Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    13.05.2001 – Pub „Pod selmą” – H. Skov & V. Eriksen

    2 posters
    Ślepcy
    Halle Skov
    Halle Skov
    https://midgard.forumpolish.com/t3454-halle-skovhttps://midgard.forumpolish.com/t3542-halle-skov#35520https://midgard.forumpolish.com/t3541-bragi#35518https://midgard.forumpolish.com/


    13.05.2001

    Deski podłogi poruszały się lekko pod twardymi obcasami jego butów. Nawet teraz, wśród głośnego chaosu skocznej muzyki, słyszał ich posłuszne skrzypienie, męczeńską muzykę wysłużonego drewna. Musiały przeżyć setki takich przyjęć, setki takich koncertów, krzyków i śpiewów, setki podobnych do niego grajków — pewien był, iż różnił się od nich jedynie chronologią swoich marzeń. Większość młodych ludzi na tutejszej scenie marzyła o sukcesie, on swój już stracił i czasem nie mógł znieść myśli o tym, iż znalazł się na początku cudzej historii, nadal opłakując swoją. Chłopak, który grał obok niego na gitarze, nie miał jeszcze dwudziestu lat, jego oczy były wielkie, atramentowe i wypukłe jak skrzydła dużych żuków. Książątko mówili na niego ci starsi, siwi mężczyźni przygrywający w tle, pomarszczeni jak daktyle; Książątko śmiali się, kiedy chłopak, zatracony w swoim instrumencie, nie zauważał rumianych dziewcząt, które po występie próbowały dotykać jego ramion. Halle nie pamiętał jego imienia, nie miało ono bowiem znaczenia - jeszcze, myślał, jeszcze nie miało, ale przyjdzie dzień, przyjdzie mecenat, przyjdą lepsze sceny i piękniejsze dziewczyny, i przyjdzie marzenie, którego gnijące resztki Skov nadal nosił w sercu, lub w ciemnym, poszarpanym miejscu, w którym powinno się znajdować. Halle nie był dobrym człowiekiem, nie pragnął nigdy cudzego szczęścia, gdyż cudze szczęście zawsze wydawało mu się niesprawiedliwe. Smyczek w jego palcach był osobliwie zimny, przypominał ostrze noża. Przyśpieszył, rytm melodii wpadł w uroczą, ognistą panikę, ludzie w uradowanym, pijackim śmiechu zaczęli żwawiej przeskakiwać z nogi na nogę, letnie spódnice i jasne welony włosów powiały w powietrzu jak sztandary, a on błysnął badawczym spojrzeniem w stronę pięknego chłopca. Nie nadążał, palce nieposłusznie ślizgały mu się po strunach. Widział jego zdenerwowany oddech unoszący pierś pod materiałem kraciastej koszuli. Pewnego dnia Książątko wygra, może kiedyś wydostanie się poza skrzypiące sceny okolicznych pubów, ale nie teraz i nie z jego pomocą.
    Piosenka zakończyła się ostrym, znajomym dźwiękiem —  ostatnią nutą swojskiej, midgardzkiej melodii. Halle spuścił z barku stare, pożyczone skrzypce i pochylił się z gracją. Poznał kiedyś kobietę — starą, bogatą prukwę o tłustych palcach — że nigdy nie powinien przestać tego robić, do tego bowiem został stworzony. Do wdzięczności. Miał głowę, która powinna się kłaniać, tak jak palce, które powinny grać, głos, który powinien śpiewać i ciało, które powinno tańczyć. Palce, głos, głowę, ciało — nie swoje, a zawsze na czyjąś modłę. Nie prostował się więc przed ucieszonymi wiwatami, nietrzeźwymi oklaskami dłoni zmęczonych zabawą. Zszedł ze sceny dopiero gdy zaczęły cichnąć. Mógłby grać całą noc, płacono mu jednak tylko za jej część. Nigdy nie należał do osób idei i sztuki — całe życie grał, by coś osiągnąć, by pójść na studia, by jeść, by żyć, by uciec ze swojej cichej, brzydkiej biedy. Teraz grał, bo nie zostało mu już nic innego.
    Porzuciwszy instrument na tyłach, zaczął leniwie przedzierać się przez rozweselony tłum z zainteresowaniem, rozglądając się po lokalu. Lubił, kiedy zatrudniali go poza Ymirem — poza domem świat był łatwiejszy do strawienia, jaśniejszy, mniej zapluty. Stary pub był ciepły, wypełniony chmurą pitnego miodu i korzennych perfum, rozedrgany salwami śmiechów i entuzjastycznych rozmów. Nawet wiszący nad nimi wąż, w swojej istocie groźny i drapieżny, przypominał stworzenie obdarzone cieniem uśmiechu. Cały lokal iskrzył się wspomnieniami,i lepszego życia, starego życia — jego twarz natomiast, męska przystojna twarz o rozłamanym nosie — kryła się blisko jego granic.
    Dostrzegł go przez okno i przyglądał mu się chwilę, próbując ignorować przepływające w polu widzenia czubki głów. Był w środku czy tylko przechodził, czy to zjawa, jedna ze zjaw, które nawiedzały go w koszmarach, mściwe duchy minionego życia ubrane zawsze w zbyt ładne oczy. Minęło kilka minut, nim odważył się wyjść przed pub, odnajdując się blisko swoich wspomnień. Vermund był starszy niż wtedy, gdy go poznał, lecz profil miał wystarczająco podobny — Halle nie mógł oderwać wzroku od tej niezmienności, nie chciał wiec patrzeć dalej, szukać tego, co mogło znaczyć wyrwę czasu. Wspomnienie było blisko, nadal pachniało różami sali bankietowej. Pamiętał tamten wieczór bardzo dokładnie, klatka po klatce — fortepian i mile uścisku dłoni, bezbarwne rozmowy, senność pod powiekami i jego palce podtrzymujące papierosa. Wolę jak zapraszacie mnie na polowania — powiedział mu wtedy — przynajmniej jest strzelba, żeby zastrzelić się z nudów. Pamiętał tez dokładnie, dlaczego do niego podszedł — miał dobre oczy, a on miał słabość do ludzi z dobrymi oczami. Zawsze okazywali się przydatni w najmniej oczekiwanym momencie.
    To chyba nie jest miejsce dla kogoś takiego jak Pan, Panie Eriksen — odezwał się, jego głos dźwięczny i radosny, niezwykle w radości tej szczery. Uśmiechnął się szeroko i przez chwilę przypominał chłopca, który odnalazł przyjaciela na szkolnym boisku. — Rozwadniają tutaj whisky miętową herbatą — dodał zaczepnie, nachylając się w jego stronę lekko i spoglądając na niego z rozświetloną, młodzieńczą zuchwałością w oczach. Nie zwykł robić rzeczy, które robić należało, a należało zostawić go w spokoju i odejść, nie rozdrapywać ran starego życia, nie dawać o sobie pamiętać. Był na tyle trzeźwy, by zdawać sobie sprawę z tego, iż Vermund mógł czytać gazety, że może wiedzieć, czym jest i co się stało. A jednak — miał przecież dobre oczy. Dobre oczy zawsze okazują się przydatne w najmniej oczekiwanym momencie. —  Jesteś sam? —  Nie dbał o odpowiedź, niego bowiem nie zmieniała. Wyciągnął tylko dłoń, żeby dotknąć kołnierza jego koszuli. Kilka złotych łańcuszków na jego przegubie zamigotało fałszywym blaskiem kradzionej biżuterii. — Wiesz, przez ostatnie lata kilka razy spojrzałem na rubrykę towarzyską, żeby sprawdzić, czy znalazłeś żonę. Byłem ciekawy czy będzie ładna.
    Widzący
    Vermund Eriksen
    Vermund Eriksen
    https://midgard.forumpolish.com/t3458-vermund-eriksen#34888https://midgard.forumpolish.com/t3486-vermund-eriksen#35063https://midgard.forumpolish.com/t3488-vennenmin#35071https://midgard.forumpolish.com/


    Papierosa dopalał bez pośpiechu, z uniesionym w zaprzątnięciu czołem, grymasem brwi daremnie buntującym się przeciw światłu przenikającemu czerń źrenic do samego drażliwego dna.  Wieczorna ćma rozbijała się uporczywie o cienkie szkło nad jego głową, próbując zanurzyć krótkie odnóża w ciepłym złocie i  żałował nagle, że nigdy nie interesował się ćmami – żalem człowieka, który zawsze czuł, że wie za mało; że w tej niewiedzy umyka mu coś ważnego i coś pięknego, tak jak życie umykało mu za plecami przelewając się przez palce i usta obcych ludzi, za oknami lokalu wypełnionego po brzeg, na którym przystawał jak rozbitek wypluty przez to wzburzone, spocone morze wdzierające się pod ubranie lepkością powietrza przetłoczonego dziesiątkami płuc i pod skórę – coraz wyraźniejszą ścierpłością przykrego dyskomfortu. Ktoś uchylał obok drzwi, by złapać oddech rześkiego powietrza, żwawa muzyka i gwar głosów podchodził pod próg jak spienione mleko, więc cofał się odruchowo, jakby miała poparzyć mu palce. Ponad głową, tymczasem, niestrudzone, instynktowne pragnienie uderzało kosmatym łbem w szkło, nie mógł odwrócić od tej walki wzroku; nie miał odwagi odwrócić się ku oknom trzymającym w ramach jasny świat ludzi, którzy kochali tracić oddech w tańcu i w cudzych ustach, i topić zmysły w alkoholu, zmysłowości i muzyce, i żyć tak jak – wydawało mu się – należało żyć: accelerando, allegro con brio, con passione. Nie zauważył, kiedy małe złote słońce rozrosło się w źrenicach, kiedy stał się ćmą rozbijającą się pragnieniem o szkło, za którym życie zdawało się przyspieszać prowadzone batutą śmiałego, kapryśnego smyczka do momentu, w którym plątały się nogi, dłonie i ciała, plątały się głosy na strunach śmiechu i plątała się pijana myśl uległa uniesieniu. Mrugnął, a kiedy otworzył znów oczy spoglądał już w żywy obraz; uśmiechnięte twarze zacierały się w dynamiczności sceny, zarumienione policzki i nabiegłe życiem czerwone usta, rozmyte spojrzenia, ruchliwe linie giętkich kibici, szyi i nadgarstków – gdyby stracił słuch, wiedziałby jak brzmi ten obraz: jak Halle Skov, jak przewrotne capriccioso, w którym układał muzykę pod swoje palce, nigdy odwrotnie. Pamiętał jeszcze, jak oglądał go po raz pierwszy na wystawnym koncercie w Domu Jarlów; pamiętał jak mówiono, że młody Skov jest twórcą – w przeciwieństwie do większości muzyków i pamiętał, że Halle Skov był dokładnie tym i więcej: wszędzie, gdzie się pojawił, ludzie bledli w jego cieniu, co można było w nim uwielbiać lub nienawidzić, ale nigdy pomiędzy. Nawet on, znający się na muzyce równie dobrze, co na wieczornych ćmach, bezwiednie ulegał jego smyczkowi; żyjąc za szybą jakby mezza voce, non troppo. Nie był nigdy pewien, czy go uwielbiał; czy po prostu nie chciał go nienawidzić.
    Żywa melodia w końcu zgasła – ludzie łapali oddech, a on odwrócił się, by wypuścić z ust kłąb drażniącego dymu, podnosząc znów wejrzenie ku światłu; cień ćmy przywarł ciasno do gładkiego szkła, by do rana wypalić się i zmieszać się z popiołem strącanym z końca papierosa na śnieg, a on nigdy nie dowie się, jak odczytać jej imię ze wzoru na jej skrzydłach, chociaż zatrzyma się na moment przy dziale przyrodniczym przy okazji wizyty w bibliotece, by ostatecznie pozwolić sobie na tę niewiedzę i pójść dalej.
    Zamierzał, z tą myślą, odejść; drzwi otworzyły się jednak znowu i na zewnątrz przelał się znajomy głos, znajoma psotliwość przekornego tonu – uśmiechnął się rozbawiony, zanim jeszcze zwrócił ku niemu swoje spojrzenie, rozdrażnione wciąż światłem. Barwne plamki zadrgały na rysach Skova, spływając mu po bladych policzkach wraz z puginałem zaciekawionego wzroku; nie potrafił przypomnieć sobie, kiedy widział go po raz ostatni. Uwaga, wypowiadana z niewinną swobodą, ubodła go znaczniej niż zamierzał przyznać, zdradził go jednak jedynie kciuk ocierający ukradkiem koniec trzymanego papierosa, ciepły jeszcze od jego ust.
    Kiedyś powiedziałbym o tobie to samo, ale wyraźnie każde miejsce jest dla pana, panie Skov – odparł, odwzajemniając się drobnym zadziorem złośliwego pochlebstwa. Cały świat dla muzyka; i zimne mury dla niego. Samotna wieża na pustkowiu, fort na krańcu północy wśród zbrodniarzy i koszule zapięte pod szyję. Nie cofnął się przed uniesioną dłonią, choć poufały gest smukłej dłoni muzyka go zaskoczył. Pozwolił mu dotknąć kołnierza, zwracając uwagę na złote łańcuszki zsuwające się z nadgarstka, szczebioczące cicho przy tym poruszeniu. Rozbawiła go niepoprawna myśl o jego garderobie – barwnej, jaskrawej i zatłoczonej, pełnej piór, miękkich tkanin i butów z gadziej skóry na obcasie; obok tego jego własna szafa, mundury zawieszone na baczność na wieszakach, w tych samych smutnych odcieniach, parę nudnych koszul, parę nudnych spodni. Pochodzili z zupełnie innego świata, może dlatego nigdy nie był pewien, czy powinien go uwielbiać, czy powinien go nienawidzić; nie powinni nigdy spotykać się na wspólnej orbicie, ale trudno było przed nim uciec. Był, swego czasu, przecież wszędzie, na każdym wydarzeniu chciano go mieć na scenie porywającego tłum, a potem – nie był pewien, co wydarzyło się potem. Nie odpowiedział na jego pytanie, zwracając jedynie ponownie wzrok ku jego szczupłej twarzy, innej niż ją pamiętał; jakby chciał mu powiedzieć nic się nie zmieniło.
    Przywykłem robić to samo każdego poranka, nawet na północy, choć gazety dostawaliśmy z parodniowym opóźnieniem. Pewnie dowiedziałbym się o tym w ten sam sposób, wiesz jak u nas jest – zażartował, bezwiednie odgradzając się od niższych klas słowem; nigdy nie uważał się za człowieka próżnego i innego od pozostałych, tymczasem zdradzał się tak łatwo, nieuważnie. – Nie trać jeszcze we mnie wiary, Halle. Dawno nie byłem w Tromsø, ale ptaszki mówią, że jarlowie nie przestają wysyłać Håkonowi posłańców z propozycjami. Może przypadnie mi w udziale księżniczka oldenburska, bogowie tylko wiedzą, czym uszczęśliwiłbym to rozpieszczone podniebienie – stwierdził kwaśno, podnosząc na koniec papierosa do ust; żar zaszeleścił cicho, naglony oddechem. Nie spuszczał z niego spojrzenie, zastanawiając się swobodnie, bez pilności, intencją podobnych pytań. – Dawno cię nie słyszałem, Skov. Myślałem, że wycieńczyli cię w końcu do cna, jak to mają w zwyczaju, wypluli kosteczki pod stół i udają, że nic się nie zdarzyło. Albo że zaprosili cię wreszcie na polowanie. Zapragnąłeś mniejszego życia? – siny dym przeplatał się przez słowa, odwracał łagodnie głowę, by go nim nie drażnić. Małe życie do Halle nie pasowało; to miejsce było wprawdzie dla niego jak każde, ale talent – i charakter – skrojony miał na większą ambicję.
    Ślepcy
    Halle Skov
    Halle Skov
    https://midgard.forumpolish.com/t3454-halle-skovhttps://midgard.forumpolish.com/t3542-halle-skov#35520https://midgard.forumpolish.com/t3541-bragi#35518https://midgard.forumpolish.com/


    W dawnym życiu, przed końcem, podczas występów jego ulubioną chwilą było wyjście na scenę. Moment przed włączeniem świateł, moment ciszy nałożonej na salę jak czarny welon — rozedrgane, pulsujące podniecenie w żyłach i błysk reflektorów przedzierający się przez pierwotny mrok teatru sprawiał, że za każdym razem czuł się tak, jakby pozwolono mu urodzić się na nowo. Jakby dopiero co zaistniał. Gdy unosił podbródek, przez tłum przebiegał zawsze ten sam pomruk aprobaty. Ze sceny nie mógł dostrzec wpatrujących się w niego twarzy, potrafił je sobie jednak wyobrazić, widział ich już wiele, tak wiele zdążył wyłapać w tłumie. Zbierał je po kieszeniach jak kolorowe kamyki i szeleszczące papierki po cukierkach — cudze zachwyty, iskry oczarowania w oczach, subtelnie rozchylone usta głodne kolejnego oddechu. Rodził się na nowo, wyprostowany na swojej scenie niczym ucięta, różana łodyga, a oni zawsze patrzyli, pochylając się do przodu, jakby starali się powstrzymać od wyciągnięcia ku niemu rąk. Ich schowane w cieniu oczy były lekko przymknięte, ramiona ściągnięte, smukłe dłonie w aksamitnych rękawiczkach wsparte bezwiednie na zarumienionych policzkach. Wszystko to — kolorowe kamyki i szeleszczące papierki. Ładne i bezwartościowe.
    Pierwszy raz usłyszał to z ich ust gdy miał dwadzieścia jeden lat. Chłopak jest jak żyła złota — mówił wtedy dyrektor teatru, nachylając się nad nefrytowym biurkiem jak wielki, długonogi pająk. Szanowna Pani Borges prostowała się w fotelu z gracją szlachcianki bez tytułu, wzniesiona na poduszkach własnego majątku i wykrzywiała twarz w szerokim uśmiechu modliszki. Mówiłam ci przecież, a ty upierałeś się, że jest po prostu ładny i bezwartościowy. Halle stał za ścianą, drżąc  lekko, gdy przystawiał twarz do szczeliny światła między drzwiami a framugą. Czuł się jak dziecko, które cudem uniknęło kary, lecz tamta fala ulgi nie była miękka ni przyjemna, szczękała natomiast groźnym uderzeniem szkła kopuły o marmur — robiła z niego eksponat, a eksponaty, choć wystawione na bezustanny zachwyt, wolno było sprzedawać. Nigdy nie przestawał o tym myśleć, myślał o tym także wtedy, tamtego wieczora, kiedy poznał Vermunda i przez moment, z głową lekką od alkoholu i ze wzrokiem wbitym w jego profil, chciał mu to powiedzieć. Chciał mu wyznać: wolałbym, żeby myśleli, że jestem bezwartościowy. Wtedy nikt by nie płacił. Zamiast tego uśmiechnął się jednak i spytał, czy nie jest znudzony. Dziwne, kiedyś wydawało mu się, że wartość czyni człowieka wolnym, okazało się natomiast, że jest całkowicie odwrotnie.
    Być może dlatego tak mu się spodobał. Młody Eriksen o rzymskim profilu i dobrych oczach, wyprostowany jak struna i ładny jak dziedzic również nie mógł być wolny, musiał być bowiem cenny. Tak jak każdy z nich, to prawda, lecz Vermund z jakiegoś powodu wydał mu się inny, ciekawszy w sposób, w jaki czasem niektóre węże przybierają barwy bardziej interesujące od zwykłych zygzakowatych żmij. Halle pamiętał doskonale, że nie miał zbyt wielu czystych intencji, gdy wyławiał go z tamtego czystokrwistego, wysadzanego perłami tłumu — chciał przyjrzeć mu się z bliska i dotknąć jego ramienia, żeby sprawdzić, czy pod frakiem ukrywają się nerwowo napięte mięśnie. Nie planował myśleć o nim już nigdy, tak jak o wielu innych mu podobnych twarzach i imionach, których nie powinien był nigdy sięgać, jego własny umysł okazał się jednak małostkowy i głupi. A teraz ten sam duch przeszłości palił papierosa zaraz pod jego nosem — znudzony i podejrzanie uprzejmy, z tym samym, choć nieco starszym, tonem mężczyzny z klanu. W głosie Vermunda tkwiło jednak zawsze coś nietypowego — jak węgielek żaru rzucony w biały śnieg.
    Wręcz przeciwnie — odparł, unosząc jeden kącik ust w połowicznym uśmiechu. Na obręczach jego tęczówek pobłyskiwało rozbawienie, drobne i ruchliwe jak białe iskry zalążków pożaru. Nie był stworzeniem, które mogło pasować gdziekolwiek. Był ułamanym wyrzutkiem od dnia, gdy wytoczył krew z rodzącej matki, a pokryty meszkiem ogon cielaka owinął się wokół jego brzucha jak pępowina. Niedawno wydawało mu się, że ludzie go nie chcą, z czasem okazało się, że nawet wtedy, gdy go pragną, ta brzydka, zębata inność spoczywa na jego ramionach jak klątwa. Odmieńcy byli samotni, samotność mieściła się w ich definicji. — Ale takie jest szczęście tych, którzy nigdzie nie pasują — dodał, wiec po chwili, lekceważąco wzruszając jednym ramieniem. — Wszędzie jesteśmy tak samo niemile widziani. Jak zaraza. Co innego ty, prawda? — Odchrząknął lekko, umyślnie przeciągając temat w jego stronę. — Być może nie pasujesz wszędzie — eleganckim gestem dłoni nakreślił półkole nad ich głowami, jakby chciał zarysować widmo górującego nad nimi pubu — ale jestem pewien, że wszędzie zostałbyś dobrze przyjęty — Gdy wrócił wzrokiem do twarzy mężczyzny, jego oczy były lekko zmrużone i czujne jak u nasłuchującego kota. Obserwował zmiany w jego mimice, jakby za wszelką cenę pragnął przejąć kontrolę w tej rozmowie.
    Zaśmiał się na brzmienie jego kolejnych słów i przez ułamek sekundy poczuł, jak na policzki wkrada się delikatny róż, gdy uświadomił sobie, że śmieje się szczerze. Ten dźwięk był niemal egzotyczny w jego własnych uszach — śmiał się często, częściej od większości znanych mu ludzi i potworów, lecz w śmiechu tym zawsze kryło się coś ostrego jak potłuczone szkło. Tym razem odgłos był miękki i niemal czysty, a Halle obrócił lekko twarz, upiornie wnet świadomy wszelkich niedoskonałości swojej twarzy, ułamanego niebezpiecznie kła i prostoduszności własnego rozbawienia.
    Ach, u was, w tych waszych cholernych pałacach — podjął, próbując chwycić się znów swojej wyuczonej, wyzywającej maniery — tego samego, przećwiczonego kpiącego teatru wyższych sfer i wulgarnego tonu chłopca z ulicy. — Uwielbiałem wtykać nosa w wasze melodramaty, sam rozumiesz... To było trochę jak wielkie polowania, tylko nieco bardziej krwawe — zachichotał, z teatralnym rozmarzeniem wznosząc wzrok ku nocnemu niebu. — Małżeństwa bez miłości, zdrady, wszystkie te nieszczęśliwe damy, które potrzebowały lekcji śpiewu i pocieszenia, ich mężowie, którzy szukali rozrywki... Raz pewne przesłodkie, zrozpaczone dziewczę podczas własnego przyjęcia arystokratycznego, poprosiło mnie, żebym uciekł z nią do Kopenhagi — westchnął, choć śmiech drgał w kącikach jego ust. — Zasmarkała mi partyturę… — Delikatny grymas zniesmaczenia sprawił, że jego twarz wydała się młodsza. Zawsze wydawał się młodszy, gdy chciał udawać niezadowolonego, zupełnie jakby jego dzieciństwo niezmiennie łączyło się z czymś gryzącym i paskudnym. Vermund, co zdążył już zauważyć, cierpiał na odwrotną przypadłość — kiedy się uśmiechał, rysy jego twarzy łagodniały, a on choćby na ułamek chwili przywodził na myśl rozbawionego chłopca. Był to widok, który mógłby ruszać serca, u Halle jednak wywoływał jedynie kwaśny posmak zazdrości na języku.
    Oczywiście, że wysyłali kandydatury, oczywiście, że go chcieli. Był za to niemal na niego zły. Chcieli go, prosili o niego, nie był eksponatem, a skarbem. Halle zacisnął palce mocniej na kołnierzu jego koszuli. Materiał był szorstki, lecz bez wątpienia na tyle drogi, by żadna ze zszywających go krawcowych nie mogła domyślić się, że prawie rozerwie się kiedyś pod dotykiem kogoś takiego jak on. Pociągnął lekko, jak gdyby chciał go do siebie przywołać, po czym rozluźnił dłoń i — najwidoczniej nie chcąc wypuścić go z potrzasku — wsparł ją na jego piersi. Uniósł na niego wzrok. Był pewien, że czuł bicie jego serca pod materiałem ubrania, nie potrafił jednak dostrzec w jego oczach tego, czy aura działa. Przywykł do tego, że z mężczyznami sztuczki te udawały się rzadziej, lecz tym razem ten brak wiedzy i brak kontroli wydal mu się niemal irytujący. Kłujący jak pokrzywa
    Jesteś niezłą partią, co? — rzucił więc, przechylając lekko głowę i przyglądając się dokładniej jego twarzy. Na brzmienie kolejnych jego słów, uśmiech zdobiący rysy zmienił się w szybkim błysku, rozciągając się niczym wąż i wdzięcznie odsłaniając zęby. — Och, jestem pewien, że masz czym zadowolić podniebienie nawet najbardziej rozpuszczonej księżniczki. — Patrzył na niego z zacięciem, jakby rzucał mu wyzwanie, choć jego głos brzmiał beztrosko i słodko, zabarwiony śmiałą ordynarnością. Nie był już żyłą złota swoich mecenasów — wielu zasad nie przestrzegał wtedy, teraz nie imały się go już żadne poza ewentualnym nie daj się zabić rzucone cierpkim głosem Magnusa. — Teraz gram zamknięte koncerty, jak widzisz — odparł, gdy Vermund zmienił temat, przenosząc uwagę na niego. Starał się brzmieć lekceważąco i kryć się za swoim ugranym znużeniem, lecz słowa gryzły go w gardło za każdym razem, gdy pozwalał im wydostać się na zewnątrz. Zamrugał, zaskoczony nagle tym, iż mężczyzna nie zna odpowiedzi na własne pytania, choć był tak blisko w każdym ze swoich okrutnie znajomych porównań. — Sprawdzili ogon, nie byłem lisem, więc nici z polowania. W zamian wysłali mnie na ubój. Liczyli chyba na to, że umrę w przeciągu kilku miesięcy, tak jak mi obiecywali, ale na ich jebane nieszczęście, zawsze lubiłem robić im na złość…


    Don't give it a hand, offer it a soul
    Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
    Widzący
    Vermund Eriksen
    Vermund Eriksen
    https://midgard.forumpolish.com/t3458-vermund-eriksen#34888https://midgard.forumpolish.com/t3486-vermund-eriksen#35063https://midgard.forumpolish.com/t3488-vennenmin#35071https://midgard.forumpolish.com/


    Szarość skuwająca młodsze spojrzenie wprawiała go w pewien rodzaj skrępowania, którego szczególnie nie znosił – kiedy obserwował go między ludźmi głodnymi jego piękna i talentu, zaintrygowanie zawsze przeplatało się z przebłyskiem wrażenia, że Halle poruszał się między nimi jak drapieżnik w zachwycającej, zaślepiającej mimikrze. Nosił na twarzy uśmiech jak motyle nosiły na skrzydłach hipnotyczne ilustracje oczu, wnikał pod kutykulę socjety i ekscytował ludzi jak obiecujący dreszcz przyjemności pozostawiający na karku ślad zapraszających ust, ale czasami, kiedy podążał za nim wzrokiem, bliżej mu było do żądła wgryzionego w miękką słabiznę gardła. Ulegał mu tak samo, jak ulegali mu wszyscy; wrażenie to stawało się oczywistym absurdem, kiedy dotykał jego ramienia i pytał, czy nie jest znudzony. Nigdy nie pozbył się jednak tego uczucia w jego obecności – uwierającego ukłucia pod miękką chityną kołnierza, migawki myśli, że Halle mógłby zanurzyć w nim zęby jak w zdobycznej tuszy zawieszonej na rzeźniczym haku dobrego nazwiska, pozostawić na nim ślad ukruszonego kła tuż pod uchem, zanim nie skrzywi się i nie pójdzie dalej, do następnego ciała obrośniętego złotym tłuszczem cieknącym mu po palcach i nadgarstkach. Krępowało go, że myślał o nim w ten sposób: ze snobistyczną nieufnością, jakby był intruzem wpuszczonym przypadkiem między nich, by nurzać dłonie w głębokich kieszeniach ich dziedzictwa; i krępowało go, że stając przed nim, ze swoim nazwiskiem, rodzinnym majątkiem i możliwościami, wciąż czuł, że nie miał mu do zaoferowania nic, co mogłoby go nasycić. Skov zostawiłby mu ślad tego kła pod uchem i splunąłby mu pod nogi – tym prostactwem, które w sobie dostrzegał, kiedy spoglądał na własne odbicie w szarości uważnych oczu. Krępowało go, że czasami, poddając mu się bezwiednie razem z nurtem wzbierającego zachwytu, zastanawiał się, czy jego pocałunki też były inne – czy zostawiały na skórze febryczną gorączkę, którą tak łatwo można było rozpoznać w przeszklonych źrenicach rozkochanych w nim osób. To szaleństwo, myślał, zanim męska dłoń dotykała jego ramienia, Halle Skov to szaleństwo i lis w kurniku noszący w butonierce pióra z kogucich ogonów, które zbierał z podłogi, zanim dopiął koszulę i zamknął za sobą drzwi.
    Połowa męskich ust przeciągnęła się w częściowym, charyzmatycznym uśmiechu, jakby rozbawienie przeciągało się mu na ostrej twarzy jeszcze ospałe i znużone; i wszystko wydawało się znów absurdem. Halle Skov był młodym człowiekiem próbującym złapać w garść szczęście, choćby to schowane w cudzych kieszeniach (czy to jego wina, że wpuszczano jego palce pod podszewkę?); pod wargami nie nosił lisich zębów, tylko pożądliwą łapczywość – to jeszcze nie zbrodnia. Pod własnym żebrem, językiem i ślepą plamką oka nosił tak samo łapczywy głód; jak mógłby go winić za to, że był też głodny?  
    Przyglądając mu się, nie mógł pojąć, o czym mówił – nigdy nie spotkał nikogo, kogo uwielbiano by z równą żarliwością. Nie znał spojrzenia, które nie zwracałoby się ku niemu z zachwytem; w najgorszym wypadku – z zazdrością. Tymczasem ten sam człowiek, który parę minut wcześniej był słońcem zamkniętym pod szkłem dusznego lokalu obleganym przez ćmy szczęścia, przechylał głowę i mówił, że jest niemile widziany. Jak dużo mogło go ominąć przez ledwie parę krótkich lat? Co innego ty, prawda? Stawianie ich przeciwko sobie w porównaniu rozbawiło go nieomal jak szczególnie udany żart, Halle wydawał się jednak zupełnie poważny, przenikał go nieustępliwym spojrzeniem. Uśmiechnął się więc do niego miękko, jakby przeciw jego prowokacji – w tej dziwnej grze – wystawiał jagnięcą łagodność.
    Miło cię widzieć, Skov – skontrował, nie pozwalając ostrzu rozmowy zatrzymać się mu na gardle na dłużej; zdawał się nie zauważać tego, co przemycał wyzywająco w słowach. Pauza wybrzmiała drażniąco przeciągle, nie zamierzał udawać naiwnego, udawać, że zbywa prowokację nieświadome. – To przynajmniej jedno miejsce mniej niż wszędzie – pozwolił, by głos rozmiękł mu ugrzecznionym ciepłem; wyraźnie podobało mu się wrażenie, że szala przewagi przechyla się ku niemu przez ten przewrotny fortel uprzejmości, nawet to zadowolenie zdawało się jednak odbijać w zielonym spojrzeniu zupełnie niewinnie, jakby nie był człowiekiem, który ponad pół dekady spędził między zbrodniarzami, przyglądając się krwi nieschodzącej im z dłoni i brudzącym mankiety munduru ich własną juchą w ciemnych zaułkach fortu. Czasem sam nie był pewien, czy to poprzednie życie się wydarzyło i czy zostawił w nim tego człowieka, którym był; czy próbował teraz oszukać wszystkich, włącznie ze sobą, z desperacją bliską szaleństwu. Jak mógł tak dobrze udawać? Tak dobrze uważać, że ta łagodność jest w nim prawdziwa i czysta?
    Śmiech Halle rozsypał się w ciszy, przepłaszając dziwaczne napięcie; dopiero teraz, w tym śmiechu, zdawało mu się, że stawał się trochę bliższy, trochę mniej nieosiągalny i podobny do słońca, ku któremu należało zadzierać głowę, by się nim oślepić. Przez moment był człowiekiem, któremu mógłby podać dłoń, przed którym mógłby stanąć bez tego uwierającego skrępowania, którego pocałunki nie przypominałyby tak bardzo ukąszeń. Chwilę później Skov podciągał znów głos do tonu pysznej nonszalancji, ale pęknięcie już tam było – rozchylone między nimi intrygującą pokusą, by wsunąć w nie palce jak w szczelinę pod drzwiami. Spektakl rozmowy stawał się komicznie ostentacyjny, kiedy Halle chichotał – śmiechem zupełnie innym – wznosząc roziskrzone spojrzenie ku niebu, znów przypominał lisa w kurniku; a on, omamiony jego śmiechem, wmawiał sobie jednak, że dostrzega szew na jego brzuchu.
    Helheim niech pochłonie artystów, z tobą i Halvorsenem na czele – mruknął z rozbawieniem, nie czując żalu do tych szyi, na których rozkwitły ślady jego ust, ciemniejące brzydko sińce fałszywej i porzuconej miłości. Trudno było winić go, stojąc obok; spoglądać na niego i widzieć w nim kogoś, kto czynił źle z premedytacją. Tych drobnych przewinień nie mógł popełnić sam, a on wątpił, by szczęśliwcy mogli szczerze ich żałować. Sami robili sobie gorsze rzeczy, bez pomocy wpuszczonego tylnymi drzwiami intruza o pociągającym głosie i zręcznych dłoniach muzyka. – Nic nie jest święte i nikt bezpieczny – kąsał niewinnie, przemykając wzrokiem po jego twarzy, szyi, torsie; zwłoki papierosa leżały w resztce śniegu pod ich stopami. W gruncie rzeczy nie różnił się bardzo od ludzi swojego pokroju: w gardło drapała ciekawość. Z kim? Z czyją żoną? Z którym mężczyzną? Ile sekretów Halle wykradł, ilu ludzi trzymał w kieszeni? – Niektórych rzeczy lepiej nie wiedzieć, ale powiedz mi tyle: kto bawił cię najlepiej?
    Nie spodziewał się, że zręczna dłoń zaciśnie się mocniej na kołnierzu; mógł udawać, że nie zauważa jej błądzącego, zaintrygowanego dotyku, odważone z premedytacją szarpnięcie poderwało jednak zieleń oczu, nachyloną nieznacznie ku niemu przez zaskoczoną uległość. Ucisk był jak krótki wystrzał zapadającego potrzasku, zaraz zelżał – męska dłoń zsunęła się między rozchylonymi połami płaszcza, wspierając na wysokości mostka, domagając się zauważenia, ale z wytrwałością nie odwracał wzroku od szarego szkła jego oczu; dreszcz prześlizgnął się w dół trzewi, szybki, niepokojący i chłodny jak węgorz; później dopiero niewygodnie przyjemny.
    Jestem? – odbił z niewzruszeniem zakrawającym o prowokację. Spojrzenie miał nagle chłodne i oporne, choć powietrze w gardle zgęstniało od krępującej potrzeby. Uśmiech Halle przypominał żmiję, stawał się drapieżnikiem z niepokojącą łatwością, płynny pomiędzy chłopcem a myśliwym, a on znów zastanawiał się, jak szybko splunie mu pod nogi czerstwą resztką tego nieoczekiwanego zainteresowania. Mógł go wyłącznie rozczarować, jak sądził; może dlatego tak pozornie łatwo przychodził mu chłodny opór. Wulgarność sprawiła, że przez policzek przemknął mu skurcz, niepewność albo niesmak, jakby jego słowa osiadły mu na policzku nieprzyjemną – lub przeciwnie – wilgocią drażniącą nerwy. Pamiętał go trochę inaczej: miał kiedyś podobny uśmiech, ale więcej ogłady. Wydawał mu się wtedy ledwie złotym chłopcem jeszcze bardziej niż wydawał mu się nim dzisiaj. Tylko spojrzenie miał rozdrażniająco doświadczone, zupełnie dojrzałe w tej lepkiej kokieterii. – Przestań – padło krótko, okrutnie płaskie, nie zdobył się nawet na stanowczość ani pojednawczość. Wyprostował przygięty wbrew sobie kark, zwracając wzrok ku witrynom, nie czyniąc jednak kroku wstecz, by uciec przed jego dłonią, zupełnie jakby była ledwie owadem przysiadłym na klapie płaszcza, któremu pozwalał na tę przygodną ciekawość spoczywającą na sercu. Tętno wracało na swoje miejsce, zwichrzone zdradliwie, kiedy słuchał go, spoglądając na ludzi za szkłem.
    Nie byłem lisem, mówił mu Halle i mógłby się roześmiać, ale zamiast tego zwracał się ku niemu, znów inaczej, z błyskiem ożywionego zainteresowania – troskliwego, choć troska wciąż leżała na nim jak niedopasowane ubranie.
    Są śmieszni. Traktują was jak zabawki, śliczne słowiki w złotych klatkach, a potem ubolewają nad sobą, jak ich okrutnie skrzywdzono, choć żadne pragnienie nie bierze się spoza własnej woli, nawet magia nie tworzy z niczego, wiemy o tym od wieków i wciąż usprawiedliwiamy kłamstwem swoje winy, czy to nie wygodne? – prychnął krytycznie, jakby słowa te tkwiły mu w gardle od dawna, wyprasowane i ułożone w rządek, przygotowane, by wypowiadać je w ten wyćwiczony, wzgardliwy sposób. Są śmieszni, to ich wina, nie twoja. Są śmieszni, oni, tamci, nie my: nie ty i ja, solidarność wypełniała międzysłowa intymnie ciasnym lepiszczem. – Co z twoimi protektorami?
    Ślepcy
    Halle Skov
    Halle Skov
    https://midgard.forumpolish.com/t3454-halle-skovhttps://midgard.forumpolish.com/t3542-halle-skov#35520https://midgard.forumpolish.com/t3541-bragi#35518https://midgard.forumpolish.com/


    Zza uchylonych drzwi dochodziły do niego odgłosy życia, barwne i hałaśliwe mozaiki obietnic miłości i pijackich wyznań — ludzie byli blisko, zaraz przy jego uchu, a Halle czuł ich obecność pod skórą w sposób, w jaki czasem czuje się zalążki gorączki. To, jak istnieli, wydawało mu się niesprawiedliwe. To, jak tańczyli, jak obijali się o siebie biodrami, jak uśmiechali się za swoimi plecami, pełni szczerych emocji i wielkich marzeń. Nie uciekali — tutaj, blisko portu i niskich zabudowań bezpiecznej klasy średniej, każdy szew w wiosennej marynarce był ciasny, a każda twarz obciągnięta zdrową, rumianą skórą. Kiedy on grał i śpiewał, oni wrzucali talary do futerału pod jego nogami i pytali, czy zna ich ulubione, tradycyjne piosenki z magicznej Islandii lub stare, szkockie szanty, a potem śmiali się i wpadali sobie w ramiona, nietrzeźwi własnym szczęściem, choćby chwilowym, choćby rozbudzonym tylko na ten jeden, wolny wieczór. Nie umiał powstrzymać ukłucia frustracji; żądło wbiło się odkryte ciało, zaraz pod uchem i piekło jak oparzenie. Przez moment, z tej głupiej, dziecinnej złości, pragnął przesunąć dłoń, którą trzymał na męskim kołnierzu i zacisnąć ją na bliskiej szyi, tam, gdzie pod skórą przesuwał się kształt grdyki — być może jego istnienie również go irytowało. Jego elegancka twarz i uparta uprzejmość, drogi materiał ocierający się o wnętrze dłoni, to jak sał ponad nim i spoglądał na niego z góry, to że jego papieros pachniał liściem tytoniu, a nie tanią bibułą, którą sprzedawali w dokach. Był zazdrosny.
    Zawsze był zresztą zazdrosny — nie lubił, gdy inni próbowali odebrać mu uwagę, nie lubił, kiedy muzycy grali na jego ulubionych scenach, nie znosił, gdy przymuszano go do dzielenia się cudzym afektem, tak jakby oddanie można było rozdzielać między kilka twarzy; był zazdrosny, bo taka była jego natura, wstrętna natura mieszańca, głodnej sieroty pozostawionej w pęknięciu ulicy. O cudze życia, cudze rodziny i wspomnienia. Gdy był młodszy, myślał, że może te znaki życia kraść, tak jak jego matka kradła zimowe warzywa z targów — sięgać po nie, gdy nikt nie patrzył, schować kilka do kieszeni, zapomnieć o tym, do kogo należały. Kradł więc, czasem prosto z cudzych domów i cudzych dłoni — szukał czegoś lepszego, czegoś większego, chował ogon w nogawkach, a potem grał kochanków ludzi, którzy mogliby z miłości wynieść go na salony i pochylał kark przed tymi, którzy w zamian za to nowe, lepsze życie obdzierali go z każdego fragmentu tamtego starego, gorszego. Nic jednak nie pasowało. Wszystko to, co ukradł, leżało na nim niezręcznie i niewygodnie, a udawanie, tak jak każda inna przyjemność, przestało być zabawne, kiedy stało się konieczne.
    Drzwi trzasnęły, roześmiana grupa mężczyzn ruszyła w stronę portu, a Halle, przez kilka krótkich chwil sunął za nimi spojrzeniem, wyobrażając sobie, że toną jeszcze tej samej nocy — ich śmiechy tłumią fale, ich miłe życia pęcznieją i gniją, nagle paskudniejsze nawet niż jego własne. Uśmiechnął się mimowolnie, wracając spojrzeniem do Vermunda, śledząc z zainteresowaniem rysy jego twarzy. Usta miał nadal żywe i różowe.
    Skov — powtórzył za nim, przeciągając głoski własnego nazwiska na języku, rozgryzając litery między zębami i próbując nie wymiotować. Było gorzkie i ziemiste jak pleśń. Martwe nazwisko, którego nie nosił nikt poza nim samym, przez ostatni rok zastąpione masą epitetów i przekleństw. Eriksen było lepsze. Brzmiało twardo i dumnie, jak coś wykute w kamieniu. To było nazwisko skrojone przez ojca dla syna, obrośnięte obietnicą przetrwania i groźbą dumy. — Nawet tutaj już tak na mnie nie mówią. Ostatnio jestem głównie skurwielem, demonem, kundlem i okazjonalnym ej ty tam — wyliczył, uśmiechając się z zadowoleniem. Chciał powiedzieć mu, iż jego również miło jest widzieć, lecz kłamstwo stanęło mu w gardle twardą gula.
    Kazała mu wtedy z nim porozmawiać. Madame Borges. Mówiła — Eriksenowie nie są wielkimi fanami sztuki, ale na pewno nie zaszkodziłoby, gdyby czasem coś sfinansowali, coś innego niż proch strzelniczy i mundury Kruczej Straży. Halle obserwował więc  sylwetkę Vermunda i wyobrażał sobie, że kark pęka mu wpół jak gałąź. Sposób, w jaki trzymał na nim głowę, był irytujący, nie dostrzegał w nim bowiem tej butnej arogancji, którą zwykli pysznić się młodzi mężczyźni o jego pozycji. Udawał tak jak on sam zresztą, lecz podczas gdy on starał się z całych sił stać się jedną z kraczących wron, młody Eriksen trzymał głowę ponad tłumem niczym sokół. Już wtedy doskonale zdawał sobie sprawę z plotek na swój temat, widział, iż wszyscy ci śliczni, pudrowani ludzie przyglądają mu się z ekscytacją, opowiadając sobie o jego oczach i jego zębach, które miały być ostre jak zęby żmii. Gdyby był w istocie tym drapieżnikiem, za którego — w imię własnych fantazji — chcieli go mieć, Vermund byłby jego ulubioną ofiarą. Trudną, ale zabawną. Zastanawiał się, czy pod żebrami ma złote serce jak wielcy rycerze w baśniach, że drapie psy za uszami i krwawi na błękitno, brudząc białe koszule szyte na podobną, boleśnie przykładną modłę.
    Z zaskoczeniem zauważył, że w głosie mężczyzny błysnęło rozbawienie i coś na kształt szczerej ekscytacji, skrzetnie ukrytej pod niemalże chłopięcą niewinnością. Ujęło go to — był taki poważny i poukładany, lecz nawet wbrew sobie pochylał się w jego stronę na dźwięk plotek. Halle nie miał zamiaru go rozczarowywać, nie teraz, kiedy jego spojrzenie było takie uważne i takie miłe, przesuwające się powoli po jego twarzy i szyi drobnymi ukąszeniami.
    Zależy, co masz na myśli przez słowo bawić — westchnął, mrugając ku niemu porozumiewawczo. — Wdowa po Ditlevsenie była całkiem zabawna. Traktowała mnie jak małe zwierzątko, może pudla albo wystawową wiewiórkę… Uczyła mnie mówić po francusku i tańczyć walca, czasem kazała mi ubierać stare garnitury swojego męża. Karmiła mnie ciastkami, tortem wiedeńskim i bezą, co tylko chciałem. Potem umarła. Ale było fajnie. — Przechylił lekko głowę jakby się zamyślił lub wzruszył, lecz ton jego głosu był lekki i beztroski, nie pasujący zupełnie do wspomnienia śmierci. — No i był syn takiego… dyplomaty. Napisał mi list miłosny na szesnaście stron, w tym wiersz, kawałek ballady i pewien bardzo… niedopowiedni rysunek. — Zachichotał, a jego spojrzenie na kilka sekund stało się ostre jak brzytwa. Ledwo pamiętał tamtego chłopca, jedynie chmurę jasnych włosów i wstydliwe spojrzenie wbite w niego z przeciwnego kąta sali bankietowej. Pamiętał jednak, że przez tamte szesnaście stron zdążył go znienawidzić. Jego naiwna miłość przypominała długą, wymyślną zachciankę rozwydrzonego bachora, który chciałby żywe stworzenia zawieszać w złotych klatkach nad swoją głową. Mimo to, opowiadając historię Vermundowi, Halle brzmiał tak, jakby wspomnienie było jasne i urocze — jakby mówił mu o dziecku, które wciąż uczyło się mówić lub o źrebaku, który nie potrafił sam stać na prostych nogach. — Miał na imię Klaus, tak mi się wydaje. Słyszałem plotki, że próbował odkupić mnie od moich protektorów… no wiesz, jak konia.
    Jestem? Jego głos był zimny, irytująco nieszczery we własnym pytaniu, uporczywie świadomy własnej pozycji. Znowu miał ochotę przegryźć mu gardło, tym razem jednak nie z zazdrosnego gniewu, a przez zwykłą ciekawość. Dłoń ułożyła się lekko na jego piersi i Halle czuł, jak ta unosi się nagle na twardy dźwięk słów. Przestań. Palce wygięły się lekko, jakby chciały zacisnąć się na materiale jego koszuli, pozostawały jednak nieruchome i posłuszne, podobnie jak jego głos, który ugrzązł w krtani na dźwięk tego rozkazu. Tętno zabiło szybciej w jego skroni, mięśnie napięły się nagle, jakby czekał na skok, i nie był pewien, czy jest zły, czy może po prostu zawstydzony. Spojrzenie Vermunda się zmieniło, lecz zmiany tej Halle się spodziewał — teraz patrzył na niego tak, jak należało. Tak jak oni wszyscy, jakby był czymś lepkim lub zębatym.
    Rozdrażniłem cię? Nie taki miałem zamiar — odezwał się ciszej, próbując głos znizyć do znajomego tonu zakłopotanej skruchy. Chciał zabrzmieć szczerze, ale słowa były duszne, a dłoń nadal tkwiła ponad równo bijącym sercem. Przyglądał mu się uważnie, nie spuszczając z niego wzroku nawet wtedy, gdy ten obrócił się w stronę rozjaśnionych okien lokalu. Jego profil przez kilka chwil zalało żywe, złote światło. — Oni? — powtórzone z naciskiem słowo było niemal jadowite, trujące w jego ustach. Sokół z głową ponad wronami. Zamiast przytaknąć, Halle zachichotał radośnie, szczerze rozbawiony, spoglądając przy tym w oczy swojego towarzysza z bezczelnym, wyzywającym zacięciem. — Kiedy byłem tam ostatni raz, stanowiłeś naprawdę zgrany element tego obrazka. Teraz wysyłaja ci oferty rąk ślicznych księżniczek ze ślicznych zamków, nosisz koszulę szytą na zamówienie i mówisz do mnie per Skov — chociaż głos był drwiący, uśmiech, który rozjaśnił twarz Halle, tym razem nie nosił w sobie śladów fałszywości lub okrucieństwa. Przysunął się bliżej, przechylając głowę tak, by przyjrzeć się każdemu fragmentowi jego twarzy z bliska. — Nie mówię tego złośliwie. Masz szczęście, że jesteś tym, kim jesteś — mówił, ściszając głos do szeptu — zawsze wydawałeś mi się lepszy, masz też o wiele ładniejsze oczy, ale urodziłeś się wśród tych hien i powinieneś zostać wśród nich. — Poklepał go lekko po piersi w czymś, co z daleka mogłoby przypominać braterski gest dodania otuchy. — Dają ciasto, póki jesteś grzeczny, nie? Uwierz mi, życie jest do dupy, kiedy nikt nie daje ci ciasta. — Westchnął krótko i wyciągnął dłoń po jego papierosa. Przez kilka długich, niewygodnych chwil próbował udawać, że nie słyszy jego pytania — pragnął wierzyć, że potrafi odsunąć od siebie myśli o tamtym życiu i tamtym koszmarze, lecz przypominał jedynie gniewne dziecko stale rozszarpujące zębami własną krzywdę. Uśmiech zsunął się z jego twarzy, rysy wyprostowały się jak przeczesane palcami. Tym razem on uciekł spojrzeniem dalej, gdzieś ponad ramię Vermunda, licząc na to, że ten nie dostrzeże tego krzywego, brzydkiego pęknięcia. — Och, Borgesowie to gnidy — zaczął, wymuszając na sobie ciche prychnięcie. — Kiedy któryś z dziennikarzy dowiedział się prawdy o moim ojcu, sami dali mu klucz do mojego mieszkania. Zabrali mi wszystko w ramach spłaty długu i wyrzucili w nocy na ulicę jak kundla. — Zamilkł, niewygodnie świadom, że nie powinien mu tego opowiadać. Wyznanie wzbierało na języku żółcią, nie potrafił jednak przestać, a żywa obecność drugiego człowieka pod jego dłonią wydała mu się nagle osobliwie kojąca. — Nie słyszałeś? Rozpowiadali, że wykradałem pieniądze z ich sejfu i dobierałem się do ich córki. Teraz jestem niewdzięcznym chujem, który chciał dorobić się na ich dobroci, na dodatek podstępnym demonem uzależnionym od eliksirów i seksu oraz zniewagą dla każdej dziedziny sztuki. — Spróbował się zaśmiać, ale dźwięk był nieprzyjemny jak zgrzyt nienastrojonej altówki. Spuścił wzrok, patrząc jak krowi ogon owija się wokół jego kolana, dzwoniąc cicho kilkoma złotymi obrączkami. — Chyba muszę się dziś nawalić.

    Halle i Vermund z tematu


    Don't give it a hand, offer it a soul
    Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.