Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Końskie zaloty (J. Andersen & B. Vargas, 16 IX 1991)

    2 posters
    Widzący
    Blanca Vargas
    Blanca Vargas
    https://midgard.forumpolish.com/t2152-blanca-vargas-w-budowie#25https://midgard.forumpolish.com/t2157-blanca-vargas#25618https://midgard.forumpolish.com/t2158-mameluco#25623https://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    16 IX 1991 r.
    Brazylia

    Od dwóch tygodni wodziła za Jo maślanymi oczami, zapracowując sobie na metkę zadurzonej po uszy. Raptem dwa tygodnie wpadła na niego po nocy w jednym z korytarzy Instytutu i od tamtej pory niespecjalnie potrafiła przestać o nim myśleć. Banał? Jak cholera, a jednak to było przecież bardzo w stylu Blanki.
    Miała dwadzieścia lat i wszystko przeżywała zbyt mocno, zbyt intensywnie - zbyt szybko.
    Wiejski festyn w jednej z osad nieopodal Salwadoru był niczym w porównaniu do karnawału w Rio, a jednak, proponując Joachimowi wspólną wycieczkę do królestwa zabawnych gier, karuzel i tanich upominków dla turystów czuła się niemal tak samo, jakby zabierała go na znaną, międzynarodową fiestę. Rumieniła się przy tym strasznie i plątała - codzienna elokwencja prysnęła w tym momencie jak mydlana bańka - a gdy, o dziwo, mimo popisu jej nieudolności się zgodził, resztę dnia spędziła we własnym pokoju, niedowierzając, że to się dzieje.
    Teraz, stojąc u bram festynu - wielkiego, zdobionego roślinami łuku, z daleka zapowiadającego nadchodzący kicz - czuła się dziwnie. Nic o Jo nie wiedziała. Dosłownie nic, poza tym, że nie był stąd - co było widać na pierwszy rzut oka, i co słyszało się też w jego koślawym hiszpańskim - i że raczej prędzej niż później miał wracać do domu, do Norwegii.
    Nie była pewna, gdzie dokładnie była Norwegia. Jak dotąd nie studiowała map Europy zbyt uważnie - może teraz powinna.
    No więc, nic nie wiedziała. Nie byłaby w stanie powiedzieć, co dokładnie robił w Instytucie, dlaczego był tam po nocy, jaki był jego ulubiony kolor, co lubił. Wiedziała natomiast, jakie wrażenie pozostawił po niej tego pierwszego spotkania - i jak bardzo, jak desperacko wręcz pragnęła spotkać go znowu. Na zajęciach. W uczelnianej stołówce.
    Albo właśnie tu, na wiejskim festynie.
    - Strasznie je lubię - mówiła teraz, zadzierając głowę na ozdobny łuk i tylko przelotnie, kątem oka zerkając na blondyna u jej boku. - Te festyny. Są cholernie kiczowate, ale... - Wzruszyła lekko ramionami. - Zawsze jest zabawnie - stwierdziła z przekonaniem i uśmiechnęła się miękko.
    Trochę skrępowana, poprawiła zawieszony na ramieniu plecak i chrząknęła cicho.
    - Idziemy? - spytała, już po chwili - nie do końca przemyślanie - sięgając po dłoń Jo i ciągnąc go za sobą dalej. Co robi, uzmysłowiła sobie dopiero kilka kroków dalej, gdzieś między budką z pieczonymi kasztanami a namiotem luster - i z cichym sapnięciem natychmiast puściła mężczyznę, czerwieniąc się po czubek nosa.
    - Przepraszam - rzuciła natychmiast, zażenowana. - Ja po prostu... Ja... - zacięła się, wreszcie potrząsnęła głową. - Po prostu chodźmy.
    Blanca Vargas miała dwadzieścia lat i niespecjalnie potrafiła zachowywać się wśród ludzi. Nie wiedziała, co lubi; nie wiedziała; co może, nie wiedziała, czego pragnie - jeszcze nie.
    Poza towarzystwem Jo. Tego akurat chciała bardzo - za bardzo.
    Poprowadziła go - już nie dotykając, idąc po prostu o pół kroku przed nim - dalej, finalnie wpadając w tłum turystów błądzących to tu, to tam, zatrzymujących się przy losowych stoiskach i obżerających się watą cukrową. Nie spieszyła się, dając i sobie, i Jo czas, by rozejrzeć się, zorientować, co dzieje się wokół.
    I milczała, po pierwszych potknięciach wyraźnie zbyt skrępowana, by spróbować jeszcze raz.
    - Tam dalej jest stoisko pani Alziry - było jedynym, co wydusiła z siebie na przestrzeni kilku ostatnich minut. - Jest w okolicy dosyć znana, piecze fantastyczne ciastka i do wielu z nich dodaje jakieś wróżby. Albo zagadki. Albo po prostu pocieszne rysunki.
    Widzący
    Jo Andersen
    Jo Andersen
    https://midgard.forumpolish.com/t3757-jo-andersenhttps://midgard.forumpolish.com/t3759-jo-andersenhttps://midgard.forumpolish.com/t3760-gertrude#39013


    Konie lubiły ocierać się chrapami o jego blond czuprynę, jakby czując, że mężczyzna był jednym z nich. Patrzyły ku niemu mądrym, często pełnym doświadczenia spojrzeniem z szacunkiem, ale i czułością, na którą zdobywały się tylko wobec najbliższych. W końcu rasy oswajane dopiero w niedawnych wiekach nie miały jeszcze wiele czasu, by ujrzeć w człowieku to, co nazwać można było gatunkowym braterstwem. Dla większości koni ze stadniny Joachim był jednak inny – pachniał inaczej - jak wywnioskował z ich zwierzęcych myśli. Miał inne podejście, zwierzęcy magnetyzm i pewien wewnętrzny czar, który nie będąc tak popularnym w tych okolicach świata, był dla zwierzyny niezwykle pociągający. Mówiły do niego, a on odpowiadał – nie tak jak dzieci, które naśladować miały ich rżenie lub parskanie, a z pełnym zrozumieniem i cierpliwością.
    Gładząc po grzywie lokalną szkapę, nazywaną przez profesora Medinę – Luz, czyli w wolnym tłumaczeniu jasną i czystą, mówił do niej o spotkaniu z młodą dziewczyną. Osiem lat różnicy, jak się spodziewał. Luz, jak na dojrzałe zwierzę przystało, nie przerywała Andersenowi ciągu wyznań, które wyraźnie miały mu pozwolić na uporządkowanie myśli. Tutejsza – o imieniu Blanca. Zwierzę zarżało tylko cichym śmiechem, kiedy Jo zauważyć miał, że imię jej przyjmowało przecież podobne znaczenie do imienia konia z którym właśnie miał rozmawiać.
    Przez to jednak, że Norweg ukochać miał sobie bardziej towarzystwo natury i zwierzyny, która w swoich radach rzadko umieszczać miała treści dotyczące obyczajów przypadających wyłącznie ludziom – na zaplanowanym spotkaniu nie miał wyglądać tak dobrze, jak pewnie powinien.
    Nie zmieniało to jednak faktu, że kiedy sama Vargas myślała o nim i on nie zapominał o niej. Nie chciał się spóźnić czy nie przychodzić. Cieszył się na możliwość spotkania, choć nie przeczuwał zbyt dobrze jej intencji. Różnica wieku, różnice wynikające z tak odrębnych kultur, różnice czasu w norweskiej i salwadorskiej strefie… Czy zadurzył się? Nie, jeszcze nie. Chyba. Zafascynował, to na pewno. Ale nim zgubił się w jej oczach, niemal zgubił się w drodze na wydarzenie, w którym mieli uczestniczyć.
    Gwar i wylewność – Norwedzy nie byli aż tacy, szczególnie na wsiach, gdzie chociaż społeczność bliżej ze sobą związana, niekoniecznie chciała zderzać się ciałami bez powodu. Chyba, że po kieliszku…
    - Czy nikt tu nie jest popijany? – zapytał, przekręcając kilka słów, kiedy tylko udało mu się przedrzeć do Blanki przez towarzystwo niskich dziewcząt. Wszystkie obejrzały się za ich parą, w końcu sam Jo wyglądał niczym ten niezwykle rzadki kwiat przy szlaku – żal się nie pochylić, skoro już się go spotyka… Szczególnie, gdy pachniał stajnią na kilometr, a całe jego odzienie okryte było krótkimi i cieniutkimi igiełkami końskiego włosia.
    Gdy Blanca złapała go za dłoń, nic nie odpowiedział. Wlepił w nią jednak spojrzenie zdziwionych oczu. Mógł być starszy, jednak z pewnością nienawykły do podobnych zachowań. Czy to był moment w którym powinien stwierdzić, że była prawdopodobnie jedną z niewielu kobiet, które w ogóle zwróciły uwagę na kogoś, kto więcej czasu poświęcał zwierzętom, niż relacjom międzyludzkim? Nie, jeszcze nie umiał nawet przekazać tych myśli w języku hiszpańskim. Cholera…
    Palce zacisnął na jej szczupłej dłoni. Dopiero potem, gdy palce te wysunęła, a oni stali już w innym miejscu, na twarzy Jo zarysowało się rozczulające niezozumienie.
    - Nie przepraszaj, Blanca – powiedział spokojnie, dopiero gdy przyswoił jej słowa, jednocześnie czując, że zimny pot oblewał oswobodzone chwilę temu koniuszki palców. Gwar festynu wyciszał się, ustępując szumowi i piskowi, który docierał do niego jakby z zna czaszki. Co właściwie się działo? – Ja nie mam nic przeciw twojemu towarzystwu – uśmiechnął się z niezręcznością i pochylając swoją wyraźnie wyższą sylwetkę nad jej ciemną czupryną.
    Złapała go za rękę, to musiało przecież coś znaczyć.
    Wysłuchał jej słów i chociaż konstrukcja zdania wydawała się mu jakby nazbyt skomplikowana, na ten moment gotów był po prostu przytakiwać non stop, byle tylko dziewczyna mówiła dalej. Nie zauważył jej zakłopotania, a podświadomie pewnie liczył na to, że ona nie zauważy jego szczenięcej nieporadności. Jak na niemal trzydziestoletniego mężczyznę miał wyjątkowo wiele wiary w niedomyślność płci pięknej.
    - Chodzi o to, że jesteś głodna? – widząc ciasta, nie mógł inaczej połączyć ich z obecnością w tym miejscu. – Kupię ci, jeżeli nie masz gotówki. Dostałem grant – wyjaśnił, marszcząc brwi z pewnym niezrozumieniem.
    Widzący
    Blanca Vargas
    Blanca Vargas
    https://midgard.forumpolish.com/t2152-blanca-vargas-w-budowie#25https://midgard.forumpolish.com/t2157-blanca-vargas#25618https://midgard.forumpolish.com/t2158-mameluco#25623https://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Jeszcze zanim dotarła na miejsce, dużo myślała. Większość tych myśli była niepoukładana, ot, jeden wielki bałagan, tak typowy dla przeżywającej wszystko zbyt intensywnie Meksykanki – inne jednak formowały się w jakieś założenia, jakieś oczekiwania, jakieś plany. Plany. Tych, po namyśle, wcale nie miała aż tak dużo. Nie była wcale pewna, jak miał potoczyć się ten dzień i, co więcej, nie była pewna, jak sama chciałaby, by się potoczył. Sam zapytała ją o to tuż po tym, gdy Blanca podzieliła się z przyjaciółką swoim odważnym zamiarem zaproszenia Jo na to wyjście, ale Vargas nie potrafiła przyjaciółce powiedzieć, na co tak naprawdę liczy. Na coś chyba musisz, upierała się Amerykanka, a Blanca rumieniła się tylko coraz bardziej i kręciła głową.
    Bo naprawdę nie wiedziała.
    Teraz, już w towarzystwie Jo, wiedziała natomiast, czego jej wyobrażenia nie obejmowały. Nie brała pod uwagę, że będzie tak bardzo się tu wyróżniał – choć przecież właśnie to przykłuło jej uwagę na początku, to, jak bardzo inny był, jak egzotyczny. Nie brała pod uwagę, że będzie przykłuwał spojrzenia – i tego, że będzie pachniał końmi i sianem, też nie.
    Nie była pewna, czy jej to przeszkadza. Chyba nie.
    - Pijany – roześmiała się lekko, poprawiając go odruchowo. W jej głosie nie było arogancji, nie zamierzała wytykać mu potknięć, ale raczej miękko naprowadzić na prawdziwą formę. Jeśli miał zostać tutaj jeszcze przez jakiś czas – a naprawdę liczyła, że zostanie – z pewnością nie zaszkodzi mu podszlifować trochę język.
    - Nie, oni po prostu... Oni się tylko cieszą. Bawią – wyjaśniła i przekrzywiła głowę lekko. – Wy się nigdy nie bawicie? – spytała ostrożnie, proste wy mające objąć to wszystko, co dla Joachima było naturalne, a dla niej – zupełnie obce.
    Niepewnym uśmiechem zbyła potem obustronne zakłopotanie. Zapewnienia, że nie miał nic przeciwko, zdecydowała się przyjąć na wiarę i nie zastanawiać nad nimi za bardzo – bo gdyby zaczęła, gdyby faktycznie chciała pomyśleć, z dużą dozą prawdopodobieństwa zaczęłaby dopatrywać się w słowach Jo czegoś, czego tam zupełnie nie było.
    W efekcie potrzebowała chwili, by na powrót uporządkować – z grubsza – własne myśli, paru kolejnych, by przełamać niezręczną ciszę wybranym na chybił trafił tematem, i jeszcze jednej, by uzmysłowić sobie, że chyba niedoszacowała, jak dużym problemem może być bariera językowa.
    - Nie, nie, Jo, to nie... – zaprotestowała od razu, jak na zawołanie zażenowana, jak mężczyzna zinterpretował sobie jej słowa. Przez chwilę zastanawiała się, jak wytłumaczyć to prościej, wreszcie sapnęła cicho. – Chodź. Łatwiej będzie, jak po prostu ci pokażę.
    Z tymi słowy raźnym krokiem poprowadziła go do wspomnianego stoiska, z godnym podziwu uporem starając się ignorować piekące policzki.
    Stoisko pani Alziry było – jak co roku – bajecznie kolorowe i z daleka pachniało słodyczami. W niezbyt dużej ladzie pyszniły się ciasta przeróżnych rodzajów, stolik zastawiony był zestawem talerzy i blach z przeróżnymi ciastkami. Część cukierniczych cudów miała kształty kolorowych kwiatów, innym pani Alzira nadała formy lokalnej fauny – dało się dostrzec papugi, żaby, nawet kapibary, wszystko mocno dekorowane barwnym lukrem.
    Blanca prędko wypatrzyła ciastka, które nieudolnie próbowała zareklamować Jo i prędko kupiła dwa, upewniając się, że blondyn nie poczuje się w obowiązku za nią płacić. Bo nie musiał przecież. Naprawdę nie musiał.
    Już z papierową torebką w dłoni cofnęła się parę kroków, znajdując im skrawek w miarę wolnej przestrzeni.
    - Spróbuj – zachęciła, podsuwając Jo jedno z ciastek. Te nie miały ani specjalnych kształtów, ani kolorów, Blanca wiedziała jednak, że są najlepsze ze wszystkich. No i najzabawniejsze, bo miały te wróżby. I wierszyki. I rysunki.
    - Najlepiej przełamać je najpierw i wyciągnąć niespodziankę – poinstruowała, demonstrując jednocześnie na własnym ciastku. – Inaczej bardzo łatwo nadgryźć ten papier, oślinić go, albo w ogóle zeżreć razem z... – urwała, chrząknęła ze skrępowaniem. – No, można je zjeść przypadkiem. Te karteczki – dokończyła szybko i zaraz potem, zupełnie wbrew swym słowom, odgryzła kawałek własnego ciacha, chwilowo nie przejmując się schowanym w nim papierkiem.
    Musiała się czymś zatkać, zanim znowu palnie głupotę.
    Poprawiła plecak, założyła za ucho jeden z niesfornych kosmyków, odetchnęła powoli.
    - Co tam masz? – spytała po chwili, z ciekawością zerkając ku świstkowi wystającemu z ciastka Jo.
    Wróżby pani Alziry nie miały nic wspólnego z faktycznym przewidywaniem przyszłości, ale przynajmniej były zabawne – i, nierzadko, dawały się interpretować dokładnie tak, jak pragnął tego obdarowany ciastkiem szczęśliwiec.
    Widzący
    Jo Andersen
    Jo Andersen
    https://midgard.forumpolish.com/t3757-jo-andersenhttps://midgard.forumpolish.com/t3759-jo-andersenhttps://midgard.forumpolish.com/t3760-gertrude#39013


    Cieszyć się – po hiszpańsku słowo niezwykle zdradliwe. Disfrutar.
    Nie powinno chyba dziwić, że człowiek z północy, osoba uśmiechająca się, jak to mówią – klasycznie, po norwesku – samymi oczami albo nawet nie nimi, nie znała do tej pory słowa uciecha, radość czy cieszyć się. Znała za to słowo owoce. W języku hiszpańskim fruta. Słowo brzmiące podobne do norweskiego odpowiednika, jednak mieszające mu w głowie. Czy powinien drążyć? Czy zwyczajnie odpowiedzieć…
    - Nie, nie skąd. U nas ludzie też jedzą owoce. Multe, jak malina wygląda, nie smakuje. Jagody. Jabłka – tłumaczył, nieświadom nawet, jak znaczeniem odbiegał od tego, co chciała przekazać mu kobieta. Szedł w zaparte, nie dopatrując się w tym wszystkim nieścisłości. W końcu przecież codziennie rozmawiało się o owocach, czyż nie? Może nie? Odwrócił głowę od Blanki, byle tylko nie wyglądać na kompletnego idiotę i warknął pod nosem do samego siebie, jakby próbując nadążyć za tym światem, faktycznie tak różnym i jakby niecierpliwym – przelewającym się mu przez palce niczym pochwycony rój drobnych, leśnych węży. Węże zawsze syczały z okrutną złośliwością, będąc pewnie jednym z najmniej lubianych zwierząt Jo. Mniej pewnie lubił jeszcze ludzi – w końcu ci tak wiele od niego wymagali. Kontakt z nimi, nawet bez różnic językowych, często potrafił go przerastać… - Ale nie rozumiem co to ma wspólnego z zabawą. Znowu powiedziałem coś nie tak, prawda? – uśmiechnął się szerzej, teraz już nie po norwesku. Idąc tuż za Blancą, poprawiał przydługie, niesforne włosy i umieszczał kosmyki za uszami, jakby nagle przypominając sobie, że w miejscu publicznym, w miejscu takim jak to i z towarzyszką taką jak ta… Może wypadało jakoś wyglądać.
    Myśl ta nie trwała długo. Wciąż miał na sobie w końcu wyciągnięty sweter, zapach stajni i wzrok wszystkich, których mijał, a w których widocznie budził pewien podziw swoją wysoką i dość muskularną na ten czas sylwetką.
    Barwne kwiaty, stroje i makijaże lokalnej ludności robiły na nim wtenczas piorunujące wrażenie. Konie przymocowane do powozów, ubrane w stroje festiwalowe wydawały się szczęśliwe i posiadające właścicieli darzących ich odpowiednim szacunkiem. Ptaki, które obserwowały wszystko z najwyższych gałęzi drzew, śpiewały na tyle głośno, by słyszał je nawet ponad głosami ludzi. Lokalny handlarze mieli na sobie uśmiechy, które chociaż w warunkach skandynawskich nie były czymś niespotykanym, tu wydawały się szczersze.
    Już wiedział, skąd Blanca mogła mieć w sobie tyle energii. Nie musiała znosić nigdy nocy polarnej.
    I jadła słodycze, które wyglądały znacznie lepiej niż te, które jadał u nich w gospodarstwie.
    Świeże owoce, fantazyjne, zabawne wręcz kształty. Piękny zapach.
    - Amazona aestiva – pochwalił się wiedzą, wskazując na jedno z ciastek, łudząco przypominające którąś z papug amazonek. Uśmiechnął się do niej w taki sposób, w jaki uśmiechać do ciastka mógł się tylko prawdziwy miłośnik zwierząt. – Mam nadzieję zobaczyć ją kiedyś. Tu, gdzie jesteśmy. Pokażę ci, jeżeli nie znienawidzisz mojego złego hiszpańskiego… – propozycja była wystosowana zupełnie na poważnie. Jeżeli nawet pomiędzy ich dwójką w trakcie obserwacji miałoby się nie kleić, przynajmniej obejrzy sobie fajnego ptaka, no nie?
    Nie otrzymał jednak amazonki, a ciastko z zawartą wewnątrz wróżbą.
    Te słowa Blanki zrozumiał. Czuł jednak, jako ta najbardziej domyślna istota we wszechświecie, że dziewczyna traktuje go obecnie z większą cierpliwością. Mówiła wolniej, a on to doceniał.
    - Pomożesz mi zrozumieć? – zaproponował, przełamując ciastko niczym chleb, którym chciałby się dzielić. Dzielił się jednak jedynie informacją. Drobny świstek papieru wysunął się na jego szorstką od pracy dłoń. Przytrzymawszy jedną część ciastka w ustach, oswobodził dłoń i pozwolił sobie na rozwinięcie papieru. – Szczęście, którego szukasz, jest w drugim ciasteczku. – przeczytał na głos, myląc akcenty i pojedyncze zgłoski. Znaczenie jednak zrozumiał. Tak samo jak zrozumiał jej wcześniejsze słowa, gdy to próbowała przekonać go do nie nadgryzania ciastka bez rozmysłu. Sama zrobiła to chwilę potem.
    Ciastko Blanki uciekło z jej dłoni w momencie, gdy tylko kartka z tego należącego do Jo wylądowała w kieszeni jego spodni. Zaczepnie zaśmiał się, a gdyby ta chciała odzyskać swoją własność, uciekłby dwa kroki do tyłu, przytrzymując słodycz bliżej siebie.
    - Nie umiesz tego jeść. Zaślinisz – powiedział, odnajdując wreszcie pokłady dziecięcej jakby zawziętości. Chyba atmosfera lekkości i zabawy zaczynała udzielać mu się, w łagodny sposób. – Podobno tu szukać szczęścia…
    Widzący
    Blanca Vargas
    Blanca Vargas
    https://midgard.forumpolish.com/t2152-blanca-vargas-w-budowie#25https://midgard.forumpolish.com/t2157-blanca-vargas#25618https://midgard.forumpolish.com/t2158-mameluco#25623https://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Chichotała jeszcze zanim skończyć. Potrzebowała chwili, by dostrzec, skąd wzięło się niezrozumienie – i by najpierw parsknąć cicho, a potem zupełnie szczerze roześmiać się i pokręcić głową z rozbawieniem. Nie podejrzewała, że pierwszym uczuciem wobec Jo, które w niej zakiełkuje, a które będzie potrafiła nazwać, będzie rozczulenie – nie miała jednak nic przeciwko niemu. Czułość była dobra, miękka, miła, rozlewała się w jej sercu przyjemnym ciepłem i napełniała spokojem – czymś tak zupełnie różnym od wszystkiego, co czuła dotąd wobec innych.
    - Tylko trochę – zapewniła z szerokim uśmiechem. Nie próbowała jednak naprawiać nieporozumienia, zamiast tego jeszcze przez chwilę po prostu uśmiechając się od ucha do ucha.
    Potem, w drodze do kramu, nie oglądała się na Joachima chyba tylko dlatego, że wysforowała się na przód i głupio było jej zerkać wciąż przez ramię. Nigdy nie była w relacjach międzyludzkich specjalnie subtelna, ale dziś zależało jej, żeby... No, nie wychodzić na desperatkę. Na przykład.
    Jo zwracał jej uwagę zupełnie inaczej, niż jej rówieśnicy – i onieśmielał ją, co nie zdarzało jej się wcale aż tak często.
    Wybierając ciastka, uśmiechnęła się szeroko na słowa blondyna. Jeśli dotąd nie była pewna, co tak naprawdę kryło się za niewyrażającą zbyt wiele maską Norwega, teraz wiedziała już przynajmniej, że miał wielkie serce do zwierząt. Musiał, bo nikt, kto ich nie lubił, nie mówiłby o nich z takim entuzjazmem – nawet, jeśli chwilowo chodziło tylko o ciastko, a nie faktyczne zwierzę.
    - Bardzo chętnie obejrzę z tobą papugi – odparła ochoczo nie tylko dlatego, że teraz prawdopodobnie zgodziłaby się na niemal wszystko, co pozwoliłoby jej spędzić z Joachimem więcej czasu, ale też po prostu dlatego, że sama bardzo lubiła przebywać na łonie natury. Same ornitologiczne obserwacje może i nie byłyby jej pierwszym wyborem – wolałaby poprzesiadywać nad wodą, wykąpać się w jeziorze, albo po prostu połazić po dżungli – wciąż jednak brzmiały dość atrakcyjnie, by nie trzeba jej było na to dwa razy namawiać.
    Co do hiszpańskiego natomiast... Wpadła na pomysł. Doskonały. Najlepszy. Prawda?
    Mogłabym cię pouczyć, jeśli chcesz – zaproponowała, nim własna śmiałość zdążyła ją zawstydzić. – Języka. Już teraz idzie ci doskonale – zapewniła trochę na wyrost, obawiając się jednak, by Jo nie odebrał jej słów jako wytykania mu błędów. – Ale mogłabym podpowiedzieć ci... No, różnice między hiszpańskim ulicznym a książkowym, na przykład. Bo wy wszyscy uczycie się z książek, a my przecież wcale tak nie mówimy – zauważyła. Jakby to naprawdę był największy problem.
    Gdy zabrał się za ciastko, grzecznie stosując się do jej instrukcji, bez skrępowania zezowała na świstek papieru, nie próbując nawet ukrywać ciekawości. Co więcej, pod zwykłym zainteresowaniem łatwo było dostrzec coś jakby cień obaw – tak, jakby od treści karteczki zależało... Coś. Coś, co było ważne, i co mogło łatwo się zepsuć tylko dlatego, że na papierze napisane będą jakieś ostatnie głupoty.
    O dziwo, krótki tekst miał jednak jakiś sens i Blanca była już, już gotowa rzucić jakimś mniej lub bardziej zabawnym żartem, gdy jej własne ciastko znienacka umkneło jej z dłoni. Wszelkie plany żartowania z czegokolwiek prysnęły jak mydlana bańka, a sama Vargas ofuknęła Jo teatralnie jak rozdrażnione kocię.
    - Ej! Oddawaj! – zaprotestowałą stanowczo, nieudolnie próbując odzyskać własby smakołyk – i własną wrożbę, czy cokolwiek kryło się na karteczce.
    Nie próbowała wcale warczyć z iskrami łobuzerskiego rozbawienia, jakie zalśniły w jej iskrzycowych, skrytych za okularami oczach. Beztroska rodząca się w Jo udzielała się Blance bardzo szybko.
    - Moje ciastko na pewno nie jest twoim szczęściem, to nie... – zaczęła się mądrzyć, zaraz urwała jednak, gdy Joachim rozwinął karteczkę.
    W przeciwieństwie do jego świstka, na tym Blanki nie było tekstu, a jedynie rysunek. Vargas potrzebowała dobrej chwili, by zrozumieć, co miał przedstawiać koślawy szkic. To niewątpliwie było zwierzę, ale jakie – poza tym, że trochę zezowate i bardzo, bardzo pokraczne? Łapki miało trochę jak agutki, dupkę też, ale już cętki wydawały się należeć do ocelota. Ogon też był jakiś taki zbyt długi jak na gryzonia, ale z kolei za krótki jak na dzikiego kota. Jedno ucho większe od drugiego, krzywe zęby wystające z półotwartego ryjka...
    Blanca zaczęła chichotać, wreszcie roześmiała się głośno, zupełnie szczerze.
    - To pewnie któryś z wnuków pani Alziry. To znaczy, autor tego rysunku. To pewnie któreś z jej wnucząt. Pani Alzira często tak robi, że prosi ich o jakieś ilustracje. Zawsze są pokraczne i rzadko kiedy można jednoznacznie stwierdzić, co przedstawiają – wyjaśniła prędko i pokręciła głową z rozbawieniem. – To tutaj to trochę takie jakby aguti. Ale też częściowo ocelot. Chyba. Co jest w ogóle całkiem zabawne, bo moja babcia twierdzi, że ocelot jest moim duchem opiekuńczym, totemem, ale ja sama uważam, że to raczej aguti i... – Urwała nagle.
    Szczęście, którego szukasz, jest w drugim ciasteczku. I ten pokraczny rysunek. Ni to aguti, ni ocelot. I ten cały jej monolog.
    Spłoniła się po czubki uszu.
    - Głupoty jakieś – podsumowała stanowczo, czując, jak policzki pieką ją z zażenowania. Była durna. Tak strasznie durna. Pozostawało jej liczyć, że tym razem nieznajomość hiszpańskiego przez Joachima zadziała na jej korzyść.
    - Idziemy dalej? – zaproponowała szybko, nie tyle dlatego, że faktycznie chciała tak prędko przebiec przez cały festyn, co raczej w ramach dywersji, odwrócenia uwagi od swojego paplania. – Tam dalej są stoiska z pamiątkami. A tam, pod tą stodołą… – Machnęła ręką we wskazanym kierunku. – Zwykle są jakieś gry. Bieg z jajkiem. Przeciąganie liny. Jakieś takie różne. – Wzruszyła ramionami. Ani pamiątki, ani typowo wiejskie zabawy zwykle jej nie interesowały – Blanca była największą zwolenniczką festynowych potańcówek w stodole – ale skoro robiła za przewodnika, to musiała przynajmniej o nich wspomnieć. I trzymać kciuki, by dywersja zadziałała.
    Widzący
    Jo Andersen
    Jo Andersen
    https://midgard.forumpolish.com/t3757-jo-andersenhttps://midgard.forumpolish.com/t3759-jo-andersenhttps://midgard.forumpolish.com/t3760-gertrude#39013


    Czy powinien chcieć uczyć się tego języka? Właściwie już zaczął. I o ile by dogadać się ze zwierzętami, którymi zajmował się tu na miejscu, wcale nie potrzebował hiszpańskiego - w końcu zachowania gatunkowe niczym nie różniły się od tych norweskich… Tak potrzebował ludzi. Musiał być częścią społeczeństwa, nawet jeżeli niekiedy zaczynał myśleć, że jego własna matka mogła mieć rację odcinając się od świata i zamieszkawszy na samym jego krańcu. Nauki które przyjąć miał za granicą, miały korzystnie wpłynąć na rodzinne interesy - umożliwić sprawny przepływ informacji pomiędzy siedzibą w Norwegii, a potencjalnymi kontaktami biznesowymi w Ameryce. Dobrym pomysłem byłoby poznanie języka, byle tylko używać go wtedy, kiedy to konieczne. W innych wypadkach, ze względu na swoją wyjątkowo bladą twarz, mógłby wciąż udawać niemego z wielką skutecznością.
    W tym momencie nie myślał nawet o tym, że łatwiej dogadywał się będzie z samą Blancą - kontakty damsko-męskie nie wymagały bowiem często lingwistycznego zrozumienia. Często wystarczył uśmiech, gest czy bardzo trywialny komplet słów.
    - Gdy będziemy my być dostawać się do papugi, wiele czasu na naukę będzie. Teraz już nie uciekniesz. Będziesz ty słuchać jak kaleczę - powiedział z łagodnym uśmiechem. Mogło to brzmieć jak groźba, była to jednak groźba z której był w pewien sposób dumny. Drobne zawahanie pojawiło się w jego oku tylko na moment, kiedy pomyślał o możliwych różnicach kulturowych, które mogłyby wykreować mu wizerunek nędznego podrywacza czy osoby zainteresowanej wyłącznie własnym interesem. Badawczo przyjrzał się jednak kobiecie, a gdy nie zauważył śladu wzburzenia tą niegodziwością, ponownie się uspokoił. Byli przecież młodzi - czasami zasługiwali na to, by razem pooglądać ptaszki i pogruchać wzajemnie.
    - Dwa tygodnie, ja zaliczam egzamin i możemy pojechać. Zawsze ja wolał podróżować sam, ale jestem gotowy spróbować z tobą - powiedział, właściwie zgodnie z prawdą. Ze względu na swoją przypadłość nie musiał bać się większości popularnych zwierząt - mógł przekonać je, że wchodzenie sobie w drogę jest przecież niepotrzebne. Z tymi mniej popularnymi czy bardziej groźnymi mógł się mierzyć - używając magii, strzelby czy fortelu. Jadł to, co upolował bądź znalazł. Miał dobrą orientację w terenie i w razie potrzeby - sprytną wiewiórkę, która dostarczała listy. Nie potrzebował towarzystwa i w większości przypadków po prostu go nie chciał.
    Pogoda ducha Blanki sprawiała jednak, że mógł spróbować zrobić dla niej wyjątek. Było w niej coś, czego brakowało większości Norwegów - energia, której łatwo było ulec. Wiedział czy raczej czuł, że podróżując razem z nią nie zabraknie mu siły, bowiem jej intensywność podtrzyma go przy życiu. Gdyby była tylko nieśmiałą melancholiczką, pewnie zastanowiłby się dwa razy nad jej propozycją.
    Jej fuczenie nie robiło na nim wrażenia. Chciał zawalczyć o swoje szczęście, nawet jeżeli nie miał ochoty na jedzenie dwóch porcji ciastek. Słodki rysunek, równie słodkiego zwierzęcia, którego rozpoznanie mogło obecnie stanowić drobny problem ukazało się oczom Jo, wzbudził w nim głupkowaty śmiech. Przecież te zwierzę wyglądało wręcz fatalnie! To właśnie miało przynieść mu szczęście? Ten koślawy kociak, który prawie zaśliniony został przez jego tymczasową towarzyszkę?
    - Może głupoty, może nie. Wygląda pokracznie i śmiesznie - powiedział, nic nie robiąc sobie z jej rumieńców i szybko wypluwanych słów. Przyjrzał się rysunkowi jeszcze raz, nim schował go do kieszeni i podjął rozmowę, od której Blanca widocznie pragnęła uciec. Miał zamiar przybliżyć jej nieco kulturę nordycką w kontekście o którym wspomniała. - U nas to fylgie, też używamy takich określeń. Moim opiekunem jest mewa - chociaż większość nazywa je zwierzętami głośnymi i złośliwymi, nigdy nie mam problemu na mówienie do nich - wyjaśnił. O ile nie powiedział bezpośrednio, iż posiada zdolność zrozumienia zwierząt, coś mogło to sugerować. Jego podejście do fauny mogło być kolejnym sygnałem na to, że jego relacja z braćmi mniejszymi była… Specyficzna. Inna od znacznej reszty galdrów. - Kiedy rozmawiamy, widocznie z ocelotem też nie mam problemu. Czy z aguti - uśmiechnął się ciepło. Jego głos nie był złośliwy czy zaczepny. Nie wiedział jednak, że mówiąc o tym wpędzał Vargas w jeszcze większe zakłopotanie. To przecież była tylko zwyczajna uprzejmość, nic więcej. W końcu miał szczęście ją poznać. Nie mogła tego odmówić.
    - Gdzieś z boku widziałem osiołki. Pójdziemy je nakarmić? Jeden za jeden - wybieramy atrakcje na zmianę, aż nie będziemy mieli siły dalej bawić… - zaproponował, a potem podał jej do dłoni ciastko, z którego chwilę temu wydobył karteczkę. - Jedz, bo musi nam starczyć na długo.
    Widzący
    Blanca Vargas
    Blanca Vargas
    https://midgard.forumpolish.com/t2152-blanca-vargas-w-budowie#25https://midgard.forumpolish.com/t2157-blanca-vargas#25618https://midgard.forumpolish.com/t2158-mameluco#25623https://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Na przekór wszelkim obawom Jo, że różnice kulturowe mogły przedstawiać go w niekorzystnym świetle, Blanca nie tylko nie wyglądała na spłoszoną postawą Norwega, co wręcz z każdą chwilą promieniała coraz bardziej. Przypominała male słoneczko i choć zaliczyła małe zaćmienie – wtedy, gdy rumieńce ekscytacji na parę chwil stały się rumieńcami zażenowania, gdy tak rozpaplała się o swoim totemie – nie zmieniało to jednak faktu, że była... Zadowolona. Chyba po prostu zadowolona. Gdy już jasnym stało się, że tak jak Jo nie spłoszyła jej, tak i gadulstwo i roztrzepanie Blanki nie zniechęciło jego – Vargas dała sobie spokój z udawaniem bardziej rozgarniętej niż faktycznie była, a potem poszło już z górki. Uśmiechała się szeroko, nie spinała aż tak za każdym razem, gdy przypadkiem – lub nie – otarła się o mężczyznę czy musnęła palcami jego dłoń, no i mówiła. Mówiła, mówiła, mówiła, bo zawsze przecież najpierw paplała, a dopiero potem myślała, o czym właściwie mówi.
    O fylgiach słuchała jednak jeszcze tylko jednym uchem, tocząc walkę z własnymi demonami wstydu. Dopiero gdy upewniła się, że Joachim albo nie zauważył jej zakłopotania, nie zrozumiał, albo po prostu zignorował – dopiero wtedy bardziej skupiła się na jego słowach.
    I zmarszczyła brwi lekko.
    - Rozmawiasz ze zwierzętami? – spytała, czepiając się najciekawszego ze stwierdzeń blondyna. – W sensie... rozmawiasz-rozmawiasz?
    Nie była przesadnie zdziwiona bo, ostatecznie, oboje władali przecież magią, a Blanca słyszała już o takich co tutaj, w Brazylii, potrafili porozumieć się z naturą. Tutejsi szamani nierzadko przysposabiali sobie chowańców, potomkowie azteckich plemion wciąż potrafili przeistaczać się w potężne jaguary. Joachim rzeczywiście mógł więc umieć rozmawiać ze zwierzętami, czemu nie. Blanca wolała się jednak upewnić, bo może po prostu źle zrozumiała.
    Jeszcze zanim Norweg potwierdził jej przypuszczenia oczy Vargas zalśniły jasno za ciemnymi szkłami okularów. Nie próbowała nawet ukrywać ekscytacji i choć raz jeszcze spłoniła się lekko, gdy wspomniał tego nieszczęsnego ocelota czy aguti, rumieńcom zawstydzenia towarzyszył uśmiech – łagodny, trochę niepewny, ale wciąż bardzo, bardzo radosny.
    Uśmiech, który poszerzył się tylko na wspomnienie osiołków.
    - Tak! – zgodziła się bez wahania. Zaraz jednak straciła rezon. – Chociaż – czy one nie gryzą? I nie ślinią? – Zmarszczyła się zabawnie. Nieszczególnie widziało jej się zostać omlemaną czy pokąsaną przez nienażartego osła. Z drugiej strony...
    - W razie co powiesz im, że mają tak nie robić – stwierdziła beztrosko i znów rozpromieniła się. To było takie proste.
    Ani przez chwilę nie poddawała w wątpliwość niczego, co mówił Jo. Była ufna. Była naiwna. Była tak bardzo zauroczona.
    Z uśmiechem odebrała ciastko i wgryzła się w nie z zapałem, nie zwracając większej uwagi na okruchy, których garść obsypała jej koszulkę. Dopiero parę kęsów później, idąc już za Jo w kierunku zagrody ze zwierzakami, sapnęła cicho i naprędce otrzepała się, licząc na to, że zaaferowany osiołkami blondyn niczego nie zauważył.
    Blanca nie potrzebowała dodatkowej zachęty, by oprzeć się o ogrodzenie wybiegu, ani też by wyciągnąć garść marchewek z wiszącego nieopodal worka. Wszędzie pełno było rozentuzjazmowanych dzieci – i wyraźnie mniej podekscytowanych rodziców – choć więc początkowo Vargas obawiała się, że jej interakcje z osiołkami mogą być problematyczne, teraz bardziej przejmowała się tym, czy w ogóle jakiekolwiek się zadzieją.
    - Myślisz że przyjdą? – spytała Jo, w zasadzie nie oczekując jednak odpowiedzi. Zaaferowana, przez dobrą chwilę wychylała się przez ogrodzenie, wpatrując w niespecjalnie wzruszone towarzystwem zwierzaki w drugim końcu zagrody. Machnęła marchewką raz i drugi, jedyne jednak, co dostała w odpowiedzi, to strzyżenie długich uszu jednego ze zwierząt.
    Sapnęła cicho, niepocieszona.
    - Mogą być już zmęczone – zauważyła ostrożnie, wyraźnie rozczarowana. – Siedzą tu pewnie od rana. Jakby mi się ktoś darł tak nad głową od dobrych kilku godzin, też pewnie nie chciałabym mieć z tymi wyjcami do czynienia. I w ogóle z nikim. Wolałabym pewnie zaszyć się w łóżku, zajadać ciastkami i udawać, że wcale mnie tu nie ma – paplała, zupełnie nieskrępowana tym, że wyjcami nazwała właśnie tych, co dla innych byli bąbelkami.



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.