Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Being blamed for a world we had no power in (S. Eskola & J. Ešenvalds, 1995)

    2 posters
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Nie słyszał własnego tętna – jedynie huk i gwar ciała, które próbowało uwolnić się spod cienkiej skóry, jedynie chrzęst skroni, niezdolny pomieścić emocji pod więźbą czaszki, jedynie warkot grzęznący w dole gardła, jak gdyby usta były otworem niedźwiedziej gawry, gdzie, na ciemnym podniebieniu, ciążyły stalaktyty zwierzęcych kłów; czuł na wargach ciepło własnego oddechu, wilgotne i zwierzęce, choć świadomość nieustannie wyłaniała się na mieliznę spojrzenia, dociążając źrenice w głąb oczodołów, aby wbrew drapieżnej aparycji wciąż pozostały ludzkie, dwa ciemnozielone archetypy człowieczeństwa, uwięzione w wiechciach grubego futra. Nie przeobraził się zupełnie – zachował chwiejną staturę, niezdolną podtrzymać ciężaru zwierzęcego łba i nieproporcjonalną grań kręgosłupa, którego kości uciskały na wygięte plecy jak skamielina; kiedy stawał się zwierzęciem – uhyre, potworem – tracił przytomność w głębi spłaszczonej czaszki i budził się z poczuciem, że pamięć pozostawiła po sobie otwartą ranę, z której bezustannie sączyła się krew, tym razem jaźń trzymała się jednak fastrygą u stropu potylicy, a on czuł każdy szczęk ukruszonej kości, każdy odgłos naderwanego ścięgna, każdy krzyk, wydobywający się z cudzej lub własnej krtani. Był pewien, że pogrążała go gorączka – jedna z rodzaju tych, na które się umiera.
    Sapnął, gdy coś ostrego wżęło mu się pomiędzy żebra, nie mógł jednak poruszyć głową, jakby w rzeczywistości nie należała do niego, lecz była żywym stworzeniem, wspartym na jego obojczykach, ze swoim własnym tętnem, uwięzionym we wnykach zaciśniętych szczęk – dopiero kiedy z jego krtani w końcu wydobył się ludzki głos, ciężar zezwierzęconych gniewem emocji opadł ciężko na dno żołądka, a on powoli osunął się na kolana, nagle kruchy i zwiotczały, boleśnie i dojmująco ludzki. Krew zastygła mu na języku gorzkim posmakiem metalu, który nie zniknął wraz z przełknięciem śliny, oblepił jedynie dziąsła i podniebienie, stanął w gardle skrzepem, aż ciało zarwało się pod wpływem gwałtownych torsji, których skurczowy ból wgniótł się głęboko w miękkie nadbrzusze – musiał zamknąć oczy, kiedy wymiotował, za każdym razem zbyt przerażony, aby spojrzeć na nieprzetrawioną zawartość zwierzęcych trzewi. Miał bladą twarz, na której, wokół ust, zaschła obwódka świeżej krwi, dłonie mu drżały, gdy opierał je o brudną ziemię, a pierś wciąż poruszała się w nierównych, nerwowych haustach, lecz dopiero kiedy uniósł głowę, spoglądając w głąb ciasnego zaułka, w jego oczach rzeczywiście pojawił się strach.
    Mężczyzna, który leżał na chodniku, miał rozpłatany bark i koszulę przylepioną czerwienią do zapadłego mostka – wełniany płaszcz rozłożył się wokół niego żałobnym kirem, choć jego pierś poruszała się jeszcze równomiernym oddechem, a spomiędzy ust wznosiły się obłoki białej pary; wciąż żył, mimo że krew, która płynęła w brukowanych żyłach ulicy, tworzyła coraz większą kałużę wokół jego ciała, roztapiając kołtuny zalegającego pod krawężnikiem śniegu. Nie pamiętał, co się wydarzyło, choć w krasnym zadrapaniu nad lewym łokciem rozpoznawał odcisk własnej dłoni, a w nadrukowanej na płaszczu wszywce – czerwony symbol Wyzwolonych. Zaułek dzielnicy był zupełnie opustoszały, po ścianach kamienic, zamiast winorośli, unosił się jednak intensywny zapach krwi – czuł, jak serce gnało mu przez ciało, rozpychając ciasne korytarze żył i siniacząc się o żebra, jakby próbowało uciec przed własnym strachem, wydostać się na zewnątrz przez rozchylone usta; wyobrażał sobie, że Halle kazałaby mu go zostawić – niech zdechnie, warknąłby, wykrzywiając wargi w grymasie, który przypominał uśmiech, choć sam nigdy nie odważył się go tak nazywać, zasłużył sobie na to. Nie potrafił jednak odwrócić wzroku – twarz mężczyzny pobladła, jakby cała krew zebrała się obwódkami na spuchniętych powiekach, jego pierś drżała pod rozdartym materiałem kurtki, a spojrzenie osuwało się w górę białek, znikając pod powiekami. Wiedział, że gdyby to on leżał na ziemi, czekałaby go śmierć – ostatnim, trzeźwym obrazem, jaki pamiętał sprzed przemiany, była zaciśnięta pięść; nieznajomy dobiłby go jak zwierzę. Wyprostował tymczasem dygocące ramiona, wsuwając dłonie na cudze plecy i starając się nie wzdrygać, kiedy poczuł na palcach lepką wilgoć, wsiąkającą głęboko pomiędzy linie papilarne – mężczyzna był od niego niższy, lecz ciężar jego ciała obciążył mu barki, pociągając sylwetkę do niewygodnego zgarbienia.
    Kiedy stanął przed drzwiami do mieszkania Sarnai, na dworze było już całkiem ciemno, a pobudzone ruchem światło przygasło w głębi korytarza, pogrążając jego sylwetkę w chłodnym półmroku – dopiero teraz, w ciszy jednej z miejskich kamienic, ponownie usłyszał bicie swojego serca, rozpoznał pełzające pod skórą dreszcze i ból wgnieciony piekącym ciepłem pod lewe sklepienie żeber; krew przesiąkła mu przez ubranie, choć nie był pewien, do kogo należała. Korytarzem powiódł się szmer cudzych kroków, rozpalając światło na niższych kondygnacjach – dopiero teraz poczuł, jak mocno strach zdołał zacisnąć się wokół gardła, jak wyraźnie w ramionach ciążyło mu męskie ciało, jak do oczu podeszły mu łzy dziecięcej desperacji; wiedział, że nie potrafiłby się z tego wytłumaczyć – zaszczuto by go tak samo, jak uczyniono to w Pāvilosta. W tej samej chwili drzwi do mieszkania Sarnai uchyliły się jednak z cichym skrzypieniem, a on spojrzał prosto w jej ciemne, brązowe oczy, których źrenice, w półmroku klatki schodowej, wyglądały narysowane węglem – być może prosił ją o zbyt wiele.
    M-możesz... możesz mu pomóc? – zaczął, nerwowo sięgając wzrokiem przez ramię, skąd po schodach wznosiło się echo powolnych kroków. – Proszę, n-nie wiem jak... to m-moja wina... nie chciałem... próbowałem się bronić, ale nie chciałem, przysięgam. B-biorę eliksiry, wydawało mi się… w-wydawało mi się, że będę potrafił… t-to miało się już więcej nie wydarzyć. – gubił się we własnych słowach, zdaniu przeciągniętym przez gardło jak spróchniała gałąź, pozostawiającym na podniebieniu drzazgi przełykanych nerwowo głosek. Mężczyzna wciąż żył – czuł bicie jego serca na swoich dłoniach.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Przyzwyczaiła się już, że jej wieczory, nawet jeśli spędzane poza szpitalem, też były dyżurami. Zawsze. Innego rodzaju niż na korytarzach Lindgrena, mniej zorganizowanymi i niezależnymi od poleceń dyspozytora. Dyżurami o twarzach znajomych, a nie obcych, zmieniających się jak w kalejdoskopie.
    Nie planowała tego. To nie tak, że obwieścila się medykiem swoich bliskich, że włóczyła się po Midgardzie, rozgłaszając swą gotowość do pomocy. Po prostu raz kogoś przyjęła. Potem drugi. A potem kolejne, których już nie liczyła.
    Nie potrafiła zamknąć drzwi przed nosem potrzebujących. To, czego potrzebowała sama, było znacznie mniej istotne.
    Poniekąd przez to nie tworzyła planów. Nie umawiała się zbyt często, a gdy wychodziła – wracała szybciej niż faktycznie by chcicała. Podświadoma myśl, że ktoś może jej potrzebować. Trudne do zdławienia pragnienie, by być na miejscu, jeśli ktoś będzie jej szukał.
    Jak teraz. Ciche pukanie zmieniające jej wolny wieczór w służbę.
    Spoglądała na Jāzepsa tylko przez chwilę, więcej uwagi poświęcając rannemu na rękach mężczyzny. Słowa Ešenvaldsa zabawnie – w ten specyficzny, czarny sposób – układały się w ścieżkę dźwiękową, podkład do krwi spływającej z barku i zapadniętej piersi.
    Wpuściła oboje bez słowa, drzwi zamknęły się za nimi z cichym szczękiem. Podwinęła do łokci rękawy koszuli – tej samej, która jeszcze przed godziną nasiągała zapachem papierosów i alkoholu, chłonęła jej własny pot i perfumy jednej ze strażniczek spotkanych w pobliskim pubie. Chciała, by tę koszulę zdejmował z niej dzisiaj ktoś inny, ale przecież zawsze wracała wcześniej i zawsze była u siebie.
    To, że pozwoliła słowom Jāzepsa przebrzmieć bez odpowiedzi – osiąść ciężko między nimi, zalec na wolnej przestrzeni niczym leniwa bestia – to nie było celowe. Sarnai po prostu mało mówiła. Teraz, w Midgardzie – mało mówiła. Bo przecież w Korretoji było inaczej. Gdyby zamiast w swoim mieszkaniu była teraz w posiadłości stada, byłaby kimś zupełnie innym.
    Być może byłaby po prostu sobą.
    Jednym zaklęciem uprzątnęła ławę w salonie ze szkicowników, w połowie pełnej butelki wina – zapomniała ją schować poprzedniego wieczora, a może jeszcze wcześniej – i zaskakująco bujnie rozrośniętej rośliny o grubych liściach i fioletowych, drobnych kwiatach. Niczym nie pachniały, choć Sarnai upierałaby się, że jej wilcze zmysły wychwytują czasem jakąś nieśmiałą słodycz.
    Bieżnik – gruby, we wzór tropikalnych liści – zostawiła. Przelotna myśl, że zawsze lepiej mieć pod plecami materiał, a nie zimny metal, szkło, czy odrobinę tylko cieplejsze drewno.
    - Połóż go – rzuciła cicho, przelotnie tylko zerkając na Jāzepsa. Priorytety. On chwilowo nie był jednym z nich.
    Zawahała się.
    - Usiądź, dzieciaku – rzuciła bardziej miękko, uśmiechnęła się przelotnie. Była przekonana, że bez zaproszenia by tego nie zrobił. – Ledwo stoisz na nogach.
    Wzięła apteczkę, mamrotała zaklęcia. Kolejne ciche formuły przeplatały się z ostrą wonią eliksirów. Ziołowymi wywarami zmywała krew, starannie wypowiadanymi sylabami naprawiała, co zepsuł Jāzeps. Klęcząc przed ławą, muskała opuszkami palców nienaturalnie pobladłą skórę, pod napięte mięśnie wtłaczała własne ciepło, którego przecież zawsze miała zbyt wiele.
    Pierś rannego unosiła się słabo, lecz równo. Wełniany płaszcz przesiąkł krwią, ta jednak przestała już płynąć, zbierając się w grube strupy tam, gdzie Sarnai zachęciła – zmusiła – ciało do zamknięcia się.
    Ostrożnie uniosła mężczyznę, przytuliła go niemal na siebie, wyswobadzając ramiona nieprzytomnego z rękawów grubej kurtki. Ponad jego ramieniem odnalazła zagubione oczy Ešenvaldsa.
    - W porządku? – zapytała cicho, bardziej niż w słowach szukając odpowiedzi w jego gestach, drobnych drgnięciach mimiki.
    Był jej pacjentem tak samo jak ten na stole. W zasadzie – bardziej, bo jego znała. Lubiła. Może kochała – tą samą miłością, którą miała dla stadnych szczeniąt. Nozdrza drżały jej, gdy wilk wdychał głęboko woń innego drapieżnika. Zwierzęcia, którego nauczył się tolerować, któremu jednak nie ufał.
    Delikatnie ułożyła rannego z powrotem na stole, rozdarty płaszcz rzuciła na podłogę. Metaliczna woń drażniła jej zmysły. W lekko rozchylone usta wlała ostatni z naparów, ułożyła dłoń miękko na piersi mężczyzny, pozwalając, by unosiła się równo wraz z coraz spokojniejszym oddechem rannego.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Nigdy nie chciał trzymać w dłoniach cudzego tętna – czuć, jak przepływa mu pod palcami i tworzy skrzepy na odsłoniętej skórze, ściskać życia w drżących rękach i słuchać, jak skapuje na podłogę, zbierając się czerwoną kałużą pod jego nogami, przełykać śliny i udawać, że wraz z nią nie przełykał również krwi; nigdy nie chciał, żeby jego emocje przyjmowały wyraźne kształty, wyrzynały się spod dziąseł jak stałe zęby, które nie mieściły się w ustach, dziurawiąc wrażliwą tkankę języka i pękały pod paznokciami, wzrastając spod nich grubym, rogowatym naskórkiem – jego ciało zajmowało się jednak gniewem jak sucha trawa, zwierzę przerastało go od środka, łamiąc kości i puchnąc w obolałych mięśniach. Czasem był pewien, że czuł jego pazury, obrywające tynk z kostnej ściany mostka, kły zaciskające się wokół żeber, aż te uginały się i pękały w drapieżnym objęciu szczęk; wyobrażał sobie, że kiedyś niedźwiedź pożre go od środka – przeżuje miękką powięź i rozpłata zębami przeponę, posili się otrzewną, aż weźmie do pyska jego serce, rozgryzając je jak twardy owoc granatu. Za każdym razem przebudzał się z krzykiem, stygnącym na tylnej ścianie podniebienia i przyciskał dłonie do brzucha, jakby próbował wyczuć pod palcami kontur narządów, upewnić się, że klatka jego żeber wciąż była zamknięta, kości nie nosiły śladów złamania – nawet po przepłukaniu gardła nieustannie czuł jednak w ustach metaliczny smak krwi, która po pierwszej przemianie spłynęła mu w dół przełyku; pochylał się nad brzegiem umywalki, wymiotując, aż ciało przestało trząść mu się ze strachu, a potem przeżuwał cukierki ze słonej lukrecji, dopóki język nie drętwiał mu od salmiaku, lecz żelazisty posmak nigdy w pełni nie zniknął, przypominając, kim był za każdym razem, ilekroć usilnie próbował o tym zapomnieć.
    Tym razem życie ciążyło mu na ramionach wagą dorosłego mężczyzny, którego ciało stawało się coraz bardziej niezgrabne i uciążliwe, dłonie ślizgały się na wilgotnej skórze, ból sztywniał w zgięciach łokci, aż do oczu znowu podeszły mu łzy – bał się spojrzeć na twarz człowieka, którego trzymał w rękach, jak gdyby spodziewał się, że jeśli opuści wzrok, zobaczy rozerwane gardło i oczy pozbawione brzmienia źrenic, kiedy Sarnai rozchyliła drzwi, każąc mu położyć nieznajomego na drewnianej ławie, poruszył się więc z mechanicznym posłuszeństwem, czując, jak zaciśnięta na szyi pięść obejmuje mu grdykę, gdy tylko ciało mężczyzny odkleiło się od jego ubrania, a przesiąknięta krwią koszula przyległa mu do falującego brzucha, pozostawiając na skórze ciepło cudzego pulsu. Ramiona drżały mu wyraźnie, pozbawione ciężaru, głowa stała się tymczasem dziwnie lekka, jakby cała krew spłynęła strumieniem do przerażonego serca – osunął się na krzesło prawie nieświadomie, pchnięty miękkim uśmiechem medyczki, choć obraz rozmazywał mu się przed oczami, prawie nie widział jej ust, jej twarzy, nie był pewien, czy wciąż na niego patrzyła. Słyszał własne tętno głęboko w uchu wewnętrznym – jedno uderzenie, jedno uderzenie, jedno uderzenie, tak głośne, jakby tynk miał obsypać się ze ścian pomieszczenia, kamienice wysunąć się z elewacji, sufit pęknąć i zapaść się nad ich głowami; rzeczywistość tymczasem wciąż stała, przez odór krwi przegryzł się intensywny zapach ziołowych eliksirów, przez dudnienie serca – szmer zaklęć, rozsmarowanych dłońmi po bezwładnym ciele. Zacisnął powieki – próbował przypomnieć sobie, co się wydarzyło, jak mocno zwarł szczęki i czy krew, którą miał pod paznokciami, należała do niego, ale jego pamięć była zdrętwiała, osunięta nieprzytomnie na dno potylicy.
    C-czy on... – zaczął, lecz głos pękł mu w cieśninie krtani, pozostawiając w tkance ostre drzazgi słów, których nie zdołał wypowiedzieć – nagle poczuł, jak w gardle wzbierają mu mdłości narastającej paniki, jak obraz rozmazuje się na spojówce, a strach zbiera się pięścią na dnie żołądka. – J-jak źle... jak źle to wygląda? – pochylił głowę, nieświadomie wciąż przyciskając dłoń do miejsca, gdzie pod żebrami pulsowało ciepło świeżej krwi, przesiąkającej przez materiał i broczącej krawędź skórzanego paska, zanim cienki strumień wilgoci nie spłynął głębiej, wnikając w cienką gumkę bielizny. Myśli rozbijały się szrapnelem o wnętrze jego czaszki, czuł jak ślina zbiera mu się w ustach i uwiera flegmą w dole podniebienia – drgnął dopiero, kiedy Sarnai zrzuciła na podłogę męską kurtkę, wilgotną i zabrudzoną ciemnymi plamami, na których tle wyraźnie odznaczała się czerwona naszywka z symbolem Wyzwolonych.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Było całkiem sporo pytań, które powinna teraz zadać, ale niewiele takich, odpowiedzi na które faktycznie chciałaby poznać. Skupiając się na kolejnych czynnościach mających zapewnić, że jej mieszkanie nie będzie świadkiem pierwszego zgonu w tych czterech ścianach, z zaskakującą obojętnością dryfowała między kolejnymi spostrzeżeniami. Nie była przerażona, choć może powinna – nawet jej wilk nie poradziłby sobie z berserkiem w pełni szału, a Jāzeps wciąż przecież balansował na granicy emocji dość silnych, by obudzić w nim niedźwiedzia. Chłopak był jednak wyczerpany, wyraźnie oszołomiony – i może dlatego Eskola tak łatwo uznała, że nie stanowi dla niej zagrożenia.
    Albo nie. Może w ogóle zupełnie nie o to chodziło.
    Uporała się z pacjentem sprawnie, metodycznie robiąc to samo, co robiłaby dostając takiego rannego na zwykłej akcji. Choć w dresach i luźnym t-shircie, przechodziła przez kolejne kroki procedur tak, jak robiłaby to, mając na sobie ciemnogranatowy uniform ratownika. Nie widziała różnicy między udzielaniem pomocy tu, we własnym mieszkaniu, a tam, w szpitalu czy w terenie. Może tylko torby z pełnym wyposażeniem jej brakowało – co z kolei poprowadziło ją ku myśli, że być może powinna taką trzymać także tu, we własnej sypialni czy biblioteczce, biorąc pod uwagę jak często jej salon stawał się izbą przyjęć.
    Czy on...
    - Żyje. I w najbliższym czasie raczej się do nie zmieni – odpowiedziała zwięźle, jeszcze przez chwilę spoglądając na własną dłoń unoszoną oddechami rannego.
    Nie planowała wdawać się w szczegóły. Mówić o tym, jak wiele krwi stracił mężczyzna i że może jeszcze pół godziny, godzina, a nie byłoby kogo ratować. Ani o tym, że wcale nie była pewna, czy ten tu rzeczywiście wyjdzie z tego zupełnie bez szwanku.
    Zabrała wreszcie dłoń z piersi mężczyzny, w kucki przesunęła się bliżej Jāzepsa, oparła o podłokietnich fotela.
    - Będziesz musiał go zabrać – powiedziała spokojnie, uważnie spoglądając na chłopaka.
    Jej pomoc miała granice. Robiła, co mogła, ale jej mieszkanie nie było kliniką, przytuliskiem dla zdrowiejących. To był jej azyl. Kryjówka tak bliska rodzinnemu domowi w Korretoji jak tylko Sarnai mogła ją taką uczynić. Nie chciała tu obcych. Nie oferowała noclegu, jedynie doraźną pomoc.
    - Będziesz musiał go zabrać dzisiaj – powtórzyła z naciskiem. – Gdzieś, gdzie będzie mógł odpocząć. Gdzie nikt... – zawahała się. – Gdzie nikt nie będzie pytać.
    Nie była pewna, czy Jāzeps ma takie miejsce, wiedziała jednak, że ona takiego nie miała. I jej mieszkanie też nim nie było – nawet, jeśli pozory wskazywały na coś zupełnie innego.
    Metaliczna woń znów zwróciła jej uwagę, drażniła nozdrza, wzbudzała głód, z którym Sarnai nauczyła się żyć, którego jednak nigdy nie chciała. Nie przeszkadzało jej bycie wargiem, drapieżnikiem – jak mogłoby, skoro była nim od dziecka, jeszcze przed faktyczną transformacją? W zasadzie, w dużym stopniu to lubiła. Nie była jednak dość naiwna by twierdzić, że likantropia nie ma wad. Miała. Miała ich aż za dużo.
    - Pokaż – rzuciła teraz krótko, sięgając do dłoni Jāzepsa, którą ten wciąż przyciskał w okolicy żeber. – Dzieciaku, muszę to obejrzeć – dodała, gdy nie od razu dał jej odsunąć swoją rękę.
    Ešenvalds nie był od niej aż tyle młodszy, ale i tak zawsze był dla niej dzieciakiem. Młodym. Szczenięciem takim samym, jak te pozostawione w Korretoji.
    Jeszcze parę centymetrów bliżej, przedramię wsparte o kolana mężczyzny. Gdy zabrał rękę, ostrożnie odsunęła jego ubrania. Musiała odsłonić ciało, zobaczyć krew nieprzefiltrowaną przez materiał.
    Myśl, by pochylić się i zlizać karmazynowe krople była nagła, przerażająca, obrzydliwa. Sarnai zrobiłaby to – może, z kimś innym. Ale nie teraz. Nie tutaj. Nie tak.
    - Przytrzymaj – poinstruowała, wpychając zmięte fragmenty ubrań w ręce Jāzepsa.
    Ułozyła miękko dłoń tuż obok rany, niezrażona gęstymi, lepkimi strumieniami spływającymi w dół brzucha chłopaka. Czerwień broczyła jej palce, ale to nie miało teraz większego znaczenia. Mruczała cicho zaklęcia, czując, jak magia spływa jej z dłoni, rozlewa się ciepłem na pobladłej skórze Jāzepsa. Nie była pewna, czy on czuje to tak samo. Czy dla niego lecznicza moc też przypomina ciepły prysznic, albo może czuły dotyk, delikatną pieszczotę kojącą wszelki ból.
    - Hej – rzuciła w pewnej chwili, gdy ostatnia formułka spłynęła jej z języka. Dłoń zostawiła na ciele chłopaka, mimowolnie gładząc kciukiem lekko wyziębioną skórę. – Już w porządku, dzieciaku – zapewniła miękko.
    Nie było w porządku, nie do końca. Nie, skoro podobne sytuacje mogły się powtarzać. Oboje o tym wiedzieli. Ale teraz, tutaj – w tej chwili było dobrze.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Po tym, jak przeobraził się po raz pierwszy, matka powtarzała, że nie urodził się potworem – klęczała pod drzwiami piwnicy, w której zamknął go Dzīve, lecz nie miała odwagi nacisnąć na klamkę, a kiedy prosił ją, żeby weszła do środka, biegła po schodach na górę, dławiąc łzy pomiędzy zębami, aby nikt nie usłyszał jej strachu; dopóki siedziała z głową wspartą o framugę, opowiadała jednak, że przyszedł na świat jako chłopiec o miękkich dłoniach i życzliwej twarzy, nie miał pazurów, a mleczne zęby kiwały się ostrożnie, gdy dotykała ich palcami. Trzymała go w ramionach, blisko przy piersi, a on przytulał do niej głowę, nigdy nie pozostawiając sińców ani skaleczeń, nieświadomy, że posiadał pięści i temperament swojego ojca, twardość zawiązaną głęboko pomiędzy żebrami, tam, gdzie nie mogło dostrzec jej cudze spojrzenie – nie byłeś potworem, kiedy cię urodziłam, mówiła, starając się, aby w jej głosie nie było słychać płaczu, choć brzmiała płocho i niewyraźnie, jakby trzymała pod językiem strachliwe zwierzę, dygocące za każdym razem, gdy rozchylała wargi, byłeś dobrym chłopcem, mówiła, kołysząc głową na boki, niezdolna uwierzyć, że niedźwiedź dojrzewał w jego ciele już wcześniej, zanim rozcięła łączącą ich pępowinę, co ci się stało?, pytała, a on czuł, jak zwierzęcy skowyt podchodzi mu do gardła i rozpruwa podniebienie wzdłuż cienkich gałązek nerwów, tam, gdzie fastryga obluzowała się krzykiem. Bał się, że miała rację, więc próbował zagłodzić stworzenie, które żyło w jego wnętrzu, zmusić je, aby spowolniło oddech i osunęło się na katafalk żeber, sprawić, że straci źrenice w mętnej otchłani białek – nie jadł posiłków, które ojciec zostawiał mu pod drzwiami i chodził po zacienionej piwnicy, dopóki nie osuwał się ze zmęczenia, wyobrażając sobie, że wyściełający podłogę kurz był miękki jak dziecięca pościel, wraz z niedźwiedziem umierał jednak on sam, mieli bowiem to samo serce, zbyt ciasne na emocje dwóch, niezależnych od siebie istot.
    Teraz, kiedy siedział w mieszkaniu Sarnai, drżący i przerażony, był pewien, że lācis poruszał się w jego wnętrzu, oblizywał zakrwawiony pysk i mlaskał językiem, niezadowolony – czuł jeszcze jego zęby, wżęte głęboko w miękkie dziąsła i czuł gniew, pełgający na krzesiwie nierównego tętna. Czerwień, która zaschła mu wokół ust, zdążyła przybrać barwę rdzy, wykruszyć się pod paznokciami i wsiąknąć w podniebienie, sprawiając, że ślina, która nieustannie podchodziła mu na język, miała metaliczny smak posoki. Jeszcze zanim kobieta się odezwała, podświadomie wiedział jednak, że mężczyzna żył – śmierć miała swój zapach, ostry i przeszywający, przypominała mieszankę słonej wody, octu i ropy, tymczasem powietrze w mieszkaniu, choć tęchnące krwią, było wilgotne i rześkie, nie zaciskało mu się pięścią wokół gardła. Skinął głową, słysząc zapewnienie, choć na ramionach czuł jedynie ciężar, wyczerpujący i niesprecyzowany, pozbawiony ust, nosa i oczu, pozbawiony myśli, które przeciekły dreszczem przez wąską krzywiznę karku.
    Dziękuję – własny głos wydawał mu się obcy i sztywny, zniżony prawie do bezgłośnego szeptu – łzy, szklące spojrzenie cienką warstwą wilgoci, spłynęły w końcu po twarzy, sprawiając, że obeschła krew nabrała bladoczerwonej barwy, ześlizgując się wzdłuż kościstego podbródka. – N-n… nie wiem, dokąd go zabrać – odparł, choć nie zamierzał jej się sprzeciwiać – wiedział, że Eskola nadwyrężała swoją życzliwość, wpuszczając go do środka, że brudziła sobie dłonie cudzą krwią, a sumienie cudzym grzechem, że gdyby chciała, spojrzałaby na niego przez ciasną źrenicę wizjera i nigdy nie sięgnęła dłonią do klamki. Pomyślał, że był okrutny – gdyby mężczyzna był przytomny, rzuciłby się na Sarnai, jeszcze zanim napadłby na niego. – On n-nie jest…. – zaczął, dociskając palce mocniej do przesiąkniętego wilgocią ubrania i podnosząc wzrok na kobiecą twarz, kiedy ta pochyliła się nad nim, wspierając przedramię o jego kolana, jakby próbowała zatrzymać pod palcami dygot napiętych mięśni. – Jednym z nas – głos ciążył mu na języku, skronie ćmiły bólem, w końcu odsunął jednak rękę od żeber, odsłaniając głęboką szczelinę rany i pozwalając, by czerwień spłynęła mu obficie po brzuchu, wsiąkając w spodnie, które zaczynały lepić się do skóry. Nie pamiętał, co się wydarzyło – mężczyzna musiał wbić mu pod żebra coś ostrego, co zerwało naciągnięte włókna i pozostawiło po sobie głęboki ślad; pomyślał, że gdyby sięgnął wyżej, mógłby trafić nożem w jego serce i przez chwilę żałował, że nie miał wystarczająco sił, aby to uczynić. Zaklęcia nakryły ranę ciepłym kompresem, który przegryzł się spiekotą przez zarwane tkanki, jemu wydawało się tymczasem, że do skóry przyległ rozgrzany metal – dopiero kiedy spojrzał w dół, cięcie prawie zasklepiło się w pąsową bliznę.
    Mogłem go zabić. – Sarnai pogładziła go kciukiem po skórze, a on poczuł, jak jego oczy znów stają się wilgotne i ciepłe. – N-n… nie myślałem, że… zaatakował mnie, m-mówił, że-… nie pomyślałem… – ślina zlepiała mu słowa, więc pokręcił tylko głową, ocierając dłońmi łzy, które spłynęły po policzkach i rozmazując krew, stygnącą smugami wokół ust. – Co jeśli to nie ostatni raz?



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Nigdy by mu tego nie powiedziała, nie wprost, ale wiedziała, co czuje w głębi serca. Jāzeps był dla niej jak młodszy brat albo, być może, jak syn, którego nie miała – i być może nigdy mieć nie będzie. Zagubiony i wyraźnie nieradzący sobie z własnymi genami, Ešenvalds – w przeciwieństwie do znacznej większości ludzi – budził w Sarnie wszystko, co najlepsze. Potrzeba, by się nim zaopiekować należała do tych niemal biologicznych, tych, z którymi trudno było dyskutować. Jesteś słaba, mruczał wilk, ale Eskola ignorowała go – nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni.
    Zbywając podziękowania chłopaka zaledwie lekkim skinieniem głowy – nie potrzebowała ich, nie pomagała mu po to, by mieć potem u niego dług wdzięczności – bardzo szybko przeniosła ciężar swojej uwagi na niego samego. Problemy natury Jāzepsa może i w większości były innej natury niż aktualne kłopoty rannego, ale i Ešenvalds nie wyszedł z tego wszystkiego bez szwanku. I na nim, na jego dobrobycie, Sarnai zależało znacznie bardziej niż na komforcie nieprzytomnego mężczyzny.
    On nie jest jednym z nas.
    Eskola nie spojrzała na niego, w pełni skupiona na ranie Jāzepsa.
    - Myślę, że jest – powiedziała spokojnie między jednym a drugim zaklęciem. – Mięso i krew, to dokładnie tak, jak my.
    Wiedziała, co chłopak miał na myśli, dostrzegła symbol na płaszczu rannego. Nie była głupia i zdawała sobie sprawę, że, gdyby mężczyzna był przytomny i w pełni sił, to ona mogłaby skończyć – prawdopodobnie by skończyła - z jego nożem pod żebrami. W żaden sposób nie zmieniało to jednak jej osądu.
    Już lata temu zdecydowała się ratować ludzkie życia, zobowiązując się jednocześnie do traktowania każdego tak samo. Nie mogła kłaść swoich pacjentów na szali, ważyć ich uczynków i na ten podstawie decydować, kto był wart jej czasu a kto nie. Może, czasami, bardzo chciałaby tak robić. Była tylko człowiekiem, to jasne, że oceniała. A jednak... Jeszcze umiała. Jeszcze potrafiła patrzeć na każdego jak na tak samo cennego. Jeszcze dawała radę nie wydawać werdyktów, nie szastać ludzkim życiem.
    - Krwawi tak samo jak my, czuje ból tak samo jak my – kontynuowała cicho, jednocześnie upewniając się, że ciało Jāzepsa zarosło się jak powinno, że pąsowa blizna jest wystarczająco solidna, by nie puścić przy silniejszym naciągnięciu skóry.
    - A my – my robimy różne rzeczy, złe rzeczy, podobnie jak on – dodała samokrytycznie i uniosła wzrok na Ešenvalds.
    - Niedaleko jest noclegownia – rzuciła nagle, wracając do tego, co chłopak powiedział wcześniej. Nie miał go gdzie zabrać. Nie wiedział, gdzie mógłby.
    - Nie polecałabym jej nikomu, ale zajmą się nim. Dadzą mu odespać, a przy odrobinie szczęścia zmienią mu też opatrunek. – Tego ostatniego wcale nie była taka pewna, ale, z drugiej strony, nie czuła się w obowiązku by się przejmować. Nie nim. Nie aż tak.
    Nie próbowała wyłuskiwać sensu z rwanych słów Jāzepsa – najważniejsze przecież i tak już wiedziała, mogła się już domyślić. Zamiast drążyć, gładziła go miękko, a gdy uda zaczęły ciągnąć ją od kucania zbyt długo, wstała z gracją i miękko ułożyła dłoń na wilgotnym policzku berserka.
    Co jeśli to nie ostatni raz?
    Odetchnęła głęboko. Znacznie lepiej niż co powiedzieć wiedziała czego mówić nie powinna. Nie mogła mu obiecać, że to będzie ostatni raz, skoro była absolutnie pewna, że wcale nie. Nie mogła go zapewniać, że nikomu więcej nie zrobi krzywdy, skoro obawiała się, że może być zupełnie odwrotnie – że kiedyś Jāzeps przyniesie jej kogoś zupełnie niewinnego, kogoś, kto znalazł się po prostu w złym miejscu, w złym czasie.
    - Chodź ze mną w góry. Do lasu. Gdziekolwiek za miasto – rzuciła nagle, pozornie bez związku.
    Przesunęła opuszkami palców po krwawych śladach wzdłuż ust chłopaka, delikatnie przeczesała mu pozlepiane od potu włosy.
    - W pełnię albo poza nią. Zawsze, kiedy... – zawahała się. – Kiedy będziesz czuł, że nie możesz już dłużej – dokończyła miękko.
    Wiedziała, że równym przeciwnikiem dla berserka byłaby tylko w pełnię. Że, poza nią, nawet młodszy od niej Jāzeps był zagrożeniem. Że, jeśli będzie obok, gdy chłopakowi puszczą hamulce, niekoniecznie będzie sobie w stanie z tym poradzić.
    Z drugiej strony wciąż była dość naiwna – dość arogancka – że, w przeciwieństwie do innych, ona da radę berserczej furii. Że sobie poradzi. Nie dlatego chciała zabierać chłopaka ze sobą – zależało jej raczej na daniu mu przestrzeni, w której mógłby uciec od przebodźcowania, od ludzkich skupisk, od wszystkiego, co szarpało jego emocje w sposób, którego nie potrafił okiełznać. Z tyłu głowy miała jednak myśl, że gdyby miał pęknąć, gdyby znów miał stracić kontrolę, wolałaby, żeby to było poza Midgardem. Z nią.
    Gdzieś, gdzie całą berserczą złość mogłaby wziąć na siebie, chroniąc tym samym innych.
    Przyglądała się chłopakowi przez chwilę, wreszcie pochyliła się i ucałowała go miękko w zroszone potem czoło.
    - Chodź, dzieciaku – wymruczała cicho. – Musisz się umyć i rozgrzać. A potem coś zjeść. – Lista prostych zadań, seria małych kroczków do odzyskania równowagi.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Pamiętał dzień, w którym strach ugrzązł mu pod sercem jak kawałek ostrego szkła, drzazga wgnieciona głęboko pod miękką skórę – pamiętał, jak nikt nie odważył się do niego zbliżyć, aby ją wyciągnąć, więc skaleczenie jątrzyło się i puchło, stopniowo podchodziło ropą, aż w końcu infekcja stała się zbyt rozległa, aby się zagoić; wszystkie jego emocje – gniew, niepokój, zauroczenie – wzrastały na glebie mokrej od lęku. Czasem – po alkoholu, kiedy tętno spowalniało w zaczerwienionych nadgarstkach, a świat zatrzymywał się w parze głębokiego wydechu – wyobrażał sobie, że mógł zepchnąć swoją przeszłość w cień świadomości, gdzie opierałaby się plecami o potylicę, aż zapomniałby, że wciąż tam była, cicha i zgarbiona, przemawiająca płochym głosem jego matki, za każdym razem budził się jednak z migrenowym bólem w miejscu, gdzie poprzedniego wieczora znajdowała się nadzieja. Nigdy nie nauczył się obłaskawiać zwierzęcia, które umościło gawrę w przestrzeni pomiędzy jego żebrami – był jeszcze dzieckiem, kiedy przemienił się po raz pierwszy, nie w pełni, lecz wystarczająco, aby utracić wedetę nad własnym ciałem, nikt nie wytłumaczył mu, dlaczego kiedy się denerwował, na karku wzrastała niedźwiedzia kryza, rodzice milczeli, ilekroć pytał ich, co się stało z chłopcem, którego przewrócił na korytarzu, a za jego plecami powtarzali słowo zvērs – potwór, zawsze szeptem, jakby obawiali się, że przytoczą jego obecność, sprowokują gniew i zwierzęce pazury. Nie rozumiał, kim był, lecz rozumiał, że powinien się tego wstydzić – przez całe życie próbował ukryć się w swoim ciele, odwrócić się tyłem do świata tak, jak kazano mu robić w akademii, kiedy odzywał się niepytany i nauczyciel stawiał go w kącie sali, z czołem wspartym o biały tynk, rzeczywistość nieustannie grzęzła mu jednak pod paznokciami, zbyt porywcza i natarczywa, aby był w stanie ją zlekceważyć. Obawiał się swoich uczuć, bo za każdym razem, gdy serce biło mu szybciej, a oddech spłycał się na podniebieniu, czuł się, jakby zwierzę otwierało oczy i podnosiło głowę, a potem wypełniało jego trzewia głośnym, gardłowym warczeniem, które drażniło mu tylną ścianę gardła, choć nigdy nie pozostawiało po sobie pąsowego śladu – dławił się eliksirem, lecz nie potrafił powstrzymać odruchów ciała, sposobu, w jaki jego dłonie obronnie zaciskały się kształtem ojcowskiej pięści.
    Tak, ale… – zaczął, wahając się wyraźnie i odwrócił głowę, aby spojrzeć na leżącego na stole mężczyznę – miał rozdartą koszulę, która zdążyła nasiąknąć krwią, jego pierś poruszała się jednak w płytkich, miarowych oddechach; nie wyglądał już na martwego, bo powieki drżały mu jak we śnie, a on poczuł, że łopatki napinają mu się na myśl o tym, że mógłby się z niego wybudzić. – Nie chciałem zrobić mu krzywdy – dodał, lecz jego głos stał się cichy i nieprzekonujący, a wzrok znów zbłądził pomiędzy pręgami linoleum – wyobraził sobie, jak powtarza to samo Hallemu, a on wygina usta w niezadowoleniu i pstryka go w nos jak niesfornego szczeniaka, powinieneś chcieć, mówił w jego myślach i mrużył oczy w sposób, który sprawia, że przypomina drapieżne zwierzę, powinieneś chcieć ich wszystkich zabić, powtarzał, kręcąc głową, zanim oni zabiją nas. Uniósł głowę, spoglądając na Sarnai, jakby próbował odnaleźć na niej potwierdzenie, lecz kobieta wciąż miała to samo czułe spojrzenie, prawie niezmienione, kiedy przenosiła wzrok z rannego mężczyzny na jego twarz – nie zwracała uwagi na czerwień wszywki na jego ramieniu ani nie zapytała, w jaki sposób otrzymał ranę, która skrwawiała się w jej palcach w splot ciasnej, zaróżowionej blizny, więc skinął tylko głową i odetchnął cicho, nadwątlając w sobie obawę, że kiedy mężczyzna obudzi się po nocy spędzonej w noclegowni, będzie pamiętał wszystko, co wydarzyło się poprzedniego wieczora, wytropi go jak pies, które ojciec puszczał niegdyś w las, a one kilometrami biegły z nosem przyciśniętym do ziemi. Nie chciał przy niej płakać, ale oczy wciąż miał wilgotne i przestraszone – drgnął, kiedy ułożyła palce na jego policzku, lecz pozwolił, aby ciężar głowy osunął się powoli w miękkość jej dłoni, jakby próbował wesprzeć myśli o coś innego niż popękane ściany własnej czaszki; czuł, jak jej opuszki przesuwają się po krwawych śladach wokół jego ust i pociągnął nosem, próbując przełknąć łzy w dół zlepionego gardła.
    Nie boisz się? – spytał tak cicho, że prawie nie usłyszał swojego głosu, choć wiedział, że miała rację – jego ciało było napięte na kościach jak na drewnianym stelażu; nie pamiętał, kiedy ostatnio wypełnił płuca głębokim oddechem. Sarnai pocałowała go w czoło, a on zapragnął, aby objęła go ramionami, zatrzymała go przy sobie tak robiła to matka, kiedy był jeszcze dzieckiem, zanim stał się potworem, którego należało się wystrzegać. – Dziękuję – słowa zabolały go w gardle czymś ciepłym i ciasnym – odwrócił wzrok, kiedy zauważył, że kobiece palce nosiły na sobie ślady zaschniętej czerwieni. Bał się zostawić mężczyznę samego – zupełnie jakby pod ich nieobecność miał wybudzić się i zacisnąć dłonie z powrotem na rękojeści – lecz wstał z krzesła, zaciskając dłonie na krawędziach mankietów, aby ukryć ich drżenie i czując jak serce gwałtownie wznosi mu się do gardła.
    S-sarnai… – potknął się o krawędzie zgłosek i stanął w progu łazienki, osuwając spojrzenie pomiędzy fugi błękitnych kafelków, chociaż kobieta nachylała się nad wanną i była odwrócona do niego plecami. – Myślisz… m-myślisz, że nie powinienem… być z ludźmi? – oparł się barkiem o framugę, wciąż nie podnosząc wzroku z podłogi. Pomyślał o Halle; pomyślał o tym, jak bardzo obawiał się go kochać. – Myślisz, że zostanę sam?



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Tak, ale...
    Kręciła głową jeszcze zanim Jaska postanowił nie kończyć tej myśli. Dobrze, że tego nie robił. Nie było przecież żadnego ale. Rozumiała jego punkt widzenia – bogowie, nie była naiwna i, co więcej, sama też nie była bez winy. Potrafiła sobie wyobrazić, że sama rozerwałaby tego mężczyznę gołymi rękami, gdyby spotkali się w innym miejscu, w innych okolicznościach. Gdyby nie był jej pacjentem – a agresorem, który rzuciłby się z nożem nie na Jaskę, a na nią. Albo na Jaskę, ale w jej towarzystwie. Albo na kogokolwiek innego, kto cokolwiek dla niej znaczył.
    Ale teraz, tutaj, mogła się mądrzyć. Mogła mówić, że byli tacy sami, ten tu, ranny i oni – dwa zwierzęta w ludzkich ciałach. Że wcale nie różniło ich aż tak wiele.
    Nie drążyła, czy chłopak rzeczywiście nie chciał zrobić mężczyźnie krzywdy. Nie zamierzała wytykać mu braku przekonania, tego umykania wzrokiem, które mówiło znacznie więcej niż słowa. Nie była aż taką hipokrytką.
    Odetchnęła cicho, gdy wtulił policzek w jej dłoń i nie zabrała ręki tak długo, jak długo Jaska jej potrzebował – jak długo łaknął podobnego wsparcia, tej drobnej czułości. Na pytanie o lęk roześmiała się cicho. Krótkie, pozbawione radości parsknięcie wyrwało jej się zupełnie nieplanowanie – i przez chwilę chyba nawet żałowała go, po śmiech był zupełnie nie na miejscu. Przecież naprawdę miała się czego bać. Przecież nawet ona nie poradziłaby sobie tak łatwo z berserkiem w furii – jeśli w ogóle by sobie poradziła. Przecież poza pełnią, nie była dla Jaski żadnym przeciwnikiem. Czy tego chcieli, czy nie, to chłopak mógłby ją rozerwać na strzępy, nie odwrotnie. To on miał dość sił, dość dławionej w sobie agresji, by to zrobić. Ona? Ona mogłaby tylko minimalizować straty. Mogłaby próbować.
    Nie odezwała się więcej aż do chwili, gdy Jāzeps dał zaprowadzić się do łazienki. Dopiero wtedy, słysząc swoje imię i niepewnie sformułowane pytania, znów poszukała słów – te zaś przyszły jej zaskakująco łatwo, bo niczego nie była tak pewna, jak tego, że i dla niej, i dla berserka jest miejsce wśród ludzi.
    - Nie. I nie – odpowiedziała krótko.
    Odkręciła wodę, by napełnić wannę, dolała pachnącego miętą płynu i dopiero wtedy wyprostowała się, odwróciła do Jāzepsa ponownie. Ciemne oczy lśniły jej determinacją, pełnym przekonaniem, że Jaska się mylił, że podobne pytania nie miały racji bytu.
    Miały, sama wielokrotnie je sobie zadawała, a potem... Potem ojcowie, albo bliźniaki, albo ktokolwiek inny, kogokolwiek dopuściła do siebie bliżej, powtarzał jej to samo, co Sarnai zamierzała mówić Jasce. Co była gotowa powtarzać do znudzenia, tak długo, aż chłopak oswoi się z myślą, że jest czymś znacznie więcej niż tylko niedźwiedzie geny.
    Podeszła do niego i ostrożnie ujęła jego twarz w dłonie, jakby bojąc się, że jeśli go nie przytrzyma, chłopak znów umknie wzrokiem, znów będzie w ten czy inny sposób uciekał.
    - Nasze miejsce jest wśród ludzi – powiedziała spokojnie. - Nie w lesie. Nie w górach. Nie gdzieś, gdzie jedyne, co byśmy mogli, to umrzeć samotnie, zapomniani, zupełnie obojętni dla innych. – Zmrużyła oczy lekko.
    Samotność była jednym z jej największych lęków i nie była przekonana, czy udało jej się to choćby trochę ukryć. Raczej nie. Jej głos pewnie zadrżał, a w ciemnych tęczówkach mógł pojawić się dodatkowy cień. Po chwili wahania nie próbowała z tym jednak walczyć. Nie starała się naprawiać tej chwilowej otwartości. Jaska zasługiwał na szczerość. Zasługiwał, by wiedzieć, że ona też miała swoje lęki. Że, być może, ich obawy wcale nie były od siebie tak różne.
    - Nie zostaniesz sam – zapewniła z przekonaniem. - Nigdy nie zostaniesz sam – powtórzyła z naciskiem. Masz mnie, chciała dodać, ale nie zrobiła tego, bo nie sądziła, by dokładnie o to chodziło Jasce.
    Jej, gdyby zadała to pytanie, nie chodziłoby o to samo. Ceniła sobie bliskość Jāzepsa i wierzyła, że on tak samo docenia łączące ich więzi, ale... To przecież nie było to samo. Oboje szukali czegoś więcej i, pytając o samotność, raczej nie myśleli o sobie.
    To, że ona będzie obok niego, było jej zdaniem oczywiste. To, czy Jaska będzie miał obok siebie kogoś jeszcze – już nie. Mimo tego przekonanie Sarnai nie chwiało się, wilczyca nie wątpiła w swoje zapewnienia.
    Jaska nigdy nie będzie sam. Żadne z nich nie będzie – nawet, jeśli droga do własnej rodziny, własnego stada, zajmie im dłużej niż innym.
    Jeszcze przez dłuższą chwilę spoglądała Jasce w oczy, wreszcie odetchnęła cicho, uśmiechnęła się przelotnie i zabrała ręce z jego policzków, zsuwając je przez jego ramiona ku koszulce. Sięgnęła jej brzegów – i zawahała się.
    Z bliźniakami robiła to tak wiele razy. Tak wiele razy pomagała Timo się rozebrać, obmyć z brudu, opatrzyć rany. Tak często robiła to Esie, gdy warg nie potrafił ustać na nogach. Tak wiele razy oni robili to dla niej.
    Jaska nie był jednak nimi. Nie wychowywała się z nim od dziecka.
    Cofnęła ręce.
    - Poradzisz sobie? – spytała miękko, w domyśle pozostawiając, że mogłaby mu pomóc, jeśli – i tylko jeśli – tego chciał.
    Pewne granice mogły się między nimi zacierać, nie była jednak pewna, jak bardzo.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Całe życie przyzwyczajał się do samotności – oswajał ją jak zwierzę ukryte w zacienionym kącie piwnicy, w której ojciec zamknął go po pierwszej przemianie, rozdrabniał w palcach fragment swojego serca i wyciągał go na otwartej dłoni, aż ramię zaczynało drętwieć mu z wysiłku, a krew zasychać na miękkich opuszkach. Stworzenia mieszkające w Pāvilosta wszystkie wyglądały tak samo – żebra prześwitywały im przez zapadłe boki, na których nie było już widać mięśni, zupełnie jakby skóra została naciągnięta bezpośrednio na odstające kości, a żołądek kurczył się głodem, bo zarówno gardło, jak i przełyk porosły bolesnym gruzłowaceniem, przez które z trudem przechodziła zgęstniała ślina, pieniąca się chorobliwie wokół języka – wobec czego wyobrażał sobie, że jego samotność się od nich nie różniła: kiedy wstawał z podłogi, kątem oka zauważał, że poruszała się za nim jak cień, nieufna i zagłodzona, z objawami postępującej kacheksji. Był jeszcze dzieckiem i naiwnie sądził, że mógł udomowić samotność jak psa, który ujadał pod ogrodzeniem i skamlał, gdy tylko Dzīve unosił nad głowę dłoń z zaciśniętą pięścią, więc pozwalał jej spać ze sobą w jednym łóżku i lizać się po twarzy, dokarmiał ją tak długo, aż nie odstępowała go o krok – zaczynał rozumieć, dlaczego jego matka, która zawsze pragnęła mieć syna, nie zaprzeczyła, gdy ojciec pchnął go po schodach i przekręcił klucz w metalowym zamku, powoli i stopniowo zdawał sobie sprawę, że nie był już w jej oczach dzieckiem, nie dlatego, że stał się dorosły, ale ponieważ przestała widzieć go jako człowieka. Nigdy nie dowiedział się, co się stało z chłopcem, którego zaatakował na szkolnym korytarzu – instynktownie zaczął pochylać głowę i ukrywać wzrok w przewężeniach bruku, wewnątrz pomieszczeń zawsze stawał przy ścianie, jak najbliżej drzwi, schodził ludziom z drogi i ściągał łopatki, jakby próbował ukryć się we własnym ciele, za dużym na duszę wielkości zajęczego serca. Oddalał się od świata, bo bał się tego, co mogłoby się wydarzyć, gdyby stanął zbyt blisko – jego ciało było jednak wyziębione i zdrętwiałe, a kiedy Sarnai wsparła dłoń na jego policzku, zamiast odchylić głowę, oparł się delikatnie na jej śródręczu.
    Wilki żyją w stadach – odparł cicho, choć Eskola zawsze była sama – ilekroć przychodził do jej mieszkania, pomieszczenia były puste. – Niedźwiedzie prowadzą samotniczy tryb życia. – dokończył i przełknął ślinę, bo gardło drapało go cudzym – zwierzęcym – oddechem. W Pāvilosta nigdy nie mówiono o drapieżnikach w ten sposób – ludzie bali się, że wspominając o wilkach lub niedźwiedziach, wywołają je z okolicznych lasów, zawiązywali nad drzwiami wonne bukiety ruty i szałwii, mające odstraszać złowrogie stworzenia, a kiedy musieli powiedzieć o nich wprost, nazywali je lācis, ten, który niszczy. Latami usiłował przekonać się, że był człowiekiem – nie potworem, za jakiego go uważano – lecz teraz, z drżącymi dłońmi i krwią zastygłą wokół ust, bardziej przypominał zwierzę, miał te same, szerokie źrenice i serce, które nie potrafiło znaleźć sobie miejsca pomiędzy żebrami. Powoli wyciągnął ręce, jakby rdza, która zaschła mu na palcach i pozostawiła czerwone przebarwienia pod paznokciami, miała być potwierdzeniem jego słów, świadectwem tego, czego się dopuścił – jeszcze raz spojrzał w stronę leżącego na stole mężczyzny, szwów dopiętych zaklęciem w miejscu, gdzie skórę rozerwały niedźwiedzie kły, miażdżąc cienką kość promieniową, wystającą w okolicy nadgarstka jak złamana gałąź, w końcu zacisnął jednak powieki, kręcąc głową na obie strony, jakby próbował wszystkiemu zaprzeczyć, wybudzić się z koszmaru.
    T-tylko że… – stanął przy framudze, niespokojny i poddenerwowany, z zeszklonymi oczami i twarzą, na której, nawet przez ślady krwi, prześwitywały zawstydzone wypieki – miał dwadzieścia lat, ale przypominał jeszcze dziecko, któremu nigdy nie udało się wrosnąć w swoje dorosłe ciało, więc nieustannie podciągało tylko przydługie rękawy i zawijało nogawki spodni, nasuwało na siebie przedwczesną dojrzałość jak ojcowski płaszcz, jedyną rzecz, jaka mu po nim pozostała. – Mam na myśli… – nie wiedział, jak przyznać się do swoich uczuć – przez całe życie spychał je jedynie głębiej pomiędzy żebra, aby nie obrosły sierścią i pazurami, więc teraz stały się ciemne i skarlałe, przypominały zwierzęta żyjące w górskich jaskiniach, które ewolucja pozbawiła wzroku. – Nie chcę zrobić mu krzywdy – dodał ciszej, przełykając słowa, które zamierzał wypowiedzieć przedtem – kocham go – i które stanęły mu w gardle ością wsuniętą płytko w tkankę podniebienia. Odwrócił wzrok, kiedy Sarnai zsunęła dłonie z jego policzków i zatrzymała je na krawędzi koszuli, a potem skinął głową z milczącym skrępowaniem, choć ręce drżały mu jak w gorączce, gdy przeciągnął materiał przez głowę i usiłował przecisnąć guzik w spodniach przez wąskie nacięcie w bawełnie, aż końcu odetchnął w cichej frustracji i przysiadł na brzegu wanny, wspierając dygot dłoni na udach i pochylając głowę, pozwalając, aby splątane włosy osunęły mu się na czoło i przesłoniły cieniem zrezygnowane spojrzenie. – Może istnieje coś… mocniejszego – podjął, choć nie miał odwagi spojrzeć bezpośrednio na stojącą w progu kobietę. – Jakiś inny eliksir. – przez chwilę nadal wpatrywał się w łazienkowe kafelki, po chwili uniósł jednak głowę, a w jego oczach zalśniło błaganie – szczere i desperackie, jak u głodnego psa.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Na porównania wilków do niedźwiedzi kręciła głową tylko. To nie tak. Zupełnie nie tak – nie w tym przypadku. Ich zwierzęta ich nie definiowały. Nie sprawiały, że Sarnai, będąc wargiem, nagle nie potrafiłaby żyć sama, i że Jaska, kryjąc w sobie niedźwiedzia, nie potrzebował nikogo innego do szczęścia. Tak byłoby prościej – gdyby ludzkie potrzeby były identyczne z tymi, jakie miały ich drapieżniki – ale to nigdy tak nie działało.
    Widziała ból chłopaka, jego lęk, całą masę obaw, z którymi wyraźnie sobie nie radził. Problem polegał na tym, że Sarnai nie czuła się dość kompetentna, by walczyć z nimi za niego. Może by mogła – może umiałaby mówić tak długo, by rozwiać przynajmniej kilka niepewności Jaski. Może potrafiłaby tak składać słowa, by raz a dobrze rozprawić się z większością wątpliwości chłopaka – z tym wszystkim, co wyniósł jeszcze z dzieciństwa i tym, co wyhodował sobie potem, przez kolejne lata spędzone na próbach godzenia berserczych genów z ludzkimi, okiełznania niedźwiedzia przynajmniej na tyle, by nie dławił całego człowieczeństwa. Tylko że, równie dobrze, mogła w którymś momencie sama zaplątać się w swoich wyjaśnieniach, mogła sama złapać się na hipokryzji – powtarzaniu dobrych rad, do których sama nie potrafiła się zastosować – i na szerzeniu kłamstw, które może i brzmiałyby dobrze, ale tak naprawdę nie miałyby większego sensu.
    Nie chciała tego robić. Nie chciała dbać o Jaskę w taki sposób.
    Nie chcę zrobić mu krzywdy.
    Sarnai odetchnęła głęboko i powstrzymała odruch przytulenia chłopaka tylko dlatego, że to... To byłoby tylko na chwilę. Nie mogła przecież zapewnić, że nic takiego się nie stanie. Nie mogła obiecać, że są uczucia silniejsze niż złość, niż bersercza furia – skoro wiedziała, że wcale tak nie było. To tak, jakby próbowała wmówić sobie, że przy odrobinie dobrej woli mogłaby nie przemieniać się w pełnię. Że, jeśli tylko wystarczająco się postara, będzie mogła zamknąć wilka w klatce tak ciasnej i trwałej, by tkwił tam do końca swoich dni – jej dni – nigdy już nie widząc światła słonecznego.
    A to przecież zupełnie nie tak.
    W efekcie nie odezwała się wcale, swoim zwyczajem wycofując się, chowając za barierą milczenia – tą samą, która już lata temu przysporzyła jej metkę niesympatycznej, aroganckiej, zimnej.
    Takiej, jaką wcale nie była.
    Jeszcze przez chwilę stała w progu, upewniając się, że Jaska rzeczywiście da sobie radę. Że nie zabraknie mu sił, gdy znów ujrzy własną bliznę i nie podda się, gdy woda w wannie zabarwi się na czerwono od spłukiwanej z jego ciała krwi. Patrzyła, jak drżały mu dłonie wsparte na udach – i słuchała, jak brzmiała rezygnacja w jego głosie, gdy pytał o coś, czego, teoretycznie, powinna mu bez zastanowienia odmówić.
    Widok błagania w jego oczach, gdy wreszcie zdecydował się unieść na nią wzrok, szarpało serce Sarnai, rozrywając je na kilka różnych sposobów.
    - Może – przyznała ostrożnie. – Może tak.
    Splotła ramiona na piersi ciasno, w głowie ważąc różne za i przeciw – chociaż tak naprawdę decyzję podjęła zaraz po tym, gdy wybrzmiała ostatnia kropka po słowach Jaski. Nie musiała się zastanawiać.
    Nie była jednak pewna, czy berserk powinien o tym wiedzieć.
    - Zobaczę, co mogę zrobić, w porządku? – spytała wreszcie. Tylko tyle mogła mu dać. Sama nie była alchemikiem, nie potrafiłaby uwarzyć mu tego, czego potrzebował. Jeśli naprawdę chciała pomóc mu w ten sposób, musiałaby zaangażować kogoś jeszcze, a to... To wymagało wyczucia, którego tak często jej brakowało.
    Odetchnęła powoli, jeszcze przez chwilę spoglądała na Jaskę nim wreszcie cofnęła się o krok.
    - Nie martw się – rzuciła cicho. – Nie zostawię cię samego. Ani z tym, ani z czymkolwiek innym.
    Zostawiła go samego w łazience. Odpowiedzi na pytanie, czy robi dobrze, nie znalazła ani podczas pobytu Jaski w jej mieszkaniu, ani potem, gdy znów ruszył w miejską noc, zabierając rannego ze sobą.

    Sarnai i Jāzeps z tematu



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.