Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Makes me feel like a weak man who thinks that he is strong (K. Jötnarsen & U. Enger, 1994)

    2 posters
    Ślepcy
    Kåre Jötnarsen
    Kåre Jötnarsen
    https://midgard.forumpolish.com/t3619-kare-jotnarsen#36546https://midgard.forumpolish.com/t3652-kare-jotnarsen#36975https://midgard.forumpolish.com/t3653-faen#36979https://midgard.forumpolish.com/


    Nie mógł pozbyć się zapachu krwi – czerwień korodowała mu na skórze, pokrywając ją sztywną warstwą rdzy, takiej samej jak ta, którą czyścił ze srebrzonych łańcuchów, zanurzając cięgno w occie i przyglądając się, jak od ogniw odchodzą brunatne płaty, a metal znów staje się gładki i lśniący, kiedy drapał się po wierzchu dłoni, skóra, która ujawniała się pod spodem, była jednak podrażniona i bolesna, tkliwa w miejscach, gdzie zamiast włosów wyrastały cienkie stosiny; pióra łaskotały go w szyję, tworzyły gęste pterylium na przedramionach i sterczały spomiędzy skołtunionych włosów, strosząc się pionowo nad głową za każdym razem, gdy pod butem pękała mu kolejna gałąź, a wiatr, przeciskający się pomiędzy gałęziami drzew, zaczynał przypominać ludzki krzyk. Wcześniej nie zastanawiał się nad tym, czy krew zwierzęcia i krew człowieka pachniały tak samo – dorastał wśród mężczyzn, którzy rozcinali zającom brzuchy na kuchennym stole i całą zimę żywili się czerniną, po której wargi przyjmowały nienaturalny, bordowy kolor. Krew warga nie przypominała jednak prosięcej, nie przypominała nawet psiej – była ludzka w sposób, w jaki ludzkie może być jedynie okrucieństwo, śmierdziała żelazem i strachem, a on nie mógł przestać myśleć o tym, jak łatwo nóż przeszedł przez podniebienie, jakby rozrywał nim miękkie podgardle, jak lepka, spieniona ślina spływała mu wzdłuż nadgarstka, a źrenice rozszerzyły się tak bardzo, że przesłoniły czerwień spojrzenia, na chwilę dławiąc w nim przekonanie, że miał do czynienia z wargiem. Stworzenie umierało w drgawkach, karmiąc tętnem miękką podszewkę mchu i skamlało jak szczenię, choć kiedy pysk skurczył się do ludzkiej twarzy, okazało się być dorosłym mężczyzną – był jeszcze młody, miał bladą cerę i oczy w barwie hebanu, wschodnią, lapońską urodę, która na północy Norwegii, gdzie wszyscy mieli chłodne spojrzenia i profile o długich, smukłych nosach, była rzadkością; przyszło mu do głowy, że bardziej niż wilka, przypominał sarnę – być może ze względu na rysy twarzy, a być może dlatego, że wykrwawiał się na ziemi pod jego nogami. W Gleipnirze nieustannie pouczano ich, że wargowie nie byli ludźmi – pokazywano kły wielkości męskiego kciuka, ślepia rozpłonione gniewem i zdjęcia ofiar, które nie przeżyły ataku, brzuchy rozerwane sobaczymi kłami, złamane kości, skórę oderwaną od ścięgien, mężczyzna, którego źrenice zdążyły uciec głęboko pod płachcie powiek, przypominał jednak człowieka bardziej, niż przypominał go Vegar, którego oczy błyszczały jak u drapieżnika, a dłonie nieustannie zaciskały się w pięści.
    Księżyc przecierał się na krawędziach, coraz bledszy na tle wschodzącego słońca, coraz mniej srebrny i przerażający, aż w końcu wydawało mu się, że stał się tak mały, że mógłby pomylić go z jedną z gwiazd – wystarczyło kilka minut, aby nóż, który przebił wilczą czaszkę, wbił się w ludzkie czoło i zamiast skowytu, wyrwał z gardła płacz, wystarczyło kilka minut, aby to, co ojciec nazywał zaszczytem, okazało się jedynie morderstwem. Miał ochotę krzyczeć, zamiast tego pchnął jednak czubkiem buta niewielkie grudy kamieni i zachłysnął się drapiącymi w gardle łzami, wściekłą, dziecięcą nienawiścią, dla której nigdy nie potrafił znaleźć właściwego ujścia – pierś falowała mu wyraźnie pod materiałem ciężkiej, utwardzanej kurtki, które kazano nosić wszystkim rekrutom, a on myślał o tym, że pozwolił, aby kolejna osoba mówiła mu, co musiał robić, jak powinien postąpić, kim miał obowiązek się stać; kolejna osoba, która uważała, że nie był wystarczająco dobry. Oparł dłonie na udach, zgięty wpół nad ciałem, które nie należało już ani do zwierzęcia, ani do człowieka – szkielet deformował się powoli wraz z nastaniem świtu, tęczówki przybierały pierwotną barwę, ciało kurczyło się i liniało, aż łapy zaczęły przypominać nogi i ramiona, a sierść przerzedziła się na wygiętych lędźwiach. Zawsze wyobrażał sobie, że kiedy zabije warga, stanie z butem wgniecionym w jego czaszkę i po raz pierwszy spojrzy w oczy Vegara bez strachu, że zdradzą go wyrastające z policzków pióra – miał stać się mężczyzną, tymczasem czuł się, jakby znów był dzieckiem, trzęsącym się w kącie przed ojcowskim gniewem i zaciskającym pięści tak mocno, że skóra na śródręczach czerwieniła się od krwi; nie mógł patrzeć, więc odwrócił wzrok, gdy jedna z kości pękła jednak z głośnym chrzęstem, zgiął się nagłym szarpnięciem torsji, wymiotując pomiędzy krzaki tarniny, lecz zamiast żółci, z ust wypełzł mu strach, obślizgły i nieprzyjemnie gorzki na rozchylonych wargach. Kolejny trzask nie przypominał już kości – zbyt słaby i zbyt cichy, mimo to sprawił, że zesztywniał i wyprostował się gwałtownie, odwracając głowę w przeciwną stronę; przez chwilę jego twarz wciąż była poruszona i wylękła, prawie chłopięca, kiedy zobaczył Ulrika, zmrużył jednak oczy i ściągnął usta, po czym zacisnął prawą dłoń mocniej na zakrwawionym nożu, próbując ukryć dygot, który ostał się pomiędzy palcami.
    Czego chcesz? – warknął, uporczywie wpatrując się w jego twarz, jakby obawiał się, że jeśli odwróci wzrok, jego spojrzenie osunie się na martwego człowieka; przetarł usta dłonią i napiął mięśnie, choć zdradzały go pióra sterczące po obu stronach twarzy, opuchnięte powieki i wargi, które drżały, gdy tylko nie zaciskał zębów – wiedział o tym i czuł, jak gniew zacieśnia się gruzłem na jego sercu. – Zabiję cię, jeśli komuś powiesz – zagroził i gwałtownie podniósł rękę, w której trzymał nóż, wymierzając ostrze w pierś Ulrika – pomyślał, że ojciec zrobiłby z nim to samo, gdyby dowiedział się, że płakał. Podobno za drugim razem wszystko przychodziło łatwiej – nawet morderstwo.



    shadows tangle like a vine
    crawling up the posts within our shrine

    you look so good there on your knees
    such a good girl, knows how to please
    look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind

    Widzący
    Ulrik Enger
    Ulrik Enger
    https://midgard.forumpolish.com/t3627-ulrik-engerhttps://midgard.forumpolish.com/t3640-ulrik-engerhttps://midgard.forumpolish.com/t3641-ulfahttps://midgard.forumpolish.com/


    Był przerażony. Nie powinien tego czuć, nie przy którymś z kolei polowaniu. Powinieneś być opanowany - mówił mu Agnar, a potem dodawał cierpliwie wargi czują strach. Magnus nie mówił nic, tylko patrzył na niego wymownie (na początku ich znajomości raczej obojętnie, ale Borum wolał przypisać temu wymowność, od zawsze), dopóki Ulrik nie stępił swojego strachu i nie nauczył się wstrzymywać oddechu, odpychać niewygodnych myśli, tłamsić uczuć. W ich stałej drużynie było to zresztą łatwe. Nauczył się współpracować z braćmi, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Znał ich słabe i mocne strony, ulubione sposoby tropienia, ulubione sposoby zabijania, ulubiony rodzaj wódki. Prawie dowiedział się nawet, jak daleko każdy z nich sika, ale niektórzy nie byli dostatecznie pijani by wziąć udział w zainicjowanym przez niego konkursie. Wiedział, że żaden z nich nie da się głupio zabić, że każdy da radę zabić warga.
    Tyle, że dzisiaj nie był w swojej drużynie. Rozkaz to rozkaz, tropili warga w innej niż zwykle grupie. Nie lubił pracować bez braci, ale potrafił.
    Tyle, że pierwszy raz pracował z nastolatkiem. Samemu był niewiele starszy, gdy zaczął pracę, ale Kåre wydawał się jakoś… młodszy. Jakby pomimo metryki brakowało mu lat (bo doświadczenia na pewno) albo... czegoś innego.
    (Pasji, brakowało mu pasji i przekonania, z jakimi zaciągnął się Ulrik, ale Borum znał młodego zbyt krótko, by zdążyć to zauważyć).
    Powinieneś być opanowany — powtórzył sobie w myślach rady Agnara.
    Tylko co powiedziałby opanowany Agnar Eriksen, gdyby jego krewniak, prawie dziecko, zginął na warcie Ulrika?
    A Kåre zniknął. Zniknął to w tym fachu prawie jak zginął, na dzisiejszej akcji panował nieco większy chaos niż w ich zgranej drużynie, ale Ulrik przywykł do tego, by zawsze wiedzieć, gdzie są jego bracia. Nigdy nie tracić się z oczu.
    Nigdy, o ile to możliwe, nie zostawać z wargiem sam na sam.
    Swojego pierwszego zabił w duecie, u boku bardziej doświadczonego kolegi łowcy rywala kochanka Magnusa.
    Dziś to on powinien być bardziej doświadczonym łowcą, ale w pewnym momencie stracił z oczu zarówno dwóch pozostałych starszych łowców—bez iskry niepokoju, bo widział ślady ich wielkich stóp i wiedział, że nie rozdzieliliby się—jak i młodego Eriksena. To zaniepokoiło go cholernie, nigdy, n i g d y nie powinien tracić z oczu ani dzieciaka ani warga, a co gorsza i warga i dzieciaka na raz.
    Przedzierał się przez drzewa, najpierw starając się stąpać cicho i ostrożnie, jak zawsze; ale z każdą chwilą jego krok stawał się coraz bardziej gorączkowy. Gdzie, k u r w a, jesteś, Eriksen? - zawołałby, gdyby nie byli w lesie w pełnię, ale byli w lesie w pełnię i nie mógł wydobyć z siebie dźwięku bez narażania wszystkich wkoło. Cisza lasu była upiorna, aż rozległ się ryk...
    ...I cisza.
    I skomlenie.
    Chwila bezbrzeżnej ulgi, znał już na pamięć odgłosy ich śmierci, a skoro je słyszał to był blisko, bardzo blisko. Ulga nie była jednak całkowita, bo wśród ciszy zabrakło głosów dwóch pozostałych łowców, warg wciąż mógł ich skrzywdzić, albo mógł po drodze zjeść Eriksena, albo...
    ...puścił się biegiem, nie chcąc już myśleć o żadnych albo. Musiał jak najszybciej dołączyć do grupy, pogratulować im zabicia potwora, wyznać, że Eriksen się zgubił i...
    ...wpadł na polanę, nie uważając już na gałęzie pod nogami ani nie kryjąc swojej obecności. Zgodnie z przewidywaniami, zobaczył na niej leżącego warga (prędki rzut oka na nieruchomą twarz wystarczył, by nie rozpoznać w nim łowcy, a zatem nie rozpoznać w nim człowieka i nazwać go wargiem), a nad nim...
    -Eriksen?! - wydusił z bezbrzeżnym zaskoczeniem i ulgą. Spodziewał się tutaj któregoś z pozostałych łowców, albo obydwojga, ale ich zguba właśnie się odnalazła. -Zabiłeś go, sam? - upewnił się, wchodząc Kåre w słowo. -Bra— - wo, chciał pogratulować, prawie wykrzyknął, taki młody a taki zdolny, ale widać wdał się w Agnara albo wdał się w całą rodzinę. Promienny uśmiech zamarł mu jednak na twarzy, a słowa dumy uwięzły w gardle, gdy w świetle księżyca błysnął nóż. Kåre chyba był w szoku, Ulrik też był w szoku po swoim pierwszym wargu, ale sens usłyszanej groźby złożył się wreszcie do kupy z zasychającymi łzami na policzkach młodzieńca, drżącymi wargami, a nawet surrealistycznym widokiem piór porastających szyję i twarz (co ci się stało? - cisnęło mu się na ustach, bo o srokowatości mógł do tej pory usłyszeć tylko w mądrych opowieściach siostry, ale intuicyjnie pojął, że to pytanie może poczekać).
    Domyślił się, co musiało się stać i pobladł, a wyrzuty sumienia wróciły. Spotęgowane, dławiące, nieubłagane.
    Był taki młody.
    A on spuścił go z oczu.
    Liczył się z tym, że kiedyś to się może stać i że jeden z łowców wpadnie i honorowo odejdzie (byle nie Magnus, Magnus był n a j l e p s z y, to znaczy gorszy od Agnara, ale no), ale... nie tak. Nie młody Eriksen. Nie na jego warcie. To tak, jakby sam miał jego krew na rękach.
    -Ugryzł cię? - zrozumiał, gdy dotarło do niego, że Kåre nie miał już przed sobą świetlanej przyszłości, a jedynie trzy dni.
    Ślepcy
    Kåre Jötnarsen
    Kåre Jötnarsen
    https://midgard.forumpolish.com/t3619-kare-jotnarsen#36546https://midgard.forumpolish.com/t3652-kare-jotnarsen#36975https://midgard.forumpolish.com/t3653-faen#36979https://midgard.forumpolish.com/


    Sądził, że wiedział, jak wyglądała śmierć – znał ją z rodzinnego domu, gdzie na ścianach wisiały łowieckie trofea, rozpięte wzdłuż korytarzy jak winorośl, której łodygi były białe i twarde jak zwierzęce kości, spoglądał jej prosto w lśniące, przerażone oczy za każdym razem, gdy ojciec rozkrajał zająca na kuchennym stole, czyniąc nożem rozcięcie wzdłuż miękkiego brzucha, tak schludne, jakby stworzenie było zranione w tym miejscu już wcześniej, a on jedynie rozplatał fastrygę niestarannie zaszytej blizny, widział ją na pogrzebach mężczyzn, których ciała nosiły ślady sobaczych szczęk, jeszcze niezagojonych, zaledwie trzy dni od ugryzienia. Tym razem, kiedy śmierć leżała przed nim na rozmiękłym, czerwonym mchu, wyglądała jednak inaczej – miała rysy upodabniające ją do człowieka i twarz, na której życie przypominało fantomowy ból po utraconej kończynie, drętwienie w miejscu, które już nie istniało, bo przez rozdartą skórę sączyła się krew ciemna jak północne niebo; knieja, dotąd pogrążona w milczeniu, wydała z siebie głośne westchnienie żałoby po stworzeniu, które umierało w jej objęciach, on słyszał natomiast jedynie chrzęst łamanych kości, chrobot, kiedy kręgi odtwarzały ludzką staturę, a pazury wrastały z powrotem w miękkie opuszki, choć palce nie przypominały już ani ludzkich dłoni, ani zwierzęcych łap – stworzenie, które skrwawiało się boleśnie i powoli, było potworem z opowieści ojca, bestią o morderczym spojrzeniu i zębach stworzonych po to, aby rozedrzeć ludzkie osierdzie, było wargiem, zatem nie zasługiwało na śmierć w hebanowej trumnie, pod imiennym nagrobkiem, na którym bliscy mogliby składać kwiaty i zapalać znicze; pamięć po nim miała zaginąć wraz z ciałem, nieważna i bezimienna.
    Powinien czuć dumę – pamiętał, w jaki sposób Vegar mówił o swoim pierwszym polowaniu, jakby w jego życiu nie istniał ważniejszy moment niż ten, w którym przebił nożem zwierzęce serce – tymczasem w jego ciele zbierała się jedynie pecyna grząskiego obrzydzenia, wstręt podchodzący do gardła w bolesnych torsjach, aż zgięty wpół czuł tylko cierpką żółć, która spływała mu po języku na rozgryzioną, dolną wargę, gdzie, przebarwiona krwią, zyskiwała mętny, pomarańczowy odcień. Oddychał ciężko, wpatrując się pomiędzy zacienione krzewy tarniny; jego oczy dawno zdążyły przyzwyczaić się do ciemności, lecz zawroty głowy sprawiały, że wszystko stało się ciemne i niewyraźne, jakby na źrenice rozlał mu się atrament, przesiąkający przez spojrzenie jak przez pergamin, aż plamy stały się tak duże, że objęły prawie całą szerokość rogówki – pragnął zmusić swoje ciało do triumfu, dłonie drżały mu jednak na rękojeści noża, a serce rwało się pomiędzy żebrami, ilekroć odwracał głowę, aby spojrzeć w miejsce, gdzie ziemia wysyciła się krwią, a zwierzę wydawało z siebie odgłosy, które coraz mniej przypominały sobacze skamlenie, a coraz bardziej ludzki płacz. Dopiero szelest zarośli sprawił, że jego ciało zesztywniało gwałtownie, a kręgosłup, niby rząd szpulek, naciągnął się wzdłuż pleców – wyprostował się, a ból w prawym barku przeszył go tak mocno, że poczuł się tak, jakby ktoś szarpnięciem wyrwał mu nerwy z grząskiego gruntu między łopatkami; miał złamany obojczyk, którego przepołowiona kość wystawała nierównym, białym fragmentem u podnóża szyi, w miejscu, gdzie łowiecki mundur rozerwał się wyraźnie, odsłaniając obrzękniętą skórę – prawą rękę miał zdrętwiałą, więc zacisnął nóż w lewej, unosząc koniec ostrza tak, aby wskazywał punkt na piersi Ulrika, w którym, pod warstwą mięśni, znajdowało się serce. Nienawidził sposobu, w jaki mężczyzna się na niego patrzył – jakby był jedynie kolejnym zwierzęciem, które należało uśmiercić wprawnym uderzeniem w kark, aby nie musieć dłużej patrzeć na jego cierpienie; zauważył w jego oczach żal i pragnął pozbyć się go, zanim zdołałby się rozprzestrzenić.
    Widziałeś, jak go zabiłem – stwierdził i choć twarz miał całkiem bladą, a ręka drżała mu, kiedy trzymał ją wyciągniętą przed siebie, jego głos pozostał stanowczy. – Widziałeś, że się nie zawahałem. Nie bałem się nawet, kiedy powalił mnie na ziemię – mówił przez zaciśnięte zęby, szukając potwierdzenia w spojrzeniu Boruma, po czym zwróćił się gwałtownie w stronę warga i ujął dłońmi pysk, z którego sierść zdążyła częściowo zniknąć pod miękką, ludzką skórą, rozchylił skurczone szczęki i nożem rozciął dziąsło, wyrywając górny, lewy kieł. Stworzenie wydało z siebie rozpaczliwy skowyt, szarpiąc się do tyłu i opluwając go krwią, było jednak zbyt słabe, aby się obronić – kręgosłup zdążył zakrzywić się pierwotnym kształtem, oczy, z czerwonych, zmieniły barwę na hebanowe, a wilczy nos zaczynał kurczyć się i blednąć, ujawniając płaską twarz i ostre, saamskie rysy. Zrobiło mu się niedobrze, a kiedy odwrócił się z powrotem na Ulrika, w jego spojrzeniu mignęło coś, czego nigdy wcześniej tam nie było: błaganie.
    Nie – odparł, choć głos miał już niewyraźny, nie tak doniosły jak Vegara i nie tak surowy jak Vermunda, jego własny – chłopięcy i słaby, nieutwardzony jeszcze dorosłością. Kieł, który trzymał w ręku, dorównywał wielkością do jego kciuka, a u nasady, gdzie korzenie wrastały głęboko w pąsowe dziąsło, wciąż ociekał krwią, która teraz spływała mu pomiędzy palcami, ciepła i lepka. Położył dłoń na zwierzęcym boku, choć żebra nie były już porośnięte sierścią i prześwitywały przez skórę tak samo, jak pamiętał je z własnego odbicia w łazienkowym lustrze – chciał poczuć pod palcami dreszcz przebiegający pod cienką tkanką, wyczuć nagły skurcz mięśni i nerwów, ostatni objaw życia, które brudną strugą ściekało z rozciętej rany. – Zabiłem go – powtórzył, czując jak łzy, zebrane grubą warstwą pod powiekami, ociekają mu po policzkach wraz z głębokim wydechem i odwrócił głowę w kierunku lasu, aby nie zobaczyć odbicia swojej twarzy w cudzych źrenicach.



    shadows tangle like a vine
    crawling up the posts within our shrine

    you look so good there on your knees
    such a good girl, knows how to please
    look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind

    Widzący
    Ulrik Enger
    Ulrik Enger
    https://midgard.forumpolish.com/t3627-ulrik-engerhttps://midgard.forumpolish.com/t3640-ulrik-engerhttps://midgard.forumpolish.com/t3641-ulfahttps://midgard.forumpolish.com/


    Spoglądał na Kåre z mieszanką smutku i troski i przerażenia. Nie był to strach o własny los, bo dzieciakowi o drżących dłoniach trudno było go zastraszyć. Bał się tego, co czeka ugryzionego Eriksena. Smuciło go to, że warg odebrał mu całe życie i w zamian pozostawił trzy dni na pożegnanie. Czuł się winny zaniedbania i nie wiedział jak spojrzy potem w oczy Agnarowi. Choć Kåre miał nóż, a Ulrik nie, to w głębi duszy nie wierzył, że chłopak cokolwiek mu zrobi. Nawet chłopak postawiony pod granicą, ugryziony i być może chcący ocalić własne życie. (Nie — odparł Ulrik to podejrzenie. Kåre jest Eriksenem, więc na pewno nawet nie myślałby o postąpieniu niehonorowo.)
    Ulrik wierzył, wciąż wierzył, że wszyscy ludzie (poza nieludźmi, czyli wargami, zmorami, huldrami i huldrekallami, a w dalszej kolejności innymi chaotycznymi odmieńcami) są dobrzy i że w Gleipnirze wszyscy są braćmi. Im bardziej Kåre pragnął ujrzeć strach na widok noża, tym bardziej Ulrik go zawodził — bojąc się o niego, żałując jego.
    Przez myśl, rzecz jasna, przemknął mu trzeźwy wniosek, że mógłby po prostu wykręcić rękę Kåre — ale odpędził go prędko, wcale tego nie chciał, w takiej kalkulacji było coś brudnego. Wolał zdać się na instynkt, wolał wierzyć w braterstwo.
    - Nie widziałem. - wyrwało mu się szczerze. - Przybiegłem za późno. - dodał z żalem, za późno, żeby ci pomóc, nie rozumiejąc jeszcze o co ani dlaczego prosi go Kåre. Ta scena miała wyglądać inaczej, mogła wyglądać inaczej, mógłby zamknąć go w niedźwiedzim uścisku i pochwalić, zabiłeś go, zabiliśmy go, jesteś jednym z nas — ale tak nie było, zamiast fanfar był tylko strach, Kåre pozostał na polanie osamotniony, a Ulrik był osamotniony w układaniu całości wydarzeń z tej skomplikowanej układanki. Nóż skierowany na brata, łzy, pozostawienie najmłodszego rekruta samego, jakikolwiek lęk okazywany przez syna Eriksenów, surrealistyczne pióra — to wszystko nie mieściło się w scenariuszu dzisiejszej nocy, a szumiąca w uszach krew i pełzająca pod skórą adrenalina utrudniały Ulrikowi rozwiązanie tej łamigłówki. Magnus zawsze był w nich lepszy i zawsze mówił mniej i być może wiedziałby, co powinien teraz powiedzieć, albo po prostu milczałby i nie popsuł niczego nieroztropnym słowem.
    Nóż znikł, Kåre odwrócił się gwałtownie, a Ulrik postąpił o krok do przodu — tak jakby chciał go powstrzymać, ochronić przed konającym wilkołakiem, choć po sekundzie dotarło do niego, że już nie musi go przed nikim chronić i już za późno. Warg konał. Kåre wykorzystał ostatni moment, by zyskać zwierzęcy kieł. Po kilku sekundach zęby stępią się, wrócą do normy, wydadzą się niemal ludzkie, ale to przecież nigdy nie był człowiek. Nigdy od momentu pierwszej pełni. Ulrik przywykł do tej myśli, ale i tak się jej zawstydził, przez kolejne kilka sekund żyjąc w przekonaniu, że samemu Kåre pozostały zaledwie trzy doby człowieczeństwa. Patrzył na niego w napięciu dopóki nie uzyskał odpowiedzi i dopiero wtedy spięte ramiona opadły, a w oczach odbiła się bezbrzeżna ulga.
    - Nie ugryzł cię! - Ulrik też brzmiał, jakby miał ochotę się rozpłakać, ale ze szczęścia.
    Uśmiechnął się promiennie i zamknął Kåre w niedźwiedzim uścisku, odruchowo podnosząc go na nogi i odciągając od ostatniego odruchu konającego warga; wydzierając im to ostatnie pożegnanie by powitać rekruta wśród doświadczonych braci.
    - Zabiłeś go! - potwierdził dopiero teraz, z nieskrywaną dumą. - Sam, na Odyna, sam! - swojego pierwszego warga też zabił sam, ale to było planowane, Magnus widział całą sytuację i byłby dla niego wsparciem, zgubienie się młodego Kåre planowane nie było i Ulrik czułby wyrzuty sumienia do końca życia gdyby chłopakowi coś się stało. - Prawdziwy z ciebie Eriksen. - paplał radośnie, przyciągając chłopaka do siebie. Odsunął się o krok, by poklepać go po ramieniu, wciąż uniemożliwiając mu oglądanie się na martwego potwora. Kåre nie powinien na to patrzeć, to nikomu nie służyło.
    - Pomogę ci posprzątać, a potem będziemy świętować. - zaoferował Ulrik radośnie. Kåre uciekł spojrzeniem, ale nie mógł ukryć łez na swoich policzkach. - Nie płacz - Ulrik zapomniał z wrażenia, że nie powinno się mówić tego dumnym młodzieńcom - już po wszystkim! Chyba, że to łzy szczęścia! - pocieszył go, słowa spływały same.
    Ślepcy
    Kåre Jötnarsen
    Kåre Jötnarsen
    https://midgard.forumpolish.com/t3619-kare-jotnarsen#36546https://midgard.forumpolish.com/t3652-kare-jotnarsen#36975https://midgard.forumpolish.com/t3653-faen#36979https://midgard.forumpolish.com/


    Nie potrafił zbyt długo patrzeć mu w oczy – brązowe i lśniące, zalane werniksem stroskanego niepokoju, który sprawiał, że miał ochotę wgnieść mu trzymany w ręku nóż głęboko pod kość jarzmową – bo czuł się, jakby patrzył w oczy psu, a im dłużej się wpatrywał, tym większe stawały się jego źrenice; sprowokowałeś go, powtarzał Vegar, kładąc dłoń na miękkim łbie wyżła, którego ślina była gęsta i ciemna od krwi, a oddech wciąż spłycony warkotem – zwierzę ugryzło go rękę, krusząc pomiędzy zębami drobne kości nadgarstka, jak wnętrze grzechotki, którą można było uderzyć o ziemię, aby uwięzione w środku ziarna rozsypały się po podłodze. Nie pamiętał już bólu, sprawiającego, że nie mógł poruszać palcami, ale pamiętał sposób, w jaki ojciec na niego spojrzał – jakby nie był zawiedziony psem, którego kły pozostawiły na ciele głęboką ranę, ale synem, który nie potrafił zapanować nad stworzeniem wychowanym po to, aby służyć człowiekowi; Ingelise opatrywała mu rękę bandażem, nasączonym dekoktem z podorożnika, a Vegar wykrzywił usta w grymasie gniewnego rozczarowania, który już nigdy nie zszedł mu spomiędzy warg – kiedy kilka tygodni później znalazł pod jego materacem srebrny nieśmiertelnik, ze zwierzęcym imieniem wygrawerowanym płytko w lśniącej, metalowej powierzchni, zamknął go na noc w psiarni, aż wycie i ujadanie zupełnie ucichło, a w półmroku kojca pozostał tylko płytki, nerwowy oddech, dławiony strachem, który próbował przełykać w dół gardła. Był Eriksenem, lecz Vegar nigdy nie traktował go jak swojego syna – wychowywał go jak jednego ze swoich wyżłów, ciągnąc za smycz i gromiąc kark skórzanym batem; nigdy nie był jego najlepszym psem, lecz wraz ze złością nauczył się dyscypliny – wiedział, że należało zaciskać zęby i pięści, należało podnosić głos i zabierać przestrzeń, należało udawać, że jest się kimś więcej niż w rzeczywistości.
    Chociaż w Gleipnirze wszyscy byli braćmi, nigdy nie było pomiędzy nimi równości – nienawidził żalu i skruchy, które przebrzmiewały w głosie Ulrika, sposobu, w jaki za pomocą troski sprawiał, że czuł się słabszy, jak dziecko, które było jeszcze zbyt małe, aby w jego ciele zmieściło się poczucie winy. Kiedy mężczyzna zrobił krok do przodu, zacisnął palce mocniej, choć dłonie, wilgotne i brudne od krwi, ślizgały mu się na rękojeści – pomyślał, że mógłby zabić go tym samym, srebrnym ostrzem, które wgniótł głęboko pod skórę warga, wycelować je we wnękę pomiędzy żebrami i przekłuć serce nożem, na którym wciąż lśniła jeszcze sobacza jucha, w tej samej chwili łowca objął go jednak ramionami i podniósł z ziemi w mocnym uścisku, jakby odczytał jego myśli i próbował wyrwać mu z płuc powietrze, a wraz z nim cały, zduszony w piersi gniew. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo był zmęczony – drżał pod materiałem ciężkich, myśliwskich ubrań, żołądek piekł go od torsji, a umysł wydawał się lekki i przepełniony watą. W prawym barku rozpłonił się gwałtowny ból, kiedy Ulrik przyciągnął go do siebie, więc warknął gardłowo, odpychając mężczyznę do tyłu i ocierając rękawem twarz, gdy oczy odruchowo przeszkliły mu się łzami – czuł, jak krew zbierała się pulsującym ciepłem w debrze obojczyka i pomyślał, że ostra krawędź kości musiała przebić skórę nad jego ramieniem, bo materiał kurtki był w tym miejscu mokry i pomarszczony.
    K-kurwa… odsuń się. – pchnął go raz jeszcze, zaciskając palce na rękojeści sztyletu, usiłując przypomnieć mężczyźnie, lecz przede wszystkim sobie, że wciąż go posiadał i wiedział, w których miejscach rany bolały najbardziej. W innych okolicznościach pragnąłby pochwały – nazwiska, którego ojciec nigdy nie używał w jego obecności, jakby obawiał się, że mógłby je ukraść i schować pod materacem, pobrudzić palcami herb, na który nie zasłużył i odnaleźć w jego oczach dumę, której nigdy nie chciał mu ofiarować – teraz nie potrafił  jednak zapomnieć o ciele stworzenia, leżącego na wznak za jego plecami, cały las wydawał się bowiem pachnieć krwią i strachem, a on czuł metaliczny posmak na podniebieniu za każdym razem, kiedy przełykał ślinę. – Kurwa – powtórzył, cicho i niewyraźnie, choć źrenice miał już rozszerzone i lśniące. – Przysięgam, że poderżnę ci gardło, jak będziesz tak gadał – wyciągnął rękę, w której wciąż trzymał nóż i wycelował jego koniec z powrotem w pierś Boruma. – Nie widzisz tego?! – odepchnął jego ramię, odwracając się gwałtownie i celując sztyletem w bezwładne ciało, jakby używał noża zamiast palca wskazującego. – To jest człowiek. Zabiłem człowieka. – słowa twardniały mu w przełyku – na ziemi leżał nagi mężczyzna, ze skórą rozerwaną przez srebro, opustoszałymi oczami i ustami rozchylonymi w niemym, martwym krzyku. Ojciec zawsze wmawiał mu, że wargi były potworami – ten, który znajdował się przed nim, nie przypominał już jednak wilka; tylko kieł, wyrwany z miękkiej podszewki dziąsła, świadczył o tym, czym stawał się pod wpływem pełni.



    shadows tangle like a vine
    crawling up the posts within our shrine

    you look so good there on your knees
    such a good girl, knows how to please
    look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind

    Widzący
    Ulrik Enger
    Ulrik Enger
    https://midgard.forumpolish.com/t3627-ulrik-engerhttps://midgard.forumpolish.com/t3640-ulrik-engerhttps://midgard.forumpolish.com/t3641-ulfahttps://midgard.forumpolish.com/


    Chociaż w Gleipnirze wszyscy byli braćmi, nigdy nie było pomiędzy nimi równości – była hierarchia, klarownie i jasno i bezpiecznie wytyczającą ramy ich życia. Ulrik godził się na nią, z podziwem ucząc się od braci bardziej doświadczonych od siebie. Nie godził się na nierówność nieuzasadnioną hierarchią, jak w pierwszych miesiącach coraz bardziej zażartej rywalizacji z Magnusem, rywalizacji, którą ugasiła dopiero bliskość jego ciała. Czasem,  bo nie był przecież człowiekiem pozbawionym sprzeczności, widział zaś nierówność i godził się na nią tak po prostu — jak teraz. Dla niego Kåre był jednym z Eriksenów, tych Eriksenów, których historia (i pieniądze) znaczyły wiele w organizacji, którzy mieli Gleipnir we krwi i których przygotowywano do tej roli od dziecka. Ulrik trochę im zazdrościł, a trochę widział ich jako bohaterów, a trochę snuł marzenia, w których samemu wychowuje się w podobnej rodzinie (może nie klanowej, ale podobnej, nawet w marzeniach bywał skromny) i chodzi z ojcem na polowania i jego ojca nic nie obchodzą jego złe oceny z matematyki oraz brak miłości do literatury i rodzina może być z niego dumna, tak po prostu dumna. Teraz też mówili, że są dumni, ale nie widział w tym prawdziwej dumy — raczej ulgę, że Ulrik, ten głupi Ulrik, który mylił Tołstoja z Dostojewskim i milczał podczas kolacji z krewnymi, wreszcie znalazł własną drogę. I ta droga nie okazała się sprzedawaniem towarów na targu (nawet do tego trzeba matematyki! - grzmiał ojciec, udając, że żartuje, ale nie żartował), a całkiem prestiżową posadą ze stabilną pensją, perspektywami na awans i głębokim sensem bohaterstwa (którego rodzina już nie doceniała).
    Chyba właśnie dlatego wciąż czuł na plecach zimny dreszcz i dlatego bez namysłu rzuciłby się przed Kåre Eriksena, gdyby szarżował na niego warg. Wszak Kåre był Eriksenem, a Ulrik był po prostu Ulrikiem. (Nie przyznałby się, rzecz jasna, do tych myśli Magnusowi, bo wtedy jego oczy stałyby się jeszcze ciemniejsze, a ton zagrzmiałby jakoś ostrzegawczo). Nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby przybył tutaj za późno i zobaczył martwego albo pokąsanego młodzieńca, ale na szczęście nie doszło do tragedii. Nie powinien był wątpić w Eriksena, który zabił dziś swojego pierwszego warga i to tak koncertowo! Oceniał fachowym okiem cięcie, które nie było idealne, ale widział gorsze — warg konał jeszcze przez chwilę, znacząc swym urywanym oddechem sumienie młodego Kåre oraz czujność Ulrika, ale nie zdoła się poderwać, nie zdoła już zaatakować, wystawiłby tej egzekucji ocenę nie celujący, ale bardzo dobry.
    Reakcja po egzekucji to już coś innego, ale Ulrik był wyrozumiały — kto nie przeżywał swojego pierwszego warga? On tuż przed swoją pierwszą misją prawie wpadł w histerię i wyżył się na Magnusie, a Magnus też był nerwowy, bo groził mu śmiercią i przyciskał do drzewa, no i co prawda mieli wtedy między sobą męskie sprawy do wyjaśnienia, ale pomijając męskie sprawy — w Gleipnirze tak bywało. To adrenalina, po prostu adrenalina.
    Odsunął się, bo nie był człowiekiem, który złośliwie tkwi w przestrzeni osobistej innych. Byli grupą facetów spędzających razem długie tygodnie w lesie, każdy potrzebował czasem odrobiny oddechu. Przekleństwa też nie robiły na nim żadnego wrażenia. Największe zrobiły szkliste oczy Kåre, na których zawiesił wzrok jakby zaalarmowany, dziwna reakcja na stres. Zamrugał z zaskoczeniem, gdy Eriksen znów wycelował mu sztylet w pierś — po raz pierwszy przemknęło mu przez myśl, że mógł mówić poważnie — ale zaraz skarcił się za tą myśl, bo równie prędko Kåre obrócił sztylet w stronę warga, jak należało. Doskonały instynkt, nawet mimo tego, że warg już bezsprzecznie nie żył.
    - Widzę. - przytaknął. Postąpił o krok do przodu, korzystając z tego, że Kåre stał teraz do niego bokiem i łagodnie, acz stanowczo, chwycił go lewą ręką za ramię — a prawą dłoń zacisnął wokół jego palców, by spróbować delikatnie wyjąć z nich nóż. - Daj. Już jesteś bezpieczny. - poprosił. Chłopak drżał z zimna albo strachu, trzeba go zaprowadzić w suche miejsce. - Pójdziemy do leśniczówki. Poślę po medyka, jesteś ranny? Mam też apteczkę. - znał podstawy pierwszej pomocy, każdy z nich musiał. - A potem będziemy pić do rana. - zaproponował z nadzieją, mając nadzieję, że nastoletnich rekrutów nadal wprawia to w taki sam entuzjazm jak jego przed laty. Celowo odwlekał przez chwilę temat, choć doskonale usłyszał jego słowa, niepokojące, niezgodne z tym, czego słuchali na wykładach. Niewygodne, bo w jakiś sposób prawdziwe. Ulrik też nie chciał już patrzeć na tego warga, ale nie powinien bać się tego widoku. Nie powinien myśleć o nim jak o człowieku. Nie powinien tego też robić Kåre Eriksen, więc Ulrik nie powie nikomu o jego chwilowym zwątpieniu, wywołanym z pewnością adrenaliną. Jakaś złośliwa, tłumiona część Ulrika podsunęła łowcy myśl, że może Kåre nie musiał uważać na wykładach i nie przyswoił ideologii z dostateczną gorliwością bo był Eriksenem i nie musiał, ale szybko odpędził ten podły wyrzut. Chłopak spisał się na medal, nie będzie go teraz rozliczał z egzaminów teoretycznych. Kto z nich nie miał wątpliwości? Najważniejsze, że szybko je pokonywali. - To jest warg. Zabiłeś warga. - podkreślił, cofając się z nożem. - Tak wyglądają po śmierci. A gdyby nie ty, ugryzłby albo zabił wielu innych.
    Ślepcy
    Kåre Jötnarsen
    Kåre Jötnarsen
    https://midgard.forumpolish.com/t3619-kare-jotnarsen#36546https://midgard.forumpolish.com/t3652-kare-jotnarsen#36975https://midgard.forumpolish.com/t3653-faen#36979https://midgard.forumpolish.com/


    Osądzono, kim był, jeszcze zanim przyszedł na świat – w Bastionie na Fiordzie dzieci rodziły się zawsze wraz z głośnym krzykiem mew i uderzeniem fal o wyszczerbiony brzeg fiordu, wrastały w historię, którą zapisano dla nich w rodzinnej księdze, zupełnie jakby posiadały dłonie jedynie po to, aby trzymać w nich myśliwski nóż, serce jedynie po to, aby bić w rytm żołnierskiego marszu, do którego zawsze napominał go Vegar, jego surowa twarz i dłonie, zaciskane w pięści tak mocno, że nie potrafił wyobrazić sobie, że jego ojciec kiedykolwiek trzymał je otwarte; czasem zastanawiał się, czy kiedy leżał obok Ingelise na małżeńskim łóżku, gładził ją po policzku tak samo przykurczoną pięścią i przeczesywał włosy kłykciami pobielałymi z gniewu. Był Eriksenem, jeszcze zanim stał się sobą – miał mieć szerokie, męskie barki, zawsze usztywnione materiałem munduru i trzymać głowę podniesioną tak, jakby przez całe życie stał na warcie, miał potrafić spojrzeć w oczy stworzeniu, którego serce przebijał srebrzonym nożem i nieustannie pamiętać, kim byli jego przodkowie. Matka zaciskała mu dłonie na ramieniu, kiedy spod kołnierza koszuli zaczynały wyrastać ciemne pióra, jak gdyby pragnęła uchronić go przed ojcowskim gniewem, Vegar zawsze dostrzegał jednak ostry kontur stosin pod materiałem ubrania, błysk przezierający spod tafli spojrzenia i kieszenie, w których odznaczał się zarys skradzionej biżuterii, naszyjnika z czarnych pereł i obrączki zaręczynowej, ściągniętej z palca, który nie zauważył jej braku – bał się jego gniewu, więc kark i plecy pokrywało mu gęste, czarne pterylium, a wtedy ojciec podnosił rękę i uderzał go tak mocno, aby na twarzy pozostał bolesny, czerwony ślad. Wiedział, jak na niego patrzono – Vegar obciążał tym samym spojrzeniem psy, które okazały się zbyt słabe i nieposłuszne, niezdolne dogonić sarny i przegryźć zębami miękką tętnicę; jakby za każdym razem musiał zdecydować, czy opłacało mu się wciąż trzymać go w kojcu i każdego dnia rzucać na ziemię świeże mięso do odgryzienia od kości – chwytał go za kark i odginał wargi, aby obejrzeć zęby i dziąsła, przesuwał palcami po trzonowcach i uciskał wnętrzem kciuka na kły, sprawdzając, czy były wystarczająco ostre, aby złamać kość w nadwyrężonym stawie. Kiedy był dzieckiem, wielokrotnie przyglądał się, jak Vermund przymierzał przed lustrem mundur z czarnej wełny, teraz materiał ciążył mu jednak na ramionach i opinał się niewygodnie pod odstającą grdyką, ścieg puścił w miejscu, gdzie złamana kość przebiła się przez skórę, pozostawiając ją czerwoną i obrzękniętą.
    W oczach Ulrika był Eriksenem – tylko lub aż – więc wstydził się wilgoci, która zebrała się pod powiekami, czerwonych smug przeciągniętych dropiatością przez policzki i pojedynczych, dropiatych plam, które zakwitły na miękkiej tkance, gdy ciało przykurczyło się pod wpływem torsji. Widział się w jego źrenicach tak, jak zawsze postrzegał go ojciec – był zbyt słaby, aby zostać tym, kim powinien; nie pamiętał, aby w oczach Vegara kiedykolwiek pojawiły się łzy. Mężczyzna schwycił go za lewe ramię, a on odruchowo zacisnął zęby, czując jak złość, którą przygryzał między trzonowcami, pulsuje boleśnie wzdłuż linii żuchwy – świadomość, że jego bezsilność, tak skrupulatnie ukrywana za zamkniętymi drzwiami i wciśnięta głęboko pod fałdy wymiętej pościeli, znalazła rysę, przez którą przesiąkła na płótno twarzy, sprawiała, że miał ochotę krzyczeć, wyć tym samym, przejmującym dźwiękiem, jakie wydobywały się z sobaczych gardeł, ilekroć księżyc sięgał zaokrąglonej pełni. Ulrik nakrył prawą dłonią jego palce, próbując sprawić, aby rozluźnił uchwyt na rękojeści, na co on zacisnął je jeszcze mocniej, szarpiąc się gwałtownie i unosząc rękę tak, że srebrne ostrze przesunęło się po twarzy łowcy, pozostawiając na niej płytką rysę, która zaczęła otwierać się czerwienią jak przebudzone oko; puścił nóż, wpatrując się w cienki strumień krwi osuwający się po policzku mężczyzny, wyraz jego twarzy pozostał jednak ten sam – gniewny i surowy jak na rodzinnych portretach.
    Nic mi nie jest – odwarknął niechętnie, choć niczego nie pragnął bardziej, jak rozmoczyć gardła cierpkim alkoholem, aż źrenice rozpierzchną mu się pod powiekami, a rzeczywistość rozmyje i zagnie się na brzegach, pozwalając na kilka godzin zapomnieć o wszystkim, co go spotkało – odkąd matka wyjęła pierwsze pióro wbite w miękką skórę na udach, aż do teraz. – Ty stawiasz – przystał w końcu, zagryzając ból w złamanym obojczyku, jakby wystająca spod skóry kość była jedynie niesfornym włosem, którą ruchem dłoni mógłby przygładzić z powrotem do skalpu. Ulrik wziął do ręki nóż, a on ponownie odwrócił głowę, prawie jakby spodziewał się, że tym razem dostrzeże na ziemi coś innego – cokolwiek, byle nie tego człowieka o krótkich, ciemnych włosach i odstającym podbródku, jego wzrok ponownie natrafił jednak na bladą twarz, ciemne tęczówki i usta, na których zdążyła już skrzepnąć posoka. – Wyglądają jak ludzie. – sądził, że zadawał pytanie, jego intonacja nigdy nie zakrzywiła się jednak pytajnikiem i w głosie wybrzmiało jedynie gorzkie zwątpienie – ojciec opowiadał mu o bestiach, których ogromne łby wieszano na ścianach wewnątrz wieży, oczach lśniących w półmroku i czerwieńszych niż prawdziwe rubiny; zaciskał palce na jego przedramieniu i mówił o tym, jak zęby warga mogłyby złamać kość łokciową niczym suchą gałąź, tymczasem istota, która leżała na trawie pod jego stopami, w niczym nie przypominała potwora – umarła, jeszcze zanim strach zdążył opuścić rysy jej twarzy. – Co teraz się z nim stanie? – spytał w końcu, siląc się na stanowczy ton, który tylko nieznacznie uniósł się w dole krtani, podchodząc do gardła wraz z kwaśną falą mdłości. W miejscu, z którego wyrwał kła, z dziąsła wciąż sączyła się krew.



    shadows tangle like a vine
    crawling up the posts within our shrine

    you look so good there on your knees
    such a good girl, knows how to please
    look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind




    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.