Is it madness or is it peace that we won't ever know (S. Rijneveld & V. Eriksen, wrzesień 1993)
2 posters
Vermund Eriksen
Is it madness or is it peace that we won't ever know (S. Rijneveld & V. Eriksen, wrzesień 1993) Wto 26 Mar - 0:29
Vermund EriksenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : oficer Wydziału Poszukiwań w Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : pies
Atuty : zapalony (I), agresor (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Chłopak siedzący po przeciwnej stronie metalowego stołu wyglądał na zagubionego; jakby nie znajdował żadnego usprawiedliwienia dla tego, co się wydarzyło w przeciągu ostatniej półgodziny. Otarcie na jego prawym policzku zastygło cienką skorupą brunatnych strupków po tym, jak przyciśnięto go w końcu do ziemi, po bezowocnych próbach przekonania go, by wypuścił z uścisku chudych palców skulone ramię przestraszonego dziecka – pozostawił na dziecięcej skórze zaczerwienioną plamę, choć nie wydawał się świadomy tego, że je krzywdzi; wtedy – pół godziny temu, kiedy wraz ze starszym oficerem odebrali pilne wezwanie – spojrzenie miał tak samo zagubione i szkliste jak teraz, gdy przesuwał nim błędnie po pustych ścianach pomieszczenia, w którym zwykle przeprowadzano przesłuchania, a w którym teraz gęstniała zakłopotana cisza. Chłopaka przyprowadzono tutaj, bo komisariat zdawał się go niepokoić i przytłaczać jeszcze bardziej niż kolano przyciskające jego głowę do chodnika niedługo wcześniej; jemu kazano tu siedzieć, bo w Kruczej Straży, niezależnie od nazwiska, pozostawał tylko stażystą, a ktoś musiał go przypilnować. Jak gdyby łańcuszek przytwierdzający jego nadgarstek do stołu miał okazać się niewystarczający. Przypatrywał mu się w milczeniu, nie pojmując, jak ten sam człowiek mógł pół godziny wcześniej próbować uporczywie porwać małego chłopca – choć nawet to słowo zdawało się nieadekwatne: próbował go odprowadzić do domu, z tą przeszkodą, że nie miał na myśli jego domu i z błędnym uporem nazywał go imieniem innego chłopca, podczas gdy przerażona matka starała się go powstrzymać. Interwencja była więc szybka: parę nieskutecznych pytań i skuteczna przemoc, która teraz wydawała mu się, mimo wszystko, niekonieczna. Chłopak siedzący naprzeciwko niego nie mógł być bardziej niebezpieczny od dziecka, które próbował ze sobą zabrać.
– Kim jest Kasper? – spytał wreszcie, przerywając impas ciszy pęczniejącej w uszach do nieprzyjemnego pisku i poszumu własnego tętna. Akustyka tych pomieszczeń była nieznośna; sprawiała, że zimny pot zbierał mu się na karku, jeśli milczenie trwało zbyt długo. Przyglądając mu się, zastanawiał się, czy chłopak zaczynał słyszeć już własny puls w skroniach tak, jak on. Trudno było jednak z niego czytać – twarz miał bladą i pozbawioną wyrazu, tylko rozbiegane oczy zdradzały podenerwowanie i niepewność, kiedy odnajdował jego badawczy wzrok, na moment jedynie zaostrzając własną uwagę.
– Mój siostrzeniec. Chciałem odprowadzić go do domu. Sivya będzie zła, że go nie odprowadziłem – jego chude palce niespokojnie poszukiwały zajęcia; pocierał nogawkę spodni swobodną ręką, miętolił materiał rękawów, skubał zaczerwienione, pozadzierane skórki przy paznokciach. Odgłos nogi podskakującej nerwowo pod blatem stołu wybijał drażniący, pośpieszny rytm, podczas gdy jego spojrzenie sięgało ponad jego ramieniem na drzwi, jak gdyby rozpaczliwie – lub z obawą – czekał aż zjawi się w nich gniewna twarz jego siostry. – Dokąd go zabrała? Ta kobieta.
Jego zagubienie i szczera wiara w to, co mówił, zbijała go z tropu i wprawiała w mimowiedną nieporęczność. Nie wiedział, w jaki sposób wyjaśnić mu, że chłopiec nie był jego siostrzeńcem i że to, co zrobił, było – nieumyślnym – niedoszłym przestępstwem.
– Zajmie się nim – odparł w końcu, zaskakując się układną łagodnością własnego głosu; odchylony do oparcia krzesła, sięgnął do kartek leżących na brzegu stołu, by kciukiem wybrać spomiędzy nich tę najmniej potrzebną. – Robiłeś kiedyś papierowe żaby? – gęste powietrze zaczęło rozluźniać się wreszcie w ciasnym pomieszczeniu, rytm wybijany piętą podeszwy uderzającą nerwowo o podłogę ucichł. Chłopak pokręcił głową, a on odbił się od oparcia, by nachylić się bliżej stołu i przesunąć ku niemu drugą z kartek. Pokazał mu, jak wykonać pierwsze zgięcie; ręce Áslata stały się spokojniejsze, naśladując jego powolne, demonstracyjne manewry. – Moi siostrzeńcy je uwielbiają. Będziesz mógł zabrać je dla Kaspra, jeśli nam wyjdą – mruknął, sięgając przez blat, by przytrzymać palcami papier, kiedy chłopak dociskał jego zgięcie. Nie miał w istocie żadnych siostrzeńców, ale na dobrą sprawę nie był przekonany, czy Kasper też istniał. Dochodził do wniosku, że wolno mu było nie trzymać się wcale prawdy, dopóki udałoby mu się go zająć i uspokoić, zanim przyjdzie po niego siostra. Prawda była niekonieczna i niechciana, była surowa i nasuwała na myśli słowa, których nie chciał wobec niego używać, bo kiedy uśmiechał się blado, próbując powtarzać za nim kolejne ruchy, wydawał się zupełnie niewinny i sympatyczny, po prostu zagubiony.
– Sivya często się złości? – nie powinien indagować, rozbudzona, świerzbiąca w koniuszek języka ciekawość był silniejsza. Niepokoiło go, że Áslat włóczył się po mieście bez opieki, podczas gdy wyraźnie jej potrzebował i niepokoiło go, jak niespokojnie spoglądał na drzwi, kiedy wypowiadał jej imię. Lakoniczne nie wydawało mu się sztywne i przymuszone, a może sam zaczynał snuć swoją własną prawdę, nie znając jej wcale i nie znając ich sytuacji. Chciał zadać mu więcej pytań, spróbować zrozumieć, wybadać grunt ich życia – chociaż nie powinien, to nie jego sprawa – ale chłopakowi wyraźnie spodobało się składanie papieru, szmer kartek przerywał ciszę raz i potem w symetrycznej powtórce, dopóki na stole nie stanęły naprzeciw siebie dwie nieporadne i wygniecione żaby. Nacisnął na ogonek, papier podskoczył, Áslat uśmiechnął się z prostym rozbawieniem, prowokując do skoku swoją, zanim nie poprosił o jeszcze jedną kartkę, grzecznie, jak uczeń podnoszący najpierw rękę, zanim zada pytanie. Z policzkiem – wciąż i jeszcze bardziej dotkliwie, zdawało mu się – brutalnie otartym o bruk chodnika. Łańcuszek na jego nadgarstku brzęczał cicho, a on zastanawiał się, jak wyjaśni to jego siostrze – musiała wiedzieć, lepiej niż oni, że przemoc nie była konieczna.
Za plecami chłopaka skrzypnęły drzwi, ale zdawał się nie dosłyszeć – Sivya miała oczy czarne jak burzliwe chmury i bladą twarz. Zanim podniósł się z krzesła, dotknął palcami grzbietu ręki Áslata, mówiąc mu, że musi z nią porozmawiać – jeśli to w porządku – zanim będą mogli wrócić, ale kiedy znalazł się za drzwiami, naprzeciw jej spojrzenia, przez moment zdawał się nie wiedzieć właściwie, jak przerwać ciszę. Znacznie zręczniej przychodziło mu mierzenie się z wargami podczas polowań Gleipniru niż mierzenie się z jej wzrokiem.
– Wie pani, dlaczego tutaj jest?
– Kim jest Kasper? – spytał wreszcie, przerywając impas ciszy pęczniejącej w uszach do nieprzyjemnego pisku i poszumu własnego tętna. Akustyka tych pomieszczeń była nieznośna; sprawiała, że zimny pot zbierał mu się na karku, jeśli milczenie trwało zbyt długo. Przyglądając mu się, zastanawiał się, czy chłopak zaczynał słyszeć już własny puls w skroniach tak, jak on. Trudno było jednak z niego czytać – twarz miał bladą i pozbawioną wyrazu, tylko rozbiegane oczy zdradzały podenerwowanie i niepewność, kiedy odnajdował jego badawczy wzrok, na moment jedynie zaostrzając własną uwagę.
– Mój siostrzeniec. Chciałem odprowadzić go do domu. Sivya będzie zła, że go nie odprowadziłem – jego chude palce niespokojnie poszukiwały zajęcia; pocierał nogawkę spodni swobodną ręką, miętolił materiał rękawów, skubał zaczerwienione, pozadzierane skórki przy paznokciach. Odgłos nogi podskakującej nerwowo pod blatem stołu wybijał drażniący, pośpieszny rytm, podczas gdy jego spojrzenie sięgało ponad jego ramieniem na drzwi, jak gdyby rozpaczliwie – lub z obawą – czekał aż zjawi się w nich gniewna twarz jego siostry. – Dokąd go zabrała? Ta kobieta.
Jego zagubienie i szczera wiara w to, co mówił, zbijała go z tropu i wprawiała w mimowiedną nieporęczność. Nie wiedział, w jaki sposób wyjaśnić mu, że chłopiec nie był jego siostrzeńcem i że to, co zrobił, było – nieumyślnym – niedoszłym przestępstwem.
– Zajmie się nim – odparł w końcu, zaskakując się układną łagodnością własnego głosu; odchylony do oparcia krzesła, sięgnął do kartek leżących na brzegu stołu, by kciukiem wybrać spomiędzy nich tę najmniej potrzebną. – Robiłeś kiedyś papierowe żaby? – gęste powietrze zaczęło rozluźniać się wreszcie w ciasnym pomieszczeniu, rytm wybijany piętą podeszwy uderzającą nerwowo o podłogę ucichł. Chłopak pokręcił głową, a on odbił się od oparcia, by nachylić się bliżej stołu i przesunąć ku niemu drugą z kartek. Pokazał mu, jak wykonać pierwsze zgięcie; ręce Áslata stały się spokojniejsze, naśladując jego powolne, demonstracyjne manewry. – Moi siostrzeńcy je uwielbiają. Będziesz mógł zabrać je dla Kaspra, jeśli nam wyjdą – mruknął, sięgając przez blat, by przytrzymać palcami papier, kiedy chłopak dociskał jego zgięcie. Nie miał w istocie żadnych siostrzeńców, ale na dobrą sprawę nie był przekonany, czy Kasper też istniał. Dochodził do wniosku, że wolno mu było nie trzymać się wcale prawdy, dopóki udałoby mu się go zająć i uspokoić, zanim przyjdzie po niego siostra. Prawda była niekonieczna i niechciana, była surowa i nasuwała na myśli słowa, których nie chciał wobec niego używać, bo kiedy uśmiechał się blado, próbując powtarzać za nim kolejne ruchy, wydawał się zupełnie niewinny i sympatyczny, po prostu zagubiony.
– Sivya często się złości? – nie powinien indagować, rozbudzona, świerzbiąca w koniuszek języka ciekawość był silniejsza. Niepokoiło go, że Áslat włóczył się po mieście bez opieki, podczas gdy wyraźnie jej potrzebował i niepokoiło go, jak niespokojnie spoglądał na drzwi, kiedy wypowiadał jej imię. Lakoniczne nie wydawało mu się sztywne i przymuszone, a może sam zaczynał snuć swoją własną prawdę, nie znając jej wcale i nie znając ich sytuacji. Chciał zadać mu więcej pytań, spróbować zrozumieć, wybadać grunt ich życia – chociaż nie powinien, to nie jego sprawa – ale chłopakowi wyraźnie spodobało się składanie papieru, szmer kartek przerywał ciszę raz i potem w symetrycznej powtórce, dopóki na stole nie stanęły naprzeciw siebie dwie nieporadne i wygniecione żaby. Nacisnął na ogonek, papier podskoczył, Áslat uśmiechnął się z prostym rozbawieniem, prowokując do skoku swoją, zanim nie poprosił o jeszcze jedną kartkę, grzecznie, jak uczeń podnoszący najpierw rękę, zanim zada pytanie. Z policzkiem – wciąż i jeszcze bardziej dotkliwie, zdawało mu się – brutalnie otartym o bruk chodnika. Łańcuszek na jego nadgarstku brzęczał cicho, a on zastanawiał się, jak wyjaśni to jego siostrze – musiała wiedzieć, lepiej niż oni, że przemoc nie była konieczna.
Za plecami chłopaka skrzypnęły drzwi, ale zdawał się nie dosłyszeć – Sivya miała oczy czarne jak burzliwe chmury i bladą twarz. Zanim podniósł się z krzesła, dotknął palcami grzbietu ręki Áslata, mówiąc mu, że musi z nią porozmawiać – jeśli to w porządku – zanim będą mogli wrócić, ale kiedy znalazł się za drzwiami, naprzeciw jej spojrzenia, przez moment zdawał się nie wiedzieć właściwie, jak przerwać ciszę. Znacznie zręczniej przychodziło mu mierzenie się z wargami podczas polowań Gleipniru niż mierzenie się z jej wzrokiem.
– Wie pani, dlaczego tutaj jest?
Sivya Rijneveld
Re: Is it madness or is it peace that we won't ever know (S. Rijneveld & V. Eriksen, wrzesień 1993) Sob 13 Kwi - 17:04
Sivya RijneveldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kilpisjärvi, Finlandia
Wiek : 32 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : hodowca w rezerwacie magicznych reniferów Järvelä
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : łania
Atuty : akrobata (I), szaman (II), odporny (I)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Áslat nie był złym człowiekiem – w rzeczywistości, za każdym razem, kiedy o nim myślała, wciąż wyglądał jak chłopiec o ciemnych włosach, które zbierały się w spiralach na jasnym karku, łagodnej twarzy i oczach, które przypominały jej wilgotne oczy reniferów, przybierające na wiosnę tę samą barwę, co świeża, rozmarzająca ziemia; nosiła jego portret pod powiekami tak, jak ludzie nosili przy sobie rybią łuskę lub obłe owoce dębu – na szczęście, jej brat nigdy nie potrafił jednak radzić sobie ze światem – jego dzieciństwo było długie i wąskie jak trumna, a on nie mógł wydostać się z niego samodzielnie, zupełnie, jakby ktoś zabił je gwoździami i przysypał ziemią, lecz nie postawił nagrobka, więc przeszłość trzęsła i popiskiwała jak małe zwierzątko, zapomniane w miejscu, gdzie nikt nie składał kwiatów. Kiedy spoglądał w lustro, nie widział w nim swojej twarzy, nie wiedział, jak wyglądała w dniu, w którym się urodził, czy przypadkiem nie pozostawił na niej cudzych rysów, wciąż widocznych pod cienką skórą, jak ślady za mocno przyciśniętego ołówka prześwitujące spod miejsca, gdzie usilnie tarło się kauczukową gumką. Áslat nie pamiętał, jaki miał kolor oczu, a ona w dzieciństwie trzymała go za ręce i opowiadała, że były brązowe jak sierść goddi, które późną wiosną ocierały się o drzewa, zrzucając biały podszerstek, zbierający się wśród trawy kołtunami gęstego kurzu, jak herbata z czarnej lukrecji, którą matka parzyła za każdym razem, gdy gardło drapało ich od infekcji, a oddech przypominał szczekliwe chrypienie, jak kora świerku, gdy zdrapie się z niego wierzchnią, szarą warstwę i odsłoni paznokciem żywą tkanką, z której ciekły złociste łezki żywicy – pokazywała mu zdjęcia sprzed pierwszej przemiany, kiedy uśmiech wciąż miał życzliwy i szczery, a on przyglądał im się tak, jakby próbował zapamiętać każdy kosmyk włosów, sposób, w jaki unosił ręce i rozchylał usta, lecz ponieważ wszystkie fotografie pochodziły sprzed ósmego roku życia, nawet teraz, w wieku dziewiętnastu lat, przypominał dziecko. Nienawidziła ojca za to, co uczynił im obu, żałowała jednak, że to nie w jej ciele ugrzęzła drzazga genu, który sprawiał, że fizjonomia jej brata przypominała taflę wody – wystarczył podmuch wiatru, aby zaczęła się zniekształcać i marszczyć, a kiedy powietrze było nieruchome, odbijała każdego, kto próbował się w niej przejrzeć; wyobrażała sobie, że lepiej poradziłaby sobie z przekleństwem, sprawiającym, że Áslat nieustannie zakrywał twarz dłońmi, chodził ze wzrokiem osuniętym na własne uda i budził się z krzykiem, który zbyt często przeobrażał się w płacz. W dzieciństwie często zazdrościła mu tej zdolności – możliwości uwolnienia się spod własnego ciała – i za każdym razem, kiedy nocą szlochał w poduszkę, odwracała się do niego tyłem, wpatrując się w ścianę i wyobrażając sobie, że umiała przeobrazić się w cętkowaną fokę, pływającą daleko poza betonowym falochronem, w kormorana, którego rozpiętość skrzydeł pozwalała pokonać Atlantyk bez chwili wytchnienia, w księżyc w nowiu, ukryty przed surowym spojrzeniem Reydis, lecz teraz, kiedy dorosła, czuła tylko gniew i żal, pragnienie, aby zamknąć swojego brata w ramionach i oddychać za niego swoimi płucami.
Kiedy oficer zapukał do drzwi jej mieszkania, w pierwszej chwili nie pomyślała jednak o Áslacie, lecz o swoim mężu – pamiętała, jak pocałowała kiedyś Ilję w szyję, a on cały wieczór nosił na gardle ślad czerwonej szminki jak skaleczenie, być może dlatego łatwo było jej wyobrazić sobie jego twarz mokrą i brudną od krwi, oczy świecące jak u drapieżnego stworzenia i usta rozchylone w sposób, który sprawiał wrażenie, jakby za wargami ukrywał ostre, wilcze zęby. Jej ciało spięło się i nastroszyło, spojrzenie pociemniało do barwy przypominającej czerń równie głęboką co ta, którą ukrywała w okręgach źrenic, kiedy mężczyzna wymówił jednak imię jej brata – ahs-laht, poprawiła go, a on tylko skinął głową – poczuła, jak coś ciężkiego i twardego osunęło się na dno jej żołądka. Myślała o dziecku, spoglądającym na niego oczami wilgotnymi z przerażenia, o pąsowym śladzie, który pozostawił na jego ramieniu, myślała o obcej kobiecie, jej krzyku i surowym wyrazie twarzy, myślała o strachu swojego brata – nie pozwalała mu spędzać całych dni w ciasnym mieszkaniu o pochyłym suficie, więc elementem jego codziennej walki z samym sobą stało się robienie rzeczy nieprzyjemnych; spacerował po mieście, szukał pracy, spędzał czas w parku świątynnym i godzinami przyglądał się, jak statki wypływały przez wąski kanał na otwarte morze, choć jedyną rzeczą, do której naprawdę odczuwał namiętność, było formowanie zdań, układanie słów we właściwej kolejności lub pisanie prostych, czterowersowych wierszy. Kiedy na niego spojrzała, zamkniętego w ciasnym pokoju do przesłuchań, przypominał jej szczygła z nogą przywiązaną łańcuszkiem do metalowego karmnika – zauważyła dotkliwe otarcie na jego prawym policzku i z trudem powstrzymała krzyk przed opuszczeniem krtani zaciśniętej jak pięść u nasady szyi. Nie chciała z nikim rozmawiać, zwłaszcza nie z z oficerem, którego łokieć – jak sobie wyobrażała – wgniótł się w miękki kark jej brata i docisnął jego szyję do ziemi, podczas gdy Áslat krzyczał i płakał, wołając chłopca, ukrytego w fałdach kwiecistej sukienki swojej matki. Mężczyzna podniósł się jednak z krzesła i wyszedł z pokoju, osadzając na niej swoje jasne, zielone spojrzenie, które, przez brak skruchy, zdenerwowało ją jeszcze bardziej.
– Przez przypadek – odparła szorstko, unosząc brodę i wpatrując się w oficera nieruchomym spojrzeniem, które sprawiało wrażenie, jakby przez źrenice mogło przedrzeć się do jego duszy. – Mój brat jest chory – oświadczyła w końcu, niechętnie sięgając wzrokiem nad lewym ramieniem Vermunda i przez szklane drzwi obserwując, jak grdyka Áslata poruszała się nerwowo w górę i w dół, w górę i w dół. – Nie było powodu, aby go krzywdzić.
Kiedy oficer zapukał do drzwi jej mieszkania, w pierwszej chwili nie pomyślała jednak o Áslacie, lecz o swoim mężu – pamiętała, jak pocałowała kiedyś Ilję w szyję, a on cały wieczór nosił na gardle ślad czerwonej szminki jak skaleczenie, być może dlatego łatwo było jej wyobrazić sobie jego twarz mokrą i brudną od krwi, oczy świecące jak u drapieżnego stworzenia i usta rozchylone w sposób, który sprawiał wrażenie, jakby za wargami ukrywał ostre, wilcze zęby. Jej ciało spięło się i nastroszyło, spojrzenie pociemniało do barwy przypominającej czerń równie głęboką co ta, którą ukrywała w okręgach źrenic, kiedy mężczyzna wymówił jednak imię jej brata – ahs-laht, poprawiła go, a on tylko skinął głową – poczuła, jak coś ciężkiego i twardego osunęło się na dno jej żołądka. Myślała o dziecku, spoglądającym na niego oczami wilgotnymi z przerażenia, o pąsowym śladzie, który pozostawił na jego ramieniu, myślała o obcej kobiecie, jej krzyku i surowym wyrazie twarzy, myślała o strachu swojego brata – nie pozwalała mu spędzać całych dni w ciasnym mieszkaniu o pochyłym suficie, więc elementem jego codziennej walki z samym sobą stało się robienie rzeczy nieprzyjemnych; spacerował po mieście, szukał pracy, spędzał czas w parku świątynnym i godzinami przyglądał się, jak statki wypływały przez wąski kanał na otwarte morze, choć jedyną rzeczą, do której naprawdę odczuwał namiętność, było formowanie zdań, układanie słów we właściwej kolejności lub pisanie prostych, czterowersowych wierszy. Kiedy na niego spojrzała, zamkniętego w ciasnym pokoju do przesłuchań, przypominał jej szczygła z nogą przywiązaną łańcuszkiem do metalowego karmnika – zauważyła dotkliwe otarcie na jego prawym policzku i z trudem powstrzymała krzyk przed opuszczeniem krtani zaciśniętej jak pięść u nasady szyi. Nie chciała z nikim rozmawiać, zwłaszcza nie z z oficerem, którego łokieć – jak sobie wyobrażała – wgniótł się w miękki kark jej brata i docisnął jego szyję do ziemi, podczas gdy Áslat krzyczał i płakał, wołając chłopca, ukrytego w fałdach kwiecistej sukienki swojej matki. Mężczyzna podniósł się jednak z krzesła i wyszedł z pokoju, osadzając na niej swoje jasne, zielone spojrzenie, które, przez brak skruchy, zdenerwowało ją jeszcze bardziej.
– Przez przypadek – odparła szorstko, unosząc brodę i wpatrując się w oficera nieruchomym spojrzeniem, które sprawiało wrażenie, jakby przez źrenice mogło przedrzeć się do jego duszy. – Mój brat jest chory – oświadczyła w końcu, niechętnie sięgając wzrokiem nad lewym ramieniem Vermunda i przez szklane drzwi obserwując, jak grdyka Áslata poruszała się nerwowo w górę i w dół, w górę i w dół. – Nie było powodu, aby go krzywdzić.
Is there a universe where xxxxxxxx? I kept waking up lonely with voices around me, while the world was falling apart. They always tell me you're out there waiting to hold me
Vermund Eriksen
Re: Is it madness or is it peace that we won't ever know (S. Rijneveld & V. Eriksen, wrzesień 1993) Czw 9 Maj - 23:48
Vermund EriksenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : oficer Wydziału Poszukiwań w Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : pies
Atuty : zapalony (I), agresor (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Nie próbował mu pomóc. Kiedy zgięte kolano wżęło mu się w lędźwie, a policzek starł się o draskę chodnika, znalazł jego szkliste, rozmyte zagubieniem spojrzenie i nie próbował zatrzymać oficerskich dłoni wykręcających mu ramiona tak mocno, dopóki nie zaskomlał z bólu o zapylony bruk; odwracał wzrok, udając, że nie dostrzega zdezorientowanej prośby o pomoc wzbierającej w bezdennych studniach błędnych źrenic, bo takie były procedury – niesubordynację należało odpowiednio traktować, choćby siłowo i brutalnie, choćby żwirem wgryzionym w skroń; przemoc była, w niektórych wypadkach, uzasadniona, konieczna i słuszna, nawet jeśli sumienie naiwnym odruchem niedoświadczonej naiwności wywracało się na lewą stronę, potykając się o zbłądzony wzrok poszukujący litości. Podobne łatwowierne odruchy należało wykarczować z siebie jak chwast, płożyły się tymczasem jak niestrudzony perz; czuł w sobie tę prowokującą słabiznę jak miękkość stłuczenia na miąższu jabłka, ściemniałą, słodkawą i niezdatną – w dziecięcych bajkach nazywano ją szlachetnością lub współczuciem, lub miłosierdziem, ale jemu nie wolno było tego słuchać ani w to wierzyć: historie, jakimi wykarmiono jego sny, mówiły o bezwzględnym posłuszeństwie, bezwzględnym oddaniu i bezwzględym poświęceniu. Ojciec nigdy nie chciał wychować go na dobrego człowieka – uświadamiał to sobie po latach, myśląc o tym, jak swoimi opowieściami przewracał jego chłopięcy świat do góry nogami, pokazywał mu krew wsiąkającą w ziemię i mówił mu, że tak wygląda szlachetność, wkładał mu w rękę srebrny nóż i mówił mu, że to właściwy porządek rzeczy, że srebrny śrut, którym nabijali obrzyny, to sprawiedliwość i że konieczne zło jest sprawczością, podczas gdy dobro bezwzględne jest nieuniknionym wiecznym oczekiwaniem na coś, co nie nadejdzie nigdy, bo nic w tym życiu nie przychodzi bez poniesionej straty i nic w tym świecie nie zdarza się samo; więc, jeśli chciał czynić coś dobrego, musiał przez konieczność umieć czynić źle, musiał przez konieczność stracić przywilej niewinności i przesypianych spokojnie nocy. Ojciec nigdy nie mówił o tym wprost; czym było jednak przeświadczenie, że powinien odwrócić wzrok i udawać, że nie widzi, jeśli nie poszeptem tych historii ugrzęźniętym u podstawy atlasu jak wspomnienie napominającego uściku ojcowskiej ręki? Jeśli powołanie nie było sprawą dziedziczną, ojciec postarał się, by było do choroby dziedzicznej podobne – rodowa skaza krwi; łowcy, strażnicy, wysłannicy, zdajcy i oportuniści – równie do niej bezwzględne i niemożliwe do wyparcia; Vegar postarał się, żeby jego oczekiwania uciskały na kręgosłup nieustannie jak deformacja, do której zdążył przywyknąć, zanim jeszcze kości zeszkliły się wiekiem wystarczająco, by mógł pamiętać jej początki; kiedy po raz pierwszy ojciec podał mu apetyczną truciznę tych wzniosłych idei?
Wszystko to stawało mu w gardle, kiedy Sivya spoglądała na niego wyczekująco w głuchej ciszy korytarza, z oskarżeniem wymalowanym w ugięciu grymasu ust; nie mógł, przecież, usprawiedliwić się przed nią tym wszystkim, nie mógł przecież powiedzieć jej, że otarty policzek jej brarta to małe konieczne zło w posadach porządku rzeczy, że czasami krew spuszczona z czyjejś skroni była kosztem większego dobra, że tak, zwyczajnie, należało zrobić, bo pobłażliwość była antonimem dyscypliny i ładu. Pozostawało pozwolić, by patrzyła na niego w ten sposób, by nienawidziła go za zadrapany policzek brata i spluwała mu pod nogi wyrzutem; udawać, że to nie robi na nim wrażenia. Przez przypadek, usta ściągnęły mu się bezwiednym skurczem cichej niezgody. Sivya uniosła wyzywająco brodę, on – opozycyjnie – pochylił nieznacznie głowę, krótko przebiegająć okiem po napiętej pochyłości jej ramion.
– Pani brat próbował zabrać do waszego domu małego chłopca – podjął, nie będąc w zupełności pewnien, że rozumiała kłopotliwość i wagę sytuacji. Była matką, zakładał więc, że potrafiła zrozumieć, jak nerwowa musiała być cała zainstniała scena, ale była też, może w tej chwili tym bardziej, sttarszą siostrą (to też potrafił zrozumieć). – Próbowaliśmy z nim rozmawiać, ale nie chciał go puścić. Chłopiec był przestraszony, jego matka również, jak może sobie pani zapewne wyobrazić. Zdaje się, że pomylił go z Kasprem. To, jak rozumiem, pani syn? – mówił spokojnie, tonem równie usztywnionym i pozbawionym indywidualności, co noszony na grzbiecie mundur, opuszczając na moment wejrzenie, jakby spoglądał na przewracane w rękach dokumenty, choć pozostawił je na blacie stołu, być może wszystkie już miały małe skoczne papierowe udka i białe, ślepe oczka. – Pani brat jest chory – powtórzył za nią w końcu, zgoła innym tonem; ona mówiła o tym z siostrzaną stanowczą obronnością, on z rzeczowym, odartym z pobłażliwości, akcentem. Potrafił sobie wyobrazić, jak stoją oboje nad ptaszęciem wypadłym z gniazda, będąc jeszcze dziećmi – wyobrażał sobie, że musiała być wtedy tak samo stanowcza, troskliwa i patrzyła z taką samą wyzywającą pewnością – ona mogłaby powiedzieć, że należy się nim zaopiekować, on mógłby jej odpowiedzieć, że to może okazać się za trudne, w podobnych tonach i z podobną ekspresją do tych dorosłych ich, którymi byli teraz. – Czy podobne sytuacje miały miejsce wcześniej? – zaczynał łagodnie, obawiając się, że nie istniał przebieg tej rozmowy, w którym pani Rijneveld nie zrywała się z miejsca, by zadusić go jak giętka, czarna puma. Czuł się tak, jakby próbował wejść w ubłoconych butach do ich prywatnego życia, przestąpić próg mieszkania, zajrzeć do szafy i pod łóżka, do starych filiżanek w oszklonej witrynie, w której trzymano drobne na czarną godzinę. Nie ustępował jednak, mimo to, co więcej, był zainteresowany nie wyłącznie z powodu raportu, który należało sporządzić i złożyć na biurku przełożonego; był zainteresowany, bo w sposobie obycia Áslata było coś, co sprawiało, że nie chciał odwracać wzroku, figuratywnie. – Opiekuje się nim pani sama? – zatrzymał się na moment, jakby ważył na języku dalsze słowa, miarkując groźbę jej oczu. – Gdyby była taka potrzeba, możemy skontaktować panią z osobą mogącą zorganizować odpowiednią pomoc lub miejsce w bezpiecznej, godnej zaufania, placówce.
Wszystko to stawało mu w gardle, kiedy Sivya spoglądała na niego wyczekująco w głuchej ciszy korytarza, z oskarżeniem wymalowanym w ugięciu grymasu ust; nie mógł, przecież, usprawiedliwić się przed nią tym wszystkim, nie mógł przecież powiedzieć jej, że otarty policzek jej brarta to małe konieczne zło w posadach porządku rzeczy, że czasami krew spuszczona z czyjejś skroni była kosztem większego dobra, że tak, zwyczajnie, należało zrobić, bo pobłażliwość była antonimem dyscypliny i ładu. Pozostawało pozwolić, by patrzyła na niego w ten sposób, by nienawidziła go za zadrapany policzek brata i spluwała mu pod nogi wyrzutem; udawać, że to nie robi na nim wrażenia. Przez przypadek, usta ściągnęły mu się bezwiednym skurczem cichej niezgody. Sivya uniosła wyzywająco brodę, on – opozycyjnie – pochylił nieznacznie głowę, krótko przebiegająć okiem po napiętej pochyłości jej ramion.
– Pani brat próbował zabrać do waszego domu małego chłopca – podjął, nie będąc w zupełności pewnien, że rozumiała kłopotliwość i wagę sytuacji. Była matką, zakładał więc, że potrafiła zrozumieć, jak nerwowa musiała być cała zainstniała scena, ale była też, może w tej chwili tym bardziej, sttarszą siostrą (to też potrafił zrozumieć). – Próbowaliśmy z nim rozmawiać, ale nie chciał go puścić. Chłopiec był przestraszony, jego matka również, jak może sobie pani zapewne wyobrazić. Zdaje się, że pomylił go z Kasprem. To, jak rozumiem, pani syn? – mówił spokojnie, tonem równie usztywnionym i pozbawionym indywidualności, co noszony na grzbiecie mundur, opuszczając na moment wejrzenie, jakby spoglądał na przewracane w rękach dokumenty, choć pozostawił je na blacie stołu, być może wszystkie już miały małe skoczne papierowe udka i białe, ślepe oczka. – Pani brat jest chory – powtórzył za nią w końcu, zgoła innym tonem; ona mówiła o tym z siostrzaną stanowczą obronnością, on z rzeczowym, odartym z pobłażliwości, akcentem. Potrafił sobie wyobrazić, jak stoją oboje nad ptaszęciem wypadłym z gniazda, będąc jeszcze dziećmi – wyobrażał sobie, że musiała być wtedy tak samo stanowcza, troskliwa i patrzyła z taką samą wyzywającą pewnością – ona mogłaby powiedzieć, że należy się nim zaopiekować, on mógłby jej odpowiedzieć, że to może okazać się za trudne, w podobnych tonach i z podobną ekspresją do tych dorosłych ich, którymi byli teraz. – Czy podobne sytuacje miały miejsce wcześniej? – zaczynał łagodnie, obawiając się, że nie istniał przebieg tej rozmowy, w którym pani Rijneveld nie zrywała się z miejsca, by zadusić go jak giętka, czarna puma. Czuł się tak, jakby próbował wejść w ubłoconych butach do ich prywatnego życia, przestąpić próg mieszkania, zajrzeć do szafy i pod łóżka, do starych filiżanek w oszklonej witrynie, w której trzymano drobne na czarną godzinę. Nie ustępował jednak, mimo to, co więcej, był zainteresowany nie wyłącznie z powodu raportu, który należało sporządzić i złożyć na biurku przełożonego; był zainteresowany, bo w sposobie obycia Áslata było coś, co sprawiało, że nie chciał odwracać wzroku, figuratywnie. – Opiekuje się nim pani sama? – zatrzymał się na moment, jakby ważył na języku dalsze słowa, miarkując groźbę jej oczu. – Gdyby była taka potrzeba, możemy skontaktować panią z osobą mogącą zorganizować odpowiednią pomoc lub miejsce w bezpiecznej, godnej zaufania, placówce.
Sivya Rijneveld
Re: Is it madness or is it peace that we won't ever know (S. Rijneveld & V. Eriksen, wrzesień 1993) Czw 6 Cze - 0:37
Sivya RijneveldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kilpisjärvi, Finlandia
Wiek : 32 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : hodowca w rezerwacie magicznych reniferów Järvelä
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : łania
Atuty : akrobata (I), szaman (II), odporny (I)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Czasem zapominała, że Áslat nie zawsze był człowiekiem, którego widziała dzisiaj – kiedyś był zaledwie chłopcem, dzieckiem o jasnej twarzy i oczach błękitnych jak południowe niebo, nie pasował do ludzi mieszkających u cokołu północy, bo miał cienką skórę i kolana kościste jak u charta, przede wszystkim miał jednak miękkie serce, w które zbyt często wchodziły drzazgi i zbyt łatwo zagłębiało się ostrze myśliwskiego noża. Podczas gdy ona odziedziczyła po matce napięty kręgosłup i surowy, przedwcześnie dorosły wyraz twarzy, jej brat był czujny niczym jeleń – ilekroć przechodził pośpiesznie przez korytarz, poruszał się z tą samą pilną i ostrą nagłością. Nawet kiedy płakał, robił to w zupełnej ciszy, a jego twarz przypominała wówczas maskaron, ze łzami cieknącymi wzdłuż gładkich policzków – w Kilpisjärvi mężczyźni nigdy nie ulegali emocjom innym niż gniew, więc nauczył się odwracać głowę i stawać w kącie pokoju za każdym razem, gdy wokół gardła zaciskała mu się ciasna obręcz dziecięcego smutku; jego oczy wydawały się nieustannie wodniste i przeszklone, więc większość ludzi mieszkających wiosce odwracało od niego spojrzenie, tak jak odwraca się spojrzenie od lśniących ślepi dzikich stworzeń, aby przypadkiem nie wyrządzić im krzywdy – Reydis pragnęła tymczasem uczynić z niego mężczyznę, dorosłego do przewodzenia trzodą i garbowania skóry, więc na urodziny podarowała mu myśliwski sztylet i kazała oskórować zająca. Áslat przesuwał nożem wzdłuż mięśni na łopatce i płakał, aż ręce zaczynały mu drżeć, a sumienie uwierać bólem (pamiętała – zrobiła to za niego, wprawnie oddzielając włókna od białych ścięgien, rozcinając tkankę wokół stawów skokowych i ściągając miękką sierść jak pończochę, pod którą pozostało jedynie jasne, chude mięso). Matka nigdy go nie uderzyła, podczas gdy ona czasem wciąż czuła ciepło w miejscu, gdzie jej dłoń zderzyła się z miękkim policzkiem; ilekroć pragnęła być okrutna, polewała jej stopy wrzątkiem, po czym kazała wchodzić do bali z lodem – ból był nie do wytrzymania, lecz w ten sposób na skórze nie pozostawały ślady. Áslat nigdy nie miał w sobie tyle determinacji – robił wszystko, o co prosiła go Reydis i nawet kiedy w dolnej powiece zbierały mu się łzy, nie był w stanie odmówić jej prośbom. Być może dlatego obie tak bardzo przestraszyły się, gdy cudze ciało uwięziło go po raz pierwszy – jej brat ostatni raz krzyczał podczas narodzin, tamtego dnia odgłos, który przebrzmiał z jego gardła, przypominał jednak skowyt zwierzęcia, pochwyconego w myśliwskie sidła.
Po przemianie, która pozostawiła jego ciało kruche i nierówne na krawędziach, Áslat nie był już taki sam – nie potrafił wrócić do swojego pierwotnego wyglądu i nawet gdy przypominał siebie, zawsze w końcu znajdowała coś, co do niego nie należało: ciemny pieprzyk nad kością policzkową, jaśniejszy odcień tęczówek, nierówną przegrodę nosa lub głębokie obłączki na paznokciach, które dotąd zawsze miały jednolity odcień matowego różu. Jej brat często płakał i jeszcze częściej krzyczał, popadał w obsesje, które lśniły na krawędziach jego źrenic – potrafił spędzać kilka godzin zamknięty w szafie, skąd wychodził brudny od pajęczyn i kurzu, z nieprzytomnym wzrokiem i twarzą bladą jak u ludzi z południa; któregoś wieczoru wdrapał się na karnisz i przybrał nieruchomą pozę, w której trwał do samego rana. Im bardziej oddalał się od samego siebie, tym bardziej dom, w którym mieszkali, zaczynał przypominać pudełko zapałek – w kątach zbierało się zbyt wiele cienia, a puste, szczelne ściany sprawiały, że nie przypominał miejsca przeznaczonego dla żywych istot.
Teraz, kiedy przyglądała się Áslatowi przez szybę do sali przesłuchań, znów widziała dziecko, którym był dwadzieścia lat temu – rozpoznawała szczupłą, zgarbioną staturę, pochyloną nad kartkami papieru, które ulegały posłusznie w jego dłoniach, miękkie i korne jak żywe zwierzęta. Jej spojrzenie przez chwilę było ciepłe, pełne troskliwego współczucia, lecz gdy tylko uniosła głowę, opierając źrenice na twarzy młodego stażysty, jej wzrok stał się surowy i stwardniały, tęczówki tak ciemne, że nie sposób byłoby odkroić ich od źrenic – uniosła głowę, nie zdradzając emocji wobec zarzutu i nie pozwalając, aby kącik ust drgnął jej na dźwięk imienia syna, tak rzadko ułożonego na cudzych wargach bez towarzyszącej mu, pogardliwej nagany.
– Próbowaliście z nim porozmawiać – powtórzyła, odmierzając każde słowo na języku, jakby smakowała je przed połknięciem. – A kiedy nie odpowiedział na prośby, docisnęliście go do ziemi oficerskim butem? Dlaczego nie pójść na całość, wbić mu nóż pomiędzy żebra? – gardło zacisnęło jej się krótkim, trzysylabowym śmiechem, w odgłosie nie było jednak rozbawienia – jedynie szorstka zniewaga i gniew, tlący się płytko pod taflą spojówek. – Nie jest niebezpieczny – zaprzeczyła zaraz, nieumyślnie pozwalając, by w jej głos wdarł się nerwowy pośpiech, niepokojąco bliski do strachu. Rozpoznawała sposób, w jaki mężczyzna na nią patrzył – ze współczuciem, do którego nie miał prawa, w końcu odetchnęła jednak ciężko, ściągając wzrok z zadrapanego policzka swojego brata, wciąż czerwonego i spieczonego w miejscu, gdzie cienka skóra rozdarła się przy uderzeniu o chodnik. – Mój syn… ma tendencję do sprawiania kłopotów. Nie mogę winić Áslata za troskę – nie jest zdolny do wyrządzenia krzywdy, nie potrafi nawet na nią patrzeć. – odetchnęła, spokojniejsza, choć plecy wciąż miała wyprostowane, a kark napięty do granicy bólu – pamiętała, dlaczego Áslat opuścił Kilpisjärvi, w domu wszyscy byli zdeterminowani podążać własną drogą, choćby ranili się przy tym nawzajem, a on nie mógł dłużej tego wytrzymać. – Mój brat nie jest inwalidą. Potrafi zaopiekować się sobą sam – odparła szorstko, a w jej spojrzeniu błysnęła groźba, której nie zdołała jeszcze wypowiedzieć na głos. – Jesteśmy rodziną. Nie zamknę go w przytułku dla wariatów tylko dlatego, że jego zachowanie nie zawsze jest dla mnie dogodne.
Po przemianie, która pozostawiła jego ciało kruche i nierówne na krawędziach, Áslat nie był już taki sam – nie potrafił wrócić do swojego pierwotnego wyglądu i nawet gdy przypominał siebie, zawsze w końcu znajdowała coś, co do niego nie należało: ciemny pieprzyk nad kością policzkową, jaśniejszy odcień tęczówek, nierówną przegrodę nosa lub głębokie obłączki na paznokciach, które dotąd zawsze miały jednolity odcień matowego różu. Jej brat często płakał i jeszcze częściej krzyczał, popadał w obsesje, które lśniły na krawędziach jego źrenic – potrafił spędzać kilka godzin zamknięty w szafie, skąd wychodził brudny od pajęczyn i kurzu, z nieprzytomnym wzrokiem i twarzą bladą jak u ludzi z południa; któregoś wieczoru wdrapał się na karnisz i przybrał nieruchomą pozę, w której trwał do samego rana. Im bardziej oddalał się od samego siebie, tym bardziej dom, w którym mieszkali, zaczynał przypominać pudełko zapałek – w kątach zbierało się zbyt wiele cienia, a puste, szczelne ściany sprawiały, że nie przypominał miejsca przeznaczonego dla żywych istot.
Teraz, kiedy przyglądała się Áslatowi przez szybę do sali przesłuchań, znów widziała dziecko, którym był dwadzieścia lat temu – rozpoznawała szczupłą, zgarbioną staturę, pochyloną nad kartkami papieru, które ulegały posłusznie w jego dłoniach, miękkie i korne jak żywe zwierzęta. Jej spojrzenie przez chwilę było ciepłe, pełne troskliwego współczucia, lecz gdy tylko uniosła głowę, opierając źrenice na twarzy młodego stażysty, jej wzrok stał się surowy i stwardniały, tęczówki tak ciemne, że nie sposób byłoby odkroić ich od źrenic – uniosła głowę, nie zdradzając emocji wobec zarzutu i nie pozwalając, aby kącik ust drgnął jej na dźwięk imienia syna, tak rzadko ułożonego na cudzych wargach bez towarzyszącej mu, pogardliwej nagany.
– Próbowaliście z nim porozmawiać – powtórzyła, odmierzając każde słowo na języku, jakby smakowała je przed połknięciem. – A kiedy nie odpowiedział na prośby, docisnęliście go do ziemi oficerskim butem? Dlaczego nie pójść na całość, wbić mu nóż pomiędzy żebra? – gardło zacisnęło jej się krótkim, trzysylabowym śmiechem, w odgłosie nie było jednak rozbawienia – jedynie szorstka zniewaga i gniew, tlący się płytko pod taflą spojówek. – Nie jest niebezpieczny – zaprzeczyła zaraz, nieumyślnie pozwalając, by w jej głos wdarł się nerwowy pośpiech, niepokojąco bliski do strachu. Rozpoznawała sposób, w jaki mężczyzna na nią patrzył – ze współczuciem, do którego nie miał prawa, w końcu odetchnęła jednak ciężko, ściągając wzrok z zadrapanego policzka swojego brata, wciąż czerwonego i spieczonego w miejscu, gdzie cienka skóra rozdarła się przy uderzeniu o chodnik. – Mój syn… ma tendencję do sprawiania kłopotów. Nie mogę winić Áslata za troskę – nie jest zdolny do wyrządzenia krzywdy, nie potrafi nawet na nią patrzeć. – odetchnęła, spokojniejsza, choć plecy wciąż miała wyprostowane, a kark napięty do granicy bólu – pamiętała, dlaczego Áslat opuścił Kilpisjärvi, w domu wszyscy byli zdeterminowani podążać własną drogą, choćby ranili się przy tym nawzajem, a on nie mógł dłużej tego wytrzymać. – Mój brat nie jest inwalidą. Potrafi zaopiekować się sobą sam – odparła szorstko, a w jej spojrzeniu błysnęła groźba, której nie zdołała jeszcze wypowiedzieć na głos. – Jesteśmy rodziną. Nie zamknę go w przytułku dla wariatów tylko dlatego, że jego zachowanie nie zawsze jest dla mnie dogodne.
Is there a universe where xxxxxxxx? I kept waking up lonely with voices around me, while the world was falling apart. They always tell me you're out there waiting to hold me