sobie, jak Pekka chwyta go zębami mocniej i wyrywa mu puls spod sztraby grdyki, rozgryza tętnicę, która uwypukliła się pod żuchwą, kiedy odchylił powoli głowę, by sięgnąć jego spojrzenia; postrzegał akty jego okrucieństwa jako formę własnego spełnienia, bo intymność zawsze smakowała w jego ustach krwią, odurzając mocniej niż zaszyte pod skronią procenty – gdyby otworzył usta, pozwoliłby mu połknąć się w całości.
– Istnieją gorsze kary – odparł, choć głos sczerstwiał mu w ustach, a szczęka, na której wciąż czuł ucisk cudzych palców, zesztywniała, zaciskając się ciasnym gruzłem w styku naciągniętych więzadeł. – Jestem wolny i nie noszę w krwiobiegu skazy, która rozstrzyga twoją niewinność, jeszcze zanim staniesz przed trybunałem, chciałbyś, żebym był taki jak ty, bo wtedy łatwiej byłoby ci żyć z własnym żalem. Używam tych samych zaklęć i wciąż pozostaję sobą, podczas gdy ty postawiłeś wszystko na jeden obrót ruletki, nie upewniając się, że znasz reguły gry. – czuł ciepły oddech na swoich wargach i uśmiechnął się powoli, podkasując same kąciki ust. – Świat nigdy nie był sprawiedliwy.
Bezimienny
Re: 28.01.2001 – Most nad strumieniem – G. Almstedt & Bezmienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:38
- Zabiłeś go z mrożącą krew w żyłach obojętnością - poprawia go, niemal wpada mu słowo. Tlący się w kąciku ust zabłąkany uśmiech przygasł już zupełnie; nie broni się przed wybrzmiewającą ze słów Gosty prowokacją, ulega jej, przestaje tłumić emocje, które kumulują się w nim tak gwałtownie, jak gwałtownie chmury burzowe zbierają się na niebie. Pozwala, by gniew rozgościł się w nim na dobre - widać go w jego spojrzeniu i wargach wykrzywionych w nieprzyjemnym grymasie, widać ją pod pulsującymi pod skroniami żyłami i w zgrzycie ocierających się o siebie zębów, gdy zaciska szczęka tak mocno, że na szyi pod bladą skórą widać wypukłość sinych naczyń krwionośnych. – Brenna - syk gniewu wyswobadza się spod ściśniętej od złości grdyki, tak samo jak żyły czernieją i znowu ich sieć wynurza się na powierzchnie skóry, kiedy Almstedt z premedytacją wypowiada znienawidzone przez Pekkę imię i dodaje mu kolorytu przez rozbawienie zaplatane między sylaby. Jest tak jak wtedy. Zalewająca go fale gniewu znowu chce przejąć nad nim kontrolę. Przygląda mu się spod przymrużonych wściekle oczu, jeszcze mocniej, o ile to w ogóle możliwe, wbijając w jego skórę palce podgrzane przez zaklęcie, które zatańczyło chwile wcześniej na języku. – Już za późno - szpetny, gardłowy szept łaskocze skórę kolekcjonera, kiedy z ledwie rozwartych ust Pekki wydobywają się te zniekształcone przez targającą nim złość dźwięki. – Od dawna w niej tkwisz.
Przypomina o tym Dahlinowi ekscytacja, jaka zamiera na twarzy Almstedta i to, jak wbrew swojej logice, a nawet pogłębiającej się niechęci, lgnie do niego, a raczej do spustoszenia, jakie powoduje u niego magia, w której zatracił się bezpowrotnie. Wie po sobie, w jakie można popaść uzależnienie, kiedy spomiędzy warg sączą się zakazane inkantacje. Uzależnienie te jest jak komórki chorobotwórcze, które wżynają się w zdrowe tkanki i szybko rozprzestrzeniają się po całym ciele. Posmak, jaki pozostawia na języku jest nieporównywalny z niczym innym, nie dorównują mu żadne alkohole z najwyższej półki, ani nawet narkotyki. Gösta, Pekka nie ma co do tego żadnych wątpliwości, doświadcza tego stopniowo. To przed tym czym tak się wzbrania, w końcu go dopadnie – w najbardziej niespodziewanym momencie.
Gniew nie maleje ani przez chwilę – jest mu tak bliski, jak bijając w piersi serce. Zalegający na wargach uśmiech chce zatrzeć z ze znajomej twarzy. Ugasić, jak rozbudzone w trzewiach pragnienie, które szarpie jego ciało w spazmach gwałtownych dreszczy, jakich nie potrafi wygłuszyć, zwłaszcza gdy Gösta znajduje się tak blisko niego – twarzy przy twarzy, oddech przy oddechu. Wydaje mu się, że temperatura powietrza, pomimo chłodu skandynawskiej zimy, podniosła się od chwili, kiedy pojawił się tuż przy nim. Opary oddechu, które czuje na skórze, parzą go, choć nie jest to ciepło przed którym chce uciec, nawet jeśli powinien to uczynić. Pod wpływem kolejnych słów Gösty
Chce, żebyś był tak jak ja, bo boję się, że pewnego dnia rozpłyniesz się we mgle, znikniesz i już nigdy nie wrócisz, a pogarda w twoim spojrzeniu będzie jednym, co zapamiętam.
Ta sama, jaką widział w spojrzeniu ojca, gdy wcisnął mu do skostniałych od mrozu rąk łopatą. Ta samą, jaka odbiła się w gładkiej tafli lustra, gdy odbicie lustrzane jego spojrzenia spotkało się z jego własnym, w czasach, kiedy targały nim jeszcze wątpliwości. Ta sama, którą Siggy nie zdążyła mu okazać, bo szybciej zmiażdżył jej krtań pod naporem swoich palców, by nie musieć na to patrzeć.
Uśmiecha się krzywo do kształtujących się pod czaszką myśli, których ciężar przytłacza go do tego stopnia, że w końcu zwalnia z miażdżącego uścisku żuchwę Gösty, ale przez kącikowy uśmiech, jaki pojawia się na jego ustach, nadal tkwi w miejscu. Nie odsuwa się do niego, choć powinien. Czuje się jak rażony prądem.
Słabości. Nie powinien ich kolekcjonować, jak siniaków na ciele. Nie powinien myśleć o nich jak o jedynej stałej własności, której nikt nie jest w stanie mu odebrać, nawet bezduszny upływ czasu. Powinien je zdusić, unicestwić.
Odnajduje w kieszeni papierosy, wsuwa sobie jednego do ust, zapala go zaklęciem.
- Spójrz na siebie, Gösta, to według ciebie wolność? - prycha. - Wolność to luksus, na który nie możesz sobie pozwolić. Ograniczają cię wyimaginowane zasady moralne, w które chcesz wierzyć. – mówiąc to, znika w kłębie dymu, którego wydmuchuje prosto w twarz Almstedta i obłoku skroplonego w parę oddechu. Cierpki uśmiech zamiera na jego wargach.
Przypomina o tym Dahlinowi ekscytacja, jaka zamiera na twarzy Almstedta i to, jak wbrew swojej logice, a nawet pogłębiającej się niechęci, lgnie do niego, a raczej do spustoszenia, jakie powoduje u niego magia, w której zatracił się bezpowrotnie. Wie po sobie, w jakie można popaść uzależnienie, kiedy spomiędzy warg sączą się zakazane inkantacje. Uzależnienie te jest jak komórki chorobotwórcze, które wżynają się w zdrowe tkanki i szybko rozprzestrzeniają się po całym ciele. Posmak, jaki pozostawia na języku jest nieporównywalny z niczym innym, nie dorównują mu żadne alkohole z najwyższej półki, ani nawet narkotyki. Gösta, Pekka nie ma co do tego żadnych wątpliwości, doświadcza tego stopniowo. To przed tym czym tak się wzbrania, w końcu go dopadnie – w najbardziej niespodziewanym momencie.
Gniew nie maleje ani przez chwilę – jest mu tak bliski, jak bijając w piersi serce. Zalegający na wargach uśmiech chce zatrzeć z ze znajomej twarzy. Ugasić, jak rozbudzone w trzewiach pragnienie, które szarpie jego ciało w spazmach gwałtownych dreszczy, jakich nie potrafi wygłuszyć, zwłaszcza gdy Gösta znajduje się tak blisko niego – twarzy przy twarzy, oddech przy oddechu. Wydaje mu się, że temperatura powietrza, pomimo chłodu skandynawskiej zimy, podniosła się od chwili, kiedy pojawił się tuż przy nim. Opary oddechu, które czuje na skórze, parzą go, choć nie jest to ciepło przed którym chce uciec, nawet jeśli powinien to uczynić. Pod wpływem kolejnych słów Gösty
Chce, żebyś był tak jak ja, bo boję się, że pewnego dnia rozpłyniesz się we mgle, znikniesz i już nigdy nie wrócisz, a pogarda w twoim spojrzeniu będzie jednym, co zapamiętam.
Ta sama, jaką widział w spojrzeniu ojca, gdy wcisnął mu do skostniałych od mrozu rąk łopatą. Ta samą, jaka odbiła się w gładkiej tafli lustra, gdy odbicie lustrzane jego spojrzenia spotkało się z jego własnym, w czasach, kiedy targały nim jeszcze wątpliwości. Ta sama, którą Siggy nie zdążyła mu okazać, bo szybciej zmiażdżył jej krtań pod naporem swoich palców, by nie musieć na to patrzeć.
Uśmiecha się krzywo do kształtujących się pod czaszką myśli, których ciężar przytłacza go do tego stopnia, że w końcu zwalnia z miażdżącego uścisku żuchwę Gösty, ale przez kącikowy uśmiech, jaki pojawia się na jego ustach, nadal tkwi w miejscu. Nie odsuwa się do niego, choć powinien. Czuje się jak rażony prądem.
Słabości. Nie powinien ich kolekcjonować, jak siniaków na ciele. Nie powinien myśleć o nich jak o jedynej stałej własności, której nikt nie jest w stanie mu odebrać, nawet bezduszny upływ czasu. Powinien je zdusić, unicestwić.
Odnajduje w kieszeni papierosy, wsuwa sobie jednego do ust, zapala go zaklęciem.
- Spójrz na siebie, Gösta, to według ciebie wolność? - prycha. - Wolność to luksus, na który nie możesz sobie pozwolić. Ograniczają cię wyimaginowane zasady moralne, w które chcesz wierzyć. – mówiąc to, znika w kłębie dymu, którego wydmuchuje prosto w twarz Almstedta i obłoku skroplonego w parę oddechu. Cierpki uśmiech zamiera na jego wargach.
Gösta Almstedt
Re: 28.01.2001 – Most nad strumieniem – G. Almstedt & Bezmienny: P. Dahlin Sro 21 Sie - 19:38
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Pamiętał skazę rozrywającą bielmo oczu Pekki – objawy przezierającego przez ciało zatrucia, krtań napiętą krzykiem i dłonie zaciśnięte desperacko na jego przedramieniu, jakby atawizmem ludzkiego instynktu próbował jeszcze schwycić się świata, do którego już nie przynależał. Dotykał później miejsca, w którym kurczowe palce przyjaciela pozostawiły po sobie odcisk sinej groźby, leżał na podłodze z ręką wzniesioną na wysokość twarzy i śledził wzrokiem labirynt cienkich, niebieskich żyłek, prześwitujących przez skórę po wewnętrznej stronie nadgarstka – łatwo było mu wtedy wyobrazić sobie, że nasiąkają czernią, wspinając się przez rozchylone ramiona, po nagą pierś i fizjonomię posłusznie przepuszczającą tę barwę na swoją liniaturę; patrzył na siebie w lustrze i widział oczy białe jak rozpalona stal, lecz nie potrafił stwierdzić, czy obraz tkwiący w jego wyobraźni, był marzeniem czy koszmarem – jak mógł pragnąć czegoś takiego? Dobrowolnie zaczerniać fragmenty własnego życia tak, jak zaczerniał flamastrem wersy szkolnych ksiąg, wyciągając ze strony nowe zdania, kreując treść, która nieświadomie skrywała się pod grubą szczęką okładki – za każdym razem, kiedy wypowiadał zaklęcie, był pewien, że czuł tusz wsiąkający w cienki pergamin swego osierdzia i pozostawiający odbitkę ciemnej plamy po przeciwnej stronie serca; bał się, że wilgoć atramentu w końcu przebije go na wskroś, mimo to wciąż dociskał stalówkę do piersi, oblizując spierzchnięte wargi, by ściągnąć z nich posmak okrutnego czasu, zatrzymać przy sobie siłę, jaką go obdarzał. Podążał za Pekką, bo magia wydawała się wyściełać jego umysł jak miękki dywan, podczas gdy na jego ciele skóra schodziła w miejscach, gdzie inkantacje ocierały się o brzeg sumienia – matka zwykła głaskać go po włosach i mówić, że widziała w nim dobroć, której nie było w Asmundzie, a on wciąż czuł czasem ciężar jej dłoni na potylicy, przyjemne ciepło przekonania, że był kimś lepszym niż w rzeczywistości.
– W takim razie – odparł niskim, przytłumionym głosem, wykrzywiając usta w bolesnym paroksyzmie, gdy palce mężczyzny przedarły się warem przez miękkie policzki, odciskając pręgi oparzenia na lekko rozchylonej szczęce. – Tkwimy w nim oboje – siłą napiął mięśnie twarzy, wmuszając na wargi złośliwy uśmiech, który wyglądał, jakby ktoś rozciął mu nożem same kąciki, wznosząc je czerwoną smugą w gorę skroni; ból rezonował mu przez żuchwę, wgniatając się pod uzębienie i przyćmiewając połysk jasnego spojrzenia, wciąż upartego przy zdeterminowanym gorliwości. – Sprawia ci to przyjemność. – ton sięgnął przenikliwego szeptu, intonacja pytania zgubiła się jednak między strunami krtani, odłączona od sensu zdania, zastygła drgnieniem na podniebieniu. – Świadomość, że zostawiasz na mnie swój ślad. Nie jesteś jedynym, który próbował – wyciągnął ostrożnie dłoń, zatrzymując palce na przedramieniu Pekki i pozwalając, by materiał cienkiego płaszcza osunął się z nadgarstka, odsłaniając cień więziennego tatuażu. Przez cztery lata, spędzone w ciasnej celi na najdalej wysuniętym przylądku na kontynencie, wyobrażał sobie, że ludzie, których pozostawił w przeszłości, zastygli pod jego nieobecność w lepkiej żywicy, unieruchomieni stagnacją przemijających dni, wszystkich tak samo czerstwych, nudnych i bolesnych – dopiero kiedy skobel szczęknął pod pierwszym prawdziwym uciskiem wolności, a zimne, morskie powietrze uderzyło go haustem w wieżę tchawicy, zdał sobie sprawę, że miejsce, do którego mógłby powrócić, już nie istniało; przez cztery lata wiele rzeczy mogło ulec zmianie – mógł już nigdy nie zobaczyć, jak błękitne oczy Pekki naciekają bielą pięknego okrucieństwa.
Odetchnął cicho, gdy dłonie, które zaciskały się na jego żuchwie, odpuściły, zostawiając w dole policzków dwie, zaczerwienione pręgi, nie cofnął się jednak, pozwalając, by bury wydech nikotyny zatrzymał się welonem nad jego twarzą; czuł ciepło ust Pekki, muskające ciepłą skórę na jego policzku.
– Ogranicza mnie rozsądek, to zupełnie co innego – przez chwilę jego twarz pozostawała jeszcze napięta i surowa, prześwitująca obcym, mroczniejszym rodzajem życia, które istniało w jego wnętrzu, płytko pod odsłoniętą skórą, płytko pod moralnością – zaraz oczy znów błysnęły jednak jasnym odcieniem bursztynu, broda wzniosła się lekko ku górze, a kąciki ust podkasały ku przekornemu uśmiechowi, zbyt dziecięcemu, by leżeć na twarzy dorosłego. Przysunął się bliżej, ocierając wargi o policzek Pekki, czując na ustach ciężki posmak unoszącej się wokół nikotyny. – Następnym razem musisz postarać się bardziej – powiedział, po czym odwrócił się pośpiesznie jak ludzie, którzy chcą pozostać sami ze swoim śmiechem.
Gösta i Pekka z tematu
– W takim razie – odparł niskim, przytłumionym głosem, wykrzywiając usta w bolesnym paroksyzmie, gdy palce mężczyzny przedarły się warem przez miękkie policzki, odciskając pręgi oparzenia na lekko rozchylonej szczęce. – Tkwimy w nim oboje – siłą napiął mięśnie twarzy, wmuszając na wargi złośliwy uśmiech, który wyglądał, jakby ktoś rozciął mu nożem same kąciki, wznosząc je czerwoną smugą w gorę skroni; ból rezonował mu przez żuchwę, wgniatając się pod uzębienie i przyćmiewając połysk jasnego spojrzenia, wciąż upartego przy zdeterminowanym gorliwości. – Sprawia ci to przyjemność. – ton sięgnął przenikliwego szeptu, intonacja pytania zgubiła się jednak między strunami krtani, odłączona od sensu zdania, zastygła drgnieniem na podniebieniu. – Świadomość, że zostawiasz na mnie swój ślad. Nie jesteś jedynym, który próbował – wyciągnął ostrożnie dłoń, zatrzymując palce na przedramieniu Pekki i pozwalając, by materiał cienkiego płaszcza osunął się z nadgarstka, odsłaniając cień więziennego tatuażu. Przez cztery lata, spędzone w ciasnej celi na najdalej wysuniętym przylądku na kontynencie, wyobrażał sobie, że ludzie, których pozostawił w przeszłości, zastygli pod jego nieobecność w lepkiej żywicy, unieruchomieni stagnacją przemijających dni, wszystkich tak samo czerstwych, nudnych i bolesnych – dopiero kiedy skobel szczęknął pod pierwszym prawdziwym uciskiem wolności, a zimne, morskie powietrze uderzyło go haustem w wieżę tchawicy, zdał sobie sprawę, że miejsce, do którego mógłby powrócić, już nie istniało; przez cztery lata wiele rzeczy mogło ulec zmianie – mógł już nigdy nie zobaczyć, jak błękitne oczy Pekki naciekają bielą pięknego okrucieństwa.
Odetchnął cicho, gdy dłonie, które zaciskały się na jego żuchwie, odpuściły, zostawiając w dole policzków dwie, zaczerwienione pręgi, nie cofnął się jednak, pozwalając, by bury wydech nikotyny zatrzymał się welonem nad jego twarzą; czuł ciepło ust Pekki, muskające ciepłą skórę na jego policzku.
– Ogranicza mnie rozsądek, to zupełnie co innego – przez chwilę jego twarz pozostawała jeszcze napięta i surowa, prześwitująca obcym, mroczniejszym rodzajem życia, które istniało w jego wnętrzu, płytko pod odsłoniętą skórą, płytko pod moralnością – zaraz oczy znów błysnęły jednak jasnym odcieniem bursztynu, broda wzniosła się lekko ku górze, a kąciki ust podkasały ku przekornemu uśmiechowi, zbyt dziecięcemu, by leżeć na twarzy dorosłego. Przysunął się bliżej, ocierając wargi o policzek Pekki, czując na ustach ciężki posmak unoszącej się wokół nikotyny. – Następnym razem musisz postarać się bardziej – powiedział, po czym odwrócił się pośpiesznie jak ludzie, którzy chcą pozostać sami ze swoim śmiechem.
Gösta i Pekka z tematu