Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Toying somewhere between love and abuse (K. Jötnarsen & H. Skov, 1998)

    2 posters
    Ślepcy
    Kåre Jötnarsen
    Kåre Jötnarsen
    https://midgard.forumpolish.com/t3619-kare-jotnarsen#36546https://midgard.forumpolish.com/t3652-kare-jotnarsen#36975https://midgard.forumpolish.com/t3653-faen#36979https://midgard.forumpolish.com/


    Oddech ocierał mu się o kark – wilgotny i ciepły, przypominający dyszenie zmęczonego zwierzęcia. Mężczyzna miał szorstkie dłonie, których zrogowaciała skóra pozostawiała zaczerwienione ślady na jego biodrach, nagich pod cienką, tiulową koszulą, przez którą prześwitywał mu gors i perć ciemnych włosów, ciągnący się spod pępka przez napięte podbrzusze; warczał mu do ucha, ale jego słowa, rozciągnięte pospiesznym, długim westchnieniem, niknęły w półmroku – umyślnie odchylił głowę tak, aby jego usta dotykały lewej małżowiny, tej, w której każdy dźwięk obrastał pajęczyną białego szumu i co jakiś czas rozciągał tylko usta w pobłażliwym uśmiechu, zbyt szerokim, aby był prawdziwy, lecz wystarczająco zwodniczym, aby mu uwierzyć. W rzeczywistości wieczór, choć jeszcze niezakończony, wymykał mu się już z pamięci – we wspomnieniach widział własne kolana, dociśnięte do chłodnej, łazienkowej posadzki, palce zaciśnięte na kaszmirowej tkaninie, tak miękkiej, jakby była żywym stworzeniem i ruch czterech stóp, pośpiesznej przekładanki zapożyczonej z żartobliwego wodewilu, nałożonej na nieodpowiedni kontekst. W duchu – ciszej niż szeptem, ale zdecydowanie głośniej niż wcale – obiecywał sobie, że to ostatni raz, zaciskał zęby i pięści, a potem rwał paznokciami barwną tapetę, obrastającą pokój jak kolczysta winorośl, rozdzierał poduszki, z których na podłogę sypało się gęsie pierze i rozbijał swoje odbicie w lustrze na dziesięć ostrych fragmentów, spośród których żaden nie przechowywał jego spojrzenia, oczu ciemnych jak hebanowe drewno, z którego wyrzeźbiono ramę, lecz za każdym razem, kiedy Jötnar zaciskał mu palce na tętniącym nadgarstku, dawał mu się zaskoczyć, ogłuszyć, zamroczyć. Złość zatruwała mu krew jak dziegieć – wszystko, co go uwierało, tkwiło bowiem we krwi, w przysiędze na dwie dłonie i poprzecznie ściśnięte ze sobą sznyty – więc zaciskał gruzły na własnych żyłach, dławił gniew w zaułkach kapilar, a kiedy patrzył ludziom w oczy, nie pozwalał jej prześwitywać spod krawędzi źrenic. Tym razem, kiedy mężczyzna podciągnął spodnie i splunął flegmą na prześcieradło, poczuł jednak, jak zęby zgrzytają mu o siebie w rozdrażnionym sprzeciwie – mięśnie spinały mu się pod skórą, zmęczone i przetarte jak żeglarskie liny, wokół bioder wyprysły ślady brzydkich, purpurowych sińców, których nie mógł zdjąć z siebie pośpiesznym zaklęciem, więc przesuwał klamrę o dodatkowe oczko, aby spodnie nie osuwały mu się z miednicy, w ustach wciąż czuł natomiast lepki, kwaskowaty posmak wieczoru. Pomyślał, że w Tromsø spędzałby go inaczej, a potem zacisnął tę myśl w pięści i rzucił na podłogę jak wymiętą kartkę.
    Rozluźnił dłonie dopiero, kiedy został w pokoju sam – srebrna obrączka, którą zsunął mężczyźnie z palca, miała już wytarty grawer, ale wciąż błyszczała pod światłem, łyskając, gdy zakręcił ją na drewnianym blacie i obserwował, jak wirowała coraz wolniej, aż w końcu ze stukotem upadła na wznak, skórzany portfel rozchylił się natomiast z niewygodnym stęknięciem, jak wyłowiona z morza ostryga, pechowo pozbawiona pereł, z środka wysypał bowiem tylko kilkanaście talarów, wszystkie o nominałach mniejszych niż pięćdziesiąt; schował kilka z nich do kieszeni, a resztę rzucił z powrotem na stół i wyciągnął się na łóżku, choć prześcieradło wciąż było wymięte, śmierdziało eliksirami i cudzym potem. Vegar powiedział mu niegdyś, że był złodziejem, jeszcze zanim przyszedł na świat – okradł swoją matkę ze smukłej, kobiecej talii, aksamitnych włosów, które po ciąży zaczęły wypadać garściami i uśmiechu zaczerwienionego pociągnięciem truskawkowej szminki, jak gdyby jego obecność odebrała jej dotychczasową radość, teraz, wspominając te słowa, uśmiechał się jednak tylko, nie w sposób, w jaki uśmiechał się do obcych ludzi, ale szczerze, z dziecięcym rozbawieniem kołyszącym się pomiędzy kącikami ust; nie było mu żal Ingelise i zdziwił się, z jaką łatwością przyszło mu przekonanie się, że jej nienawidził – traktował ją tak, jak chłopcy traktują często małe zwierzęta, łaskawie, gdy był w dobrym humorze i okrutnie, gdy humor mu nie dopisywał. Odczuwał satysfakcję za każdym razem, gdy się wzdrygała lub mrużyła oczy, więc kiedy podnosił rękę, nigdy nie spowalniał ruchu do wyrozumiałej ostrożności – jedynie czasem, kiedy zostawał zupełnie sam, czuł, jak jego satysfakcja staje się miękka i kwaśna niczym przejrzały owoc, czuł, jak odchodzi od niej cienka skórka, a pod spodem wyłania się nadpsuty fragment miąższu, do złudzenia przypominający dziecięcy żal.
    Nie zauważył, kiedy Jötnar wszedł do pomieszczenia, choć drzwi miały zardzewiały zawias i skrzypiały przy każdym mocniejszym pchnięciu – powstrzymał drgnienie pomiędzy łopatkami, uwięzione w suple napiętych mięśni; przyzwyczaił się, że pojawiał się jak duch i niekiedy miał nadzieję, że podobnie jak duch, również nie był prawdziwy – dopiero kiedy wyciągał rękę i zaciskał mu palce na kołnierzu, zdawał sobie sprawę, jak bardzo się mylił. Jeszcze nie skończyłeś pracy, odparł i chociaż jego wargi rozciągnęły się w uśmiechu, sposób, w jaki na niego patrzył, zdradzał rozdrażnienie, mam dla ciebie kogoś wyjątkowego, szepnął, owijając mu ramię wokół talii i przysuwając się tak blisko, że czuł zapach perfum za jego kołnierzem – geranium, czarne piżmo i wetyweria. Halle Skov był gwiazdą – był odkryciem gazet, które umieszczały jego zdjęcia na barwnych okładkach, a on prawie nigdy się na nich nie uśmiechał, był kompozytorem zapisującym miłość na ciasnej pięciolinii, był celebrytą z niczego, kapryśnym chłopcem, który nie rozumiał własnej sławy, był idolem, wirtuozem, półbogiem. Był huldrekallem. Świat stał przed nim otworem. Przewrócił oczami i podniósł się z łóżka, w tej samej chwili Jötnar szarpnął go jednak za ramię tak mocno, że odcisk jego palców pozostawił na skórze pąsowy ślad, a potem wsunął mu dłoń do kieszeni, wyjmując skradzione talary – daję ci niewystarczająco?, pytały jego usta i pytało jego spojrzenie, on wydał z siebie tymczasem zbolałe jęknięcie, gdy długie, lśniące paznokcie wbiły się mocniej pod jego ścięgno.
    Wewnętrze lokalu przepełniał hałas – muzyka dudniąca o burgundowe ściany, śmiech i krzyki postaci, które w półmroku świateł przypominały siebie nawzajem; równie dobrze pomieszczenie mogłoby być zupełnie puste, lecz oblężone lustrami, które odbijały po stokroć jedną, tą samą osobę, nieświadomą, że człowiekiem, któremu właśnie patrzyła w twarz, była ona sama. Uwierało go całe ciało, więc nie zwracał uwagi, na czyjej szklance zaciskał dłonie ani co spływało mu do gardła, gdy odchylił głowę – chciał wypłukać z siebie trzeźwość, która ostygła w samotności, przełknąć haustem eliksir ostały na dnie kieliszka z wermutem i roześmiać się, gdy otaczająca go rzeczywistość zakołysała się wesoło, rozmazując kontury i migocąc tak jasno, jakby znajdował się pod gołym niebem. Rozpoznał go w tłumie – modne, drogie ubrania i błysk kradzionej biżuterii, słodki uśmiech i nieprzytomna, pijana twarz; był piękny, a on natychmiast zapragnął go zepsuć – rozebrać z miękkiej, piegowatej skóry, pozbawić srebrzystego spojrzenia, przekonać się, czy jego tkanki były tak samo ludzkie, czy kościec pękał pod siłą tego samego nacisku. Wsunął się w tłum, w rytm muzyki, w debrę lędźwi, które były ciepłe i rozgrzane pod jego dłonią – z trudem powstrzymał się, aby nie sięgnąć palcami niżej, pod krawędź spodni, sprawdzić, czy ukrywał ogon w prawej nogawce, zamiast tego nachylił się jednak tylko, pozostawiając ciepły oddech na wygiętej szyi i gdyby nie to, że kąciki ust wciąż miał wygięte w filuternym uśmiechu, przypominałby węża, poszukującego miejsca, gdzie mógłby zanurzyć kły. Nie wiedział nawet, co mu mówił, muzyka była głośna, pulsowała w skroniach i pulsowała w jego nadgarstku, kiedy osunął dłoń niżej, prawie czule, chcąc, aby spojrzał mu w oczy.
    Wierzysz w przeznaczenie?



    shadows tangle like a vine
    crawling up the posts within our shrine

    you look so good there on your knees
    such a good girl, knows how to please
    look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind

    Ślepcy
    Halle Skov
    Halle Skov
    https://midgard.forumpolish.com/t3454-halle-skovhttps://midgard.forumpolish.com/t3542-halle-skov#35520https://midgard.forumpolish.com/t3541-bragi#35518https://midgard.forumpolish.com/


    Powinniśmy wrócić do mieszkania, zanim Fenris dorobi się bękarta.
    Głos Leili, nawet wśród huku muzyki, przypominał aksamit — miękki w dotyku i odbijający światła tłocznego lokalu refleksami złota i czerwieni. Półleżała na jednej z welurowych kanap, bawiąc się kieliszkiem, w którego kryształowym dnie migotały ostatnie krople złotego eliksiru. Halle dotknął opuszkami palców swojej dolnej wargi, sięgając ostatnich odcisków wilgoci, pozostałości mikstury, którą przyjaciółka bezwstydnie przykładała mu do ust. Nadal czuł na języku słodki posmak jabłka w karmelu. Powoli zapominał o tym, dlaczego tu jest -- zapominał o swojej naiwności, o swoim szczeniackim spojrzeniu wypatrującym w tłumie swojego potwora. Nie było go tu. Mężczyzna z Przesmyku upierał się przecież, że szef nie wychodzi na powierzchnie. Ma ludzi od witania gości — chrypiał z cieniem obślizgłego uśmiechu marszczącym szczeciniaste policzki — dziewczyny spoza miasta, może kilku chłopców, jeżeli to cię interesuje...
    Ani śladu potwora. Tylko nietrzeźwa wyrwa w głowie, czyjeś usta, słowa:
    Poza tym… obrzydliwie tu nudno.
    Halle zamrugał, wybudzony z transu. Kłamała, oboje o tym wiedzieli. Lokal przypominał tłoczny ul pełen obklejonych miodem pszczół. Otaczający ich hałas nie sprawiał wrażenia uciążliwego, co miało często miejsce w tanich, opustoszałych spelunach niedaleko północnego portu, zamiast tego z każdą chwilą stawał się coraz bardziej upajający, hipnotyzujący miarowymi uderzeniami muzyki i świergotaniem głosów, zupełnie jakby stały się częścią tego miejsca i częścią nich. Halle czuł, jak jego oddech przyspiesza w rytm dudniącego w uszach utworu, jak serce obija się szybko, lecz miarowo o żebra. Muzyka była najpiękniejsza wtedy, gdy nie próbowała taką być. Hałaśliwa, szorstka, pełna syntetycznych zgrzytów. Ponad nią śmiechy jego towarzyszy, jego własne myśli układające się w nietrzeźwy chaos. Skov, dobrze się czujesz? Jego ciało składało się z ciepłego powietrza i cukru, a gdy otwierał oczy, uderzał go barwny półmrok sali, snopy świateł jak ostrza sztyletów, na których powierzchni ludzie wydawali się jeszcze piękniejsi niż zwykle. Miękcy, niegroźni, wielkookie jak stworzenia z baśni. Leila zawsze była urocza, o okrągłych ramionach i ustach przypominających landrynki; Stokrotka mówili na nią czasem, a ona chichotała, udając, że nie zauważa swojej urody — teraz wyglądała jednak zjawiskowo, jak niksa rozciągnięta sennie na klubowej kanapie. Uśmiechała się do niego, a on myślał o tym, jak miło byłoby móc naprawdę się z nią przyjaźnić. Z nią, z białowłosym Fenrisem i każdą z jego kolejnych narzeczonych — z nimi wszystkimi, jak gdyby mógł być jednym z nich, jednym z tych młodych ludzi o posągowych twarzach i jasnych przyszłościach, jednym z obiecujących artystów z ładnym nazwiskiem. Oni byli tu, bo z kimś takim jak on warto było się pokazywać — był obietnicą kariery, ale nie był przyjacielem. Nie był taki jak oni. Sierotka Borgesów nazywał go Fenris, kiedy myślał, że nie słyszy. Chichotał, obracając się przez ramię, nieostrożnie nieświadomy tego, iż istoty takie jak on mają skłonności do czajenia się w kątach. Zjedzą go.
    Ale nie zjedli. Jeszcze nie, jeszcze nie w całości. Miał poobgryzane biodra i naderwane ucho, lecz żył nadal poza żołądkiem wilczej socjety, a teraz — w chaosie głośnego lokalu, z senną nietrzeźwością osadzającą się na jasnych rzęsach, z krowim ogonem schowanym skrzętnie w nogawce skórzanych spodni — nie był ani sierotką, ani posiłkiem. Był gwiazdą, spektaklem, był czymś, co można było podziwiać. Ludzie wyciągali do niego ręce, lecz tylko niektórzy sięgali jego ramion. Huk muzyki pochłaniał ich głosy, dym połykał ich pocałunki. Świat zakręcił się wokół jego palca niczym ozdobna, atłasowa wstążka, gotowy spełniać każdą jego zachciankę, każdy głupi, pijany kaprys. Każdy poza jego potworem.
    Wierzysz w przeznaczenie?
    Dotyk był przyjemny, dłoń przyciśnięta do jego odkrytych lędźwi na tyle czuła, by nie stanowić zagrożenia, a jedynie kwaśny dreszcz adrenaliny. Wraz z bliskością przyszedł ciężki, ciepły zapach tytoniu, jeden z tych zapachów, które wgryzały się w rozgrzaną skórę i osadzały na przyciśniętych do niej warg. Halle zadrżał lekko, lecz nie odsunął się nawet na milimetr, zamiast tego posłusznie przysunął się do obcego, smukłego ramienia schowanego pod tiulowym rękawem.
    Poderwał lekko podbródek, odszukując w smugach świateł nieznajomą twarz. Chłopak był ładny w sposób, który nie przypominał niczego, co Halle do tej pory znał — jego ptasie rysy zdawały się pasować do czarnego pióra zdobiącego policzek, oczy miał niebezpiecznie uważne, sprytne jak u demona. Nie był taki jak on, tego zdał sobie już sprawę, dzielił z nim jednak część talentów — również potrafił wgryźć się w czyjś umysł, pozostawić w nim krzywiznę swoich warg i ślad zgrabnych dłoni. Halle uniósł z przekorą kącik ust, a jego palce spłynęły po biodrze chłopaka, chwytając w końcu delikatnie brzeg skórzanego paska. Czuł, że powinien odwzajemnić ten przebłysk intymności, tak jakby jego dotyk był dialogiem sam w sobie, krótką odpowiedzią na zaproszenie, które zgubiło się w zgrzytach muzyki.
    To zależy — odparł ściszonym głosem, który w rytmicznym hałasie przypominał ledwie zauważalny szelest. Przysunął szept bliżej, dotykając wargami płatka jego ucha. Czuł, jak jego głowa staje się jeszcze lżejsza, krucha jak porcelana wypełniona kwiatami — zapomniał już, jak smakuje ten rodzaj ekscytacji, teraz nie potrafił więc odróżnić go od pozostałości alkoholu. — Chcesz zdradzić mi moje? — ciągnął, a w jego słowach wybrzmiało słodkie niewinne rozbawienie, kuriozalnie wręcz niepasujące do jego tonu i palców muskających skórę. — Niech to będzie coś ciekawego, zaczynam się nudzić…


    Don't give it a hand, offer it a soul
    Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
    Ślepcy
    Kåre Jötnarsen
    Kåre Jötnarsen
    https://midgard.forumpolish.com/t3619-kare-jotnarsen#36546https://midgard.forumpolish.com/t3652-kare-jotnarsen#36975https://midgard.forumpolish.com/t3653-faen#36979https://midgard.forumpolish.com/


    Nie pamiętał, co wydarzyło się z pierwszym z nich, małym i zakrwawionym, tym, które otrzymał przy narodzinach – być może ojciec pomyślał, że je ukradł, więc zabrał je wraz ze wszystkim, co leżało ukryte w ciemności pod materacem jego dziecięcego łóżka, być może matka starła je z niego szorstką pemzą, kiedy zanurzała jego ciało w gorącej kąpieli, od której skórę miał czerwoną i podrażnioną, a czarne pióra zbierały się w odpływie, zatykając rury, być może był z nim zbyt nieostrożny, odkrztusił je do gardła i przeciągał między zębami, a potem przykleił od spodu ławki jak przeżutą gumę; serce, z którym przyszedł na świat, nigdy nie zobaczyło jego dorosłości – porastało go niczym futro, które podczas linienia supłało się i wypadało, pozostawiając po sobie nagą skórę, pąsowiejącą, gdy ponownie obrastała ją czerwona tkanka. Jego serce przypominało srebro, lśniące jak nóż, który wgniótł głęboko w sobacze podniebienie i w którym, jeszcze zanim wytarł krew, pojawiło się odbicie jego twarzy, jego serce przypominało piasek, który grzązł w zębach, ilekroć zaciskał szczęki i pozostawał w cudzych ubraniach okruchami, uwierającymi nawet po wytrzepaniu bielizny, jego serce przypominało papierosowy dym, uzależniający i drapiący w podniebienie, czerniejący pod paznokciami dłoni, które usiłowały nabrać go w ręce. Yvonne powiedziała mu kiedyś, że miał serce z lodu, a on przeklął i śmiał się, dopóki nie rozpuściło się pomiędzy jego żebrami, podtapiając ciało haustem zimnej wody. Serce ze szkła okazało się niespodziewanie solidne – przypominało lustro, pełne odcisków palców i śladów pocałunków, których nigdy nie potrafił przetrzeć do czysta, czasem, kiedy przyciskał dłoń do jego gładkiej powierzchni, czuł natomiast rysy i pęknięcia żył, a wtedy wyobrażał sobie, że rozbicie go musiało przynieść siedem lat nieszczęścia i miał nadzieję, że Jötnar zaciśnie w końcu pięści wystarczająco mocno, aby szkło pękło i rozsypało mu się pod nogami – mężczyzna tymczasem wciąż naciągał tylko wargi w złośliwym uśmiechu i przecierał jego serce rękawem, aby zobaczyć w nim odbicie swojej twarzy; oplatał mu ogon wokół nadgarstka i podtruwał go swoją aurą, tak jak niegdyś żony zabijały swoich mężów, dekorując brzeg szklanki arszenikiem białym niczym cukier.
    Czuł na karku oddech Jötnara nawet teraz, pomiędzy ludźmi, których dłonie ocierały się o jego skórę jak liście przypadkowo wymijanych krzewów i podobnie jak one również pozostawiały po sobie cienkie, pąsowe ślady w miejscach, gdzie cienka tkanka zmarszczyła się pod paznokciami – pomyślał, że niegdyś las rozstępował się przed nim z tym samym oporem, gałęzie tarniny plątały się w ubrania, korzenie obejmowały go wokół kostek, a zeschnięte liście supłały się pomiędzy włosami; nigdy nie zapomniał pierwszego polowania, sposobu, w jaki knieja układała się przed nim cienistymi kształtami drzew na tle wszechogarniającej szarości, jak test Rorschacha. Nocami, kiedy za oknem srebrzyła się okrągła kopuła księżyca, wciąż śniło mu się czarne podniebienie warga, ostre kły i błysk śliny w powietrzu, zanim zwierzę przewracało go na ziemię, łamiąc swoim ciężarem prawy obojczyk, który nigdy w zupełności nie powrócił na swoje miejsce, wsunięty chirurgicznie pomiędzy więzadła jak spróchniała gałąź, prześwitująca spod cienkiej skóry na piersi – w koszmarach jego nóż nigdy nie rozcinał pnącza aorty, bo stworzenie rozrywało mu brzuch zębami, pozostawiając na świerkowych pniach fragmenty mięsa i kości, krew nasiąkniętą głęboko w mszyste płuca lasu, a on budził się z krzykiem zaciśniętym pięścią pod grdyką i piórami rozrastającymi się po ciele, tworząc gęste pterylium wzdłuż kręgosłupa. Zawsze pozbywał się pierza przed przyjściem do pracy, dzisiaj z policzka wystawała mu jednak czarna stosina, przypominająca pióro sroki, lecz pozbawiona metalicznego połysku – wnętrze lokalu pulsowało głośną muzyką, a jemu przez chwilę wydawało się, że znów czuł w nozdrzach zapach krwi.
    Wsunął mężczyźnie dłoń na płytkie, rozgrzane lędźwie, kiedy przysunął się bliżej, poczuł jednak charakterystyczny, szorstki zapach wetywerii, ten sam, który otaczał Jötnara i powstrzymał się przed wzdrygnięciem, gdy Halle oderwał podbródek, błądząc spojrzeniem po jego twarzy – tkwiła w nim wątła podobizna, choć nie był pewien, czy widział ją już wcześniej, na okładkach barwnych magazynów i plakatach rozwieszonych przed progiem teatru, czy słyszał ją w cudzych słowach, w spojrzeniach i w muzyce, którą grał. Jego głos był przyjemny i melodyjny, taki, jakiego należało spodziewać się po artyście, jak gdyby układał palce nie tylko na klawiszach fortepianu, ale też na strunach swojej krtani, nastrajając ją jak instrument, pod kaprys własnych upodobań – czuł na szyi jego duszny oddech, muśnięcie warg ocierające się o opuszkę prawego ucha i pomyślał, że musiał być ciepły i piękny, dokładnie taki, jakim go malowano.
    Chcę – pochylił się bliżej, a jego słowa zebrały się warem we wgłębieniu szyi, zęby musnęły odstającą grdykę – pomyślał, że mógłby wygryźć sobie ścieżkę do jego wnętrza, przeżuć struny krtani pomiędzy trzonowcami. – żebyś sam mi je zdradził. Pokazał mi na swoim ciele – przesunął rękę na jego biodro, zahaczając palce o krawędź spodni. – Jestem pewien, że odnajdę coś, czego jeszcze nie widziałeś. – jego usta rozciągnęły się szerzej, układając wargi do kokietliwego uśmiechu; poczuł na plecach ciężar wzroku Jötnara i odchylił lekko głowę, sięgając wzrokiem w stronę schodów, ozdobnej balustrady wygiętej niczym kręgosłup, plecy proszące o dotyk dłoni, która wgniotłaby je głębiej w miękki materac. – Mogę zadowolić was wszystkich – odparł, nacierając głos rozbawioną zmysłowością i spoglądając na przyjaciół, z którymi Halle przekroczył próg. – Ale nie wyglądasz na kogoś, kto lubi się dzielić – dodał ciszej, z wyraźną przekorą, która w innych okolicznościach mogłaby uchodzić za złośliwość – słowa utknęły mu pomiędzy zębami jak drzazgi. Pragnął mieć go samego – pragnął zobaczyć wszystko, co przed nim ukrywał.



    shadows tangle like a vine
    crawling up the posts within our shrine

    you look so good there on your knees
    such a good girl, knows how to please
    look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind




    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.