Balkon na dachu
3 posters
Mistrz Gry
Balkon na dachu Nie 24 Mar - 22:54
Balkon na dachu
Niewielki balkon na dachu kamienicy, sprytnie wkomponowany w budynek i okolicę, jest jednym z ulubionych miejsc właścicielki. Można go zadaszyć i załączyć ogrzewanie zimą, choć i tak najlepiej jest tam latem. Na niewielkiej przestrzeni ukrywa się hamak, na którym latem sypia Vaia. To idealne miejsce na odpoczynek i nie tylko. Oprócz hamaka znajduje się tam również kilka poduch do siedzenia i podwieszany fotel, na którym najczęściej Vaia wyleguje się jako kot. Nie zabrakło też stolika, by móc odłożyć kubek z kawą czy książkę.
Vermund Eriksen
Re: Balkon na dachu Pon 25 Mar - 17:49
Vermund EriksenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : oficer Wydziału Poszukiwań w Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : pies
Atuty : zapalony (I), agresor (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
05.06.2001
Pod jej drzwiami przystawał z przekleństwem zatkniętym w krtań; mieszkanie Vai da Barros mieściło się na najwyższym piętrze najwyższej w okolicy kamienicy, a on podczas dłużącej się drogi w górę po poprzecieranych butami stopniach doszedł przede wszystkim do światłej, na wpół rozbawionej, wpół zirytowanej rewelacji, że miało to wiele sensu – jak ciepły oddech w tym skutym chłodem i kamieniem krajobrazie uciekała bliżej słońca, choć wyobrażał sobie, że nawet ono musiało wydawać się jej w tym miejscu blade i wychłodzone. Może przynajmniej w szczycie lata, kiedy powietrze stawało się gęstsze i przesiąknięte przejrzałością sezonu, mogła poczuć nikły szczęt bliższego jej klimatu: wyobrażał sobie, że na ostatnim piętrze, w małych pomieszczeniach jej mieszkania, duszność ta zbierała się jak w małym terrarium, a on przez parę dni w roku mogła się poczuć jak u siebie, bez gęsiej dropiatości na odsłoniętej, smagłej skórze. Nigdy nie zapytał jej, dlaczego właściwie zdecydowała się osadzić w miejscu tak różnym od ojczystego kraju, szczerze wątpił jednak, że mogło to wynikać z prostej sympatii do skandynawskiego pejzażu – nieważne jak wiele czasu minęło, odkąd spotkał ją po raz pierwszy, niezmiennie wydawała mu się tu tak samo dyskretna jak pięść przy oku albo huldra w świątynnej nawie. Przez krótki czas po tym, jak pierwszy raz wymienili spojrzenia w korytarzu komisariatu, podejrzewał, że w żyłach płynie jej gorąca krew niks – większa część ich gatunku wydawała się odstawać wyglądem od przeciętnego skandynawa – jednak zasadność podejrzeń pękła jak mydlana bańka przekłuta intonacją jej głosy i nieznanym dotąd akcentem. Przez kolejne miesiące zdążył do niego nawyknąć – tak jak do obcojęzycznego szwargotu, którym posługiwała się nieraz we wzburzeniu albo żartobliwej zaczepności; obce słowa spadały złowrogą lawiną na głowy postronnych albo – kiedy się uśmiechała – przemykały nisko i świergotliwie jak uderzające skrzydłami i dezorientująco szybkie jaskółki, które z trudem dało się w całym tym trzepocie od siebie oddzielić, nawet kiedy zdawało mu się już, że rozpoznawał pojedyncze wyrazy (głównie przekleństwa, które powtarzał w myślach niezdarnie, wystukując na stopniach schodów rytm kroków zdeterminowanych, by jej tropem dostać się bliżej słońca).
Odzyskawszy oddech już przed drzwiami, uniósł dłoń i wybił na drewnie krótką sekwencję. Czuł się poniekąd pomieszany tym, że do niej przychodził – mieli dobry kontakt, trzymany jednak głównie w granicach przestrzeni zawodowej, a wychodzenie poza nią zawsze było dla niego czymś onieśmielającym i grząskim. Kierowały nim jednak wespół ciekawość i troska: nie miał okazji złapać jej na komisariacie, wymykała mu się nieustannie, zupełnie jakby nie chciała, żeby ją pochwycił, tymczasem nie mógł nie usłyszeć o misji zakończonej nieszczęśliwie – oficerowie szemrali między sobą nie gorzej niż starsze panie oblegające miejskie ławki w cieplejsze dni, szczególnie jeśli chodziło o cudze potknięcia (albo służbowe romanse; ledwie się wstrzymał ostatnio przed reprymendą, kiedy dosłyszał przypadkiem imiona Gurry i Harpy w jednym szepcie).
– Zamieszkałabyś na szczycie Bardal, byleby tylko znaleźć się bliżej słońca – wypowiedział na głos swoje rozbawione myśli, uśmiechając się lekko, kiedy otworzyła przed nim drzwi; w życzliwym spojrzeniu błąkał się odprysk niepewności, jakby zastanawiał się jeszcze, czy powinien przeprosić ją za niezapowiedziane wcześniej najście. – Jak jaszczurka – dodał, śmielsza wesołość podkasała kąciki ust wyżej, zdawał się nie zauważyć zupełnie, że zapomniał o właściwym powitaniu, zdawało mu się tutaj zbędne tak samo jak mundur, którego kołnierz zdążył rozpiąć na wertepach schodów swobodnie. – Vaia – jego spojrzenie jak i lico zdawało się zaraz pociemnieć, jakby przypomniał sobie nagle, dlaczego pozawalał sobie tu stać i pukać do jej drzwi; – na waszych brazylijskich bogów – zmyślny przecinek zabrzmiał już surowiej (nie miał pojęcia, jakich mieli bogów, zdawał sobie sprawę) – powiesz mi, co się wydarzyło?
Pytał zupełnie jakby wyjaśnienie mu się należało, jakby była od niego młodsza albo przynajmniej niższa rangą – korność nie przychodziła mu w podobnych relacjach łatwo.
Vaia Cortés da Barros
Re: Balkon na dachu Pon 25 Mar - 23:08
Vaia Cortés da BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Salvador, Brazylia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : wysłannik Forsetiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : jaguarundi amerykański
Atuty : pięściarz (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 16 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 22 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Może i codzienne - czasem kilkukrotne - wędrowanie po schodach z góry na dół bywało upierdliwe, zwłaszcza przy zmęczeniu wywołanym misją czy innymi problemami, ale nie zmieniało to faktu, że kochała to mieszkanie. Kochała widok z niego, gdy letnim świtem zdarzało się jej przebudzić, kiedy za swoje łóżko wybierała hamak na dachu. Z kubkiem kawy w dłoniach, wpatrzona gdzieś w dal mogła chociażby udawać, że jest w miejscu, które mogła nazywać domem, nawet jeśli domem nie było, nie tak do końca. To nie było fawelą, nie było jej wewnętrznym folklorem, ale wystarczająco mogło imitować tamte okolice, by nie tęskniła tak bardzo mocno, jak na początku.
Ale i tak nie zmieniało to nienawiści rzucanej midgardzkiemu zimnu, zwłaszcza podczas tego dziwnego okresu od października gdzieś do maja. Pierwszy widok śniegu był trochę szokujący, ale nie aż tak, jak zimno, które ze sobą przyniósł, gdy zabłąkana śnieżka wpadła za kołnierz, roztapiając się na rozgrzanej skórze Brazylijki. Własne mieszkanie za to pozwalało mieć chociaż namiastkę gorącego ciepła brazylijskich ulic, pozwalało przede wszystkim nie zamarznąć i odzyskiwać nieśmiałą równowagę po całym dniu chodzenia w mundurze, przeciskania się przez wąskie korytarze pełne ludzi, drażniących jej przewrażliwione instynkty obronne. Wiedziała, jak na nią patrzyli, obcą, która wyróżniała się tak, jak czarna owca w stadzie białych. Starała się tym nie przejmować, ale czasem to dusiło, drażniło w sposób, przez który chciała uciec. I jak kot swojej ucieczki szukała na wysokościach, tak jak teraz, dzisiaj, rozdrażniona niepowodzeniem misji i spotkaniem Sarnai, powrotem wspomnień i tęsknoty, nieukojonym chaosem i potrzebami, których nie miała nawet jak zaspokoić. Ale dawała sobie z tym radę, jakoś. Jak zawsze. Ukryta w zaciszu własnego domostwa dochodziła do siebie, odpoczywała odzyskując siły i roztrząsała sprawy, których roztrząsać nie powinna. Powinna dać im odejść, a jednak tkwiły wewnątrz, zadrą rozdrapując stare rany. Pukanie do drzwi, intensywne, zaskakujące, wytrąciło ją z równowagi bardziej niż normalnie, wywołując stek rodzimych przekleństw, gdy za drzwiami spodziewała się dostrzec nielubianą sąsiadkę, wścibską starą babę, która jedynie zawracała głowę.
Widok Vermunda, z jego delikatnym uśmiechem i niespodziewanym komentarzem, natychmiast przekuł bańkę irytacji z zawracania głowy. Coś było w Eriksenach, że lubiła ich towarzystwo, że czuła się przyjemnie i co najważniejsze swobodnie, zadowolona z ich obecności odtrącającej przynajmniej część wewnętrznych koszmarów czy odruchów obronnych. Jakoś nigdy nie obawiała się, że Vermund zrobi jej krzywdę.
- Nie wiem, czy nie byłoby tam za zimno. - odpowiedziała bez namysłu, cicho się śmiejąc, bo nigdy nie kryła zamiłowania do wysokości. - Raczej jak kot. Ale jaszczurki też są urocze. - oznajmiła ze śmiechem, bo to kotem w końcu była, a puchate miauczki były przecież ciepłolubne. Jak Vaia. Bez namysłu wpuściła mężczyznę do środka, bez wahania ruszyła do kuchni, by zgarnąć drugi kubek i napełnić go kawą.
- Chodź do góry, na dach. Wygodnie usiądziemy. - zaproponowała ciepło, z lekkim westchnięciem witając jego pytanie, ale tak, mogła się spodziewać. Czasem strażnicy bywali gorsi niż jej sąsiadka z ich plotkami i wściubianiem nosa. Chociaż nie dało się ukryć, że Gurra na te plotki zasługiwał w pełni.
- Brazyliscy bogowie na pewno nie mają ochoty zaglądać w tę pizgawicę. - zaśmiała się krótko, prowadząc mężczyznę na dach. - Rozgość się proszę. - wskazała na poduchy i podwieszany fotel, samej jeszcze wahając się, które miejsce wybrać. Vaia, w zaciszu własnego domu, była ubrana w kompletnym kontraście do Vermunda - jej bluzka składała się w zasadzie tylko z przodu, odsłaniając całe plecy i wzór na nich, niknący pod gumką luźniejszych szortów, pozostawiających długie nogi gołe od połowy uda. I była boso, zatapiając stopy w miękkich, puchatych dywanach, którymi usłany był salon, a potem jej małe zacisze na dachu. Pytanie mężczyzny, który podjął z jakichś powodów trud nauki jej ojczystego języka, wzbudziło lekkie napięcie w ramionach Wysłanniczki. Nie wiedziała, czy chce o tym rozmawiać, nie, gdy była rozstrojona tym wszystkim. Najpierw Alex, potem Sarnai... Miała mętlik w głowie i jeszcze Esteban miał jej się zwalić na głowę. Cudownie. Chociaż tego akurat nie żałowała.
- Nie wiem, Vermund. Wszyscy wrócili już cali i zdrowi? - i tak była pewna, że Eriksen jest w pełni świadomy, że jako jedyna z drużyny odmówiła pójścia do szpitala, zostając w towarzystwie ratowniczki. - Coś nas zaatakowało. Ślepcy co jedno, trochę niepotrzebnie się rozdzieliliśmy na początku, ale to tam nic. Senny Las jest dość paskudnym miejscem. Ktoś w ogóle powinien ochrzanić Aravisa, jakim cudem ten idiota zawsze musi się pchać pod najgorsze zaklęcia? Następnym razem może mnie nie być, żeby go odepchnąć z toru zakazanej magii. - skręciła z tematu, zmartwiona stanem kolegi. To, że przyjęła sama zaklęcie wymierzone w niego to już tam nic. Żyła. Dzięki Sarnai. Ale nadal żyła.
Ale i tak nie zmieniało to nienawiści rzucanej midgardzkiemu zimnu, zwłaszcza podczas tego dziwnego okresu od października gdzieś do maja. Pierwszy widok śniegu był trochę szokujący, ale nie aż tak, jak zimno, które ze sobą przyniósł, gdy zabłąkana śnieżka wpadła za kołnierz, roztapiając się na rozgrzanej skórze Brazylijki. Własne mieszkanie za to pozwalało mieć chociaż namiastkę gorącego ciepła brazylijskich ulic, pozwalało przede wszystkim nie zamarznąć i odzyskiwać nieśmiałą równowagę po całym dniu chodzenia w mundurze, przeciskania się przez wąskie korytarze pełne ludzi, drażniących jej przewrażliwione instynkty obronne. Wiedziała, jak na nią patrzyli, obcą, która wyróżniała się tak, jak czarna owca w stadzie białych. Starała się tym nie przejmować, ale czasem to dusiło, drażniło w sposób, przez który chciała uciec. I jak kot swojej ucieczki szukała na wysokościach, tak jak teraz, dzisiaj, rozdrażniona niepowodzeniem misji i spotkaniem Sarnai, powrotem wspomnień i tęsknoty, nieukojonym chaosem i potrzebami, których nie miała nawet jak zaspokoić. Ale dawała sobie z tym radę, jakoś. Jak zawsze. Ukryta w zaciszu własnego domostwa dochodziła do siebie, odpoczywała odzyskując siły i roztrząsała sprawy, których roztrząsać nie powinna. Powinna dać im odejść, a jednak tkwiły wewnątrz, zadrą rozdrapując stare rany. Pukanie do drzwi, intensywne, zaskakujące, wytrąciło ją z równowagi bardziej niż normalnie, wywołując stek rodzimych przekleństw, gdy za drzwiami spodziewała się dostrzec nielubianą sąsiadkę, wścibską starą babę, która jedynie zawracała głowę.
Widok Vermunda, z jego delikatnym uśmiechem i niespodziewanym komentarzem, natychmiast przekuł bańkę irytacji z zawracania głowy. Coś było w Eriksenach, że lubiła ich towarzystwo, że czuła się przyjemnie i co najważniejsze swobodnie, zadowolona z ich obecności odtrącającej przynajmniej część wewnętrznych koszmarów czy odruchów obronnych. Jakoś nigdy nie obawiała się, że Vermund zrobi jej krzywdę.
- Nie wiem, czy nie byłoby tam za zimno. - odpowiedziała bez namysłu, cicho się śmiejąc, bo nigdy nie kryła zamiłowania do wysokości. - Raczej jak kot. Ale jaszczurki też są urocze. - oznajmiła ze śmiechem, bo to kotem w końcu była, a puchate miauczki były przecież ciepłolubne. Jak Vaia. Bez namysłu wpuściła mężczyznę do środka, bez wahania ruszyła do kuchni, by zgarnąć drugi kubek i napełnić go kawą.
- Chodź do góry, na dach. Wygodnie usiądziemy. - zaproponowała ciepło, z lekkim westchnięciem witając jego pytanie, ale tak, mogła się spodziewać. Czasem strażnicy bywali gorsi niż jej sąsiadka z ich plotkami i wściubianiem nosa. Chociaż nie dało się ukryć, że Gurra na te plotki zasługiwał w pełni.
- Brazyliscy bogowie na pewno nie mają ochoty zaglądać w tę pizgawicę. - zaśmiała się krótko, prowadząc mężczyznę na dach. - Rozgość się proszę. - wskazała na poduchy i podwieszany fotel, samej jeszcze wahając się, które miejsce wybrać. Vaia, w zaciszu własnego domu, była ubrana w kompletnym kontraście do Vermunda - jej bluzka składała się w zasadzie tylko z przodu, odsłaniając całe plecy i wzór na nich, niknący pod gumką luźniejszych szortów, pozostawiających długie nogi gołe od połowy uda. I była boso, zatapiając stopy w miękkich, puchatych dywanach, którymi usłany był salon, a potem jej małe zacisze na dachu. Pytanie mężczyzny, który podjął z jakichś powodów trud nauki jej ojczystego języka, wzbudziło lekkie napięcie w ramionach Wysłanniczki. Nie wiedziała, czy chce o tym rozmawiać, nie, gdy była rozstrojona tym wszystkim. Najpierw Alex, potem Sarnai... Miała mętlik w głowie i jeszcze Esteban miał jej się zwalić na głowę. Cudownie. Chociaż tego akurat nie żałowała.
- Nie wiem, Vermund. Wszyscy wrócili już cali i zdrowi? - i tak była pewna, że Eriksen jest w pełni świadomy, że jako jedyna z drużyny odmówiła pójścia do szpitala, zostając w towarzystwie ratowniczki. - Coś nas zaatakowało. Ślepcy co jedno, trochę niepotrzebnie się rozdzieliliśmy na początku, ale to tam nic. Senny Las jest dość paskudnym miejscem. Ktoś w ogóle powinien ochrzanić Aravisa, jakim cudem ten idiota zawsze musi się pchać pod najgorsze zaklęcia? Następnym razem może mnie nie być, żeby go odepchnąć z toru zakazanej magii. - skręciła z tematu, zmartwiona stanem kolegi. To, że przyjęła sama zaklęcie wymierzone w niego to już tam nic. Żyła. Dzięki Sarnai. Ale nadal żyła.
when killing them with kindness doesn't work...try voodoo
Vermund Eriksen
Re: Balkon na dachu Nie 14 Kwi - 0:02
Vermund EriksenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : oficer Wydziału Poszukiwań w Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : pies
Atuty : zapalony (I), agresor (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Vaia powitała go cichym śmiechem, jak gdyby nie otarła się wcale dopiero co o poważne niebezpieczeństwo – może dlatego właśnie była jedną z tych nielicznych, którzy zagrzewali miejsce w szeregach Wysłanników i pędzili swoje życia w tak karkołomny sposób, ze świadomością, że każdego dnia mogą stanąć przed obowiązkiem położenia na linii ognia własnego życia; i choć ze swoim życiem obchodził się z podobną akceptacją wiecznego ryzyka dyszącego ciężko w kark od młodości, nie był pewien, czy potrafiłby podjąć się ich misji. Być może toczył go po prostu inny rodzaj jednakiego szaleństwa – przede wszystkim mniej wdzięczny i mniej chętnie nagradzany złotymi sznurami akselbantów i barwnymi odznakami wieszanych na klapach uroczystego munduru, mniej chętnie oglądane przez zwykłych ludzi z uznaniem. Na szaleństwo Wysłanników można było spoglądać z podziwem dla ich poświęcenia, nie był pewien, w jaki sposób właściwie można było patrzeć na strażnika dobrowolnie poświęcającego się służbie więziennej – miał wrażenie, że nie patrzono na nich w ogóle, odwracano wzrok, nie zastanawiano się nad tym głębiej i może tak było lepiej, nie sądził wprawdzie, by widziano w tym powołaniu szaleństwo z rodzaju szlachetnych, raczej szaleństwo z rodzaju tych niezrozumiałych, przy których milczy się jak przy grobie. Nauczył się nie mówić o swojej przeszłej służbie; nauczył się mówić zamiast tego dyplomatycznie, że przed powrotem do Midgardu długi czas służył na północy, choć Nordkinn wpisane w jego życiorys trudno byłoby ukryć; nietrudno było dotrzeć do prawdy, pamiętał, że wspomniano o tym w którejś gazecie zaraz po tym, jak wyjechał – zdaje się, że przeciwnie do większości społeczeństwa o zdrowym rozsądku jego ojciec widział w tym coś, czym należało się chwalić, choć na pewno wolałby, gdyby zamiast tego pozostał przy rodzinnym szaleństwie – też z rodzaju tych niezrozumiałych – i znosił do Samotnej Wieży wilcze skóry każdej pełni. Byli szaleni w inny sposób, jednak musiało wybijać z jednego źródła: oboje potrafili żyć z ostatnim testamentem zapisanym na odwrocie starego paragonu w kieszeni i miarą przezornie zdjętą z ciała dla dębowej trumny; oboje mieli to absurdalne przekonanie, że istniały rzeczy ważniejsze od nich samych i żyli pod dyktando tej myśli. Wydawało mu się, że w jednym szaleństwie można było rozumieć się z drugim człowiekiem niezależnie od zgodności charakterów – czy ojczystych języków, które wymykały się w pierwszym instynkcie, kiedy piszczel trafiał na kant mebla lub człowieka trafiał szlag (czystym norweskim posługiwał się rzadko i zawsze wtedy, kiedy złość podchodziła do gardła).
– To całkiem możliwe – odparł, uśmiechając się kącikami ust z rozbawieniem; i ulgą rozlewającą się ciepło pod żebrami, widząc, że wszystko z nią w porządku, przynajmniej na tyle, że mogła się jeszcze śmiać, choć po tylu latach spędzonych w towarzystwie podobnych im ludzi może powinien mieć więcej rozsądku niż wierzyć każdemu pozornie spokojnemu uśmiechowi. Parsknął lekko na wspomnienie kota, kręcąc lekko przy tym głową i podążył za jej wskazówką do wnętrza mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Przystanął w przejściu do kuchni, obserwując, jak nalewa mu kawy, nie kłopocząc się nawet pytaniem – a on nie zamierzał protestować, więc przyjął podawany mu kubek bez słowa i równie posłusznie dał się zaprowadzić na dach, choć jej propozycję skwitował najpierw wymownym, łagodnie zaczepnym wejrzeniem, jakby samym wzrokiem przypijał się żartobliwie ponownie do jej natury.
Puścił ją przodem – kobietę i jej odsłonięte plecy, na których ciemnym tuszem splatał się misterny wzór tatuażu, za którym mimowolnie podążył wzrokiem, studiując jego zawiłości z bezwiedną ciekawością, dopóki nie natknął się spojrzeniem na gumkę skromnego ubrania pod miękką krzywizną lędźwi; niemal w bezwarunkowym odruchu odbił wejrzeniem ponownie w górę, sięgając ponad jej ramieniem na błękitne letnie niebo. Obiło mu się kiedyś o uszy, że w którymś z tych upalnych krajów ludzie latem sypiali pod gołym niebem, bo w domach było zbyt gorąco – nie był pewien, o którą część świata chodziło, ale potrafił sobie wyobrazić Vaię usypiającą na poduszkach pod wzrokiem nagich gwiazd, oblaną ich niebieskawą łuną; przypominała mu stworzenie, którego nie dałoby się zamknąć w żadnej klatce, nie odbierając jej tym samym żywotnej iskry z ciemnych oczu.
– Brazylijskim bogom pizgałoby na pewno mniej, gdyby nie prosili się o przeziębienie nerek – odbił ze swobodną zgryźliwością, jednak bez cienia przygany; ostatecznie znajdowała się we własnym domu, a on sam zaczynał odczuwać oddech lata wślizgujący się pod kołnierz dusznością, jeszcze szczęśliwie rześką. Nie był pewien, czy zniósłby upały, do których Vaia była przyzwyczajona od dziecka; i właściwie nie był pewien, jak ona znosiła tutejszy mróz. Przez chwilę stał nieporęcznie w miejscu, najwyraźniej nie umiejąc zdecydować, czy będzie wyglądał mniej śmiesznie na podwieszanym fotelu czy na poduszkach, z kubkiem kawy zajmującym mu jedyną rękę. Czuł się trochę nie na miejscu w tej ciepłej przestrzeni, z jej uśmiechem obok świadomości tego, co się wydarzyło i w swoim ubraniu, które wydało się nagle zbyt ciepłe pod okiem słońca i przy jej odsłoniętym chętnie ciele, w ciężkich butach na jej dywanie, po którym chodziła boso. Z dwojga złego wybrał w końcu poduszę, opadając na nią trochę nieporadnie, jakby nie był przyzwyczajony do komfortu, zamiast prostego oparcia krzesła przymuszającego kręgosłup do sztywnej musztry.
Spojrzał na nią badawczo, kiedy w końcu zgodziła się wyjaśnić sytuację; kubek z ciepłą kawą odłożył na bok, by odzyskać choć trochę swobody i uwolnionymi palcami sięgnąć jeszcze do guzików koszuli, pozwalając sobie poluzować jeszcze pod nią oddech.
– Tak. Chyba tak – poprawił się zaraz – prawdę mówiąc, myślałem przede wszystkim o tej jednej, która w ogóle nie dała się oddelegować pod uzdrawiające oko świętego Alberta – tym razem nie woalował przygany, która zbierała mu się w krtani nalotem przejętej dezaprobaty. Czuł się jednocześnie trochę śmiesznie, mówiąc tak do niej z poziomu miękkiego siedziska. Nagle wszystkie te meble o ostrych kantach i ojcowskie krzesło u wąskiego szczytu stołu w jego rodzinnym domu nabierały nowego sensu. – Coś? – powtórzył za nią, unosząc łagodnie brwi; miał wrażenie, że z każdym słowem zostawiała mu jeszcze więcej pytań niż odpowiedzi. – Aravis dobrze wie, na co się naraża, ubierając ten przeklęty mundur, Vaia. Co masz na myśli, że odepchnęłaś go... – urwał, jego twarz wyraźnie stężała, oddalając się od poprzedniej żartobliwej swobody. Podniósł się z poduszki, nie mógł z nią mówić w ten sposób; spojrzał na nią więc z góry. – Następnym razem możesz nie mieć szczęścia, pchając się pod nie za nim. Dałaś się komuś w ogóle obejrzeć, czy rany też sobie wylizujesz sama jak kot? Co tam się stało?
– To całkiem możliwe – odparł, uśmiechając się kącikami ust z rozbawieniem; i ulgą rozlewającą się ciepło pod żebrami, widząc, że wszystko z nią w porządku, przynajmniej na tyle, że mogła się jeszcze śmiać, choć po tylu latach spędzonych w towarzystwie podobnych im ludzi może powinien mieć więcej rozsądku niż wierzyć każdemu pozornie spokojnemu uśmiechowi. Parsknął lekko na wspomnienie kota, kręcąc lekko przy tym głową i podążył za jej wskazówką do wnętrza mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Przystanął w przejściu do kuchni, obserwując, jak nalewa mu kawy, nie kłopocząc się nawet pytaniem – a on nie zamierzał protestować, więc przyjął podawany mu kubek bez słowa i równie posłusznie dał się zaprowadzić na dach, choć jej propozycję skwitował najpierw wymownym, łagodnie zaczepnym wejrzeniem, jakby samym wzrokiem przypijał się żartobliwie ponownie do jej natury.
Puścił ją przodem – kobietę i jej odsłonięte plecy, na których ciemnym tuszem splatał się misterny wzór tatuażu, za którym mimowolnie podążył wzrokiem, studiując jego zawiłości z bezwiedną ciekawością, dopóki nie natknął się spojrzeniem na gumkę skromnego ubrania pod miękką krzywizną lędźwi; niemal w bezwarunkowym odruchu odbił wejrzeniem ponownie w górę, sięgając ponad jej ramieniem na błękitne letnie niebo. Obiło mu się kiedyś o uszy, że w którymś z tych upalnych krajów ludzie latem sypiali pod gołym niebem, bo w domach było zbyt gorąco – nie był pewien, o którą część świata chodziło, ale potrafił sobie wyobrazić Vaię usypiającą na poduszkach pod wzrokiem nagich gwiazd, oblaną ich niebieskawą łuną; przypominała mu stworzenie, którego nie dałoby się zamknąć w żadnej klatce, nie odbierając jej tym samym żywotnej iskry z ciemnych oczu.
– Brazylijskim bogom pizgałoby na pewno mniej, gdyby nie prosili się o przeziębienie nerek – odbił ze swobodną zgryźliwością, jednak bez cienia przygany; ostatecznie znajdowała się we własnym domu, a on sam zaczynał odczuwać oddech lata wślizgujący się pod kołnierz dusznością, jeszcze szczęśliwie rześką. Nie był pewien, czy zniósłby upały, do których Vaia była przyzwyczajona od dziecka; i właściwie nie był pewien, jak ona znosiła tutejszy mróz. Przez chwilę stał nieporęcznie w miejscu, najwyraźniej nie umiejąc zdecydować, czy będzie wyglądał mniej śmiesznie na podwieszanym fotelu czy na poduszkach, z kubkiem kawy zajmującym mu jedyną rękę. Czuł się trochę nie na miejscu w tej ciepłej przestrzeni, z jej uśmiechem obok świadomości tego, co się wydarzyło i w swoim ubraniu, które wydało się nagle zbyt ciepłe pod okiem słońca i przy jej odsłoniętym chętnie ciele, w ciężkich butach na jej dywanie, po którym chodziła boso. Z dwojga złego wybrał w końcu poduszę, opadając na nią trochę nieporadnie, jakby nie był przyzwyczajony do komfortu, zamiast prostego oparcia krzesła przymuszającego kręgosłup do sztywnej musztry.
Spojrzał na nią badawczo, kiedy w końcu zgodziła się wyjaśnić sytuację; kubek z ciepłą kawą odłożył na bok, by odzyskać choć trochę swobody i uwolnionymi palcami sięgnąć jeszcze do guzików koszuli, pozwalając sobie poluzować jeszcze pod nią oddech.
– Tak. Chyba tak – poprawił się zaraz – prawdę mówiąc, myślałem przede wszystkim o tej jednej, która w ogóle nie dała się oddelegować pod uzdrawiające oko świętego Alberta – tym razem nie woalował przygany, która zbierała mu się w krtani nalotem przejętej dezaprobaty. Czuł się jednocześnie trochę śmiesznie, mówiąc tak do niej z poziomu miękkiego siedziska. Nagle wszystkie te meble o ostrych kantach i ojcowskie krzesło u wąskiego szczytu stołu w jego rodzinnym domu nabierały nowego sensu. – Coś? – powtórzył za nią, unosząc łagodnie brwi; miał wrażenie, że z każdym słowem zostawiała mu jeszcze więcej pytań niż odpowiedzi. – Aravis dobrze wie, na co się naraża, ubierając ten przeklęty mundur, Vaia. Co masz na myśli, że odepchnęłaś go... – urwał, jego twarz wyraźnie stężała, oddalając się od poprzedniej żartobliwej swobody. Podniósł się z poduszki, nie mógł z nią mówić w ten sposób; spojrzał na nią więc z góry. – Następnym razem możesz nie mieć szczęścia, pchając się pod nie za nim. Dałaś się komuś w ogóle obejrzeć, czy rany też sobie wylizujesz sama jak kot? Co tam się stało?
Vaia Cortés da Barros
Re: Balkon na dachu Sob 27 Kwi - 15:30
Vaia Cortés da BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Salvador, Brazylia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : wysłannik Forsetiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : jaguarundi amerykański
Atuty : pięściarz (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 16 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 22 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Niebezpieczeństwo było wpisane w ich życie, wpisane w zawód i każdą chwilę, którą spędzali na tym świecie. Czasem zdarzało jej się wspominać o Quetzalcoatl, pierzastych wartownikach, wysyłanych zawsze na pierwszą linię najgorszego ognia, zwanych między sobą Legionem Samobójców, bo kto raz do nich dołączył, przeważnie nie żył zbyt długo, dobrowolnie wystawiając się na wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwo. A jeśli kogokolwiek zapytać, dlaczego właśnie tak, dlaczego postępowali w taki sposób, każdy odpowiadał jednym konkretnym sposobem – bo po prostu mogli. Bo robili to, by chronić innych, bo po to istnieli. A niekiedy, ludzie tacy jak Vaia, odpowiadali półgłosem, dbając, by nie słyszał nikt poza im podobnymi, że robią to dlatego, bo im już po prostu nie zależy. I nikt, dosłownie nikt, nie robił tego po to, by zabłysnąć. Do Quetzalcoatl szli tylko ci, którzy liczyli się ze swoją rychłą śmiercią, a zanim ona nastąpi, chcieli wziąć ze sobą tylu, ilu się tylko dało. Bo w ten czy inny sposób z Kartelem każdy miał swój prywatny zatarg, choć nigdy nie mówili o tym głośno, pozwalając, by łatkę Legionu Samobójców przypinano im z podziwem i szacunkiem, a nie z milczącym wydźwiękiem prawdy znajdującym się w tych słowach. W Kruczej Straży było inaczej, ale też podobnie. Kto miał wiedzieć, ten wiedział, a każdy strażnik tak samo dostrzegał, jak kruche było ich życie. Ale jeszcze bardziej kruche było życie tych, których mieli osłaniać, tarczą z ludzkich ciał bronić ich przed szeroko pojętym złem tego świata. A Wysłannicy… Wysłannicy byli tak zbliżeni do Quetzal jak byli odlegli. Najlepsi oficerowie, rzucani na pierwszy ogień, patrzący śmierci w oczy na każdej jednej misji, bo innych nie dostawali. Widziała tych, którzy nie radzili sobie z tym brzemieniem i rozumiała ich. Bo żeby pędzić do przodu, trzeba było mieć wewnątrz tę iskrę, mówiącą o tym, że bardziej niż na życiu zależy im na czymś zupełnie innym. A patrząc na Vermunda, rozmawiając z nim, dostrzegając, jakie życie prowadzi, podziwiała go jeszcze bardziej niż jako początkująca Wartowniczka podziwiała tajemniczy oddział Quetzalcoatl, bo gdyby ją spotkało coś takiego, nie potrafiłaby żyć dalej, nie potrafiłaby istnieć dalej i być sobą. Że jak z każdej innej klatki umiałaby uciec, tak z tej jednej jedyną drogą ucieczki byłaby śmierć, bo dla niej nie istniało nic innego, jak konieczność usunięcia z ulic świata wszystkich tych, których zwała mordercami bez honoru. Ale jednocześnie byli tacy sami, nawet jeśli odmienni. Tacy sami, bo żyli z dnia na dzień, bez planów, bez poszanowania dla własnego życia, bo życia innych były ważniejsze. Bez względu na to, czy byli to cywile, czy koledzy z oddziału, przynajmniej tak właśnie traktowała to Vaia. Bo pomoc od góry to był snajper na dachu chroniący czyjeś plecy i nadstawiający własne. I tak długo, jak ktoś potrafił to zrozumieć, potrafił pojąć, jak bardzo zwichrowana była, to bariera języka, pochodzenia, płci czy czegokolwiek innego nie miała znaczenia. Bo zwyczajnie zanikała, a pozostałe rzeczy można było wypracować. Nawet podczas miękkiej nauki podstawowego słownictwa, zawierającego zbyt wiele niecenzuralnych wyrażeń, ale tak prostych do opanowania.
- Midgardzkie lasy są za to przyjemnie gęste. I ciche. I jak się dobrze uprzeć, całkiem łatwo można się w nich zgubić, wiesz? Mój wewnętrzny kot je uwielbia. Wysokość drzew też. – dodała, puszczając mu oczko, bo jakby na to nie spojrzeć, miał rację, zbyt wiele racji, gdy wspominał o wysokościach. Miała w zwyczaju nazywać siebie człowiekiem wysokopiennym, bo jeśli było jakieś miejsce, na które dało się wleźć, to Vaia zawsze tam się pakowała. A jeśli się nie dało, to i tak znajdowała sposób, jako człowiek albo kot.
O kawę nie było nawet sensu pytać, bo kawa była u niej zawsze i to głównie nią częstowała. Ciepłą, dobrze zaparzoną, a choć nie była to jej brazylijska odmiana, tylko coś miejscowego, to jednak nie była zła. No i istniała malutka szansa, że Esteban przywiezie coś z domu, na co szczerze liczyła. Mogła się domyślić, że Vermund będzie obserwował jej tatuaż, bo przecież po to był, by na niego patrzyć, śledzić wzrokiem linie. Ale nie był to ciężki, paskudny wzrok, którego nie lubiła, nie był to wzrok, za który waliła łokciem w tył na oślep, słuchając bardzo satysfakcjonującego syknięcia bólu i łapanego oddechu. Uśmiechnęła się do siebie, gdy wyszli na dach, jej mała wysokościowa oaza, idealna dla kociej części jej jestestwa i parsknęła głośnio, gdy wypomniał jej odsłonięte ciało.
- Zaklęcia ogrzewające, Vermund. I podgrzewana podłoga. Tu jest naprawdę ciepło. – a potem obróciła się w jego stronę, patrząc, jak szuka sobie miejsca wśród poduszek i puchatych dywanów, jak wydaje się być tym faktem speszony, tym wystrojem i swobodą jej domu. I jej samej. Przez chwilę poczuła wyrzuty sumienia i postanowiła odrobinę powściągnąć kocią naturę, jednak kiedy tylko mężczyzna zajął poduszkę, natychmiast zajęła podwieszany fotel, zwijając się w nim wygodnie z podkulonymi nogami. – Poza tym nasza zima jest cieplejsza niż wasze lato. O czym my w ogóle mówimy? Teraz w Brazylii jest sezon zimowy. Najzimniej jest na południu – 18 stopni. W innych rejonach nawet 29. Milutko, prawda? – uśmiechnęła się najdoskonalej niewinnie, patrząc, jak powoli zaczyna się dostosowywać do jej luźnego sposobu bycia, jak rozluźnia się i chyba uzyskuje komfort. Jakiś. No, do czasu przynajmniej.
- Och proszę cię. Nienawidzę szpitali. I jak widać – żyję. Nawet całkiem nieźle. – zbagatelizowała objawy, wzruszając lekko ramionami, jakby chciała powiedzieć „po moim trupie”. Bo i dokładnie tak było, nawet Sarnai to rozumiała, nie próbując wysyłać ją z pozostałymi ratownikami. Chociaż raczej oferty przyjścia do domu medyczki też nie powinna przyjmować. Westchnęła przeciągle na kolejne słowa Vermunda.
- Si, coś. Najpierw byli ślepcy. Latało w cholerę zaklęć. Ale po nich coś przyszło. I rozpętała się bitwa jak cholera. – wzdrygnęła się delikatnie, bezwiednie sięgając palcami do brzucha, gdzie pod materiałem bluzki ukrywała się całkiem świeżutka blizna. – Ja też wiem, a on to debil, bo nie patrzy dookoła. No to go odepchnęłam z toru zaklęcia, tak? Inaczej skończyłby z poprzebijanymi w każdą stronę płucami od żeber. A tak był w stanie potem jeszcze trzymać barierę. – wytknęła całkowicie szczerze, nie czując najmniejszego problemu w tym, że to właśnie ona miała te potrzaskane żebra i nóż w brzuchu. – Nie pchałam się za nim, to był przypadek. Źle wyliczyłam odległości. Ratownicy mnie obejrzeli i poskładali do kupy. No nie stój tak nade mną jak kat nad grzeszną duszą, nic mi nie jest. – przewróciła oczami, kiedy Vermund się podniósł, górując nad nią. Vaia nie ruszyła się z fotela, było jej tam po prostu przyjemnie i wygodnie. – Ale zasadniczo tak, co mogę, leczę sama, bo zwyczajnie umiem. Zostaliśmy zaatakowani, nożami, pięściami, nie wiem, czym jeszcze. Na moje to nie byli ludzie, ale ja waszego folkloru nie znam. Mieli broń, której ogólnie nie znam za dobrze. Nóż z dwoma ostrzami, cholera, chciałabym taki. Ale Sarnai chyba po wyjęciu go ze mnie gdzieś go wywaliła, szkoda, wróciłabym się po nie… - mruknęła bardziej do siebie niż Vermunda, faktycznie zastanawiając się nad takim rozwojem sytuacji. Ale czy byłaby w stanie odnaleźć miejsce, w którym się bili, to było pytanie…
- Midgardzkie lasy są za to przyjemnie gęste. I ciche. I jak się dobrze uprzeć, całkiem łatwo można się w nich zgubić, wiesz? Mój wewnętrzny kot je uwielbia. Wysokość drzew też. – dodała, puszczając mu oczko, bo jakby na to nie spojrzeć, miał rację, zbyt wiele racji, gdy wspominał o wysokościach. Miała w zwyczaju nazywać siebie człowiekiem wysokopiennym, bo jeśli było jakieś miejsce, na które dało się wleźć, to Vaia zawsze tam się pakowała. A jeśli się nie dało, to i tak znajdowała sposób, jako człowiek albo kot.
O kawę nie było nawet sensu pytać, bo kawa była u niej zawsze i to głównie nią częstowała. Ciepłą, dobrze zaparzoną, a choć nie była to jej brazylijska odmiana, tylko coś miejscowego, to jednak nie była zła. No i istniała malutka szansa, że Esteban przywiezie coś z domu, na co szczerze liczyła. Mogła się domyślić, że Vermund będzie obserwował jej tatuaż, bo przecież po to był, by na niego patrzyć, śledzić wzrokiem linie. Ale nie był to ciężki, paskudny wzrok, którego nie lubiła, nie był to wzrok, za który waliła łokciem w tył na oślep, słuchając bardzo satysfakcjonującego syknięcia bólu i łapanego oddechu. Uśmiechnęła się do siebie, gdy wyszli na dach, jej mała wysokościowa oaza, idealna dla kociej części jej jestestwa i parsknęła głośnio, gdy wypomniał jej odsłonięte ciało.
- Zaklęcia ogrzewające, Vermund. I podgrzewana podłoga. Tu jest naprawdę ciepło. – a potem obróciła się w jego stronę, patrząc, jak szuka sobie miejsca wśród poduszek i puchatych dywanów, jak wydaje się być tym faktem speszony, tym wystrojem i swobodą jej domu. I jej samej. Przez chwilę poczuła wyrzuty sumienia i postanowiła odrobinę powściągnąć kocią naturę, jednak kiedy tylko mężczyzna zajął poduszkę, natychmiast zajęła podwieszany fotel, zwijając się w nim wygodnie z podkulonymi nogami. – Poza tym nasza zima jest cieplejsza niż wasze lato. O czym my w ogóle mówimy? Teraz w Brazylii jest sezon zimowy. Najzimniej jest na południu – 18 stopni. W innych rejonach nawet 29. Milutko, prawda? – uśmiechnęła się najdoskonalej niewinnie, patrząc, jak powoli zaczyna się dostosowywać do jej luźnego sposobu bycia, jak rozluźnia się i chyba uzyskuje komfort. Jakiś. No, do czasu przynajmniej.
- Och proszę cię. Nienawidzę szpitali. I jak widać – żyję. Nawet całkiem nieźle. – zbagatelizowała objawy, wzruszając lekko ramionami, jakby chciała powiedzieć „po moim trupie”. Bo i dokładnie tak było, nawet Sarnai to rozumiała, nie próbując wysyłać ją z pozostałymi ratownikami. Chociaż raczej oferty przyjścia do domu medyczki też nie powinna przyjmować. Westchnęła przeciągle na kolejne słowa Vermunda.
- Si, coś. Najpierw byli ślepcy. Latało w cholerę zaklęć. Ale po nich coś przyszło. I rozpętała się bitwa jak cholera. – wzdrygnęła się delikatnie, bezwiednie sięgając palcami do brzucha, gdzie pod materiałem bluzki ukrywała się całkiem świeżutka blizna. – Ja też wiem, a on to debil, bo nie patrzy dookoła. No to go odepchnęłam z toru zaklęcia, tak? Inaczej skończyłby z poprzebijanymi w każdą stronę płucami od żeber. A tak był w stanie potem jeszcze trzymać barierę. – wytknęła całkowicie szczerze, nie czując najmniejszego problemu w tym, że to właśnie ona miała te potrzaskane żebra i nóż w brzuchu. – Nie pchałam się za nim, to był przypadek. Źle wyliczyłam odległości. Ratownicy mnie obejrzeli i poskładali do kupy. No nie stój tak nade mną jak kat nad grzeszną duszą, nic mi nie jest. – przewróciła oczami, kiedy Vermund się podniósł, górując nad nią. Vaia nie ruszyła się z fotela, było jej tam po prostu przyjemnie i wygodnie. – Ale zasadniczo tak, co mogę, leczę sama, bo zwyczajnie umiem. Zostaliśmy zaatakowani, nożami, pięściami, nie wiem, czym jeszcze. Na moje to nie byli ludzie, ale ja waszego folkloru nie znam. Mieli broń, której ogólnie nie znam za dobrze. Nóż z dwoma ostrzami, cholera, chciałabym taki. Ale Sarnai chyba po wyjęciu go ze mnie gdzieś go wywaliła, szkoda, wróciłabym się po nie… - mruknęła bardziej do siebie niż Vermunda, faktycznie zastanawiając się nad takim rozwojem sytuacji. Ale czy byłaby w stanie odnaleźć miejsce, w którym się bili, to było pytanie…
when killing them with kindness doesn't work...try voodoo