:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Retrospekcje
Toying somewhere between love and abuse (K. Jötnarsen & H. Skov, 1998)
2 posters
Kåre Jötnarsen
Toying somewhere between love and abuse (K. Jötnarsen & H. Skov, 1998) Pią 1 Mar - 23:43
Kåre JötnarsenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, były łowca Gleipniru
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 15 / magia zakazana: 23 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
Oddech ocierał mu się o kark – wilgotny i ciepły, przypominający dyszenie zmęczonego zwierzęcia. Mężczyzna miał szorstkie dłonie, których zrogowaciała skóra pozostawiała zaczerwienione ślady na jego biodrach, nagich pod cienką, tiulową koszulą, przez którą prześwitywał mu gors i perć ciemnych włosów, ciągnący się spod pępka przez napięte podbrzusze; warczał mu do ucha, ale jego słowa, rozciągnięte pospiesznym, długim westchnieniem, niknęły w półmroku – umyślnie odchylił głowę tak, aby jego usta dotykały lewej małżowiny, tej, w której każdy dźwięk obrastał pajęczyną białego szumu i co jakiś czas rozciągał tylko usta w pobłażliwym uśmiechu, zbyt szerokim, aby był prawdziwy, lecz wystarczająco zwodniczym, aby mu uwierzyć. W rzeczywistości wieczór, choć jeszcze niezakończony, wymykał mu się już z pamięci – we wspomnieniach widział własne kolana, dociśnięte do chłodnej, łazienkowej posadzki, palce zaciśnięte na kaszmirowej tkaninie, tak miękkiej, jakby była żywym stworzeniem i ruch czterech stóp, pośpiesznej przekładanki zapożyczonej z żartobliwego wodewilu, nałożonej na nieodpowiedni kontekst. W duchu – ciszej niż szeptem, ale zdecydowanie głośniej niż wcale – obiecywał sobie, że to ostatni raz, zaciskał zęby i pięści, a potem rwał paznokciami barwną tapetę, obrastającą pokój jak kolczysta winorośl, rozdzierał poduszki, z których na podłogę sypało się gęsie pierze i rozbijał swoje odbicie w lustrze na dziesięć ostrych fragmentów, spośród których żaden nie przechowywał jego spojrzenia, oczu ciemnych jak hebanowe drewno, z którego wyrzeźbiono ramę, lecz za każdym razem, kiedy Jötnar zaciskał mu palce na tętniącym nadgarstku, dawał mu się zaskoczyć, ogłuszyć, zamroczyć. Złość zatruwała mu krew jak dziegieć – wszystko, co go uwierało, tkwiło bowiem we krwi, w przysiędze na dwie dłonie i poprzecznie ściśnięte ze sobą sznyty – więc zaciskał gruzły na własnych żyłach, dławił gniew w zaułkach kapilar, a kiedy patrzył ludziom w oczy, nie pozwalał jej prześwitywać spod krawędzi źrenic. Tym razem, kiedy mężczyzna podciągnął spodnie i splunął flegmą na prześcieradło, poczuł jednak, jak zęby zgrzytają mu o siebie w rozdrażnionym sprzeciwie – mięśnie spinały mu się pod skórą, zmęczone i przetarte jak żeglarskie liny, wokół bioder wyprysły ślady brzydkich, purpurowych sińców, których nie mógł zdjąć z siebie pośpiesznym zaklęciem, więc przesuwał klamrę o dodatkowe oczko, aby spodnie nie osuwały mu się z miednicy, w ustach wciąż czuł natomiast lepki, kwaskowaty posmak wieczoru. Pomyślał, że w Tromsø spędzałby go inaczej, a potem zacisnął tę myśl w pięści i rzucił na podłogę jak wymiętą kartkę.
Rozluźnił dłonie dopiero, kiedy został w pokoju sam – srebrna obrączka, którą zsunął mężczyźnie z palca, miała już wytarty grawer, ale wciąż błyszczała pod światłem, łyskając, gdy zakręcił ją na drewnianym blacie i obserwował, jak wirowała coraz wolniej, aż w końcu ze stukotem upadła na wznak, skórzany portfel rozchylił się natomiast z niewygodnym stęknięciem, jak wyłowiona z morza ostryga, pechowo pozbawiona pereł, z środka wysypał bowiem tylko kilkanaście talarów, wszystkie o nominałach mniejszych niż pięćdziesiąt; schował kilka z nich do kieszeni, a resztę rzucił z powrotem na stół i wyciągnął się na łóżku, choć prześcieradło wciąż było wymięte, śmierdziało eliksirami i cudzym potem. Vegar powiedział mu niegdyś, że był złodziejem, jeszcze zanim przyszedł na świat – okradł swoją matkę ze smukłej, kobiecej talii, aksamitnych włosów, które po ciąży zaczęły wypadać garściami i uśmiechu zaczerwienionego pociągnięciem truskawkowej szminki, jak gdyby jego obecność odebrała jej dotychczasową radość, teraz, wspominając te słowa, uśmiechał się jednak tylko, nie w sposób, w jaki uśmiechał się do obcych ludzi, ale szczerze, z dziecięcym rozbawieniem kołyszącym się pomiędzy kącikami ust; nie było mu żal Ingelise i zdziwił się, z jaką łatwością przyszło mu przekonanie się, że jej nienawidził – traktował ją tak, jak chłopcy traktują często małe zwierzęta, łaskawie, gdy był w dobrym humorze i okrutnie, gdy humor mu nie dopisywał. Odczuwał satysfakcję za każdym razem, gdy się wzdrygała lub mrużyła oczy, więc kiedy podnosił rękę, nigdy nie spowalniał ruchu do wyrozumiałej ostrożności – jedynie czasem, kiedy zostawał zupełnie sam, czuł, jak jego satysfakcja staje się miękka i kwaśna niczym przejrzały owoc, czuł, jak odchodzi od niej cienka skórka, a pod spodem wyłania się nadpsuty fragment miąższu, do złudzenia przypominający dziecięcy żal.
Nie zauważył, kiedy Jötnar wszedł do pomieszczenia, choć drzwi miały zardzewiały zawias i skrzypiały przy każdym mocniejszym pchnięciu – powstrzymał drgnienie pomiędzy łopatkami, uwięzione w suple napiętych mięśni; przyzwyczaił się, że pojawiał się jak duch i niekiedy miał nadzieję, że podobnie jak duch, również nie był prawdziwy – dopiero kiedy wyciągał rękę i zaciskał mu palce na kołnierzu, zdawał sobie sprawę, jak bardzo się mylił. Jeszcze nie skończyłeś pracy, odparł i chociaż jego wargi rozciągnęły się w uśmiechu, sposób, w jaki na niego patrzył, zdradzał rozdrażnienie, mam dla ciebie kogoś wyjątkowego, szepnął, owijając mu ramię wokół talii i przysuwając się tak blisko, że czuł zapach perfum za jego kołnierzem – geranium, czarne piżmo i wetyweria. Halle Skov był gwiazdą – był odkryciem gazet, które umieszczały jego zdjęcia na barwnych okładkach, a on prawie nigdy się na nich nie uśmiechał, był kompozytorem zapisującym miłość na ciasnej pięciolinii, był celebrytą z niczego, kapryśnym chłopcem, który nie rozumiał własnej sławy, był idolem, wirtuozem, półbogiem. Był huldrekallem. Świat stał przed nim otworem. Przewrócił oczami i podniósł się z łóżka, w tej samej chwili Jötnar szarpnął go jednak za ramię tak mocno, że odcisk jego palców pozostawił na skórze pąsowy ślad, a potem wsunął mu dłoń do kieszeni, wyjmując skradzione talary – daję ci niewystarczająco?, pytały jego usta i pytało jego spojrzenie, on wydał z siebie tymczasem zbolałe jęknięcie, gdy długie, lśniące paznokcie wbiły się mocniej pod jego ścięgno.
Wewnętrze lokalu przepełniał hałas – muzyka dudniąca o burgundowe ściany, śmiech i krzyki postaci, które w półmroku świateł przypominały siebie nawzajem; równie dobrze pomieszczenie mogłoby być zupełnie puste, lecz oblężone lustrami, które odbijały po stokroć jedną, tą samą osobę, nieświadomą, że człowiekiem, któremu właśnie patrzyła w twarz, była ona sama. Uwierało go całe ciało, więc nie zwracał uwagi, na czyjej szklance zaciskał dłonie ani co spływało mu do gardła, gdy odchylił głowę – chciał wypłukać z siebie trzeźwość, która ostygła w samotności, przełknąć haustem eliksir ostały na dnie kieliszka z wermutem i roześmiać się, gdy otaczająca go rzeczywistość zakołysała się wesoło, rozmazując kontury i migocąc tak jasno, jakby znajdował się pod gołym niebem. Rozpoznał go w tłumie – modne, drogie ubrania i błysk kradzionej biżuterii, słodki uśmiech i nieprzytomna, pijana twarz; był piękny, a on natychmiast zapragnął go zepsuć – rozebrać z miękkiej, piegowatej skóry, pozbawić srebrzystego spojrzenia, przekonać się, czy jego tkanki były tak samo ludzkie, czy kościec pękał pod siłą tego samego nacisku. Wsunął się w tłum, w rytm muzyki, w debrę lędźwi, które były ciepłe i rozgrzane pod jego dłonią – z trudem powstrzymał się, aby nie sięgnąć palcami niżej, pod krawędź spodni, sprawdzić, czy ukrywał ogon w prawej nogawce, zamiast tego nachylił się jednak tylko, pozostawiając ciepły oddech na wygiętej szyi i gdyby nie to, że kąciki ust wciąż miał wygięte w filuternym uśmiechu, przypominałby węża, poszukującego miejsca, gdzie mógłby zanurzyć kły. Nie wiedział nawet, co mu mówił, muzyka była głośna, pulsowała w skroniach i pulsowała w jego nadgarstku, kiedy osunął dłoń niżej, prawie czule, chcąc, aby spojrzał mu w oczy.
– Wierzysz w przeznaczenie?
Rozluźnił dłonie dopiero, kiedy został w pokoju sam – srebrna obrączka, którą zsunął mężczyźnie z palca, miała już wytarty grawer, ale wciąż błyszczała pod światłem, łyskając, gdy zakręcił ją na drewnianym blacie i obserwował, jak wirowała coraz wolniej, aż w końcu ze stukotem upadła na wznak, skórzany portfel rozchylił się natomiast z niewygodnym stęknięciem, jak wyłowiona z morza ostryga, pechowo pozbawiona pereł, z środka wysypał bowiem tylko kilkanaście talarów, wszystkie o nominałach mniejszych niż pięćdziesiąt; schował kilka z nich do kieszeni, a resztę rzucił z powrotem na stół i wyciągnął się na łóżku, choć prześcieradło wciąż było wymięte, śmierdziało eliksirami i cudzym potem. Vegar powiedział mu niegdyś, że był złodziejem, jeszcze zanim przyszedł na świat – okradł swoją matkę ze smukłej, kobiecej talii, aksamitnych włosów, które po ciąży zaczęły wypadać garściami i uśmiechu zaczerwienionego pociągnięciem truskawkowej szminki, jak gdyby jego obecność odebrała jej dotychczasową radość, teraz, wspominając te słowa, uśmiechał się jednak tylko, nie w sposób, w jaki uśmiechał się do obcych ludzi, ale szczerze, z dziecięcym rozbawieniem kołyszącym się pomiędzy kącikami ust; nie było mu żal Ingelise i zdziwił się, z jaką łatwością przyszło mu przekonanie się, że jej nienawidził – traktował ją tak, jak chłopcy traktują często małe zwierzęta, łaskawie, gdy był w dobrym humorze i okrutnie, gdy humor mu nie dopisywał. Odczuwał satysfakcję za każdym razem, gdy się wzdrygała lub mrużyła oczy, więc kiedy podnosił rękę, nigdy nie spowalniał ruchu do wyrozumiałej ostrożności – jedynie czasem, kiedy zostawał zupełnie sam, czuł, jak jego satysfakcja staje się miękka i kwaśna niczym przejrzały owoc, czuł, jak odchodzi od niej cienka skórka, a pod spodem wyłania się nadpsuty fragment miąższu, do złudzenia przypominający dziecięcy żal.
Nie zauważył, kiedy Jötnar wszedł do pomieszczenia, choć drzwi miały zardzewiały zawias i skrzypiały przy każdym mocniejszym pchnięciu – powstrzymał drgnienie pomiędzy łopatkami, uwięzione w suple napiętych mięśni; przyzwyczaił się, że pojawiał się jak duch i niekiedy miał nadzieję, że podobnie jak duch, również nie był prawdziwy – dopiero kiedy wyciągał rękę i zaciskał mu palce na kołnierzu, zdawał sobie sprawę, jak bardzo się mylił. Jeszcze nie skończyłeś pracy, odparł i chociaż jego wargi rozciągnęły się w uśmiechu, sposób, w jaki na niego patrzył, zdradzał rozdrażnienie, mam dla ciebie kogoś wyjątkowego, szepnął, owijając mu ramię wokół talii i przysuwając się tak blisko, że czuł zapach perfum za jego kołnierzem – geranium, czarne piżmo i wetyweria. Halle Skov był gwiazdą – był odkryciem gazet, które umieszczały jego zdjęcia na barwnych okładkach, a on prawie nigdy się na nich nie uśmiechał, był kompozytorem zapisującym miłość na ciasnej pięciolinii, był celebrytą z niczego, kapryśnym chłopcem, który nie rozumiał własnej sławy, był idolem, wirtuozem, półbogiem. Był huldrekallem. Świat stał przed nim otworem. Przewrócił oczami i podniósł się z łóżka, w tej samej chwili Jötnar szarpnął go jednak za ramię tak mocno, że odcisk jego palców pozostawił na skórze pąsowy ślad, a potem wsunął mu dłoń do kieszeni, wyjmując skradzione talary – daję ci niewystarczająco?, pytały jego usta i pytało jego spojrzenie, on wydał z siebie tymczasem zbolałe jęknięcie, gdy długie, lśniące paznokcie wbiły się mocniej pod jego ścięgno.
Wewnętrze lokalu przepełniał hałas – muzyka dudniąca o burgundowe ściany, śmiech i krzyki postaci, które w półmroku świateł przypominały siebie nawzajem; równie dobrze pomieszczenie mogłoby być zupełnie puste, lecz oblężone lustrami, które odbijały po stokroć jedną, tą samą osobę, nieświadomą, że człowiekiem, któremu właśnie patrzyła w twarz, była ona sama. Uwierało go całe ciało, więc nie zwracał uwagi, na czyjej szklance zaciskał dłonie ani co spływało mu do gardła, gdy odchylił głowę – chciał wypłukać z siebie trzeźwość, która ostygła w samotności, przełknąć haustem eliksir ostały na dnie kieliszka z wermutem i roześmiać się, gdy otaczająca go rzeczywistość zakołysała się wesoło, rozmazując kontury i migocąc tak jasno, jakby znajdował się pod gołym niebem. Rozpoznał go w tłumie – modne, drogie ubrania i błysk kradzionej biżuterii, słodki uśmiech i nieprzytomna, pijana twarz; był piękny, a on natychmiast zapragnął go zepsuć – rozebrać z miękkiej, piegowatej skóry, pozbawić srebrzystego spojrzenia, przekonać się, czy jego tkanki były tak samo ludzkie, czy kościec pękał pod siłą tego samego nacisku. Wsunął się w tłum, w rytm muzyki, w debrę lędźwi, które były ciepłe i rozgrzane pod jego dłonią – z trudem powstrzymał się, aby nie sięgnąć palcami niżej, pod krawędź spodni, sprawdzić, czy ukrywał ogon w prawej nogawce, zamiast tego nachylił się jednak tylko, pozostawiając ciepły oddech na wygiętej szyi i gdyby nie to, że kąciki ust wciąż miał wygięte w filuternym uśmiechu, przypominałby węża, poszukującego miejsca, gdzie mógłby zanurzyć kły. Nie wiedział nawet, co mu mówił, muzyka była głośna, pulsowała w skroniach i pulsowała w jego nadgarstku, kiedy osunął dłoń niżej, prawie czule, chcąc, aby spojrzał mu w oczy.
– Wierzysz w przeznaczenie?
shadows tangle like a vine
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
Halle Skov
Halle SkovŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : huldrekall
Zawód : muzyk, kompozytor, upadła gwiazda
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), arysta: muzyk (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 19 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 13 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 18 / wiedza ogólna: 5
— Powinniśmy wrócić do mieszkania, zanim Fenris dorobi się bękarta.
Głos Leili, nawet wśród huku muzyki, przypominał aksamit — miękki w dotyku i odbijający światła tłocznego lokalu refleksami złota i czerwieni. Półleżała na jednej z welurowych kanap, bawiąc się kieliszkiem, w którego kryształowym dnie migotały ostatnie krople złotego eliksiru. Halle dotknął opuszkami palców swojej dolnej wargi, sięgając ostatnich odcisków wilgoci, pozostałości mikstury, którą przyjaciółka bezwstydnie przykładała mu do ust. Nadal czuł na języku słodki posmak jabłka w karmelu. Powoli zapominał o tym, dlaczego tu jest -- zapominał o swojej naiwności, o swoim szczeniackim spojrzeniu wypatrującym w tłumie swojego potwora. Nie było go tu. Mężczyzna z Przesmyku upierał się przecież, że szef nie wychodzi na powierzchnie. Ma ludzi od witania gości — chrypiał z cieniem obślizgłego uśmiechu marszczącym szczeciniaste policzki — dziewczyny spoza miasta, może kilku chłopców, jeżeli to cię interesuje...
Ani śladu potwora. Tylko nietrzeźwa wyrwa w głowie, czyjeś usta, słowa:
— Poza tym… obrzydliwie tu nudno.
Halle zamrugał, wybudzony z transu. Kłamała, oboje o tym wiedzieli. Lokal przypominał tłoczny ul pełen obklejonych miodem pszczół. Otaczający ich hałas nie sprawiał wrażenia uciążliwego, co miało często miejsce w tanich, opustoszałych spelunach niedaleko północnego portu, zamiast tego z każdą chwilą stawał się coraz bardziej upajający, hipnotyzujący miarowymi uderzeniami muzyki i świergotaniem głosów, zupełnie jakby stały się częścią tego miejsca i częścią nich. Halle czuł, jak jego oddech przyspiesza w rytm dudniącego w uszach utworu, jak serce obija się szybko, lecz miarowo o żebra. Muzyka była najpiękniejsza wtedy, gdy nie próbowała taką być. Hałaśliwa, szorstka, pełna syntetycznych zgrzytów. Ponad nią śmiechy jego towarzyszy, jego własne myśli układające się w nietrzeźwy chaos. Skov, dobrze się czujesz? Jego ciało składało się z ciepłego powietrza i cukru, a gdy otwierał oczy, uderzał go barwny półmrok sali, snopy świateł jak ostrza sztyletów, na których powierzchni ludzie wydawali się jeszcze piękniejsi niż zwykle. Miękcy, niegroźni, wielkookie jak stworzenia z baśni. Leila zawsze była urocza, o okrągłych ramionach i ustach przypominających landrynki; Stokrotka mówili na nią czasem, a ona chichotała, udając, że nie zauważa swojej urody — teraz wyglądała jednak zjawiskowo, jak niksa rozciągnięta sennie na klubowej kanapie. Uśmiechała się do niego, a on myślał o tym, jak miło byłoby móc naprawdę się z nią przyjaźnić. Z nią, z białowłosym Fenrisem i każdą z jego kolejnych narzeczonych — z nimi wszystkimi, jak gdyby mógł być jednym z nich, jednym z tych młodych ludzi o posągowych twarzach i jasnych przyszłościach, jednym z obiecujących artystów z ładnym nazwiskiem. Oni byli tu, bo z kimś takim jak on warto było się pokazywać — był obietnicą kariery, ale nie był przyjacielem. Nie był taki jak oni. Sierotka Borgesów nazywał go Fenris, kiedy myślał, że nie słyszy. Chichotał, obracając się przez ramię, nieostrożnie nieświadomy tego, iż istoty takie jak on mają skłonności do czajenia się w kątach. Zjedzą go.
Ale nie zjedli. Jeszcze nie, jeszcze nie w całości. Miał poobgryzane biodra i naderwane ucho, lecz żył nadal poza żołądkiem wilczej socjety, a teraz — w chaosie głośnego lokalu, z senną nietrzeźwością osadzającą się na jasnych rzęsach, z krowim ogonem schowanym skrzętnie w nogawce skórzanych spodni — nie był ani sierotką, ani posiłkiem. Był gwiazdą, spektaklem, był czymś, co można było podziwiać. Ludzie wyciągali do niego ręce, lecz tylko niektórzy sięgali jego ramion. Huk muzyki pochłaniał ich głosy, dym połykał ich pocałunki. Świat zakręcił się wokół jego palca niczym ozdobna, atłasowa wstążka, gotowy spełniać każdą jego zachciankę, każdy głupi, pijany kaprys. Każdy poza jego potworem.
Wierzysz w przeznaczenie?
Dotyk był przyjemny, dłoń przyciśnięta do jego odkrytych lędźwi na tyle czuła, by nie stanowić zagrożenia, a jedynie kwaśny dreszcz adrenaliny. Wraz z bliskością przyszedł ciężki, ciepły zapach tytoniu, jeden z tych zapachów, które wgryzały się w rozgrzaną skórę i osadzały na przyciśniętych do niej warg. Halle zadrżał lekko, lecz nie odsunął się nawet na milimetr, zamiast tego posłusznie przysunął się do obcego, smukłego ramienia schowanego pod tiulowym rękawem.
Poderwał lekko podbródek, odszukując w smugach świateł nieznajomą twarz. Chłopak był ładny w sposób, który nie przypominał niczego, co Halle do tej pory znał — jego ptasie rysy zdawały się pasować do czarnego pióra zdobiącego policzek, oczy miał niebezpiecznie uważne, sprytne jak u demona. Nie był taki jak on, tego zdał sobie już sprawę, dzielił z nim jednak część talentów — również potrafił wgryźć się w czyjś umysł, pozostawić w nim krzywiznę swoich warg i ślad zgrabnych dłoni. Halle uniósł z przekorą kącik ust, a jego palce spłynęły po biodrze chłopaka, chwytając w końcu delikatnie brzeg skórzanego paska. Czuł, że powinien odwzajemnić ten przebłysk intymności, tak jakby jego dotyk był dialogiem sam w sobie, krótką odpowiedzią na zaproszenie, które zgubiło się w zgrzytach muzyki.
— To zależy — odparł ściszonym głosem, który w rytmicznym hałasie przypominał ledwie zauważalny szelest. Przysunął szept bliżej, dotykając wargami płatka jego ucha. Czuł, jak jego głowa staje się jeszcze lżejsza, krucha jak porcelana wypełniona kwiatami — zapomniał już, jak smakuje ten rodzaj ekscytacji, teraz nie potrafił więc odróżnić go od pozostałości alkoholu. — Chcesz zdradzić mi moje? — ciągnął, a w jego słowach wybrzmiało słodkie niewinne rozbawienie, kuriozalnie wręcz niepasujące do jego tonu i palców muskających skórę. — Niech to będzie coś ciekawego, zaczynam się nudzić…
Głos Leili, nawet wśród huku muzyki, przypominał aksamit — miękki w dotyku i odbijający światła tłocznego lokalu refleksami złota i czerwieni. Półleżała na jednej z welurowych kanap, bawiąc się kieliszkiem, w którego kryształowym dnie migotały ostatnie krople złotego eliksiru. Halle dotknął opuszkami palców swojej dolnej wargi, sięgając ostatnich odcisków wilgoci, pozostałości mikstury, którą przyjaciółka bezwstydnie przykładała mu do ust. Nadal czuł na języku słodki posmak jabłka w karmelu. Powoli zapominał o tym, dlaczego tu jest -- zapominał o swojej naiwności, o swoim szczeniackim spojrzeniu wypatrującym w tłumie swojego potwora. Nie było go tu. Mężczyzna z Przesmyku upierał się przecież, że szef nie wychodzi na powierzchnie. Ma ludzi od witania gości — chrypiał z cieniem obślizgłego uśmiechu marszczącym szczeciniaste policzki — dziewczyny spoza miasta, może kilku chłopców, jeżeli to cię interesuje...
Ani śladu potwora. Tylko nietrzeźwa wyrwa w głowie, czyjeś usta, słowa:
— Poza tym… obrzydliwie tu nudno.
Halle zamrugał, wybudzony z transu. Kłamała, oboje o tym wiedzieli. Lokal przypominał tłoczny ul pełen obklejonych miodem pszczół. Otaczający ich hałas nie sprawiał wrażenia uciążliwego, co miało często miejsce w tanich, opustoszałych spelunach niedaleko północnego portu, zamiast tego z każdą chwilą stawał się coraz bardziej upajający, hipnotyzujący miarowymi uderzeniami muzyki i świergotaniem głosów, zupełnie jakby stały się częścią tego miejsca i częścią nich. Halle czuł, jak jego oddech przyspiesza w rytm dudniącego w uszach utworu, jak serce obija się szybko, lecz miarowo o żebra. Muzyka była najpiękniejsza wtedy, gdy nie próbowała taką być. Hałaśliwa, szorstka, pełna syntetycznych zgrzytów. Ponad nią śmiechy jego towarzyszy, jego własne myśli układające się w nietrzeźwy chaos. Skov, dobrze się czujesz? Jego ciało składało się z ciepłego powietrza i cukru, a gdy otwierał oczy, uderzał go barwny półmrok sali, snopy świateł jak ostrza sztyletów, na których powierzchni ludzie wydawali się jeszcze piękniejsi niż zwykle. Miękcy, niegroźni, wielkookie jak stworzenia z baśni. Leila zawsze była urocza, o okrągłych ramionach i ustach przypominających landrynki; Stokrotka mówili na nią czasem, a ona chichotała, udając, że nie zauważa swojej urody — teraz wyglądała jednak zjawiskowo, jak niksa rozciągnięta sennie na klubowej kanapie. Uśmiechała się do niego, a on myślał o tym, jak miło byłoby móc naprawdę się z nią przyjaźnić. Z nią, z białowłosym Fenrisem i każdą z jego kolejnych narzeczonych — z nimi wszystkimi, jak gdyby mógł być jednym z nich, jednym z tych młodych ludzi o posągowych twarzach i jasnych przyszłościach, jednym z obiecujących artystów z ładnym nazwiskiem. Oni byli tu, bo z kimś takim jak on warto było się pokazywać — był obietnicą kariery, ale nie był przyjacielem. Nie był taki jak oni. Sierotka Borgesów nazywał go Fenris, kiedy myślał, że nie słyszy. Chichotał, obracając się przez ramię, nieostrożnie nieświadomy tego, iż istoty takie jak on mają skłonności do czajenia się w kątach. Zjedzą go.
Ale nie zjedli. Jeszcze nie, jeszcze nie w całości. Miał poobgryzane biodra i naderwane ucho, lecz żył nadal poza żołądkiem wilczej socjety, a teraz — w chaosie głośnego lokalu, z senną nietrzeźwością osadzającą się na jasnych rzęsach, z krowim ogonem schowanym skrzętnie w nogawce skórzanych spodni — nie był ani sierotką, ani posiłkiem. Był gwiazdą, spektaklem, był czymś, co można było podziwiać. Ludzie wyciągali do niego ręce, lecz tylko niektórzy sięgali jego ramion. Huk muzyki pochłaniał ich głosy, dym połykał ich pocałunki. Świat zakręcił się wokół jego palca niczym ozdobna, atłasowa wstążka, gotowy spełniać każdą jego zachciankę, każdy głupi, pijany kaprys. Każdy poza jego potworem.
Wierzysz w przeznaczenie?
Dotyk był przyjemny, dłoń przyciśnięta do jego odkrytych lędźwi na tyle czuła, by nie stanowić zagrożenia, a jedynie kwaśny dreszcz adrenaliny. Wraz z bliskością przyszedł ciężki, ciepły zapach tytoniu, jeden z tych zapachów, które wgryzały się w rozgrzaną skórę i osadzały na przyciśniętych do niej warg. Halle zadrżał lekko, lecz nie odsunął się nawet na milimetr, zamiast tego posłusznie przysunął się do obcego, smukłego ramienia schowanego pod tiulowym rękawem.
Poderwał lekko podbródek, odszukując w smugach świateł nieznajomą twarz. Chłopak był ładny w sposób, który nie przypominał niczego, co Halle do tej pory znał — jego ptasie rysy zdawały się pasować do czarnego pióra zdobiącego policzek, oczy miał niebezpiecznie uważne, sprytne jak u demona. Nie był taki jak on, tego zdał sobie już sprawę, dzielił z nim jednak część talentów — również potrafił wgryźć się w czyjś umysł, pozostawić w nim krzywiznę swoich warg i ślad zgrabnych dłoni. Halle uniósł z przekorą kącik ust, a jego palce spłynęły po biodrze chłopaka, chwytając w końcu delikatnie brzeg skórzanego paska. Czuł, że powinien odwzajemnić ten przebłysk intymności, tak jakby jego dotyk był dialogiem sam w sobie, krótką odpowiedzią na zaproszenie, które zgubiło się w zgrzytach muzyki.
— To zależy — odparł ściszonym głosem, który w rytmicznym hałasie przypominał ledwie zauważalny szelest. Przysunął szept bliżej, dotykając wargami płatka jego ucha. Czuł, jak jego głowa staje się jeszcze lżejsza, krucha jak porcelana wypełniona kwiatami — zapomniał już, jak smakuje ten rodzaj ekscytacji, teraz nie potrafił więc odróżnić go od pozostałości alkoholu. — Chcesz zdradzić mi moje? — ciągnął, a w jego słowach wybrzmiało słodkie niewinne rozbawienie, kuriozalnie wręcz niepasujące do jego tonu i palców muskających skórę. — Niech to będzie coś ciekawego, zaczynam się nudzić…
Don't give it a hand, offer it a soul
Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
Kåre Jötnarsen
Re: Toying somewhere between love and abuse (K. Jötnarsen & H. Skov, 1998) Wto 23 Kwi - 23:36
Kåre JötnarsenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, były łowca Gleipniru
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 15 / magia zakazana: 23 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
Nie pamiętał, co wydarzyło się z pierwszym z nich, małym i zakrwawionym, tym, które otrzymał przy narodzinach – być może ojciec pomyślał, że je ukradł, więc zabrał je wraz ze wszystkim, co leżało ukryte w ciemności pod materacem jego dziecięcego łóżka, być może matka starła je z niego szorstką pemzą, kiedy zanurzała jego ciało w gorącej kąpieli, od której skórę miał czerwoną i podrażnioną, a czarne pióra zbierały się w odpływie, zatykając rury, być może był z nim zbyt nieostrożny, odkrztusił je do gardła i przeciągał między zębami, a potem przykleił od spodu ławki jak przeżutą gumę; serce, z którym przyszedł na świat, nigdy nie zobaczyło jego dorosłości – porastało go niczym futro, które podczas linienia supłało się i wypadało, pozostawiając po sobie nagą skórę, pąsowiejącą, gdy ponownie obrastała ją czerwona tkanka. Jego serce przypominało srebro, lśniące jak nóż, który wgniótł głęboko w sobacze podniebienie i w którym, jeszcze zanim wytarł krew, pojawiło się odbicie jego twarzy, jego serce przypominało piasek, który grzązł w zębach, ilekroć zaciskał szczęki i pozostawał w cudzych ubraniach okruchami, uwierającymi nawet po wytrzepaniu bielizny, jego serce przypominało papierosowy dym, uzależniający i drapiący w podniebienie, czerniejący pod paznokciami dłoni, które usiłowały nabrać go w ręce. Yvonne powiedziała mu kiedyś, że miał serce z lodu, a on przeklął i śmiał się, dopóki nie rozpuściło się pomiędzy jego żebrami, podtapiając ciało haustem zimnej wody. Serce ze szkła okazało się niespodziewanie solidne – przypominało lustro, pełne odcisków palców i śladów pocałunków, których nigdy nie potrafił przetrzeć do czysta, czasem, kiedy przyciskał dłoń do jego gładkiej powierzchni, czuł natomiast rysy i pęknięcia żył, a wtedy wyobrażał sobie, że rozbicie go musiało przynieść siedem lat nieszczęścia i miał nadzieję, że Jötnar zaciśnie w końcu pięści wystarczająco mocno, aby szkło pękło i rozsypało mu się pod nogami – mężczyzna tymczasem wciąż naciągał tylko wargi w złośliwym uśmiechu i przecierał jego serce rękawem, aby zobaczyć w nim odbicie swojej twarzy; oplatał mu ogon wokół nadgarstka i podtruwał go swoją aurą, tak jak niegdyś żony zabijały swoich mężów, dekorując brzeg szklanki arszenikiem białym niczym cukier.
Czuł na karku oddech Jötnara nawet teraz, pomiędzy ludźmi, których dłonie ocierały się o jego skórę jak liście przypadkowo wymijanych krzewów i podobnie jak one również pozostawiały po sobie cienkie, pąsowe ślady w miejscach, gdzie cienka tkanka zmarszczyła się pod paznokciami – pomyślał, że niegdyś las rozstępował się przed nim z tym samym oporem, gałęzie tarniny plątały się w ubrania, korzenie obejmowały go wokół kostek, a zeschnięte liście supłały się pomiędzy włosami; nigdy nie zapomniał pierwszego polowania, sposobu, w jaki knieja układała się przed nim cienistymi kształtami drzew na tle wszechogarniającej szarości, jak test Rorschacha. Nocami, kiedy za oknem srebrzyła się okrągła kopuła księżyca, wciąż śniło mu się czarne podniebienie warga, ostre kły i błysk śliny w powietrzu, zanim zwierzę przewracało go na ziemię, łamiąc swoim ciężarem prawy obojczyk, który nigdy w zupełności nie powrócił na swoje miejsce, wsunięty chirurgicznie pomiędzy więzadła jak spróchniała gałąź, prześwitująca spod cienkiej skóry na piersi – w koszmarach jego nóż nigdy nie rozcinał pnącza aorty, bo stworzenie rozrywało mu brzuch zębami, pozostawiając na świerkowych pniach fragmenty mięsa i kości, krew nasiąkniętą głęboko w mszyste płuca lasu, a on budził się z krzykiem zaciśniętym pięścią pod grdyką i piórami rozrastającymi się po ciele, tworząc gęste pterylium wzdłuż kręgosłupa. Zawsze pozbywał się pierza przed przyjściem do pracy, dzisiaj z policzka wystawała mu jednak czarna stosina, przypominająca pióro sroki, lecz pozbawiona metalicznego połysku – wnętrze lokalu pulsowało głośną muzyką, a jemu przez chwilę wydawało się, że znów czuł w nozdrzach zapach krwi.
Wsunął mężczyźnie dłoń na płytkie, rozgrzane lędźwie, kiedy przysunął się bliżej, poczuł jednak charakterystyczny, szorstki zapach wetywerii, ten sam, który otaczał Jötnara i powstrzymał się przed wzdrygnięciem, gdy Halle oderwał podbródek, błądząc spojrzeniem po jego twarzy – tkwiła w nim wątła podobizna, choć nie był pewien, czy widział ją już wcześniej, na okładkach barwnych magazynów i plakatach rozwieszonych przed progiem teatru, czy słyszał ją w cudzych słowach, w spojrzeniach i w muzyce, którą grał. Jego głos był przyjemny i melodyjny, taki, jakiego należało spodziewać się po artyście, jak gdyby układał palce nie tylko na klawiszach fortepianu, ale też na strunach swojej krtani, nastrajając ją jak instrument, pod kaprys własnych upodobań – czuł na szyi jego duszny oddech, muśnięcie warg ocierające się o opuszkę prawego ucha i pomyślał, że musiał być ciepły i piękny, dokładnie taki, jakim go malowano.
– Chcę – pochylił się bliżej, a jego słowa zebrały się warem we wgłębieniu szyi, zęby musnęły odstającą grdykę – pomyślał, że mógłby wygryźć sobie ścieżkę do jego wnętrza, przeżuć struny krtani pomiędzy trzonowcami. – żebyś sam mi je zdradził. Pokazał mi na swoim ciele – przesunął rękę na jego biodro, zahaczając palce o krawędź spodni. – Jestem pewien, że odnajdę coś, czego jeszcze nie widziałeś. – jego usta rozciągnęły się szerzej, układając wargi do kokietliwego uśmiechu; poczuł na plecach ciężar wzroku Jötnara i odchylił lekko głowę, sięgając wzrokiem w stronę schodów, ozdobnej balustrady wygiętej niczym kręgosłup, plecy proszące o dotyk dłoni, która wgniotłaby je głębiej w miękki materac. – Mogę zadowolić was wszystkich – odparł, nacierając głos rozbawioną zmysłowością i spoglądając na przyjaciół, z którymi Halle przekroczył próg. – Ale nie wyglądasz na kogoś, kto lubi się dzielić – dodał ciszej, z wyraźną przekorą, która w innych okolicznościach mogłaby uchodzić za złośliwość – słowa utknęły mu pomiędzy zębami jak drzazgi. Pragnął mieć go samego – pragnął zobaczyć wszystko, co przed nim ukrywał.
Czuł na karku oddech Jötnara nawet teraz, pomiędzy ludźmi, których dłonie ocierały się o jego skórę jak liście przypadkowo wymijanych krzewów i podobnie jak one również pozostawiały po sobie cienkie, pąsowe ślady w miejscach, gdzie cienka tkanka zmarszczyła się pod paznokciami – pomyślał, że niegdyś las rozstępował się przed nim z tym samym oporem, gałęzie tarniny plątały się w ubrania, korzenie obejmowały go wokół kostek, a zeschnięte liście supłały się pomiędzy włosami; nigdy nie zapomniał pierwszego polowania, sposobu, w jaki knieja układała się przed nim cienistymi kształtami drzew na tle wszechogarniającej szarości, jak test Rorschacha. Nocami, kiedy za oknem srebrzyła się okrągła kopuła księżyca, wciąż śniło mu się czarne podniebienie warga, ostre kły i błysk śliny w powietrzu, zanim zwierzę przewracało go na ziemię, łamiąc swoim ciężarem prawy obojczyk, który nigdy w zupełności nie powrócił na swoje miejsce, wsunięty chirurgicznie pomiędzy więzadła jak spróchniała gałąź, prześwitująca spod cienkiej skóry na piersi – w koszmarach jego nóż nigdy nie rozcinał pnącza aorty, bo stworzenie rozrywało mu brzuch zębami, pozostawiając na świerkowych pniach fragmenty mięsa i kości, krew nasiąkniętą głęboko w mszyste płuca lasu, a on budził się z krzykiem zaciśniętym pięścią pod grdyką i piórami rozrastającymi się po ciele, tworząc gęste pterylium wzdłuż kręgosłupa. Zawsze pozbywał się pierza przed przyjściem do pracy, dzisiaj z policzka wystawała mu jednak czarna stosina, przypominająca pióro sroki, lecz pozbawiona metalicznego połysku – wnętrze lokalu pulsowało głośną muzyką, a jemu przez chwilę wydawało się, że znów czuł w nozdrzach zapach krwi.
Wsunął mężczyźnie dłoń na płytkie, rozgrzane lędźwie, kiedy przysunął się bliżej, poczuł jednak charakterystyczny, szorstki zapach wetywerii, ten sam, który otaczał Jötnara i powstrzymał się przed wzdrygnięciem, gdy Halle oderwał podbródek, błądząc spojrzeniem po jego twarzy – tkwiła w nim wątła podobizna, choć nie był pewien, czy widział ją już wcześniej, na okładkach barwnych magazynów i plakatach rozwieszonych przed progiem teatru, czy słyszał ją w cudzych słowach, w spojrzeniach i w muzyce, którą grał. Jego głos był przyjemny i melodyjny, taki, jakiego należało spodziewać się po artyście, jak gdyby układał palce nie tylko na klawiszach fortepianu, ale też na strunach swojej krtani, nastrajając ją jak instrument, pod kaprys własnych upodobań – czuł na szyi jego duszny oddech, muśnięcie warg ocierające się o opuszkę prawego ucha i pomyślał, że musiał być ciepły i piękny, dokładnie taki, jakim go malowano.
– Chcę – pochylił się bliżej, a jego słowa zebrały się warem we wgłębieniu szyi, zęby musnęły odstającą grdykę – pomyślał, że mógłby wygryźć sobie ścieżkę do jego wnętrza, przeżuć struny krtani pomiędzy trzonowcami. – żebyś sam mi je zdradził. Pokazał mi na swoim ciele – przesunął rękę na jego biodro, zahaczając palce o krawędź spodni. – Jestem pewien, że odnajdę coś, czego jeszcze nie widziałeś. – jego usta rozciągnęły się szerzej, układając wargi do kokietliwego uśmiechu; poczuł na plecach ciężar wzroku Jötnara i odchylił lekko głowę, sięgając wzrokiem w stronę schodów, ozdobnej balustrady wygiętej niczym kręgosłup, plecy proszące o dotyk dłoni, która wgniotłaby je głębiej w miękki materac. – Mogę zadowolić was wszystkich – odparł, nacierając głos rozbawioną zmysłowością i spoglądając na przyjaciół, z którymi Halle przekroczył próg. – Ale nie wyglądasz na kogoś, kto lubi się dzielić – dodał ciszej, z wyraźną przekorą, która w innych okolicznościach mogłaby uchodzić za złośliwość – słowa utknęły mu pomiędzy zębami jak drzazgi. Pragnął mieć go samego – pragnął zobaczyć wszystko, co przed nim ukrywał.
shadows tangle like a vine
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
Halle Skov
Halle SkovŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : huldrekall
Zawód : muzyk, kompozytor, upadła gwiazda
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), arysta: muzyk (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 19 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 13 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 18 / wiedza ogólna: 5
Alva powtarzała często, iż jest podobny do ojca – ostatni raz tydzień przed swoją śmiercią, tydzień przed tragedią, którą rozsmarowano smugą krwistej czerwieni na kuchennych kafelkach. Halle pamiętał tamten wieczór, gdy głaskała go po głowie i nazywała elfim księciem – pamiętał jej radosny, nietrzeźwy chichot i rumianą twarz w kształcie serca, jej roziskrzone oczy, wielkie i okrągłe jak szklane oczy porcelanowej lalki. Łapała go za uszy i powtarzała lekko jak piosenkę: jego oczy, jego usta, jego nos. Śmiał się tak, jak mają w zwyczaju śmiać się dzieci, które chcą być kochane, a gdy się śmiał, Alva śpiewała, choć dzwonkowa melodia wydobywająca się z jej ust przypominała czasem płacz. Piękny jak mój Król. Jego oczy, jego usta, jego nos, jego serce. Nie ścinała jego włosów, bo on nosił długie, i kazała mu zakładać naszyjnik z jarzębiny, bo on go tak rozpozna. Tydzień później umarła, a ciotka Jana chwyciła go za szyję jak bezdomne szczenię i nazwała sierotą, choć matka mówiła przecież, że ojciec ich kocha. Miało minąć kilka lat, nim nauczył się żyć w tym nowym, zimnym świecie – bez miłości, bez korali z jarzębiny, bez opowiadanych wieczorami baśni, które zdawały się wplatać w rzeczywistość jak cienka, jedwabna nić, i bez nadziei na to, że Król Elfów wróci, tak jak obiecywała Alva. Mógł spędzać całe noce na dachach miasta, bezczynnie wpatrując się w księżyc, ten jednak nigdy nie stoczył się z nieba, mógł zostawiać kolorowe kamyki pod poduszką i bezskutecznie przykładać nos do wszystkich luster, mógł nawet wystawać przy granicy lasu, nasłuchując kroków i nucąc pod nosem mamine kołysanki, lecz nikt nigdy nie wyszedł spomiędzy drzew i nie wezwał go do siebie po imieniu. Jana warczała, że jego ojciec jest potworem, a on łkał i łkał, bo przecież wiedział, przecież pamiętał, jak matka mówiła, przykładając palec do ust, że istoty z baśni są okrutne.
Jego ojciec był potworem, a on miał jego oczy, jego usta, jego nos i jego serce. Brzydkie serce sklejone z węgla i odłamków szkła. Nie kochał jego matki, bo ta była jedynie wyrośniętym dzieckiem, gdy położył na niej łapy, i nie kochał jego, bo gdy ciężarna Alva wysłała mu setny list, on odesłał go z garścią talarów i nabazgranym na szybko: „pozbądź się go” czerwonym jak krew ze świeżej rany. Poznawał fragmenty jego okrucieństwa przez słowa ciotki, uczył się jego obojętności poprzez dziwną, kleistą pustkę, która towarzyszy każdej sierocie. Jego ojciec nie był Baśnionym Królem, i chociaż człowiekiem był również tylko w małej części, gdy Halle sprowadził jego istnienie do słowa „potwór”, o wiele łatwiej było go odnaleźć niż stworzenie z mitów. Miał nieprzyjemnie brzmiące imię i kiepską reputację, która na ulicach Ymira przypominała brudne ostrze noża – był prawdziwy i mógł krwawić tak jak każde inne żywe stworzenie. A mimo to, mimo wszystkich tych odkopanych tajemnic, adresów i informatorów, Halle nie mógł wyciągnąć ku niemu rąk.
Chciał zapomnieć chociaż na chwilę. Pił eliksiry i mieszał je z alkoholem, podczas gdy złośliwy, białowłosy Fenris odnajdywał językiem tętno pod jego skórą. Laila śmiała się, przeczesując palcami jego włosy i pytała bez przerwy, czemu się tak rozgląda. Powinniśmy iść gdzieś indziej. Nie potrafił przestać myśleć o swoim potworze, jego koszmary wracały bez przerwy, wyglądając spod topniejącej w żyłach nietrzeźwości, spod rygoru dobrej zabawy i ciepłych śladów cudzych warg. Był tu, gdzieś, wciąż, blisko, tak blisko, że Halle czuł na sobie jego spojrzenie, przebrzydłe znajome jakby patrzyły na niego jego własne oczy. Był tu, a on nie potrafił pozbyć się tej myśli, nie potrafił jej wypluć choćby w obce usta. Nawet teraz, pochylając się pod cudzym dotykiem, jego serce biło odrobinę zbyt szybko, a mięśnie napinały się w wyczekiwaniu. Jakby w nagłym odruchu zacisnął palce mocniej na przedramieniu chłopaka, kiedy zęby dotknęły jego szyi. Westchnął krótko, przez moment starając się skupić jedynie na tym jednym bodźcu, krótkiej pieszczocie wzmożonej pobudzającym działaniem eliksiru. Jest tu gdzieś, blisko, gdzieś, gdzie można go zabić – powtarzał w myślach, kiedy ciepły szept otarł się o jego skórę. Jeszcze raz. Chłopak pachniał czymś ciężkim i słodkim, a jego ciało było przyjemnie ciepłe pod cienkim tiulem. Później. Zapominanie bywało takie ładne, szczególnie, gdy miało imię.
– Och, sam mam ci pokazać? – powtórzył za nim i pochylił się tak, by trącić go nosem w policzek. Poczuł szorstką końcówkę czarnego pióra muskającą skórę i ledwie powstrzymał śmiech, pozwalając twarzy przyozdobić się jedynie sztubackim, rozbawionym uśmiechem. – A gdzie w tym zabawa? – szepnął bliżej jego ucha, a głos miał słodszy i zabarwiony pierwszymi oznakami beztroski. Potwór był blisko, lecz nieznajomy przysunął się jeszcze bliżej i dotykał go tak lekko, że Halle czuł drobne iskierki podekscytowania za każdym razem, gdy palce znajdowały nowy punkt na jego ciele. Odwzajemnił uśmiech – wyjątkowo ładny, zaostrzony przy krańcach uśmiech – pozwalając swojej dłoni przesunąć się wzdłuż jego kręgosłupa i wedrzeć w ciemne włosy. Były zaskakująco miękkie pod palcami, choć w tym półmroku i rozkojarzeniu Halle spodziewał się żyłkowatych, ptasich piór. – Nie należę do zazdrośników, mon cher, po prostu oni już trochę mi się znudzili – skłamał, nadal uśmiechając się do niego z przekorą. Nie czuł na sobie spojrzeń swoich przyjaciół, wiedział, iż zapomną szybko o jego obecności i wrócą do swojego szkła i kryształów, po drodze obrzygując popielato-złote marmury. — Będzie nam lepiej bez nich…
Było mu wszystko jedno. Miał zbyt szybko bijące serce i zbyt wiele emocji pod zbyt cienką skórą. Złapał włosy chłopaka mocniej, pchając go lekko ku sobie, tak by pozbyć się choćby grama zimnego powietrza i przestrzeni między ich ciałami. Został tylko cienki welon demonicznej aury, niewidzialna siatka magii równie tiulowej jak koszula zapięta na unoszącej się rytmicznie piersi. Patrzył mu w oczy spod swoich lekko opuszczonych powiek – nawet w tych kilku słabych snopach barwnego światła widział je dokładnie, migdałowe i ciemnooprawione, teraz przypominające dwa czarne korale, wypolerowane obsydiany pozbawione zarysu źrenicy. Musiały być brązowe. Zawsze miał słabość do brązowych oczu.
– Jak masz na imię? – spytał, przechylając lekko głowę, nie wypuszczając go przy tym spod ciężaru swojego spojrzenia, nadal uważnie wczepionego w jego oczy. Uśmiechnął się znów, tym razem unosząc tylko jeden kącik ust. Nawet, jeżeli nie potrafił zapomnieć, mógł odepchnąć myśli siłą, mógł pochować je pod jego językiem, gdzieś w zgięciu jego karku. Imię nie było tak istotne jak jego twarz i sposób, w jaki nieznajomy pochylał się, by dotknąć jego szyi. Poznawał już ludzi, których chciał całować, kobiety o miękkich ustach i mężczyzn o sennych spojrzeniach, teraz jednak zapragnął wbić w niego zęby. Mógłby go pożreć, być może wtedy w końcu poczułby się pełen, być może wtedy nie musiałby szukać już potworów ni głupich śladów własnej miłości, być może wtedy mógłby ustać przed nim nagi i nie martwić się o swoją tajemnicę, gdyż i ją mógłby w sobie pochować. Było coś nieoczekiwanie czułego w tej fantazji, coś romantycznego w myśli o wspólnej nocy i jej makabrycznym końcu, coś pokrzepiającego w świadomości, iż on również był potworem i że nie było na tym świecie żadnej drogi, którą mógłby uciec. Jego oczy, jego usta, jego nos i jego serce.
Jego ojciec był potworem, a on miał jego oczy, jego usta, jego nos i jego serce. Brzydkie serce sklejone z węgla i odłamków szkła. Nie kochał jego matki, bo ta była jedynie wyrośniętym dzieckiem, gdy położył na niej łapy, i nie kochał jego, bo gdy ciężarna Alva wysłała mu setny list, on odesłał go z garścią talarów i nabazgranym na szybko: „pozbądź się go” czerwonym jak krew ze świeżej rany. Poznawał fragmenty jego okrucieństwa przez słowa ciotki, uczył się jego obojętności poprzez dziwną, kleistą pustkę, która towarzyszy każdej sierocie. Jego ojciec nie był Baśnionym Królem, i chociaż człowiekiem był również tylko w małej części, gdy Halle sprowadził jego istnienie do słowa „potwór”, o wiele łatwiej było go odnaleźć niż stworzenie z mitów. Miał nieprzyjemnie brzmiące imię i kiepską reputację, która na ulicach Ymira przypominała brudne ostrze noża – był prawdziwy i mógł krwawić tak jak każde inne żywe stworzenie. A mimo to, mimo wszystkich tych odkopanych tajemnic, adresów i informatorów, Halle nie mógł wyciągnąć ku niemu rąk.
Chciał zapomnieć chociaż na chwilę. Pił eliksiry i mieszał je z alkoholem, podczas gdy złośliwy, białowłosy Fenris odnajdywał językiem tętno pod jego skórą. Laila śmiała się, przeczesując palcami jego włosy i pytała bez przerwy, czemu się tak rozgląda. Powinniśmy iść gdzieś indziej. Nie potrafił przestać myśleć o swoim potworze, jego koszmary wracały bez przerwy, wyglądając spod topniejącej w żyłach nietrzeźwości, spod rygoru dobrej zabawy i ciepłych śladów cudzych warg. Był tu, gdzieś, wciąż, blisko, tak blisko, że Halle czuł na sobie jego spojrzenie, przebrzydłe znajome jakby patrzyły na niego jego własne oczy. Był tu, a on nie potrafił pozbyć się tej myśli, nie potrafił jej wypluć choćby w obce usta. Nawet teraz, pochylając się pod cudzym dotykiem, jego serce biło odrobinę zbyt szybko, a mięśnie napinały się w wyczekiwaniu. Jakby w nagłym odruchu zacisnął palce mocniej na przedramieniu chłopaka, kiedy zęby dotknęły jego szyi. Westchnął krótko, przez moment starając się skupić jedynie na tym jednym bodźcu, krótkiej pieszczocie wzmożonej pobudzającym działaniem eliksiru. Jest tu gdzieś, blisko, gdzieś, gdzie można go zabić – powtarzał w myślach, kiedy ciepły szept otarł się o jego skórę. Jeszcze raz. Chłopak pachniał czymś ciężkim i słodkim, a jego ciało było przyjemnie ciepłe pod cienkim tiulem. Później. Zapominanie bywało takie ładne, szczególnie, gdy miało imię.
– Och, sam mam ci pokazać? – powtórzył za nim i pochylił się tak, by trącić go nosem w policzek. Poczuł szorstką końcówkę czarnego pióra muskającą skórę i ledwie powstrzymał śmiech, pozwalając twarzy przyozdobić się jedynie sztubackim, rozbawionym uśmiechem. – A gdzie w tym zabawa? – szepnął bliżej jego ucha, a głos miał słodszy i zabarwiony pierwszymi oznakami beztroski. Potwór był blisko, lecz nieznajomy przysunął się jeszcze bliżej i dotykał go tak lekko, że Halle czuł drobne iskierki podekscytowania za każdym razem, gdy palce znajdowały nowy punkt na jego ciele. Odwzajemnił uśmiech – wyjątkowo ładny, zaostrzony przy krańcach uśmiech – pozwalając swojej dłoni przesunąć się wzdłuż jego kręgosłupa i wedrzeć w ciemne włosy. Były zaskakująco miękkie pod palcami, choć w tym półmroku i rozkojarzeniu Halle spodziewał się żyłkowatych, ptasich piór. – Nie należę do zazdrośników, mon cher, po prostu oni już trochę mi się znudzili – skłamał, nadal uśmiechając się do niego z przekorą. Nie czuł na sobie spojrzeń swoich przyjaciół, wiedział, iż zapomną szybko o jego obecności i wrócą do swojego szkła i kryształów, po drodze obrzygując popielato-złote marmury. — Będzie nam lepiej bez nich…
Było mu wszystko jedno. Miał zbyt szybko bijące serce i zbyt wiele emocji pod zbyt cienką skórą. Złapał włosy chłopaka mocniej, pchając go lekko ku sobie, tak by pozbyć się choćby grama zimnego powietrza i przestrzeni między ich ciałami. Został tylko cienki welon demonicznej aury, niewidzialna siatka magii równie tiulowej jak koszula zapięta na unoszącej się rytmicznie piersi. Patrzył mu w oczy spod swoich lekko opuszczonych powiek – nawet w tych kilku słabych snopach barwnego światła widział je dokładnie, migdałowe i ciemnooprawione, teraz przypominające dwa czarne korale, wypolerowane obsydiany pozbawione zarysu źrenicy. Musiały być brązowe. Zawsze miał słabość do brązowych oczu.
– Jak masz na imię? – spytał, przechylając lekko głowę, nie wypuszczając go przy tym spod ciężaru swojego spojrzenia, nadal uważnie wczepionego w jego oczy. Uśmiechnął się znów, tym razem unosząc tylko jeden kącik ust. Nawet, jeżeli nie potrafił zapomnieć, mógł odepchnąć myśli siłą, mógł pochować je pod jego językiem, gdzieś w zgięciu jego karku. Imię nie było tak istotne jak jego twarz i sposób, w jaki nieznajomy pochylał się, by dotknąć jego szyi. Poznawał już ludzi, których chciał całować, kobiety o miękkich ustach i mężczyzn o sennych spojrzeniach, teraz jednak zapragnął wbić w niego zęby. Mógłby go pożreć, być może wtedy w końcu poczułby się pełen, być może wtedy nie musiałby szukać już potworów ni głupich śladów własnej miłości, być może wtedy mógłby ustać przed nim nagi i nie martwić się o swoją tajemnicę, gdyż i ją mógłby w sobie pochować. Było coś nieoczekiwanie czułego w tej fantazji, coś romantycznego w myśli o wspólnej nocy i jej makabrycznym końcu, coś pokrzepiającego w świadomości, iż on również był potworem i że nie było na tym świecie żadnej drogi, którą mógłby uciec. Jego oczy, jego usta, jego nos i jego serce.
Don't give it a hand, offer it a soul
Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
Kåre Jötnarsen
Kåre JötnarsenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, były łowca Gleipniru
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 15 / magia zakazana: 23 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
Był jego synem, lecz Vegar zawsze wypierał się istniejącego pomiędzy nimi podobieństwa – za każdym razem, gdy ktoś pochylał się nad dziecięcą kołyską i powtarzał, że miał oczy takie same jak tatuś, na jego twarzy pojawiał się niezadowolony paroksyzm, jak gdyby słowa dotknęły go głębiej niż tylko przez wierzchnią warstwę skóry; potem zawsze stał nieruchomo przy jego łóżku, przyglądając mu się tak intensywnie, jakby spodziewał się, że jego oczy zmienią barwę jak u młodych kotów, które zawsze przychodziły na świat z tęczówkami w odcieniu bladego błękitu, spojrzenie jego dziecka stale pozostawało jednak ciemne i ostre, z brązową obwódką zacieśniającą się coraz mocniej wokół źrenicy. Dorastał, a podobieństwo, które Vegar próbował ukryć za pomocą twardych słów i zaciśniętych pięści, stawało się coraz bardziej widoczne – w sposobie, w jaki prostował plecy i rozciągał usta do grymasu, który przypominał uśmiech tylko z pewnej odległości, w szerokich dłoniach, którymi potrafił trzymać nóż i skręcać kark drobnym zwierzętom; jego głos zniżał się do barytonu bardzo powoli, jak podczas wchodzenia do zimnej wody, tak, że nie sposób było zauważyć, kiedy rozdrażnienie przeobrażało się w gniew, a palce, podrygujące nerwowo na krawędzi stołu, zaciskały się w pięść. Kiedy uciekł z Bastionu, analogia się zatarła – jego twarz stała się szczuplejsza i bardziej kanciasta, z wyraźnym konturem szczęki i nosem, który przypominał ptasi dziób, miał drżące dłonie i kolana kościste jak u charta, sprawiał wrażenie wyższego, a jego oczy ciemniejszych, nadal wyglądał jednak jak syn swojego ojca; gorzej – jak syn swojej matki.
Jötnar odnalazł go wczesnym rankiem – z ciałem przesączonym gorączką i pnączem żył czerniejących pod skórą, tak płytko, że wydawałoby się, że kiedy drapał się po przedramionach, mógłby przeciągnąć po nich paznokciami i wyrwać je spomiędzy mięśni jak gęste pnącza, chwasty, od których jego tętnice stawały się zapadłe i sinozielone. Strach, który narodził się w nim tamtego dnia, nigdy w rzeczywistości go nie opuścił – zbierał się dropiatością na karku jak febra i zaglądał pod powieki, tak głęboko, że kościec bolał go w oczodołach; kiedy pod koniec lata noce znów stawały się chłodne, kładł się na plecach z zamkniętymi oczami i próbował wyprzeć spod czaszki wspomnienie, w którym oczy Ingelise stały się szerokie i przerażone na widok jego twarzy, a jej głos, latami przysposobiony do łagodności, po raz pierwszy uniósł się do piskliwego krzyku – migrena huczała mu pod skrońmi wraz z trzaskiem zamkniętych drzwi, opuszki swędziały w miejscach, gdzie tarł nimi o szorstkie drewno, pozostawiając ślady krwi pomiędzy słojami ciemnego dębu, zrywając paznokcie prośbami, aby matka pozwoliła mu zostać; pragnął, aby położyła na jego ciele kompres z nagietka i kasztanowca, nasączone wywarem pasma bawełny, które w dzieciństwie zrzucał na podłogę, krzywiąc się pod wpływem zapachu i piekącego ciepła, jakie pozostawiały w miejscach skaleczeń, pragnął, aby objęła jego twarz dłońmi i głaskała go po czubku głowy, kiedy płakał, skulony na jej kolanach jak bezpańskie zwierzę, pragnął, aby obiecała, że wszystko będzie dobrze, że nadal go kocha – Ingelise nigdy nie zawiesiła jednak milczenia. Kiedy Jötnar znalazł go na chodniku, z przekrwionym spojrzeniem i koszulką brudną od mdłości, pierwszy raz w życiu był gotowy się poddać – mężczyzna uśmiechnął się tymczasem kojąco, przyglądając mu się tak, jakby patrzył na węża uwięzionego pod szklanym słojem, a potem klęknął, sięgając dłonią pod materiał jego spodni, na rozpalone lędźwie, aż jego palce odnalazły kresę pomiędzy pośladkami, żadnego ogona, powiedział odsuwając rękę z upojnym zadowoleniem, które sprawiło, że uśmiech, jaki pojawił się na jego twarzy, wyglądał jak rzezany nożem, zwykły chłopiec. Musiał zdławić jego gniew, owinąć ogon wokół serca jak stryczek, musiał mieć ciepłe dłonie i przystojną twarz, musiał obiecać mu przyszłość, której wcześniej nie posiadał – wystarczyło, aby podpisał cyrograf zgubnego pocałunku.
Halle był takim samym potworem jak Jötnar, choć jego usta smakowały inaczej, oczy wydawały się bardziej ludzkie, a ciało cieplejsze niż to, którego przymus zaciskał mu się wokół nadgarstka – mężczyzna przysunął się bliżej, a on z trudem powstrzymał chęć, aby zsunąć dłoń po wgłębieniu jego lędźwi i sprawdzić, czy ukrywał przed nim tę samą bestię, sumienie zaostrzone jak czubek myśliwskiego noża. Trącił go nosem, przysuwając się bliżej, jego oddech był duszny i pachniał alkoholem, aż zapragnął przełknąć go w dół gardła – przez chwilę zwątpił we wszystko, co powiedział mu Jötnar, Halle Skov był bowiem gwiazdą, muzykiem, którego kompozycje rozbrzmiewały na szerokich scenach miejskich filharmonii, jego obecność była upajająca, gęsta i dławiąca jak wata, powodująca, że ciężar spojrzenia, które wgniatało mu się w skórę między łopatkami, słabło i traciło na znaczeniu. Uśmiechnął się z zadrą, sprawiającą, że kąciki jego ust uniosły się do góry jak krawędzie sukienki – chciał mieć go dla siebie, każdy fragment skóry, każdy pieprzyk, każdy łut piegów między policzkami, więc odchylił tylko głowę do tyłu, pozwalając jego wargom, a następnie jego zębom, przesunąć się wzdłuż grdyki, po zaczerwienionym zgrubieniu tętnicy.
– Oczywiście, że nie – odparł miękko, jakby głos nie przeszedł nawet przez jego krtań, ale ułożył się bezpośrednio na języku i spłynął z niego jak coś gęstego i lepkiego od słodyczy. – Przyszedłeś się tylko bawić. – nie mógł znieść ludzi, którzy ocierali się o niego ramionami, rąk, które zawsze sprawiały wrażenie wyciągniętych w jego stronę, więc zaśmiał się głośno – zbyt głośno, aby odgłos ten mógł spodobać się Jötnarowi – i zacisnął palce na nadgarstku Hallego, aby pociągnąć go mocniej w głąb klubu, pomiędzy cudze głosy i opary papierosowego dymu, aż oparł się plecami o drzwi do jednego z pokojów, a te ustąpiły posłusznie pod ich naciskiem.
– Masz ograniczoną liczbę pytań – odparł z przekąsem, podtrzymując lśniące, szare spojrzenie, po czym odwrócił się tak, aby pchnąć mężczyznę w pierś, aż zapadł się plecami w miękką pościel, nasączoną olejkiem z czarnego piżma. – Naprawdę chcesz znać moje imię? – uniósł brew, uśmiechając się szerzej, bardziej drapieżnie i opierając kolana o jasne prześcieradło, tak aby usiąść na męskich biodrach. Zawsze miał do tego skłonność – sprawdzania, jak blisko mógł podejść do niebezpieczeństwa, zanim zostawi ślad na jego skórze; w dzieciństwie wkładał nóż do ust, wiedząc, że nożami patroszy się upolowaną zwierzynę, zarzyna się zwierzęta hodowlane i zabija ludzi. – Widziałem cię na scenie – odparł, rozpinając rozporek i pochylając się bliżej, aż jego dłonie ułożyły się w płytkich wnękach pod obojczykami. – Nigdy nie myślałem, że będę mógł cię kiedyś dotknąć.
Jötnar odnalazł go wczesnym rankiem – z ciałem przesączonym gorączką i pnączem żył czerniejących pod skórą, tak płytko, że wydawałoby się, że kiedy drapał się po przedramionach, mógłby przeciągnąć po nich paznokciami i wyrwać je spomiędzy mięśni jak gęste pnącza, chwasty, od których jego tętnice stawały się zapadłe i sinozielone. Strach, który narodził się w nim tamtego dnia, nigdy w rzeczywistości go nie opuścił – zbierał się dropiatością na karku jak febra i zaglądał pod powieki, tak głęboko, że kościec bolał go w oczodołach; kiedy pod koniec lata noce znów stawały się chłodne, kładł się na plecach z zamkniętymi oczami i próbował wyprzeć spod czaszki wspomnienie, w którym oczy Ingelise stały się szerokie i przerażone na widok jego twarzy, a jej głos, latami przysposobiony do łagodności, po raz pierwszy uniósł się do piskliwego krzyku – migrena huczała mu pod skrońmi wraz z trzaskiem zamkniętych drzwi, opuszki swędziały w miejscach, gdzie tarł nimi o szorstkie drewno, pozostawiając ślady krwi pomiędzy słojami ciemnego dębu, zrywając paznokcie prośbami, aby matka pozwoliła mu zostać; pragnął, aby położyła na jego ciele kompres z nagietka i kasztanowca, nasączone wywarem pasma bawełny, które w dzieciństwie zrzucał na podłogę, krzywiąc się pod wpływem zapachu i piekącego ciepła, jakie pozostawiały w miejscach skaleczeń, pragnął, aby objęła jego twarz dłońmi i głaskała go po czubku głowy, kiedy płakał, skulony na jej kolanach jak bezpańskie zwierzę, pragnął, aby obiecała, że wszystko będzie dobrze, że nadal go kocha – Ingelise nigdy nie zawiesiła jednak milczenia. Kiedy Jötnar znalazł go na chodniku, z przekrwionym spojrzeniem i koszulką brudną od mdłości, pierwszy raz w życiu był gotowy się poddać – mężczyzna uśmiechnął się tymczasem kojąco, przyglądając mu się tak, jakby patrzył na węża uwięzionego pod szklanym słojem, a potem klęknął, sięgając dłonią pod materiał jego spodni, na rozpalone lędźwie, aż jego palce odnalazły kresę pomiędzy pośladkami, żadnego ogona, powiedział odsuwając rękę z upojnym zadowoleniem, które sprawiło, że uśmiech, jaki pojawił się na jego twarzy, wyglądał jak rzezany nożem, zwykły chłopiec. Musiał zdławić jego gniew, owinąć ogon wokół serca jak stryczek, musiał mieć ciepłe dłonie i przystojną twarz, musiał obiecać mu przyszłość, której wcześniej nie posiadał – wystarczyło, aby podpisał cyrograf zgubnego pocałunku.
Halle był takim samym potworem jak Jötnar, choć jego usta smakowały inaczej, oczy wydawały się bardziej ludzkie, a ciało cieplejsze niż to, którego przymus zaciskał mu się wokół nadgarstka – mężczyzna przysunął się bliżej, a on z trudem powstrzymał chęć, aby zsunąć dłoń po wgłębieniu jego lędźwi i sprawdzić, czy ukrywał przed nim tę samą bestię, sumienie zaostrzone jak czubek myśliwskiego noża. Trącił go nosem, przysuwając się bliżej, jego oddech był duszny i pachniał alkoholem, aż zapragnął przełknąć go w dół gardła – przez chwilę zwątpił we wszystko, co powiedział mu Jötnar, Halle Skov był bowiem gwiazdą, muzykiem, którego kompozycje rozbrzmiewały na szerokich scenach miejskich filharmonii, jego obecność była upajająca, gęsta i dławiąca jak wata, powodująca, że ciężar spojrzenia, które wgniatało mu się w skórę między łopatkami, słabło i traciło na znaczeniu. Uśmiechnął się z zadrą, sprawiającą, że kąciki jego ust uniosły się do góry jak krawędzie sukienki – chciał mieć go dla siebie, każdy fragment skóry, każdy pieprzyk, każdy łut piegów między policzkami, więc odchylił tylko głowę do tyłu, pozwalając jego wargom, a następnie jego zębom, przesunąć się wzdłuż grdyki, po zaczerwienionym zgrubieniu tętnicy.
– Oczywiście, że nie – odparł miękko, jakby głos nie przeszedł nawet przez jego krtań, ale ułożył się bezpośrednio na języku i spłynął z niego jak coś gęstego i lepkiego od słodyczy. – Przyszedłeś się tylko bawić. – nie mógł znieść ludzi, którzy ocierali się o niego ramionami, rąk, które zawsze sprawiały wrażenie wyciągniętych w jego stronę, więc zaśmiał się głośno – zbyt głośno, aby odgłos ten mógł spodobać się Jötnarowi – i zacisnął palce na nadgarstku Hallego, aby pociągnąć go mocniej w głąb klubu, pomiędzy cudze głosy i opary papierosowego dymu, aż oparł się plecami o drzwi do jednego z pokojów, a te ustąpiły posłusznie pod ich naciskiem.
– Masz ograniczoną liczbę pytań – odparł z przekąsem, podtrzymując lśniące, szare spojrzenie, po czym odwrócił się tak, aby pchnąć mężczyznę w pierś, aż zapadł się plecami w miękką pościel, nasączoną olejkiem z czarnego piżma. – Naprawdę chcesz znać moje imię? – uniósł brew, uśmiechając się szerzej, bardziej drapieżnie i opierając kolana o jasne prześcieradło, tak aby usiąść na męskich biodrach. Zawsze miał do tego skłonność – sprawdzania, jak blisko mógł podejść do niebezpieczeństwa, zanim zostawi ślad na jego skórze; w dzieciństwie wkładał nóż do ust, wiedząc, że nożami patroszy się upolowaną zwierzynę, zarzyna się zwierzęta hodowlane i zabija ludzi. – Widziałem cię na scenie – odparł, rozpinając rozporek i pochylając się bliżej, aż jego dłonie ułożyły się w płytkich wnękach pod obojczykami. – Nigdy nie myślałem, że będę mógł cię kiedyś dotknąć.
shadows tangle like a vine
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind