My loneliness keeps asking if It’s worth the suffering (J. Ešenvalds & V. Eriksen, 1997)
2 posters
Jāzeps Ešenvalds
My loneliness keeps asking if It’s worth the suffering (J. Ešenvalds & V. Eriksen, 1997) Nie 21 Sty - 23:18
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności – nie pamiętał już, jaką barwę miały tęczówki, ukryte w cieniu rozszerzonych źrenic, zielone po matce czy miedziane jak u ojca, zawsze ciemniejsze wtedy, kiedy się gniewał, nie widział śladów rozprzestrzeniających się po jego ciele pąsową chorobą, lecz gdy przesuwał dłońmi wzdłuż ramion, wyczuwał miękkie doliny sińców i gruzły zabliźnionych skaleczeń, ukrywanych pod materiałem więziennego ubrania, którego przykrótkie rękawy nieustannie zaciągały się w górę nadgarstków. Nawet w dni, kiedy pozwalano mu wychodzić na okrągły spacerniak, rzeczywistość wydawała się równie ponura i zaćmiona, jak gdyby słońce nie sięgało na odległy przylądek norweskiej prowincji, odgrodzony skałami jak warowna twierdza, lub zwyczajnie nie chciało do niego zaglądać z obawy przed tym, co mogłoby zobaczyć – niebo w tej części kraju zawsze było szare, a nad dziedzińcem nigdy nie latały ptaki, nauczone trzymać się daleko od linii brzegowej; jedynie czasem w oddali pojawiały się mewy, których larum myliło mu się z ludzkim krzykiem. Podobno pierwszego dnia, kiedy dwóch strażników prowadziło go przez wąskie gardło korytarza, a ciężki łańcuch pomiędzy jego nogami stukotał o twardą posadzkę, również nie potrafił zagryźć słów pomiędzy zębami – szarpał się i błagał, zaciskał dłonie na metalowych kratach, aż kark zmierzwił mu się kryzą niedźwiedziej sierści, prosił, żeby go nie zamykali i zdarł sobie kolana do krwi, kiedy jeden z mężczyzn pchnął go na ziemię, dociskając ciało butem pomiędzy łopatkami; zaczął krzyczeć dopiero, kiedy klucz szczęknął w metalowym zamku – nie dlatego, że nie wyznawał swojej winy, ale ponieważ zamknęli go w jednej klatce ze zwierzęciem, które żyło pod jego żebrami.
Spędził pierwsze trzy miesiące chodząc w tę i z powrotem po wnętrzu celi, od krat do betonowej ściany, od pryczy do stalowego prewetu, aż jego kończyny zaczęły poruszać się z zachowawczą mechanicznością, jakby nie należały do ciała, którego zużyte mięśnie kurczyły się i dygotały pod futerałem skóry. Był przekonany, że w ten sposób zmęczy żyjące w nim stworzenie, więc chodził w kółko nawet przez sen, dopóki pozostałym więźniom nie zaczął przeszkadzać odgłos butów szurających o kamienną podłogę i szmer przytrzymywanego w płucach oddechu – we troje przewrócili go na śliskie, prysznicowe kafelki, a on wiedział tylko, że gdy stracił równowagę, uderzył czołem o podłogę i poczuł ciepło spływające mu po twarzy; ból przyszedł dopiero później – jakby nawet on nie nadążał za kolejnymi ciosami, nogami, które wgniatały mu się w miękki brzuch, dłońmi zaciśniętymi w pięści, pozostawiającymi ślady na nagim ciele, śliną, która zmieszała się z wodą i z krwią, mętniejąc spienioną bielą na jego policzku. Nie próbował się bronić czy też raczej – próbował powstrzymywać swoje ciało przed obroną, zupełnie jakby było stworzeniem, które rwało mu się w rękach, warcząc i kłapiąc zębami, ciągnąc się na krótkiej smyczy, choć parciana obroża podduszała je przy każdym szarpnięciu, a on obejmował je ramionami i przyciskał kurczowo do piersi nawet, kiedy zacisnęło szczęki na jego przedramieniu i zaczęło przegryzać się do kości, krusząc naciągnięte ścięgna; wiedział, że gdyby spuścił emocje z łańcucha, żaden z trzech, zebranych wokół niego mężczyzn, nie przeżyłby jego gniewu, więc kurczył się w sobie, wciskał ciało w ścianę jak zwierzę zapędzone w róg. Dopiero kiedy wyszli, zauważył, że trzymał dłoń zaciśniętą w pięść, a paznokcie, częściowo przeobrażone w niedźwiedzie pazury, pozostawiły krwawy ślad na jego śródręczu.
Sińce zmieniły barwę z ciemnego burgundu na przyćmiony fiolet, który przypominał mu wnętrze rozciętego, rybiego brzucha – odkąd wrócił z powrotem do ciasnego karceru, nie poruszył się ani razu, siedział z plecami dociśniętymi do zimnej ściany i trzymał ręce owinięte luźno wokół nóg, podciągniętych wysoko do mostka, choć pozycja sprawiała, że żebra wgniatały mu się trzewia przy każdym oddechu, a ból rozsuwał się powoli wzdłuż piersi, jakby zaciągał się nim jak papierosem. Ludzie tacy jak on nie przeżywali w Kinnarodden – widział więźniów, których myśli zaplątały się w ciasny gruzeł szaleństwa, a źrenice powoli uciekały w górę przekrwionych białek wraz z każdym dniem, odznaczanym kreską na betonowej ścianie, widział mężczyzn jeszcze młodszych od siebie, chłopców, którzy mieli nie dożyć swojej dorosłości, bo ich serce kurczyło się w uścisku metalowych krat, a bogowie nie słyszeli wypowiadanych szeptem modlitw, połykanych przez ludzkie krzyki i szum morza rozbijającego się o plecy zagiętych skał. Śmierć była obecna wszędzie – krążyła po słabo oświetlonym korytarzu, w którym paliła się tylko jedna lampa, w miarę upływu nocy podchodziła bliżej, po trochu odbierając twarzom blask, wzierając się w wewnętrzną stronę czaszki; czuł się, jakby cudza dłoń gładziła go po czole, mokrym palcem zmywając z niego ślady życia. Być może na to zasłużył – był zwierzęciem, które urodziło się w klatce i które miało umrzeć, patrząc na świat poprzez metalowe pręty.
Gdyby nie Eriksen, dawno by zwariował – nie pamiętał, jaki był dzień tygodnia, dawno przestał rozróżniać dnie, noce i pory roku, nie odliczał czasu, jaki pozostał do końca wyroku, jak gdyby nigdy w rzeczywistości nie wierzył, że opuści szare mury więzienia, obskurną celę i strach, który pęczniał mu pomiędzy żebrami, wyrywając oddech spomiędzy rozchylonych warg; coraz częściej zapominał przełykać gęstniejącego mu w ustach powietrza, a teraz znów czuł się jakby czoło paliło go mdłą gorączką. Odchylił lekko głowę, kiedy kroki stały się głośniejsze, sięgając końca korytarza – strażnik zatrzymał się pod ścianą i jego cień również stanął w miejscu, opierając się o mur. Spojrzał na niego przez półmrok nachodzącej na powiekę purpury – jakby czekał na odpowiedź lub jakby czekał na wyrok; jakby było mu obojętnie, które dzisiaj otrzyma.
Spędził pierwsze trzy miesiące chodząc w tę i z powrotem po wnętrzu celi, od krat do betonowej ściany, od pryczy do stalowego prewetu, aż jego kończyny zaczęły poruszać się z zachowawczą mechanicznością, jakby nie należały do ciała, którego zużyte mięśnie kurczyły się i dygotały pod futerałem skóry. Był przekonany, że w ten sposób zmęczy żyjące w nim stworzenie, więc chodził w kółko nawet przez sen, dopóki pozostałym więźniom nie zaczął przeszkadzać odgłos butów szurających o kamienną podłogę i szmer przytrzymywanego w płucach oddechu – we troje przewrócili go na śliskie, prysznicowe kafelki, a on wiedział tylko, że gdy stracił równowagę, uderzył czołem o podłogę i poczuł ciepło spływające mu po twarzy; ból przyszedł dopiero później – jakby nawet on nie nadążał za kolejnymi ciosami, nogami, które wgniatały mu się w miękki brzuch, dłońmi zaciśniętymi w pięści, pozostawiającymi ślady na nagim ciele, śliną, która zmieszała się z wodą i z krwią, mętniejąc spienioną bielą na jego policzku. Nie próbował się bronić czy też raczej – próbował powstrzymywać swoje ciało przed obroną, zupełnie jakby było stworzeniem, które rwało mu się w rękach, warcząc i kłapiąc zębami, ciągnąc się na krótkiej smyczy, choć parciana obroża podduszała je przy każdym szarpnięciu, a on obejmował je ramionami i przyciskał kurczowo do piersi nawet, kiedy zacisnęło szczęki na jego przedramieniu i zaczęło przegryzać się do kości, krusząc naciągnięte ścięgna; wiedział, że gdyby spuścił emocje z łańcucha, żaden z trzech, zebranych wokół niego mężczyzn, nie przeżyłby jego gniewu, więc kurczył się w sobie, wciskał ciało w ścianę jak zwierzę zapędzone w róg. Dopiero kiedy wyszli, zauważył, że trzymał dłoń zaciśniętą w pięść, a paznokcie, częściowo przeobrażone w niedźwiedzie pazury, pozostawiły krwawy ślad na jego śródręczu.
Sińce zmieniły barwę z ciemnego burgundu na przyćmiony fiolet, który przypominał mu wnętrze rozciętego, rybiego brzucha – odkąd wrócił z powrotem do ciasnego karceru, nie poruszył się ani razu, siedział z plecami dociśniętymi do zimnej ściany i trzymał ręce owinięte luźno wokół nóg, podciągniętych wysoko do mostka, choć pozycja sprawiała, że żebra wgniatały mu się trzewia przy każdym oddechu, a ból rozsuwał się powoli wzdłuż piersi, jakby zaciągał się nim jak papierosem. Ludzie tacy jak on nie przeżywali w Kinnarodden – widział więźniów, których myśli zaplątały się w ciasny gruzeł szaleństwa, a źrenice powoli uciekały w górę przekrwionych białek wraz z każdym dniem, odznaczanym kreską na betonowej ścianie, widział mężczyzn jeszcze młodszych od siebie, chłopców, którzy mieli nie dożyć swojej dorosłości, bo ich serce kurczyło się w uścisku metalowych krat, a bogowie nie słyszeli wypowiadanych szeptem modlitw, połykanych przez ludzkie krzyki i szum morza rozbijającego się o plecy zagiętych skał. Śmierć była obecna wszędzie – krążyła po słabo oświetlonym korytarzu, w którym paliła się tylko jedna lampa, w miarę upływu nocy podchodziła bliżej, po trochu odbierając twarzom blask, wzierając się w wewnętrzną stronę czaszki; czuł się, jakby cudza dłoń gładziła go po czole, mokrym palcem zmywając z niego ślady życia. Być może na to zasłużył – był zwierzęciem, które urodziło się w klatce i które miało umrzeć, patrząc na świat poprzez metalowe pręty.
Gdyby nie Eriksen, dawno by zwariował – nie pamiętał, jaki był dzień tygodnia, dawno przestał rozróżniać dnie, noce i pory roku, nie odliczał czasu, jaki pozostał do końca wyroku, jak gdyby nigdy w rzeczywistości nie wierzył, że opuści szare mury więzienia, obskurną celę i strach, który pęczniał mu pomiędzy żebrami, wyrywając oddech spomiędzy rozchylonych warg; coraz częściej zapominał przełykać gęstniejącego mu w ustach powietrza, a teraz znów czuł się jakby czoło paliło go mdłą gorączką. Odchylił lekko głowę, kiedy kroki stały się głośniejsze, sięgając końca korytarza – strażnik zatrzymał się pod ścianą i jego cień również stanął w miejscu, opierając się o mur. Spojrzał na niego przez półmrok nachodzącej na powiekę purpury – jakby czekał na odpowiedź lub jakby czekał na wyrok; jakby było mu obojętnie, które dzisiaj otrzyma.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Vermund Eriksen
Re: My loneliness keeps asking if It’s worth the suffering (J. Ešenvalds & V. Eriksen, 1997) Nie 25 Lut - 23:08
Vermund EriksenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : oficer Wydziału Poszukiwań w Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : pies
Atuty : zapalony (I), agresor (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Oswojenie się z północną rzeczywistością – szarą, zimną i pozbawioną ludzkich rysów, a przede wszystkim ludzkich głosów – zdawało się coraz bardziej niepokojąco łatwe, im częściej o tym myślał. W ostatnim czasie myślał również niepokojąco często; wiedząc podświadomie, że myśleć w tym miejscu oznaczało ocierać się o pewien rodzaj szaleństwa, ocierać się o żywą tkankę swojej duszy i rozpoznawać w niej chropowatość nabiegłą czarną krwią. Na początku nie myślał o tym wcale: wtedy zajmowało go jedynie to, by przystosować się do rygoru więziennych rytuałów, by wieczorem wyczyścić uszy z animalistycznych krzyków więźniów i by zdjąć z siebie kurz tego, co widział w pociemniałych oczach za kratami, razem z mundurem. Wtedy myślał, że oswojenie się z tą rzeczywistością miało oznaczać, że wspiął się na nowy szczebel wytrwałości i dyscypliny, stał się człowiekiem bliższym tym ludziom, o których opowiadał ojciec w swoich pochwalnych mowach o przeszłości: człowiekiem, który potrafił znieść więcej, wytrwać więcej, przełknąć więcej, zachowując prostą linę nieugiętego kręgosłupa. Spoglądał na tą rzeczywistość wyzywająco, jak na potworność żyjącą obok społeczeństwa jak narośnięty na jego tkankę nowotwór; spoglądał na mury więzienia i myślał o tym, że ktoś musiał czuwać nad jego gniewem, ktoś musiał poświęcić swoje życie i swoją niewinność, by ochronić niewinność innych i czuł się dumny ze swoich wyborów, kiedy spoglądał na siebie w brudnym lustrze i przesuwał dłonią po krótko przystrzyżonych włosach, strącając resztki dawnego siebie na ramiona munduru, te lśniące złote włosy przyzwyczajone do miękkich poduszek i czułej dłoni matki, którą gładziła mu skroń złożoną jej na kolanach przez cały wieczór, dzień przez wyjazdem do Kinnaroden. Nie był już dzieckiem, nie był chłopcem od dawna, ale nie protestował; żegnał się z tą miękkością w przyzwalającym milczeniu.
Północna rzeczywistość była koszmarem w słowach ludzi, którzy spoglądali na nią z pozostałych stron świata. Była czymś, na co spoglądało się z niepokojem, drżeniem serca i bladością ust; była czymś, czym straszono synów i braci zbaczających na złą drogę, była miejscem, w którym okropność wylegiwała się na każdym parapecie, a okrucieństwo zuchwale zaglądało w odwracane niewidząco oczy. Była miejscem, w którym moralność stawała się plastyczna jak rozgrzany wosk, odkształcała się mutacjami wymuszonymi przez warunki środowiska, jak saliszak, który wiosną wydzierał własną sierść do krwi, by przetrwać. Nie miała ludzkich twarzy ani ludzkich głosów (tak mu się zdawało na początku i do dzisiaj czasem nie był pewien); więźniowie popadali w szaleństwo za kratami, uczyli się milczenia pod kolanami wbijanymi w plecy i uderzeniem broni w potylicę, w jednym z pierwszych tygodni widział, jak starszy oficer chwyta więźnia za kołnierz i rozbija mu skroń o umywalkę. Sprawiedliwość nie była tutaj słowem i kajdankami zamkniętymi na nadgarstkach przed ludźmi naradzającymi się nad ciężkością winy, możliwością uniewinnienia i łaską wysłuchania; tutaj wyrok był już wydany, nikt nie słuchał i nie ułaskawiał. Więźniowie byli winni, strażnicy byli cieniami snującymi się po korytarzach, by przypominać im o ich zasłużonym wygnaniu, każdy z nich nosił w sercach podobną zdolność do okrucieństwa – jedna nazywała się jednak samozwańczo moralną koniecznością.
Minęło parę lat, spędzonych w tym miejscu, oswojonym jak ta potworność, której nie obawiał się dłużej trzymać za wędzidło; zaczynał dopiero myśleć o tym, jak niepokojąco łatwo oswoił się z tym wszystkim. Jak niepokojąco łatwo stał się jednym z cieni snujących się po korytarzach, obojętnych na ludzkie krzyki i prośby w przestraszonych oczach nowych, młodych więźniów. Dłonie, które wysuwały się przez kraty, w przeważającej większości nosiły czarne piętna, to już nie ludzie, choć czasem zdawali się mieć jeszcze ludzkie spojrzenia i ludzki strach na ich dnach. Oswoił się z tą szarością, oswoił się z zimnem, z wyciem wiatru zakrywającym przeraźliwe krzyki świszczącym welonem; oswoił się z tym, co robiły dłonie obleczone w oficerski mundur i z tym, co robiły jego dłonie, kiedy odwracał wzrok sumienia. I zastanawiał się, dopiero teraz, co to oznaczało dla jego duszy? Co to oznaczało dla tego, jakim człowiekiem był? Sprawiedliwym czy okrutnym?
Myślał o tym zawsze, kiedy piwne spojrzenie Ešenvaldsa znajdowało go zza metalowej kraty, która nigdy nie nosiła ciepła jego palców. W przeciwieństwie do pozostałych więźniów, którzy wciąż chwytali się jej jak nadziei i wiary, że nie zasługują na swój los, chłopak nie zaciskał na nich dłoni nigdy, pogodzony z nimi jakby były słusznością. Pod puginałem jego czujnego wzroku zastanawiał się, nieustannie, jakiego człowieka czyniło to w jego oczach. Za pierwszym razem, kiedy wyciągnął ku niemu dłoń, odsunął się przed nią, jakby była kąsającym, jadowitym wężem; dzisiaj pozwalał sobie podawać drobne prezenty, choć wciąż z pewną nieufnością, jakby spodziewał się, że w końcu poprosi go o coś w zamian albo wepchnie mu darowane jabłko w gardło. I coraz bardziej nie chciał być tym człowiekiem, jakim czuł się w tych momentach, kiedy Jaska spoglądał na niego z niepewnością, jakby nie był wyciągniętą życzliwie dłonią, ale brzytwą, której instynkt kazał się złapać. Nigdy nie odzywał się pierwszy. Czasem patrzyli po prostu na siebie w milczeniu, przez krótką chwilę. Brakowało mu słów, żeby się usprawiedliwić i przemienić znów w jego oczach w człowieka, jakby nie wiedział, o czym właściwie mówili ludzie.
– Bogowie dali nam ciężkie dusze z kamienia – przerwał więc ciszę, uciekając się do żałosnego fortelu: kradzieży słów cudzych. W pobliskim mieście albo podczas powrotów do Midgardu wstępował czasem do księgarni, wyczytywał pojedyncze zdania z książek, przynosił mu je jak ochłapy świata, który stracił. I czuł się czasem, jakby zabierał na spacery psa trzymanego na łańcuchu za domem, żeby podstępem, przez skrawki wolności, nauczyć go miłości do siebie. Czy to okrucieństwo było gorsze? – Tak staliśmy na brzegu morza, gdzie słoneczne promienie skakały, piana tańczyła i mewy żeglowały w świetle – miał wrażenie, że słowa brzmią w jego ustach tępo, zupełnie nie tak, jak powinna brzmieć poezja. – Więc miotaliśmy kamieniami w śmiertelnej zabawie. Coś należało z nimi zrobić – na koniec dopiero kącik ust zadrgał mu w łagodnym, rozbawionym lekko uśmiechem. Podobała mu się przewrotność tych słów, figlarne ujęcie tragiczności życia. – To Karin Boye – objaśnił, odchodząc nieśpiesznie od przeciwległej ściany, by oprzeć się ramieniem o kawałek muru przy kracie, złożyć palce na poprzecznej linii metalu swobodnie, wsuwając je w jego ograniczoną do czterech ścian swobodę. – Słyszałem, że znaleźli cię potłuczonego. Kto to zrobił?
Donoszenie na współwięźniów było jednym z grzechów głównych odkształconej rzeczywistości za kratami; a jednak miał nadzieję. Nie mógł przełknąć, że położono na nim brudne, okrutne dłonie.
Północna rzeczywistość była koszmarem w słowach ludzi, którzy spoglądali na nią z pozostałych stron świata. Była czymś, na co spoglądało się z niepokojem, drżeniem serca i bladością ust; była czymś, czym straszono synów i braci zbaczających na złą drogę, była miejscem, w którym okropność wylegiwała się na każdym parapecie, a okrucieństwo zuchwale zaglądało w odwracane niewidząco oczy. Była miejscem, w którym moralność stawała się plastyczna jak rozgrzany wosk, odkształcała się mutacjami wymuszonymi przez warunki środowiska, jak saliszak, który wiosną wydzierał własną sierść do krwi, by przetrwać. Nie miała ludzkich twarzy ani ludzkich głosów (tak mu się zdawało na początku i do dzisiaj czasem nie był pewien); więźniowie popadali w szaleństwo za kratami, uczyli się milczenia pod kolanami wbijanymi w plecy i uderzeniem broni w potylicę, w jednym z pierwszych tygodni widział, jak starszy oficer chwyta więźnia za kołnierz i rozbija mu skroń o umywalkę. Sprawiedliwość nie była tutaj słowem i kajdankami zamkniętymi na nadgarstkach przed ludźmi naradzającymi się nad ciężkością winy, możliwością uniewinnienia i łaską wysłuchania; tutaj wyrok był już wydany, nikt nie słuchał i nie ułaskawiał. Więźniowie byli winni, strażnicy byli cieniami snującymi się po korytarzach, by przypominać im o ich zasłużonym wygnaniu, każdy z nich nosił w sercach podobną zdolność do okrucieństwa – jedna nazywała się jednak samozwańczo moralną koniecznością.
Minęło parę lat, spędzonych w tym miejscu, oswojonym jak ta potworność, której nie obawiał się dłużej trzymać za wędzidło; zaczynał dopiero myśleć o tym, jak niepokojąco łatwo oswoił się z tym wszystkim. Jak niepokojąco łatwo stał się jednym z cieni snujących się po korytarzach, obojętnych na ludzkie krzyki i prośby w przestraszonych oczach nowych, młodych więźniów. Dłonie, które wysuwały się przez kraty, w przeważającej większości nosiły czarne piętna, to już nie ludzie, choć czasem zdawali się mieć jeszcze ludzkie spojrzenia i ludzki strach na ich dnach. Oswoił się z tą szarością, oswoił się z zimnem, z wyciem wiatru zakrywającym przeraźliwe krzyki świszczącym welonem; oswoił się z tym, co robiły dłonie obleczone w oficerski mundur i z tym, co robiły jego dłonie, kiedy odwracał wzrok sumienia. I zastanawiał się, dopiero teraz, co to oznaczało dla jego duszy? Co to oznaczało dla tego, jakim człowiekiem był? Sprawiedliwym czy okrutnym?
Myślał o tym zawsze, kiedy piwne spojrzenie Ešenvaldsa znajdowało go zza metalowej kraty, która nigdy nie nosiła ciepła jego palców. W przeciwieństwie do pozostałych więźniów, którzy wciąż chwytali się jej jak nadziei i wiary, że nie zasługują na swój los, chłopak nie zaciskał na nich dłoni nigdy, pogodzony z nimi jakby były słusznością. Pod puginałem jego czujnego wzroku zastanawiał się, nieustannie, jakiego człowieka czyniło to w jego oczach. Za pierwszym razem, kiedy wyciągnął ku niemu dłoń, odsunął się przed nią, jakby była kąsającym, jadowitym wężem; dzisiaj pozwalał sobie podawać drobne prezenty, choć wciąż z pewną nieufnością, jakby spodziewał się, że w końcu poprosi go o coś w zamian albo wepchnie mu darowane jabłko w gardło. I coraz bardziej nie chciał być tym człowiekiem, jakim czuł się w tych momentach, kiedy Jaska spoglądał na niego z niepewnością, jakby nie był wyciągniętą życzliwie dłonią, ale brzytwą, której instynkt kazał się złapać. Nigdy nie odzywał się pierwszy. Czasem patrzyli po prostu na siebie w milczeniu, przez krótką chwilę. Brakowało mu słów, żeby się usprawiedliwić i przemienić znów w jego oczach w człowieka, jakby nie wiedział, o czym właściwie mówili ludzie.
– Bogowie dali nam ciężkie dusze z kamienia – przerwał więc ciszę, uciekając się do żałosnego fortelu: kradzieży słów cudzych. W pobliskim mieście albo podczas powrotów do Midgardu wstępował czasem do księgarni, wyczytywał pojedyncze zdania z książek, przynosił mu je jak ochłapy świata, który stracił. I czuł się czasem, jakby zabierał na spacery psa trzymanego na łańcuchu za domem, żeby podstępem, przez skrawki wolności, nauczyć go miłości do siebie. Czy to okrucieństwo było gorsze? – Tak staliśmy na brzegu morza, gdzie słoneczne promienie skakały, piana tańczyła i mewy żeglowały w świetle – miał wrażenie, że słowa brzmią w jego ustach tępo, zupełnie nie tak, jak powinna brzmieć poezja. – Więc miotaliśmy kamieniami w śmiertelnej zabawie. Coś należało z nimi zrobić – na koniec dopiero kącik ust zadrgał mu w łagodnym, rozbawionym lekko uśmiechem. Podobała mu się przewrotność tych słów, figlarne ujęcie tragiczności życia. – To Karin Boye – objaśnił, odchodząc nieśpiesznie od przeciwległej ściany, by oprzeć się ramieniem o kawałek muru przy kracie, złożyć palce na poprzecznej linii metalu swobodnie, wsuwając je w jego ograniczoną do czterech ścian swobodę. – Słyszałem, że znaleźli cię potłuczonego. Kto to zrobił?
Donoszenie na współwięźniów było jednym z grzechów głównych odkształconej rzeczywistości za kratami; a jednak miał nadzieję. Nie mógł przełknąć, że położono na nim brudne, okrutne dłonie.
Jāzeps Ešenvalds
Re: My loneliness keeps asking if It’s worth the suffering (J. Ešenvalds & V. Eriksen, 1997) Czw 14 Mar - 22:53
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Pierwszej nocy spędzonej w Kinnarodden gorączka przesiąkała mu przez materiał koszuli, aż wilgotna bawełna lepiła się do lędźwi, a dreszcze pokrywały skórę jak czerwona wysypka – dygotał w kącie więziennej celi, przypominając zwierzę pozbawione zimowego runa, głos miał natomiast zachrypły i słaby, jakby słowa zaklinowały się pod podniebieniem i nie mogły sięgnąć do rozchylonych ust. Strażnik, który tego dnia prowadził obchód, kazał mu wstać i oprzeć dłonie o ścianę, a kiedy tego nie zrobił, uderzył go w skroń tak mocno, że zatoczył się na bok, kaszląc i dysząc z wysiłku, bo zabarwiona żółcią ślina podeszła mu do gardła i osunęła się z dolnej wargi na podłogę – pamiętał, że mężczyzna krzyczał coraz głośniej i zaciskał pięści coraz ciaśniej, ale nie mógł rozróżnić słów, które wypowiadał, więc tylko przepraszał i zasłaniał kark rękami, ilekroć oficer kopał go w brzuch, powtarzając wciąż te same słowa, przez zęby, aż zaczęło wydawać mu się, że słyszał je pod czaszką, jak pulsują echem w zaułkach oczodołów. Twarz miał czerwoną od gorączki i krwi, w półmroku korytarza, na który wywleczono go siłą za bezwładne ramiona, strażnik zaczął przypominać wyglądem jego ojca, a zaciemniona cela – piwnicę, w której spędził dzieciństwo; więzienna wilgoć nie różniła się od wilgoci mięknącej na ścianach łotewskich domów, pozostawiała w gardle ten sam błotnisty odór pleśni, ilekroć siedział z plecami wspartymi o betonową ścianę, czuł natomiast ten sam chłód, który przepoił jego wspomnienia, ocierając się o ramiona dreszczem za każdym razem, gdy obejmował się wokół piersi, próbując zatrzymać ciepło pełgające słabo wokół serca. Dzīve, który wgniótł mu kolano w lędźwie, miał błyszczące, szerokie oczy, upodabniające go do drapieżnego ptaka, a gdy przeklinał, jego głos przypominał zwierzęcy warkot – powiedział do niego tato, a on roześmiał się w sposób, któremu bliżej było do gniewu niż rozbawienia. Kiedy dwie godziny później obudził się w infirmerii, złudzenie nadal było tak żywe, że bał się mrugnąć, by nie przywołać go z powrotem – skórę miał brudną od sińców, a w ustach gorzki smak eliksiru, febra sperliła mu się na ciele, choć jej objawy odchodziły stopniowo, niedoleczone i przemilczane; kark przestał sztywnieć w bólu, wzrok nie rozmazywał się pomiędzy metalowymi kratami, a mdłości leżały ospałe na dnie żołądka, nie cofając się do gardła po każdym posiłku – jedynie chłód pozostał ten sam, nocami zbierał się pomiędzy żebrami, nie pozwalając mu zasnąć, a w ciągu dnia drętwiał wzdłuż palców nawet wtedy, kiedy uciskał dłonie pod pachami, starając się odzyskać czucie w zesztywniałych opuszkach. Miał bladą twarz i nie pamiętał, jak ciepłe potrafiło być norweskie lato, gdy wpatrywał się w słońce tak długo, aż zaczynała boleć go głowa, zapomniał pościeli ogorzałej obecnością drugiego ciała i sposobu, w jaki serce biło mu pod samą grdyką, ilekroć Halle odwracał w jego stronę – chłód przeszywał więzienie nawet latem, a niebo zawsze miało tę samą, szarą barwę popiołu.
Był berserkerem, więc w Nordkinn traktowali go jak mordercę – kazali mu odwracać się twarzą do ściany i unosić ręce nad głowę za każdym razem, kiedy przeszukiwali ciasną cele, a on nigdy się nie sprzeciwiał, posłusznie opierając czoło o chłodny beton i w myślach licząc do stu, zawsze po łotewsku, choć deviņi myliło mu się z desmit, a szorstkie brzmienie rodzimego języka przypominało o wszystkim, o czym pragnął zapomnieć. Nauczył się pochylać głowę, zgadzać się i poddawać – wiedział, że gniew, który ukrywał w piersi, należał do dzikiego zwierzęcia, czuł, jak ocierał mu się zębami o mostek, pozostawiając na kości ukośne rysy lub uderzał w pierś tak mocno, że zgięty wpół nie mógł złapać oddechu, nawet kiedy więźniowie przewrócili go na łazienkową posadzkę, okładając na oślep pięściami, aż leżał nieruchomy i zwinięty jak dziecko, myślał jedynie o tym, aby nie wypuścić emocji z uścisku, trzymać je na krótkiej smyczy, choćby miał zedrzeć sobie dłonie na parcianej linie, zacisnąć szczęki tak mocno, że gdyby zaczęły wyrzynać mu się niedźwiedzie kły, jedyną skórą, jaką zranią, będą jego dziąsła; wolałby odgryźć sobie język niż ponownie zacisnąć zęby na ludzkim ciele i czuć, jak skóra pęka i rwie się pod ich naciskiem. Dopiero kiedy mężczyźni wyszli, przepychając się pomiędzy sobą z triumfalnym rozbawieniem, a metalowy odpływ zaczął krztusić się jego krwią, poczuł jak palce łamią mu się w stawach, a drobne kostki nadgarstków kruszą się pod wpływem ciężaru, jaki wywierało na nich zwierzęce ciało – spod paznokci wyrastały mu grube pazury, skóra na karku rozwarstwiła się natomiast brunatną kryzą, która falowała przy każdym, głębokim oddechu. Nigdy nie szukał zemsty – był potworem, a w łotewskich bajkach potwory nie zasługiwały na przebaczenie. Pod koniec książki zawsze ktoś wyrywał im serce.
– Coś należało z nimi zrobić… – powtórzył ciszej, jakby echem. Vermund nie przypominał pozostałych strażników, lecz miał na sobie ten sam mundur, dopięty metalowymi guzikami pod samą szyję, a gdy stał przed celą, łatwo było dostrzec zarys tonfy przepchniętej przez szlufkę spodni, więc jego ciało odruchowo drętwiało i spowalniało, jak u zwierzęcia, które zostało uderzone wystarczająco wiele razy, aby rozpoznać okrucieństwo jedynie po kształcie cienia zbliżającej się do niego sylwetki – patrzył na niego z dołu, ale nie spode łba, a kiedy uniósł ostrożnie głowę, wzrok miał zwyczajnie przestraszony i bardzo, bardzo młody. – Mają taką rozrywkę – odparł, lecz w jego głosie nie przebrzmiała kpina, nie przebrzmiało w nim żadne uczucie – stał się cichy i przygaszony, patrzył w ścianę nad prawym ramieniem Eriksena, zanim pochylił się tak, aby oprzeć prawe ramię o ścianę, docisnąć sińca głębiej w miękką skórę. – Sprawdzają, komu się uda. – mało kto przeżywał spotkanie z berserkerem, a on nie wyglądał na człowieka, który ukrywał pod wargami zwierzęce zęby – więźniowie wgniatali mu łokcie pomiędzy żebra, przewracali na ziemię i kopali po całym ciele, jakby poszukiwali miejsca, w którym ukrywał się niedźwiedź – chcieli go zaszczuć, wywabić z gawry, zmusić, aby okazał kły. Nie przyznał się, że Jensen poddusił go ręcznikiem do utraty przytomności i milczał, kiedy jeden ze strażników w końcu podniósł go spod prysznica, nagiego i brudnego od krwi, choć wszyscy wiedzieli, co to oznaczało – nawet Vermund, zadając pytanie, musiał mieć świadomość, że nie otrzyma na nie odpowiedzi. – Zasłużyłem na to. Popełniłem błąd, muszę odbyć karę – odpowiedział, słowa wybrzmiały jednak jak wyuczona formuła, którą recytował z pamięci – nie pierwszy raz. – T-tylko że… – głos pękł mu niespodziewanie, więc pochylił głowę i przetarł twarz dłońmi, jakby próbował zasłonić palcami słabość, która uwięzła mu w spojrzeniu – nie wyglądał już, jakby był zrezygnowany; sprawiał wrażenie zastraszonego. – Chcę umrzeć jako człowiek.
Był berserkerem, więc w Nordkinn traktowali go jak mordercę – kazali mu odwracać się twarzą do ściany i unosić ręce nad głowę za każdym razem, kiedy przeszukiwali ciasną cele, a on nigdy się nie sprzeciwiał, posłusznie opierając czoło o chłodny beton i w myślach licząc do stu, zawsze po łotewsku, choć deviņi myliło mu się z desmit, a szorstkie brzmienie rodzimego języka przypominało o wszystkim, o czym pragnął zapomnieć. Nauczył się pochylać głowę, zgadzać się i poddawać – wiedział, że gniew, który ukrywał w piersi, należał do dzikiego zwierzęcia, czuł, jak ocierał mu się zębami o mostek, pozostawiając na kości ukośne rysy lub uderzał w pierś tak mocno, że zgięty wpół nie mógł złapać oddechu, nawet kiedy więźniowie przewrócili go na łazienkową posadzkę, okładając na oślep pięściami, aż leżał nieruchomy i zwinięty jak dziecko, myślał jedynie o tym, aby nie wypuścić emocji z uścisku, trzymać je na krótkiej smyczy, choćby miał zedrzeć sobie dłonie na parcianej linie, zacisnąć szczęki tak mocno, że gdyby zaczęły wyrzynać mu się niedźwiedzie kły, jedyną skórą, jaką zranią, będą jego dziąsła; wolałby odgryźć sobie język niż ponownie zacisnąć zęby na ludzkim ciele i czuć, jak skóra pęka i rwie się pod ich naciskiem. Dopiero kiedy mężczyźni wyszli, przepychając się pomiędzy sobą z triumfalnym rozbawieniem, a metalowy odpływ zaczął krztusić się jego krwią, poczuł jak palce łamią mu się w stawach, a drobne kostki nadgarstków kruszą się pod wpływem ciężaru, jaki wywierało na nich zwierzęce ciało – spod paznokci wyrastały mu grube pazury, skóra na karku rozwarstwiła się natomiast brunatną kryzą, która falowała przy każdym, głębokim oddechu. Nigdy nie szukał zemsty – był potworem, a w łotewskich bajkach potwory nie zasługiwały na przebaczenie. Pod koniec książki zawsze ktoś wyrywał im serce.
– Coś należało z nimi zrobić… – powtórzył ciszej, jakby echem. Vermund nie przypominał pozostałych strażników, lecz miał na sobie ten sam mundur, dopięty metalowymi guzikami pod samą szyję, a gdy stał przed celą, łatwo było dostrzec zarys tonfy przepchniętej przez szlufkę spodni, więc jego ciało odruchowo drętwiało i spowalniało, jak u zwierzęcia, które zostało uderzone wystarczająco wiele razy, aby rozpoznać okrucieństwo jedynie po kształcie cienia zbliżającej się do niego sylwetki – patrzył na niego z dołu, ale nie spode łba, a kiedy uniósł ostrożnie głowę, wzrok miał zwyczajnie przestraszony i bardzo, bardzo młody. – Mają taką rozrywkę – odparł, lecz w jego głosie nie przebrzmiała kpina, nie przebrzmiało w nim żadne uczucie – stał się cichy i przygaszony, patrzył w ścianę nad prawym ramieniem Eriksena, zanim pochylił się tak, aby oprzeć prawe ramię o ścianę, docisnąć sińca głębiej w miękką skórę. – Sprawdzają, komu się uda. – mało kto przeżywał spotkanie z berserkerem, a on nie wyglądał na człowieka, który ukrywał pod wargami zwierzęce zęby – więźniowie wgniatali mu łokcie pomiędzy żebra, przewracali na ziemię i kopali po całym ciele, jakby poszukiwali miejsca, w którym ukrywał się niedźwiedź – chcieli go zaszczuć, wywabić z gawry, zmusić, aby okazał kły. Nie przyznał się, że Jensen poddusił go ręcznikiem do utraty przytomności i milczał, kiedy jeden ze strażników w końcu podniósł go spod prysznica, nagiego i brudnego od krwi, choć wszyscy wiedzieli, co to oznaczało – nawet Vermund, zadając pytanie, musiał mieć świadomość, że nie otrzyma na nie odpowiedzi. – Zasłużyłem na to. Popełniłem błąd, muszę odbyć karę – odpowiedział, słowa wybrzmiały jednak jak wyuczona formuła, którą recytował z pamięci – nie pierwszy raz. – T-tylko że… – głos pękł mu niespodziewanie, więc pochylił głowę i przetarł twarz dłońmi, jakby próbował zasłonić palcami słabość, która uwięzła mu w spojrzeniu – nie wyglądał już, jakby był zrezygnowany; sprawiał wrażenie zastraszonego. – Chcę umrzeć jako człowiek.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Vermund Eriksen
Re: My loneliness keeps asking if It’s worth the suffering (J. Ešenvalds & V. Eriksen, 1997) Pon 1 Kwi - 23:32
Vermund EriksenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : oficer Wydziału Poszukiwań w Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : pies
Atuty : zapalony (I), agresor (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Zepsute powietrze tego miejsca pozostawiało w człowieku niepostrzeżenie czarny osad; płuca przyzwyczajały się do tej sadzy, jedynie na początku, zanim jeszcze sumienie oswoiło się ze wszystkim, na co można było się w Nordkinn natknąć przypadkiem, doprowadzało do rozdrażnionego kaszlu i – czasem – torsji wypluwanych z siebie dopiero po zdjęciu z siebie munduru za drzwiami łazienki. To, co wcześniej zdawało się zakradać niepokojem na gardło jak chłodna, niewidzialna dłoń, stawało się powszedniością, od której nie wolno było odwracać wzroku zbyt prędko, to oznaczało bowiem słabość, a słabość wietrzono tu jak posokowce krew, robili to więźniowie i robili to strażnicy, jedni przeciwko drugim i pomiędzy sobą, wymuszona hierarchia budowała się po obu stronach symetrycznie, karmiona tym samym zepsutym powietrzem. Strażnicy czasami zakładali się między sobą o długość życia nowych więźniów, z lekkością, z jaką zakłady można stawiać w sporcie; czasami, kiedy przenoszono więźniów do nowych cel, zakładano się, jak dużo czasu minie, zanim będzie trzeba wyciągać jednego z nich nieprzytomnego i szukać mu nowej pryczy, bo ta zdążyła przesiąknąć krwią wytłoczoną pięściami z miąższu ciała. Często nie dopierano jej z pościeli, zanim przydzielano ją kolejnemu więźniowi. Kiedy w więzieniu pojawił się Ešenvalds, doszło do sytuacji nietypowej – rzadko zdarzało się, żeby zakłady były tak ze sobą zgodne; werdykt był jednomyślny: nie wyjdzie z Nordkinn żywy. Mówiono o tygodniu, potem o miesiącu, potem przedłużano jego życie o kolejne łaskawie – i niechętnie – przyznawane dni; Ešenvalds uporczywie trzymał się życia, choć to rozpalało się na jego ciele febryczną gorączką, od której nocami majaczył, przez sen trzeszczało w zaciskanych kompulsywnie zębach, rozpruwało się nieustannie nowymi skaleczeniami na jego ciele (zaczynał dostrzegać je mimowiednie, cicho rozdzielać je w myślach na te przeszłe i te nowe, zastanawiać się nad ich powstaniem, jak gdyby w tym okrutnym miejscu, pośród bolesnych skowytów, szaleństwa i deformacji ludzkiego sumienia, to jedno skaleczenie spostrzeżona w kąciku ust lub na nadgarstku miało mieć istotne znaczenie) i brunatniało bolesnymi krwiakami pod obtłuczoną skórą. Strażnicy zaczynali nudzić się jego wytrwałością, a on oddychał z ulgą; przystawał pod kratami jego celi i zastanawiał się, jak mogło do tego dojść – czy naprawdę wierzył, że mógłby stąd wyjść? Czy naprawdę miał taką nadzieję? Czy naprawdę zastanawiał się wieczorami, jak mógłby mu w tym pomóc i zagryzał zęby na myśli, że nie istniało nic, co mógłby dla niego zrobić, poza tymi strzępami marnego człowieczeństwa leżącego mu w dłoniach tak niezręcznie? Czy Ešenvalds wiedział, że gdzieś w głębi tych murów – tam, gdzie materace były czyste, a powietrze ogrzane – strażnicy siadają wspólnie przy stole i próbują wyciągać nici z pledu losu, jaki snuły mu Norny? I że sprzeciwiał się im tak uporczywie, i że dlatego go nienawidzili, i że dlatego zatrzymywał się przed jego celą, raz za razem? Bo według wszystkiego, czego nauczył się o tym miejscu, nie powinien wyjść stąd żywy i wbrew temu coraz silniej miał nadzieję, że to zrobi.
Jego obecność tutaj – wśród najgorszych przestępców – była zaledwie przypadkiem. Była ostatnią struną nerwów zerwaną w złym czasie, nieostrożnością tego człowieka, któremu ledwie udało się wyjść żywym spod niedźwiedziego amoku, wielokrotnie złożoną kombinacją wypadków, która miała odebrać parę lat i znaczny fragment tego, kim był dotychczas, ale – miał nadzieję – nie więcej. Niektórymi nocami nękała go świadomość, jak naiwna i nieprawdopodobna jest to nadzieja; zatrzymywał się po swojej stronie kraty, spoglądał na jego głowę na przepoconej poduszce i próbował przekonać siebie, że Ešenvalds nie różni się niczym od innych więźniów. Nie był tutaj od tego, by kalkulować jego winę i wydawać wyroki: jego wina była już orzeczona, wybita rozmytym tuszem na jego nadgarstku, na zawsze wgryziona już w jego ciało. Próbował przypomnieć sobie, że Ešenvalds był tylko ciągiem numerów, niebezpieczną animalistyczną wściekłością i sarnimi oczami, które jak studnie zaczną wypełniać się toksyczną sadzą tego miejscu, pożerając w końcu piwne tęczówki opalizującym szaleństwem i to wszystko, nic więcej.
Ale on wciąż, uporczywie i mimo to, przypominał przede wszystkim przestraszonego – światem i sobą – chłopca. Przyglądał się jego twarzy bladej w chłodnej ciemności i rozluźnionej we śnie tak, jak nigdy nie bywał rozluźniony w przytomności, i miał ochotę zakryć mu uszy dłońmi, jak dziecku, kiedy w trzewiach więzienia odzywały się skowyty szaleńców. Czasem szeptał wyciszające zaklęcie, choć dłonie pociły mu się w nerwach; to miejsce nauczyło go lepiej niż inne, że inkantacje zawisały w powietrzu jak krew w wodzie i łatwo było je wytropić.
Uśmiechał się jeszcze lekko, kiedy Ešenvalds powtarzał cicho przyniesione mu słowa. Brał ten strzęp świata na własny język nieufnie, ale to musiało wystarczyć – w tym miejscu to wciąż wiele. Opierając się ramieniem o mur, zamyślił się na moment, opuszką palca bezwiednie odnajdując na zimnym metalu nierówność odprysku, może ślad po niedźwiedzim zębie. Myślał, jeszcze raz, o tych duszach ciężkich jak kamienie i o tym, że nie wiedział, co ze swoją zrobić: więc był tutaj. Nie wiedział, co z nim zrobić, więc rzucał nim nad okiem najczarniejszej wody, bo zdawało mu się to potrzebne i szlachetne, ale teraz nie był pewien. Nie był pewien, dlaczego nie potrafił obchodzić się z nią tak brawurowo, kiedy wracał do miasta i próbował żyć pomiędzy ludźmi.
Głos Jaski zogniskował na nowo jego spojrzenie; brwi drgnęły, jakby chciały ściągnąć się ku sobie w tłumionym gniewie, opanował jednak ten zdradliwy odruch. Widzieli w nim cyrkowe zwierzę, tyle rozumiał; widzieli w nim niedźwiedzia szturchanego przez kraty żeber, kiedy wbijali mu w bok czubki więziennych butów. Ale Ešenvalds nie próbował się bronić, tego nie potrafił w nim rozumieć, tego, jak uporczywie zatrzymywał niedźwiedzia za zębami i nie pozwalał mu odpowiedzieć na te okrucieństwo, choć byłoby sprawiedliwe jak niewiele rzeczy w tym miejscu. Automatyczny ton, którym mu odpowiadał, sprawiał, że na karku zbierał mu się nieprzyjemny dreszcz. Nie chciał widzieć, jak Nordkinn zatruwa go powoli od środka, ale nie dało się tego nie zauważać – jakby w niektórych słowach i niektórych spojrzeniach zaczynało brakować człowieka.
– Nie – odparł spokojnie, jakby tłumaczył mu coś zupełnie rzeczowego i pewnego tak, jak pewna była grawitacja – nie zasłużyłeś na to – dokończył, mając wrażenie, że mówi coś więcej niż tylko to, ze nie zasługiwał na to, by skopano go do nieprzytomności na brudnych łazienkowych kafelkach. Ale tego więcej nie wolno mu było wypowiadać; ubierał rano mundur po to, by strzec przecież przeciwnej prawdy. Głos chłopaka pękł w końcu, pękł szew, pod którym próbował zaszywać siebie, a on poczuł, pomimo goryczy, dyskretną ulgę.
– Będziesz musiał stąd wyjść, Ešenvalds. Nikt tutaj nie umiera jak człowiek – odpowiedział cicho, przyglądając mu się z dystansu wytyczanego kratami, czując przy boku dotkliwie ciężar pęczka kluczy. – Czasami wydaje mi się, że nikt z nas człowiekiem tutaj nie jest – nie próbował rozdzielać ludzi na strażników i więźniów, przynajmniej ten raz. Ale rozumiał zasadniczą różnicę między nimi: strażnicy mogli zostawić siebie poza murami Nordkinn, później wrócić, jakby nie zdarzyło się nic. Jeśli więźniowie mieli w sobie jeszcze człowieka, mogli jedynie czekać, aż Nordkinn rozkradnie jego strzępy. – Kiedy na nas patrzysz, nie masz takiego wrażenia? – na mnie, chciał powiedzieć, ale to zdawało się zbyt egoistyczne i osobiste. – Mogę wejść?
Jego obecność tutaj – wśród najgorszych przestępców – była zaledwie przypadkiem. Była ostatnią struną nerwów zerwaną w złym czasie, nieostrożnością tego człowieka, któremu ledwie udało się wyjść żywym spod niedźwiedziego amoku, wielokrotnie złożoną kombinacją wypadków, która miała odebrać parę lat i znaczny fragment tego, kim był dotychczas, ale – miał nadzieję – nie więcej. Niektórymi nocami nękała go świadomość, jak naiwna i nieprawdopodobna jest to nadzieja; zatrzymywał się po swojej stronie kraty, spoglądał na jego głowę na przepoconej poduszce i próbował przekonać siebie, że Ešenvalds nie różni się niczym od innych więźniów. Nie był tutaj od tego, by kalkulować jego winę i wydawać wyroki: jego wina była już orzeczona, wybita rozmytym tuszem na jego nadgarstku, na zawsze wgryziona już w jego ciało. Próbował przypomnieć sobie, że Ešenvalds był tylko ciągiem numerów, niebezpieczną animalistyczną wściekłością i sarnimi oczami, które jak studnie zaczną wypełniać się toksyczną sadzą tego miejscu, pożerając w końcu piwne tęczówki opalizującym szaleństwem i to wszystko, nic więcej.
Ale on wciąż, uporczywie i mimo to, przypominał przede wszystkim przestraszonego – światem i sobą – chłopca. Przyglądał się jego twarzy bladej w chłodnej ciemności i rozluźnionej we śnie tak, jak nigdy nie bywał rozluźniony w przytomności, i miał ochotę zakryć mu uszy dłońmi, jak dziecku, kiedy w trzewiach więzienia odzywały się skowyty szaleńców. Czasem szeptał wyciszające zaklęcie, choć dłonie pociły mu się w nerwach; to miejsce nauczyło go lepiej niż inne, że inkantacje zawisały w powietrzu jak krew w wodzie i łatwo było je wytropić.
Uśmiechał się jeszcze lekko, kiedy Ešenvalds powtarzał cicho przyniesione mu słowa. Brał ten strzęp świata na własny język nieufnie, ale to musiało wystarczyć – w tym miejscu to wciąż wiele. Opierając się ramieniem o mur, zamyślił się na moment, opuszką palca bezwiednie odnajdując na zimnym metalu nierówność odprysku, może ślad po niedźwiedzim zębie. Myślał, jeszcze raz, o tych duszach ciężkich jak kamienie i o tym, że nie wiedział, co ze swoją zrobić: więc był tutaj. Nie wiedział, co z nim zrobić, więc rzucał nim nad okiem najczarniejszej wody, bo zdawało mu się to potrzebne i szlachetne, ale teraz nie był pewien. Nie był pewien, dlaczego nie potrafił obchodzić się z nią tak brawurowo, kiedy wracał do miasta i próbował żyć pomiędzy ludźmi.
Głos Jaski zogniskował na nowo jego spojrzenie; brwi drgnęły, jakby chciały ściągnąć się ku sobie w tłumionym gniewie, opanował jednak ten zdradliwy odruch. Widzieli w nim cyrkowe zwierzę, tyle rozumiał; widzieli w nim niedźwiedzia szturchanego przez kraty żeber, kiedy wbijali mu w bok czubki więziennych butów. Ale Ešenvalds nie próbował się bronić, tego nie potrafił w nim rozumieć, tego, jak uporczywie zatrzymywał niedźwiedzia za zębami i nie pozwalał mu odpowiedzieć na te okrucieństwo, choć byłoby sprawiedliwe jak niewiele rzeczy w tym miejscu. Automatyczny ton, którym mu odpowiadał, sprawiał, że na karku zbierał mu się nieprzyjemny dreszcz. Nie chciał widzieć, jak Nordkinn zatruwa go powoli od środka, ale nie dało się tego nie zauważać – jakby w niektórych słowach i niektórych spojrzeniach zaczynało brakować człowieka.
– Nie – odparł spokojnie, jakby tłumaczył mu coś zupełnie rzeczowego i pewnego tak, jak pewna była grawitacja – nie zasłużyłeś na to – dokończył, mając wrażenie, że mówi coś więcej niż tylko to, ze nie zasługiwał na to, by skopano go do nieprzytomności na brudnych łazienkowych kafelkach. Ale tego więcej nie wolno mu było wypowiadać; ubierał rano mundur po to, by strzec przecież przeciwnej prawdy. Głos chłopaka pękł w końcu, pękł szew, pod którym próbował zaszywać siebie, a on poczuł, pomimo goryczy, dyskretną ulgę.
– Będziesz musiał stąd wyjść, Ešenvalds. Nikt tutaj nie umiera jak człowiek – odpowiedział cicho, przyglądając mu się z dystansu wytyczanego kratami, czując przy boku dotkliwie ciężar pęczka kluczy. – Czasami wydaje mi się, że nikt z nas człowiekiem tutaj nie jest – nie próbował rozdzielać ludzi na strażników i więźniów, przynajmniej ten raz. Ale rozumiał zasadniczą różnicę między nimi: strażnicy mogli zostawić siebie poza murami Nordkinn, później wrócić, jakby nie zdarzyło się nic. Jeśli więźniowie mieli w sobie jeszcze człowieka, mogli jedynie czekać, aż Nordkinn rozkradnie jego strzępy. – Kiedy na nas patrzysz, nie masz takiego wrażenia? – na mnie, chciał powiedzieć, ale to zdawało się zbyt egoistyczne i osobiste. – Mogę wejść?
Jāzeps Ešenvalds
Re: My loneliness keeps asking if It’s worth the suffering (J. Ešenvalds & V. Eriksen, 1997) Sro 17 Kwi - 22:44
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Powietrze w Kinnarodden było gęste i ciężkie, jak gdyby więzienie zostało pochowane głęboko pod ziemią, a warstwy piachu i skał ciążyły mu na ramionach, sprawiając, że odgłosy, które docierały ścian, przypominały bolesne stękanie kości i naruszanych ścięgien – zdarzało się, że nie widział nieba przez kilka tygodni, błękit pod jego powiekami zmierzchał i gasnął, pozostawiając po sobie jedynie nieporuszoną ciemność, a ciśnienie zbierało się w kanale małżowiny, aż musiał położyć się na podłodze i zakryć uszy dłońmi, bo wydawało mu się, że krew, która dudniła pod warstwą cienkiej tkanki, wzburzy się jak jedna z gwałtownych, spienionych fal, które rzeźbiły wnęki w wybrzeżu przylądka; czuł się, jakby pochowano go w trumnie, która, zamiast atłasem, wyłożona została cudzym krzykiem – bał się dźwięków, które nocą pochłaniały zacienione korytarze, przekleństw roztrzaskujących się o ściany z tym samym odgłosem, który po zderzeniu ze ścianą wydawała ludzka czaszka, jęków przypominających skamlenie zwierząt, które w Pāvilosta podchodziły pod same ogrodzenia, dopóki ktoś nie przepędzał ich metalowym szpadlem lub hukiem z pistoletu; na Łotwie panował głód, a one wbrew własnej naturze nieustannie wracały, dziki ryjące w grządkach, kuny zakradające się na suche poddasza i lisy, przekradające się pomiędzy wnękami płotów, wszystkie z żebrami odstającymi spod wyliniałego futra. Kiedy zamykał oczy, wyobrażał sobie, że nigdy nie opuścił rodzinnego miasta – starał przekonać zmysły, że gwar, który panował wewnątrz więzienia, mógł ucichnąć wraz z chwilą, gdy jego ojciec podniesie głos i zaciśnie dłonie na stojącej przed wejściem miotle, aby przepłoszyć bezpańskie psy, które z głodu obgryzały nawet pomidory, a ich smukłe, łysiejące pyski stawały się brudne od czerwonego soku, jedynie z daleka przypominającego krew, myślał o tym, że za drzwiami Inese pochylała się nad gazową kuchenką, podgrzewając puszkowane minogi, zatopione w złocistej galarecie lub rozkrajając pajdę czarnego rupjmaize sprawiającego, że cała kuchnia pachniała kminkiem, za każdym razem budził go jednak głośny krzyk, którego nie dało się pomylić ze zwierzęcym skowytem – czasem ze zdziwieniem zdawał sobie sprawę, że odgłos wydobywał się z jego krtani. Przebywał w celi sam, bo w Nordkinn nie zamykali więźniów w jednej klatce z drapieżnym stworzeniem, lecz któregoś wieczoru, kiedy podczas inspekcji jeden ze strażników zerwał jego materac z metalowego stelaża, zauważył, że prześcieradło po drugiej stronie posiadało pąsowe ślady, jakby nie zdołano wywabić z niego cudzej juchy i od tej pory zasypiał z plecami opartymi o ścianę i głową bezwładnie osuniętą na zimną krawędź łóżkowej ramy – wciąż pamiętał dzień, kiedy jego wzrok zatrzymał się na okaleczonej twarzy młodego mężczyzny, którego rysy przecięto żyletką; zmarł w infirmerii jeszcze tej samej nocy, on poczuł natomiast jak bezdźwięcznie i bez zamieszania pękło w nim coś czułego, coś, z czego do tej pory nie zdawał sobie sprawy, co wbiło się tymczasem drzazgami w wewnętrzną tkankę jego serca.
Głos Vermunda był twardy i rzeczowy, jego słowa gruzłowaciały mu jednak pod skronią, jak gdyby dopiero tam – w dusznym, wilgotnym zaułku świadomości – mogły zacisnąć się w pięści; pragnął mu się sprzeciwić, odeprzeć jego spokojny ton, prosić go, aby ściągnął brwi i spojrzał na niego tak, jak w dniu pierwszej przemiany patrzył na niego ojciec – jakby przyglądał się zwierzęciu, któremu z pyska sączyła się spieniona ślina, jakby już wtedy, samymi źrenicami, mierzył do niego przez lufę strzelby, odruchowo zacisnął jednak zęby, próbując przecisnąć gniew w dół żołądka choć własny przełyk wydawał mu się nagle ciasny i szczelny, ledwo przełykał ślinę nad uwydatnioną grdyką. Vermund miał na sobie granatowy mundur, ze srebrnymi guzikami spiętymi pod szyją, za jego pasem wisiała czarna kabura, a oczy pozostawały nieruchome jak stal, którą trzymał w kieszeni – zbyt często zapominał, że wciąż był strażnikiem, a on wciąż był więźniem, wypierał spod czaszki sposób, w jaki podnosił głos podczas rewizji, jak sztywna i nieprzenikniona potrafiła być jego twarz w obliczu przemocy, z jaką łatwością dłonie sięgały po broń; zupełnie jak pies, którego oswojono pod ludzką czułość, zapominał, że wciąż mógł uczynić mu krzywdę.
– Zasłużyłem na wszystko – powtórzył, choć w ton jego głosu wdarły się już emocje; zacisnął zęby, aby powstrzymać łzy, które podchodziły mu do gardła jak coś stężonego i wstydliwego, flegma, którą należało odchrząknąć do umywalki przy rozkręconej wodzie. – Zabiłbym go, gdyby nie wezwano straży. – w kącie jego ust pojawił się wyraźny skurcz, ściągający skórę na lewym policzku. – Gerhart był j-jed- jedyną osobą… która… która dała mi szansę. – głos rwał mu się między zębami, więc pochylił głowę, wpatrując się w betonową podłogę, lecz ta rozmazywała mu się przed oczami, zwilgła łzami, które starał się przetrzymywać we wgłębieniu dolnej powieki. – Kiedy byłem dzieckiem… – zaczął, ale myśl o chłopcu, którego szerokie, przestraszone oczy i jasnoczerwona krew na zawsze pozostawiły stygmat na jego sumieniu, sprawiła, że oddech spłycił mu się na podniebieniu, uwierając w przedsionku krtani – nigdy nie dowiedział się, czy go zabił, choć pamiętał, jak rozerwał pazurami skórę na policzku i zacisnął zęby na czymś cienkim i twardym, co złamało się w jego ustach jak spróchniała gałąź. Pokręcił głową – wyobrażał sobie, że nie istniało na świecie nic gorszego niż to, gdy człowiek umiera drugiemu człowiekowi, gdy zwierzę umiera drugiemu zwierzęciu. Chciał mu powiedzieć, że nie miał dokąd iść – za murami Kinnarodden rozściełał się cały świat, on nie posiadał tymczasem miejsca, do którego pragnąłby wrócić, nie mógł uwierzyć, że jeszcze niedawno kładł się w ciepłej pościeli i tymi samymi ustami, które szarpały za krwawiącą kończynę, mówił Hallemu kocham.
– Nie, nie… – pokręcił głową, wciąż wpatrując się w podłogę, czując, jak dłonie drżały mu lekko, kiedy przesuwał nimi po szorstkiej powierzchni. – P-potrzebuję eliksiru, nie mam siły dłużej tego powstrzymywać. Jestem zmęczony. – wraz z ostatnim słowem głos pękł mu wyraźnie, a on przetarł rękawem po twarzy, zbierając łzy, które spłynęły mu po policzkach – nieustannie czuł się, jakby jego ciało musiało kurczyć się i napinać, mięśnie wciąż układały się gęstymi liniami pod jego skórą, coraz ciężej było mu poruszać się w sposób, który nie wywoływał bólu; przez chwilę oddychał ciężko, aż powietrze znów zaczęło napływać do jego płuc w równych interwałach. – Wszyscy tutaj są ludźmi – odparł spokojniej, dopiero teraz unosząc wzrok na twarz strażnika. – Trudniej ich zobaczyć, ale tu są. Ja… boję się, ż-że kiedy mnie zabiją, pozostanę w tym ciele na zawsze. – pomyślał o nieruchomej, niedźwiedziej głowie, którą ojciec powiesił nad kominkiem i coś w jego piersi zwarło się i zacisnęło. – M-możesz mi obiecać? Że gdybym... gdyby mi się nie udało... – zaczął, lecz drgnął w płochym odruchu, gdy Vermund położył dłoń na metalowych prętach i odsłonił spojrzenie, w którym lśniło echo przestraszonego błagania. – Nie powinieneś – szepnął zaraz, osadzając wzrok w półmroku korytarza, który rozciągał się tunelem za jego plecami. – Jesteś sam. Gdyby coś się stało...
Głos Vermunda był twardy i rzeczowy, jego słowa gruzłowaciały mu jednak pod skronią, jak gdyby dopiero tam – w dusznym, wilgotnym zaułku świadomości – mogły zacisnąć się w pięści; pragnął mu się sprzeciwić, odeprzeć jego spokojny ton, prosić go, aby ściągnął brwi i spojrzał na niego tak, jak w dniu pierwszej przemiany patrzył na niego ojciec – jakby przyglądał się zwierzęciu, któremu z pyska sączyła się spieniona ślina, jakby już wtedy, samymi źrenicami, mierzył do niego przez lufę strzelby, odruchowo zacisnął jednak zęby, próbując przecisnąć gniew w dół żołądka choć własny przełyk wydawał mu się nagle ciasny i szczelny, ledwo przełykał ślinę nad uwydatnioną grdyką. Vermund miał na sobie granatowy mundur, ze srebrnymi guzikami spiętymi pod szyją, za jego pasem wisiała czarna kabura, a oczy pozostawały nieruchome jak stal, którą trzymał w kieszeni – zbyt często zapominał, że wciąż był strażnikiem, a on wciąż był więźniem, wypierał spod czaszki sposób, w jaki podnosił głos podczas rewizji, jak sztywna i nieprzenikniona potrafiła być jego twarz w obliczu przemocy, z jaką łatwością dłonie sięgały po broń; zupełnie jak pies, którego oswojono pod ludzką czułość, zapominał, że wciąż mógł uczynić mu krzywdę.
– Zasłużyłem na wszystko – powtórzył, choć w ton jego głosu wdarły się już emocje; zacisnął zęby, aby powstrzymać łzy, które podchodziły mu do gardła jak coś stężonego i wstydliwego, flegma, którą należało odchrząknąć do umywalki przy rozkręconej wodzie. – Zabiłbym go, gdyby nie wezwano straży. – w kącie jego ust pojawił się wyraźny skurcz, ściągający skórę na lewym policzku. – Gerhart był j-jed- jedyną osobą… która… która dała mi szansę. – głos rwał mu się między zębami, więc pochylił głowę, wpatrując się w betonową podłogę, lecz ta rozmazywała mu się przed oczami, zwilgła łzami, które starał się przetrzymywać we wgłębieniu dolnej powieki. – Kiedy byłem dzieckiem… – zaczął, ale myśl o chłopcu, którego szerokie, przestraszone oczy i jasnoczerwona krew na zawsze pozostawiły stygmat na jego sumieniu, sprawiła, że oddech spłycił mu się na podniebieniu, uwierając w przedsionku krtani – nigdy nie dowiedział się, czy go zabił, choć pamiętał, jak rozerwał pazurami skórę na policzku i zacisnął zęby na czymś cienkim i twardym, co złamało się w jego ustach jak spróchniała gałąź. Pokręcił głową – wyobrażał sobie, że nie istniało na świecie nic gorszego niż to, gdy człowiek umiera drugiemu człowiekowi, gdy zwierzę umiera drugiemu zwierzęciu. Chciał mu powiedzieć, że nie miał dokąd iść – za murami Kinnarodden rozściełał się cały świat, on nie posiadał tymczasem miejsca, do którego pragnąłby wrócić, nie mógł uwierzyć, że jeszcze niedawno kładł się w ciepłej pościeli i tymi samymi ustami, które szarpały za krwawiącą kończynę, mówił Hallemu kocham.
– Nie, nie… – pokręcił głową, wciąż wpatrując się w podłogę, czując, jak dłonie drżały mu lekko, kiedy przesuwał nimi po szorstkiej powierzchni. – P-potrzebuję eliksiru, nie mam siły dłużej tego powstrzymywać. Jestem zmęczony. – wraz z ostatnim słowem głos pękł mu wyraźnie, a on przetarł rękawem po twarzy, zbierając łzy, które spłynęły mu po policzkach – nieustannie czuł się, jakby jego ciało musiało kurczyć się i napinać, mięśnie wciąż układały się gęstymi liniami pod jego skórą, coraz ciężej było mu poruszać się w sposób, który nie wywoływał bólu; przez chwilę oddychał ciężko, aż powietrze znów zaczęło napływać do jego płuc w równych interwałach. – Wszyscy tutaj są ludźmi – odparł spokojniej, dopiero teraz unosząc wzrok na twarz strażnika. – Trudniej ich zobaczyć, ale tu są. Ja… boję się, ż-że kiedy mnie zabiją, pozostanę w tym ciele na zawsze. – pomyślał o nieruchomej, niedźwiedziej głowie, którą ojciec powiesił nad kominkiem i coś w jego piersi zwarło się i zacisnęło. – M-możesz mi obiecać? Że gdybym... gdyby mi się nie udało... – zaczął, lecz drgnął w płochym odruchu, gdy Vermund położył dłoń na metalowych prętach i odsłonił spojrzenie, w którym lśniło echo przestraszonego błagania. – Nie powinieneś – szepnął zaraz, osadzając wzrok w półmroku korytarza, który rozciągał się tunelem za jego plecami. – Jesteś sam. Gdyby coś się stało...
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead