Klub „Skymning”
3 posters
Mistrz Gry
Klub „Skymning” Wto 12 Gru - 17:36
Klub „Skymning”
Położony pod elegancką restauracją, w powiększonej magicznie piwnicy, nowoczesny klub przyciąga szczególnie młodych galdrów szukających rozrywki – w środku panuje ciemność rozświetlana jedynie kolorowymi reflektorami, neonami i bransoletkami z fluorescencyjną substancją, zaduch i dudniący hałas. Każdej nocy gromadzą się tutaj tłumy ludzi, zaś stojący przy wejściu ochroniarz wpuszcza praktycznie każdego, ostro traktując właściwie wyłącznie młodocianych próbujących przecisnąć się obok niepostrzeżenie z lewymi dowodami. Wszyscy dobrze jednak wiedzą, że w miejscu tym zawsze znajduje się grupa ochroniarzy gotowych reagować w razie jakichkolwiek zamieszek – nie jest też tajemnicą, że są to osoby parające się magią zakazaną.
Halle Skov
Re: Klub „Skymning” Sro 20 Gru - 23:27
Halle SkovŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : huldrekall
Zawód : muzyk, kompozytor, upadła gwiazda
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), arysta: muzyk (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 19 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 13 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 18 / wiedza ogólna: 5
08.05.2001
Miasto było głośne i czarne jak smoła. Jeszcze rok temu mógł położyć je na własnej dłoni i przyglądać mu się, jakby było zaledwie miniaturą umieszczoną w śnieżnej kuli. Kiedy nią potrząsał, pod kopułą wirowały białe płatki. Wtedy śniegu, teraz Midgard cuchnął natomiast resztkami popiołu. Usłyszał kiedyś, iż artysta powinien kochać jedynie rzeczy piękne, długimi latami próbował więc zmuszać się do tej miłości, wpatrując się niechętnie w bukiety herbacianych róż i sielskie krajobrazy wieszane na ścianach drogich restauracji; próbował wmówić sobie należność do tej szklanej kuli, do tych budynków z porcelany, do białego śniegu, lekkiego i niegroźnego, wykonanego z bibuły jedynie ku uciesze przechodniów. Zapomniał niemal, co dzieje się, gdy kopuła pęka — jak cuchnie port i jaki dźwięk wydają schody domu, którego przeżerają korniki. Pamiętał nadal, jak wygląda pleśń, lecz dlatego tylko, iż widywał ją codziennie na dnie swojego gardła. Dalej trudno było mu w to uwierzyć. Zobacz, kim mogłeś być Halle. Miasto było głośne i czarne jak smoła. Pachniało tak samo, jak tamtego dnia, gdy żegnał się z Janą, unikając jej wzroku świecącego w półmroku wąskiego korytarza — wilgoć, tanie piwo, spróchniałe drewno podłogowych desek; pachniało tak, jak pachnie pijana noc rozlana na mokry od deszczu chodnik — wilgoć, tanie piwo, zepsute oddechy młodych ludzi o jasnych oczach.
Nie już pamiętał co wziął i jak dawno temu, ale ciało miał lekkie, serce napuchnięte, a jego własna twarz w brudnym, łazienkowym lustrze zniekształciła się jak rozmyty rękawem olejny obraz. Już jako nastolatek nauczył się nie pytać. Nie roztrząsaj — chichotał Klaus, podając mu fiolkę brudną od odcisków palców i lepką od czyjegoś potu. Przechylał ją i nie roztrząsał już niczego, zamiast tego śledząc jedynie łuny świateł i obce dłonie prowadzące go łapczywie przez niechlujnie zatłoczony parkiet. Powiedziała mu chyba, że musi wyjść, że potrzebuje powietrza, więc kiwnął głową i posłusznie ruszył za nią, przeciskając się przez zbyt wiele par rąk i zbyt wiele łopatek, aż do ciężkich drzwi piwnicy, uchylanych raz po raz przez kolejne ręce, łopatki i rozmazane twarze. Na zewnątrz, nad klubem, powietrze było chłodniejsze, lecz nadal słodkie mieszaniną nadchodzącego lata i waniliowych papierosów. Dziewczyna przyciągnęła go bliżej, a on poczuł zimną ścianę pod palcami i jaśminowe perfumy drapiące go w gardło. Otworzył oczy dopiero gdy dziewczyna dotknęła jego szyi. Wzdrygnął się przy tym lekko, zdziwiony tym, jak ciepła była jej dłoń — drobny, gładki pająk o paznokciach zdobionymi kruszącym się lakierem w barwie oberżyny; przedziwne stworzenie oparte o wzniesienie grdyki, gotowe do ataku, zbyt blisko miękkiego punktu jego gardła. Pozwolił jej wbić się głębiej, kiedy stawała na palcach, by znów go pocałować. Jej usta rozchylały się z oddaniem, desperacko i pośpiesznie niczym świeża rana; jej bliskość była niegroźna, prosta i dziewczęca jak bita śmietana i jaskrawo czerwona krew wypływająca z rozciętego płytko opuszka. Wciąż czuł na języku cierpki posmak tej samej myśli — przypominał sobie, że nie powinno jej tu być, że jest młoda i pijana, że żadne z nich nie wie w zasadzie, ile w jej gestach było szczerej chęci a ile uroku. Robił to często, zawsze czuł się winny i zawsze, gdy było już po wszystkim, śnił o krawieckich nożycach ciotki odbijających się w łazienkowym lustrze. Powinien przestać, lecz jedną z największych tragedii potwora jest fakt, iż samoświadomość nie jest w stanie go wyleczyć. Dziewczyna nie odsuwała się, a on zapomniał, ze kiedykolwiek pragnął być kimś lepszym. Odsunął dłoń od wilgotnej ściany i wsunął je w jej włosy. Wydały mu się inne. Ciemniejsze, gęstsze. Usłyszał bicie własnego serca na dnie gardła. Pociągnął mocniej, odchylając jej głowę. Rysy dziewczęcej twarzy zdawały się rozmywać, topić pod jego dotykiem. Zniknął zapach jaśminu i nagle zrobiło mu się słabo, bo piżmo pojawiło się znikąd, osobliwie duszne, niebezpiecznie znajome. Dziewczyna jęknęła cicho, lecz gdy szeptem poprosiła, żeby ją puścił, on nie mógł rozluźnić uścisku. Wyrwała się siłą. Nie widział już jak zbiega z powrotem po schodach, jak preciska się przez kolejkę przed drzwiami przydeptuje papierosa. Patrzył już dalej.
Za każdym razem, gdy przychodziły roztopy, myślał o słowach, które lubiła powtarzać Jana — gdy topi się lód, na powierzchnie wychodzą stare choroby. Ta jego oddalała się właśnie, zmierzając powoli w nocną ulicę. Wiedział, że to on lub coś nieznośnie do niego podobnego — gdy obrócił lekko głowę, światło latarni spłynęło gładko po zakrzywieniach jego profilu, a obraz wydał się mu nagle tak jaskrawy i tak dokładny, iż przez kilka długich chwil nie widział już niczego poza jego plecami. Ostatnio bez przerwy widywał go w koszmarach, teraz natomiast nie był pewien już, czy nadal śni, czy po prostu oszalał. Tętno dudniło mu w uszach, ziemia pod stopami zdawała trząść się i łamać, a mimo to wyrwał do przodu, łapiąc swoją marę za ramię.
Pożałował jeszcze zanim go dotknął, jeszcze zanim ten obrócił w jego stronę twarz, jeszcze zanim okazał się prawdziwy. Lepiej byłoby zapomnieć, uciec, wybaczyć sobie własne okrucieństwo, tak jak robił to wcześniej, dziesiątki razy, dziesiątki razy tak samo lekkomyślnie, narcystycznie, po cichu. Nie umiał. Stał więc tak, z hałasem za plecami i z palcami zaciśniętymi na jego ramieniu, w swojej starej skórzanej kurtce i z włosami niechlujnie opadającymi na twarz. Wiedział, że obaj powinni się zmienić, lecz jego przyjaciel nawet teraz, nawet z twarzą o mocniejszych, doroślejszych rysach, nadal miał tak samo wielkie, smutne oczy.
— To ty?
To zawsze był on.
Jāzeps Ešenvalds
Re: Klub „Skymning” Sob 23 Gru - 23:47
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Cisza zalęgła mu się pod skronią jak czerw – gruba larwa, pełzająca przez miąższ gruzłowatych myśli, przygryzająca chwasty odsłoniętych nerwów, aż rzeczywistość zacieśniła się do jego czaszki, usiłując pomieścić w niej głębię atramentowego nieba, rozległą tajgę, gdzie szczyty sosen przypominały zwierzęce kły, bezkresne morze, rozbijające się falami o wyszczerbiony brzeg sumienia; nakrywał dłońmi uszy, jakby próbował ochronić się przed dźwiękiem, w rzeczywistości usiłował jednak wygłuszyć milczenie, zaczekać, aż zasłabnie i osunie się pod więźbę potylicy – za każdym razem, kiedy zamykał oczy, pod powiekami widział jednak sufit więziennej celi, tynk, który przez osiem miesięcy po wypadku zastępował mu niebo, zachodząc chmurami cienkich pęknięć. Czasem Vermund nacinał igłą dysk starego gramofonu, czekając, aż muzyka wyścieła wnętrze pokoju, innym razem czytał wiersz, dopóki nie nauczył się go na pamięć, lecz sny wciąż przypominały opuchnięte trzewia Kinnarodden – budził się z przekonaniem, że nigdy nie opuścił ciasnego karceru, gdzie jego zwierzęcy cień wspinał się po ścianach, ogromny i pazurzasty; wyobrażał sobie, jak unosił się na tylnych łapach i rozwierał szczęki, pożerając jego ciało od kończyn, aż po granat dygocącego serca. Podobno krzyczał – nigdy nie pytał, co dokładnie, choć kiedy otwierał oczy, powieki lepiły mu się cienką przeponą wilgoci, jakby płakał, lecz nie potrafił przypomnieć sobie dlaczego. Eliksir, który ciążył mu na żołądku, sprawiał, że emocje przypominały grząską pecynę, muł zebrany dłońmi z zaułków ciała, lecz jednocześnie pogłębiał ciszę, która wypełniała jego umysł jak wata – przez trzy lata, które spędził na twardej pryczy, czując, jak każda z metalowych sprężyn wgniata mu się pomiędzy żebra, zostawiając po sobie nierówne przebarwienia siniaków, wśród gróźb niosących się echem przez wilgotne gardło korytarza i wrzasków, które budziły go w środku nocy, pozostawiając drzazgi w chłonnej fakturze wyobraźni, sądził, że jego ciało będzie spragnione odpoczynku, zbyt ciężkie, aby nim poruszać, tymczasem nie potrafił spędzić nocy w miękkiej pościeli, gorączkował i nieustannie obracał się z boku na bok, niezdolny naciągnąć kołdry na drżące ciało, bo za każdym razem, kiedy zaciskał palce na miękkiej pościeli, wydawało mu się, że w dotyku przypominała ludzką skórę, czerwieniącą się pod paznokciami, więc spał na podłodze, przyzwyczajony do sztywnych stawów i twardego linoleum, nauczony niewygody jak zwierzę, które, po całym życiu spędzonym w lesie, boi się przekroczyć próg ciepłego domu.
Maj był ciepły nawet późnym wieczorem – wiatr nie przypominał tego, który uderzył go w twarz, kiedy cudze dłonie pchnęły go między rozchylone łopatki, spierdalaj brzmiało wtedy prawie jak czułe pożegnanie, zanim zmienię zdanie; w końcu tacy jak on rzadko opuszczali to miejsce żywi. W Midgardzie wicher nie zawodził ludzkim krzykiem, nie uderzał o ściany z hukiem przypominającym pięść wgniecioną w kruchą staturę kości, nie wsiąkał pod ubranie, pozostawiając dropiatość na skórze, która nie pamiętała cudzego dotyku (czasem myślał, że jego ciało nie zniosłoby już żadnego rodzaju bliskości, nie potrafił ogrzać się nawet własnymi dłońmi). Ciemność, powoli obnażająca się w bladą, wiosenną noc, nie przyniosła za sobą chłodu, bawełniany płaszcz Vermunda – szeroki w ramionach, lecz nieco zbyt krótki na jego zwierzęcą posturę – obejmował mu barki nieostygłym ciepłem męskiego ciała, a muzyka, dudniąca pod brukowaną ulicą jak tętno ożywionego miasta, pulsujące pod podeszwami butów z taniej skóry, brudnych od wody i soli, sprawiało, że serce miał miękkie i parne; wystarczyło jednak, aby uniósł wzrok, by wzdłuż kręgosłupa spełznął mu zimny skurcz – znał to spojrzenie i zatrzymał się w miejscu, czując jak rzeczywistość więźnie mu pomiędzy żebrami.
Zza szczupłego, kobiecego ramienia patrzyło na niego ludzkie oko – stalowe, zamarłe, niewidzące, przerażające, czujne, bezduszne oko. Nie spodziewał się go zobaczyć, choć powinien wiedzieć, że Halle nie wyjechał z miasta – tutejsze zaułki za bardzo przypominały zacienione miejsca w jego własnym ciele, ulice kołatały się jego ożywczym pulsem, kamienice chyliły dachy, garbiąc się w sposób, który przypominał ukłon, choć jemu kojarzył się jedynie z opresją; zawsze miał wrażenie, że kiedy Skov szedł ulicą, to tak jakby ta ulica do niego należała, jakby była jego, cały chodnik, po którym szedł i po drugiej stronie ulicy i drzewa, i domy, i wszystko – kiedy na siebie patrzyli, czuł się, jakby on również był jego własnością. Drgnął dopiero, gdy dziewczyna, uwięziona w ramionach jak w myśliwskich wnykach, wyrwała się gwałtownie, zbiegając po schodach do dymnej, zatłoczonej piwnicy – zauważył pąsowy ślad na jej odsłoniętej szyi i pęknięte oczka czarnych rajstop, przez chwilę zapragnął jednak chwycić ją za nadgarstek, prosić, żeby nie odchodziła, żeby nie zostawiała go z Halle samego, jego ruchy były jednak powolne i zbyt niezdecydowane, a kiedy wyciągnął ramię, było już za późno, aby jej dotknąć.
Wyobrażał sobie, jak wyglądał w jego oczach – ze swoją zgarbioną sylwetką i wilczym profilem, ze zmęczoną skórą, naciągniętą tak, jakby składała się z samych blizn, z cieniem niechlujnego zarostu, spod którego znikomej warstwy wciąż prześwitywały ślady po zacięciach brzytwą, ze swoim spojrzeniem, noszącym cały ciężar północnego więzienia, z emocjami, przewiązanymi za mostkiem w gruzeł śliskiej i obmierzłej żętycy (Halle nienawidził tego, co robiły z nim eliksiry – wolę, kiedy jesteś sobą, powtarzał, a jego głos brzmiał wtedy prawie czule, jak głos kogoś, komu można wierzyć). Uchylił usta, lecz dopiero kiedy ciepłe, przepocone powietrze osiadło mu na wargach, zdał sobie sprawę, że nie wiedział, co chciał mu powiedzieć – tęskniłem wydawało się nagle dziecinne, obce i nieprawdziwe, a on był pewien, że Halle zacząłby się śmiać, śmiałby się z niego, aż zabrakłoby mu w krtani miejsca na kolejne dźwięki. Nigdy się z nim nie pożegnał – nigdy nie spojrzał mu w oczy, kiedy odchodził.
– Chyba tak... nie jestem pewien – odparł w końcu, jakby ty było oskarżeniem, pytaniem zadanym mu z przeciwnej strony sali przesłuchań, zarzutem, na który nie mógł odpowiedzieć wprost. – Powinieneś za nią iść? – wciąż nie potrafił patrzeć mu w twarz – choć chciał, bardzo chciał – więc zwrócił wzrok w stronę ciemnego korytarza, schodząc źrenicami w dół schodów, po których zbiegła przestraszona dziewczyna.
Maj był ciepły nawet późnym wieczorem – wiatr nie przypominał tego, który uderzył go w twarz, kiedy cudze dłonie pchnęły go między rozchylone łopatki, spierdalaj brzmiało wtedy prawie jak czułe pożegnanie, zanim zmienię zdanie; w końcu tacy jak on rzadko opuszczali to miejsce żywi. W Midgardzie wicher nie zawodził ludzkim krzykiem, nie uderzał o ściany z hukiem przypominającym pięść wgniecioną w kruchą staturę kości, nie wsiąkał pod ubranie, pozostawiając dropiatość na skórze, która nie pamiętała cudzego dotyku (czasem myślał, że jego ciało nie zniosłoby już żadnego rodzaju bliskości, nie potrafił ogrzać się nawet własnymi dłońmi). Ciemność, powoli obnażająca się w bladą, wiosenną noc, nie przyniosła za sobą chłodu, bawełniany płaszcz Vermunda – szeroki w ramionach, lecz nieco zbyt krótki na jego zwierzęcą posturę – obejmował mu barki nieostygłym ciepłem męskiego ciała, a muzyka, dudniąca pod brukowaną ulicą jak tętno ożywionego miasta, pulsujące pod podeszwami butów z taniej skóry, brudnych od wody i soli, sprawiało, że serce miał miękkie i parne; wystarczyło jednak, aby uniósł wzrok, by wzdłuż kręgosłupa spełznął mu zimny skurcz – znał to spojrzenie i zatrzymał się w miejscu, czując jak rzeczywistość więźnie mu pomiędzy żebrami.
Zza szczupłego, kobiecego ramienia patrzyło na niego ludzkie oko – stalowe, zamarłe, niewidzące, przerażające, czujne, bezduszne oko. Nie spodziewał się go zobaczyć, choć powinien wiedzieć, że Halle nie wyjechał z miasta – tutejsze zaułki za bardzo przypominały zacienione miejsca w jego własnym ciele, ulice kołatały się jego ożywczym pulsem, kamienice chyliły dachy, garbiąc się w sposób, który przypominał ukłon, choć jemu kojarzył się jedynie z opresją; zawsze miał wrażenie, że kiedy Skov szedł ulicą, to tak jakby ta ulica do niego należała, jakby była jego, cały chodnik, po którym szedł i po drugiej stronie ulicy i drzewa, i domy, i wszystko – kiedy na siebie patrzyli, czuł się, jakby on również był jego własnością. Drgnął dopiero, gdy dziewczyna, uwięziona w ramionach jak w myśliwskich wnykach, wyrwała się gwałtownie, zbiegając po schodach do dymnej, zatłoczonej piwnicy – zauważył pąsowy ślad na jej odsłoniętej szyi i pęknięte oczka czarnych rajstop, przez chwilę zapragnął jednak chwycić ją za nadgarstek, prosić, żeby nie odchodziła, żeby nie zostawiała go z Halle samego, jego ruchy były jednak powolne i zbyt niezdecydowane, a kiedy wyciągnął ramię, było już za późno, aby jej dotknąć.
Wyobrażał sobie, jak wyglądał w jego oczach – ze swoją zgarbioną sylwetką i wilczym profilem, ze zmęczoną skórą, naciągniętą tak, jakby składała się z samych blizn, z cieniem niechlujnego zarostu, spod którego znikomej warstwy wciąż prześwitywały ślady po zacięciach brzytwą, ze swoim spojrzeniem, noszącym cały ciężar północnego więzienia, z emocjami, przewiązanymi za mostkiem w gruzeł śliskiej i obmierzłej żętycy (Halle nienawidził tego, co robiły z nim eliksiry – wolę, kiedy jesteś sobą, powtarzał, a jego głos brzmiał wtedy prawie czule, jak głos kogoś, komu można wierzyć). Uchylił usta, lecz dopiero kiedy ciepłe, przepocone powietrze osiadło mu na wargach, zdał sobie sprawę, że nie wiedział, co chciał mu powiedzieć – tęskniłem wydawało się nagle dziecinne, obce i nieprawdziwe, a on był pewien, że Halle zacząłby się śmiać, śmiałby się z niego, aż zabrakłoby mu w krtani miejsca na kolejne dźwięki. Nigdy się z nim nie pożegnał – nigdy nie spojrzał mu w oczy, kiedy odchodził.
– Chyba tak... nie jestem pewien – odparł w końcu, jakby ty było oskarżeniem, pytaniem zadanym mu z przeciwnej strony sali przesłuchań, zarzutem, na który nie mógł odpowiedzieć wprost. – Powinieneś za nią iść? – wciąż nie potrafił patrzeć mu w twarz – choć chciał, bardzo chciał – więc zwrócił wzrok w stronę ciemnego korytarza, schodząc źrenicami w dół schodów, po których zbiegła przestraszona dziewczyna.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Halle Skov
Re: Klub „Skymning” Czw 28 Gru - 0:59
Halle SkovŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : huldrekall
Zawód : muzyk, kompozytor, upadła gwiazda
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), arysta: muzyk (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 19 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 13 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 18 / wiedza ogólna: 5
Stali naprzeciw siebie w tym półmroku, mali i zlęknieni, znów zaledwie kilkunastoletni. Halle nie był w stanie spuścić wzroku, wbijał go wiec uparcie w twarz przyjaciela, obejmując uważnym, zimnym spojrzeniem całą jego istotę, jak gdyby pragnął połknąć go jednym rozwarciem szczęk. Szukał w nim zmian. Szukał w nim mijającego czasu. Być może szukał w nim także dowodów na własną dorosłość — na własną inność i to, iż nie był już tym samym człowiekiem co dnia, w którym widzieli się po raz ostatni, lecz nawet teraz, po wszystkich tych latach i wszystkich tych upadkach, jego odbicie w oczach Jaski pozostawało równie wyraźne i nieruchome. Uśmiechało się do niego, przechylając głowę jak rozbawiony szczeniak. Znów miał siedemnaście lat i przegryzioną wargę. Dajesz się ogłupiać — mówił mu, kiedy przesiadywali razem w ciasnym pokoju mieszkania Jany, młodzi i nierozsądni, schowani w kąt przykrej ciemności; Halle odpalał kradzione papierosy, a potem kaszlał dymem w otwarte okno. Dajesz się otumaniać jebanymi eliksirami. Po co, Jaska, hm? Po co? — znał odpowiedź, nim wypowiedział pytanie, a jednak nigdy nie pozwolił, by ta wydobyła się z jego ust. Przysuwał twarz tak blisko jego twarzy, że przez kilka chwil stykali się nosami, a on czul jak jego własny, gorzki oddech odbija się od nadal rumianych policzków przyjaciela. Czy to tak źle? — powietrze stawało się zimne, gdy niechętnie się odsuwał — czy to tak źle, wiedzieć, że się ciebie boją?
Przez ostatnie lata śnił o tym koszmary. Otwierał oczy i uświadamiał sobie, iż nie może się poruszyć. Uwieziony na samym środku łóżka, które zawsze było dla niego za duże, mógł przyglądać się jedynie sufitowi wysoko zawieszonemu nad jego głową. Mieszkanie wynajmowane przez Boregesów było piękne i pełne równych kątów. Brakowało mu pęknięć, bo podobnie jak życia ludzie z tamtego świata, było zupełnie gładkie i chłodne pod palcami. A jednak w tamte noce, gdy o nim myślał, sufit kruszył się i pęczniał, aż w końcu z podłużnego, nabrzmiałego rozerwania skapywać zaczynało coś lepkiego. Najpierw krople, potem strugi. Drżał i przebierał nogami, lecz nie był w stanie zamknąć uchylonych ust. Maź wlewała mu się do gardła, zalewała żołądek, a potem także płuca, mieszała się z ciepłą, metaliczną krwią, kiedy zaczynał się krztusić. W każdym tym śnie umierał, w każdym umierał na oczach przyjaciela. Pojawiał się tak jak każdy inny majak — znikąd, ciemny, długi, u szczytu łóżka. Zadzierał głowę, a Halle w rozpaczy dostrzegał siniaki na jego szyi. Więc to tutaj go schowałeś — odzywał się osobliwie spokojnym głosem, gęstym i słodkim, coś jak syrop albo miód. Tutaj go chował, za każdym razem, gdy wspomnieniami wracał do nocy, gdy wykradł mu eliksir, chował go zawsze w tym samym miejscu.
Teraz nie śnił, choć nigdy nie był szczególnie dobry w wybudzaniu się ze snów. Mężczyzna przed nim był prawdziwy — starszy, zmęczony, wolny. Twarz miał bledszą, mniej chłopięcą, szorstki policzek zacięty ostrą brzytwą. Halle wbrew sobie napiął wszystkie mięśnie, gotowy do skoku niczym wychudły kot. Zrozumiał, dlaczego Jaska nie chciał, by się go bano stosunkowo szybko, długo przed tym, jak ten w końcu się do tego przyznał; zrozumiał, bo widział to w jego ciele, wbite w niego jak trąd, wyżłobione w załamaniach jego twarzy jak zaraza. Przyglądał się mu często, jego dłoniom, jego mięśniom, jego wielkim oczom, zawsze tak samo dzikim i przerażonym — jego przyjaciel bał się siebie samego i ten strach najwidoczniej mu wystarczył. I Halle czasem się go bał, choć nie należał do ludzi, którzy drżeli przed dzikimi zwierzętami. Mówił mu, że jest idealny i nigdy nie kłamał. Nawet teraz, gdy stał przed nim, przeżarty więzieniem i własnym sumieniem, był piękny jak coś, co dopiero wyszło z lasu. Tym być może byli zawsze — parą potworów wychodzących na przemian z własnych ciemności.
— Nie jesteś pewien — powtórzył za nim powoli, z gracją przeciągając sylaby, tak jakby kosztował jego zakłopotanie niczym cukrową pastylkę. Choć twarz nadal miał jasną i zlęknioną, na jej powierzchni pojawił się pierwszy, szeroki uśmiech — typowy dla Halle, słodki i niemal niewinny, boleśnie wręcz niepasujący do sytuacji. A więc nie wiedział, nie mógł wiedzieć, nie mógł się nawet domyślać, kto w rzeczywistości był jego katem. Latami odwiedzał go w snach, wytykając mu tamtą winę, a jednak teraz, gdy w końcu się spotkali, nie rzucał się na niego z odsłoniętymi kłami. Halle zacisnął mocniej palce na jego ramieniu, jak gdyby próbował przypomnieć sobie, że i tym razem, to on jest u władzy. — Och? — Obrócił się lekko, rzucając spojrzenie w stronę cienia dziewczyny, znikającego właśnie za ciężkimi drzwiami do piwnicy. Zupełnie o niej zapomniał, lecz wraz z tym zapominaniem przyszło również chwilowe rozgrzeszenie. — Tak, powinienem — skwitował więc beznamiętnie tonem kogoś, kto oznajmia właśnie coś całkowicie oczywistego, nie ruszył się jednak z miejsca, zamiast tego wracajać spojrzeniem do przyjaciela. Przygladał mu się kolejnych kilka sekund, zastanawiając się nad następnym ruchem. Chciał poczęstować go papierosem, nie mógł jednak pomóc mu go odpalić, to bowiem wiązałoby się z ujawnieniem kolejnego sekretu, a przez ostatnie lata stąpał po przebrzydle cienkim lodzie. Nie mógł go objąć, bo ten wyczułby winę wżartą w jego skórę. Mógł jedynie udawać dalej. — Więc... czy to moment, by uczcić twoją wolność, przyjacielu? — Wyprostował się nagle, szczerząc do niego zęby. Pociągnął go ku sobie i obrócił się lekko w stronę zatłoczonych schodów. — Należy ci się trochę zabawy na mój koszt!
Przez ostatnie lata śnił o tym koszmary. Otwierał oczy i uświadamiał sobie, iż nie może się poruszyć. Uwieziony na samym środku łóżka, które zawsze było dla niego za duże, mógł przyglądać się jedynie sufitowi wysoko zawieszonemu nad jego głową. Mieszkanie wynajmowane przez Boregesów było piękne i pełne równych kątów. Brakowało mu pęknięć, bo podobnie jak życia ludzie z tamtego świata, było zupełnie gładkie i chłodne pod palcami. A jednak w tamte noce, gdy o nim myślał, sufit kruszył się i pęczniał, aż w końcu z podłużnego, nabrzmiałego rozerwania skapywać zaczynało coś lepkiego. Najpierw krople, potem strugi. Drżał i przebierał nogami, lecz nie był w stanie zamknąć uchylonych ust. Maź wlewała mu się do gardła, zalewała żołądek, a potem także płuca, mieszała się z ciepłą, metaliczną krwią, kiedy zaczynał się krztusić. W każdym tym śnie umierał, w każdym umierał na oczach przyjaciela. Pojawiał się tak jak każdy inny majak — znikąd, ciemny, długi, u szczytu łóżka. Zadzierał głowę, a Halle w rozpaczy dostrzegał siniaki na jego szyi. Więc to tutaj go schowałeś — odzywał się osobliwie spokojnym głosem, gęstym i słodkim, coś jak syrop albo miód. Tutaj go chował, za każdym razem, gdy wspomnieniami wracał do nocy, gdy wykradł mu eliksir, chował go zawsze w tym samym miejscu.
Teraz nie śnił, choć nigdy nie był szczególnie dobry w wybudzaniu się ze snów. Mężczyzna przed nim był prawdziwy — starszy, zmęczony, wolny. Twarz miał bledszą, mniej chłopięcą, szorstki policzek zacięty ostrą brzytwą. Halle wbrew sobie napiął wszystkie mięśnie, gotowy do skoku niczym wychudły kot. Zrozumiał, dlaczego Jaska nie chciał, by się go bano stosunkowo szybko, długo przed tym, jak ten w końcu się do tego przyznał; zrozumiał, bo widział to w jego ciele, wbite w niego jak trąd, wyżłobione w załamaniach jego twarzy jak zaraza. Przyglądał się mu często, jego dłoniom, jego mięśniom, jego wielkim oczom, zawsze tak samo dzikim i przerażonym — jego przyjaciel bał się siebie samego i ten strach najwidoczniej mu wystarczył. I Halle czasem się go bał, choć nie należał do ludzi, którzy drżeli przed dzikimi zwierzętami. Mówił mu, że jest idealny i nigdy nie kłamał. Nawet teraz, gdy stał przed nim, przeżarty więzieniem i własnym sumieniem, był piękny jak coś, co dopiero wyszło z lasu. Tym być może byli zawsze — parą potworów wychodzących na przemian z własnych ciemności.
— Nie jesteś pewien — powtórzył za nim powoli, z gracją przeciągając sylaby, tak jakby kosztował jego zakłopotanie niczym cukrową pastylkę. Choć twarz nadal miał jasną i zlęknioną, na jej powierzchni pojawił się pierwszy, szeroki uśmiech — typowy dla Halle, słodki i niemal niewinny, boleśnie wręcz niepasujący do sytuacji. A więc nie wiedział, nie mógł wiedzieć, nie mógł się nawet domyślać, kto w rzeczywistości był jego katem. Latami odwiedzał go w snach, wytykając mu tamtą winę, a jednak teraz, gdy w końcu się spotkali, nie rzucał się na niego z odsłoniętymi kłami. Halle zacisnął mocniej palce na jego ramieniu, jak gdyby próbował przypomnieć sobie, że i tym razem, to on jest u władzy. — Och? — Obrócił się lekko, rzucając spojrzenie w stronę cienia dziewczyny, znikającego właśnie za ciężkimi drzwiami do piwnicy. Zupełnie o niej zapomniał, lecz wraz z tym zapominaniem przyszło również chwilowe rozgrzeszenie. — Tak, powinienem — skwitował więc beznamiętnie tonem kogoś, kto oznajmia właśnie coś całkowicie oczywistego, nie ruszył się jednak z miejsca, zamiast tego wracajać spojrzeniem do przyjaciela. Przygladał mu się kolejnych kilka sekund, zastanawiając się nad następnym ruchem. Chciał poczęstować go papierosem, nie mógł jednak pomóc mu go odpalić, to bowiem wiązałoby się z ujawnieniem kolejnego sekretu, a przez ostatnie lata stąpał po przebrzydle cienkim lodzie. Nie mógł go objąć, bo ten wyczułby winę wżartą w jego skórę. Mógł jedynie udawać dalej. — Więc... czy to moment, by uczcić twoją wolność, przyjacielu? — Wyprostował się nagle, szczerząc do niego zęby. Pociągnął go ku sobie i obrócił się lekko w stronę zatłoczonych schodów. — Należy ci się trochę zabawy na mój koszt!
Jāzeps Ešenvalds
Re: Klub „Skymning” Sob 13 Sty - 0:18
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Zdążył zapomnieć, jak mały się przy nim czuł – był od Hallego o głowę wyższy, miał szerokie ramiona i zwierzęcy profil, nigdy nie dorósł jednak do swojego ciała, leżącego mu na karku jak za duży płaszcz, którego wełniane poły, nieustannie przydeptywane podeszwami, zbierały brud z powierzchni chodnika, a dłonie błądziły głęboko wśród warstw materiału, zahaczając paznokciami o nitki odstających ściegów, przeszytych niewyraźnie wzdłuż linii mostka. Mężczyzna obejmował go czujnym, stalowym spojrzeniem, które sprawiało, że jego źrenice przypominały otwór myśliwskiej strzelby – przyglądał mu się tak, jakby zastanawiał się, w którym miejscu przebić ciało śrutem, żeby trafione padło na ziemię, on wyobrażał sobie tymczasem, że mógłby podciągnąć kolana pod brodę i ukryć się pod jego żebrami tak, jak w dzieciństwie ukrywał się pod gałęziami świerku, udając, że był zającem, z sercem nie większym niż kwiat szyszki i łapami niepozostawiającymi śladów na zmarzniętym śniegu, ojciec zawsze dostrzegał go jednak skulonego pomiędzy drzewami, jego nieproporcjonalne, rozrosłe ciało, przypominające niepasujący fragment układanki; odnajdywał go za każdym razem – siedzącego w szafie, której drzwi nie domykały się na odstających kolanach, leżącego w wannie, z nogami zdrętwiałymi w bolesnym przykurczu, pod dziecięcą kołdrą, zawsze zbyt krótką, aby nakryć go w całości – i za każdym razem zostawiał mu na ciele ten sam, pąsowy ślad porażki, który mogły zostawiać jedynie ojcowskie dłonie. Nienawiść wciąż myliła mu się z miłością – kiedy rodzice zamknęli go w piwnicy, nieustannie uciskał dłonią miejsce, gdzie na udzie znajdował się siniec w kształcie zaciśniętej pięści, wgniatał palce głęboko w bolący punkt, aż spłowiała zieleń ponownie wysyciła się czerwienią, a żółta obręcz rozlała się głębiej w dół pachwiny – bał się, że nigdy więcej nie przytuli silnego, tęgiego ciała Dzīve; siniec był ostatnim miejscem, w którym jego skóra pamiętała dotyk cudzej dłoni. Halle wzbudzał w nim ten sam strach, jaki wzbudzał w nim ojciec – lęk charakterystyczny dla zwierzęcia, które przed odgłosem wystrzału sięga jeszcze spojrzeniem prosto na twarz swojego oprawcy, myli nóż wrzynany mu pod żebra z czułością obejmujących go dłoni.
Przyjaciel uśmiechnął się w końcu, rozluźniając twarz wokół rozchylonych ust, choć oczy wciąż miał mętne i przestraszone – lata temu, kiedy Halle po raz pierwszy uśmiechnął się do niego w ten sposób, równie słodko i chłopięco, nie mógł poruszyć się z miejsca. Pamiętał swoją twarz przy jego twarzy, usta przy jego ustach, palce na drżącym kolanie – nie bój się, to nic złego, powiedział, zanim go pocałował, a on czuł, jak kropla potu spływa mu po lędźwiach, wsiąkając w miękką bawełnę bielizny; kiedy znów odważył się oddychać, powietrze zakłuło go w gardło ostrym zapachem wetywerii. Tym razem oboje stali jednak nieruchomo, dwa stworzenia zatrzymane w reflektorach swoich źrenic – przez chwilę zapragnął objąć go ciasno wokół piersi, przypomnieć sobie zapach perfum przesiąkłych w sploty bawełnianego swetra, odnaleźć dłońmi wklęsłość pomiędzy łopatkami, gdzie zabliźniła się rysa po niedźwiedzich pazurach, lecz ramiona miał sztywne i zdrętwiałe, a Halle wyciągnął dłoń, zaciskając palce mocno na jego ramieniu, jakby próbował zatrzymać go w miejscu, sprawić, aby patrzył na niego z dołu, ale nie spode łba, bo brodę miał lekko uniesioną, a wzrok zwyczajnie przestraszony i bardzo, bardzo młody. Spojrzał mu w oczy, czując dreszcz osuwający się po karku, wzdrygnięcie na widok tego, czego nie powinien był zauważyć, jak gdyby pod powiekami mężczyzny prześlizgnęło się żywe stworzenie, srebrny połysk, budzący skojarzenie z odblaskiem światła na ostrzu myśliwskiego noża – przypominał tego samego Halle, którego poznał dziesięć lat temu, odkąd widział go po raz ostatni, lecz coś uległo wyraźnej zmianie, na gładkiej powierzchni spojówek pojawiła się cienka krakelura, uśmiech kończył się na wysokości nosa, pozostawiając spojrzenie puste i niewyraźne, zaraz przyjaciel odwrócił się jednak, a on pozwolił wrażeniu osunąć się na dno wyobraźni; tydzień temu wyszedł z więzienia – wszystko wydawało mu się szare i niepokojące, jakby Kinnarodden pozostawiło ciemną winietę wokół jego źrenic.
Halle podążył wzrokiem w dół schodów, a on poczuł dławiący ból na myśl, że mógłby rozluźnić uścisk na jego barku, zejść do piwnicy w ślad za kobiecym cieniem i pozostawić go samego w półmroku wieczoru, tak jak wiele razy wcześniej – po aresztowaniu widział go tylko raz, zaledwie przez kilka minut, odgrodzonego metalowymi prętami celi, nie pamiętał, co mu wtedy powiedział, bo krew zaschła mu pod paznokciami i wokół ust, żelazisty smak wgryzł się w podniebienie, a ciało drżało od nieustannych torsji, pamiętał za to, że Halle się uśmiechnął, krótkim, przerażającym uśmiechem, który do złudzenia przypominał triumf.
– Zaczekaj – głos spuchł mu w gardle, cichy i niedopasowany tembrem do twarzy o poważnym, wilczym profilu – przyjaciel pociągnął go w stronę drzwi, a on poczuł, jak robi mu się gorąco, jak jego ciało kurczy się i spina na widok zatłoczonych schodów, jak tętno porusza się w węzłach nadgarstków i napiera na skronie głośnym dudnieniem. – Myślałem, że... – zawahał się, a rzeczywistość, jak gdyby wyczuwając jego uległość, wzmogła się gwałtownie, pożerając słowa echem wygrywającej w klubie muzyki, aż pojedyncze głoski zgubiły się między wigorem melodii, ulatniającej się zza drzwi jak papierosowy dym. – Pomyślałem, że możemy spędzić ten wieczór razem. – poczuł na twarzy ciepło żałosnych, pensjonarskich wypieków i na myśl o tym, jak głupio musiał wyglądać w oczach Hallego przeszło go bolesne, zimne spięcie dreszczu. – Porozmawiać – dodał, trochę głośniej, żeby jego głos znów nie zagubił się w pulsującym o ściany hałasie, w dudnieniu, z jakim serce obijało mu się o żebra.
Przyjaciel uśmiechnął się w końcu, rozluźniając twarz wokół rozchylonych ust, choć oczy wciąż miał mętne i przestraszone – lata temu, kiedy Halle po raz pierwszy uśmiechnął się do niego w ten sposób, równie słodko i chłopięco, nie mógł poruszyć się z miejsca. Pamiętał swoją twarz przy jego twarzy, usta przy jego ustach, palce na drżącym kolanie – nie bój się, to nic złego, powiedział, zanim go pocałował, a on czuł, jak kropla potu spływa mu po lędźwiach, wsiąkając w miękką bawełnę bielizny; kiedy znów odważył się oddychać, powietrze zakłuło go w gardło ostrym zapachem wetywerii. Tym razem oboje stali jednak nieruchomo, dwa stworzenia zatrzymane w reflektorach swoich źrenic – przez chwilę zapragnął objąć go ciasno wokół piersi, przypomnieć sobie zapach perfum przesiąkłych w sploty bawełnianego swetra, odnaleźć dłońmi wklęsłość pomiędzy łopatkami, gdzie zabliźniła się rysa po niedźwiedzich pazurach, lecz ramiona miał sztywne i zdrętwiałe, a Halle wyciągnął dłoń, zaciskając palce mocno na jego ramieniu, jakby próbował zatrzymać go w miejscu, sprawić, aby patrzył na niego z dołu, ale nie spode łba, bo brodę miał lekko uniesioną, a wzrok zwyczajnie przestraszony i bardzo, bardzo młody. Spojrzał mu w oczy, czując dreszcz osuwający się po karku, wzdrygnięcie na widok tego, czego nie powinien był zauważyć, jak gdyby pod powiekami mężczyzny prześlizgnęło się żywe stworzenie, srebrny połysk, budzący skojarzenie z odblaskiem światła na ostrzu myśliwskiego noża – przypominał tego samego Halle, którego poznał dziesięć lat temu, odkąd widział go po raz ostatni, lecz coś uległo wyraźnej zmianie, na gładkiej powierzchni spojówek pojawiła się cienka krakelura, uśmiech kończył się na wysokości nosa, pozostawiając spojrzenie puste i niewyraźne, zaraz przyjaciel odwrócił się jednak, a on pozwolił wrażeniu osunąć się na dno wyobraźni; tydzień temu wyszedł z więzienia – wszystko wydawało mu się szare i niepokojące, jakby Kinnarodden pozostawiło ciemną winietę wokół jego źrenic.
Halle podążył wzrokiem w dół schodów, a on poczuł dławiący ból na myśl, że mógłby rozluźnić uścisk na jego barku, zejść do piwnicy w ślad za kobiecym cieniem i pozostawić go samego w półmroku wieczoru, tak jak wiele razy wcześniej – po aresztowaniu widział go tylko raz, zaledwie przez kilka minut, odgrodzonego metalowymi prętami celi, nie pamiętał, co mu wtedy powiedział, bo krew zaschła mu pod paznokciami i wokół ust, żelazisty smak wgryzł się w podniebienie, a ciało drżało od nieustannych torsji, pamiętał za to, że Halle się uśmiechnął, krótkim, przerażającym uśmiechem, który do złudzenia przypominał triumf.
– Zaczekaj – głos spuchł mu w gardle, cichy i niedopasowany tembrem do twarzy o poważnym, wilczym profilu – przyjaciel pociągnął go w stronę drzwi, a on poczuł, jak robi mu się gorąco, jak jego ciało kurczy się i spina na widok zatłoczonych schodów, jak tętno porusza się w węzłach nadgarstków i napiera na skronie głośnym dudnieniem. – Myślałem, że... – zawahał się, a rzeczywistość, jak gdyby wyczuwając jego uległość, wzmogła się gwałtownie, pożerając słowa echem wygrywającej w klubie muzyki, aż pojedyncze głoski zgubiły się między wigorem melodii, ulatniającej się zza drzwi jak papierosowy dym. – Pomyślałem, że możemy spędzić ten wieczór razem. – poczuł na twarzy ciepło żałosnych, pensjonarskich wypieków i na myśl o tym, jak głupio musiał wyglądać w oczach Hallego przeszło go bolesne, zimne spięcie dreszczu. – Porozmawiać – dodał, trochę głośniej, żeby jego głos znów nie zagubił się w pulsującym o ściany hałasie, w dudnieniu, z jakim serce obijało mu się o żebra.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Halle Skov
Re: Klub „Skymning” Sro 17 Sty - 19:58
Halle SkovŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : huldrekall
Zawód : muzyk, kompozytor, upadła gwiazda
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), arysta: muzyk (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 19 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 13 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 18 / wiedza ogólna: 5
Ze wszystkich baśni, które opowiadała mu matka, najbardziej lubił tą o Królu Elfów. Była to pierwsza historia w jedynej książce, jaką Alva trzymała w ich małym pokoju, oboje znali ją więc na pamięć, zdanie po zdaniu, każdą linię dialogu i każde zakończenie, które wspólnie wymyślili. Halle potrafił ja recytować i palcem rozrysowywać ilustracje pełne ślicznych, uskrzydlonych postaci i lasów otaczających lodowe zamki. Matka snuła swoją baśń, strąki jego dziecięcych włosów zaplątując w warkocze. Pamiętał, że podobało mu się ich ulepione ze śniegu hipnotyczne piękno i ich przyjęcia zastawiane długimi stołami, uginającymi się sennie pod ciężarem półmisków z owocami, o których nigdy wcześniej nie słyszał; pamiętał, że lubił wyobrażać sobie ich długie aksamitne płaszcze i suknie wyszywane perłami białymi jak mleko, choć przecież ani aksamitu, ani pereł nigdy nie widział na oczy. Najbardziej jednak podobało mu się urokliwe, słodkie okrucieństwo bajkowych stworzeń — ich przebiegłość, chytrość, ich groźna nieśmiertelność, która sprawiała, iż ludzie stawali się dla nich jedynie śmiesznie słabymi zabawkami. Sprowadzały na swój dwór śmiertelników, a potem motały ich swoją dziwną, niezrozumiałą dla galdrów magią, która kazała im tańczyć tak długo, aż umarli z wycieńczenia, śpiewać aż do rozdarcia gardła albo nosić gorsety tak ciasne, że serca kobiet przypominać zaczynały spłaszczone głowy suszonych kwiatów, a fiszbiny zastępowały wyłamane żebra. Twój ojciec był elfem — szeptała Alva, kładąc swoją młodziutką, nadal dziewczęcą głowę na jego poduszce. Halle długo nie pojmował, o co jej chodziło i wyobrażał sobie, iż jego ojciec naprawdę był Królem Elfów, że nosił szaty z błękitnego aksamitu i mieszkał w pałacu za setką lasów i setką gór; czasem patrzył przez okno, na kruszące się ściany i powybijane okna sąsiednich kamienic i ponad dachami wyglądał królestwa swojego ojca, który miał nigdy nie wrócić, choć przecież żył cale wieczności. Lata później, gdy dorósł, a Król Elfów okazał się być demonem z krowim ogonem i Halle pojął, dlaczego tak naprawdę matka z taką pasją opowiadała mu tę historię. Kochała się w okrucieństwie Króla z bajki, tak samo jak kochała się w okrucieństwie jego ojca. Kruche centrum jego zła sprawiało, iż serce zaczynało bić szybciej. W tej przemocy zawsze tkwiło coś intymnego. Przecież im bliżej kogoś jesteśmy, tym większą krzywdę możemy mu wyrządzić.
Był pewien, iż opowiedział o tym Jasce, niedługo po tym jak się poznali. Nigdy nie ufał nikomu, był jak bezpański pies, który odsłaniał zęby, nim ktokolwiek odważył się go dotknąć, ale jemu powiedział, czym jest i czym jest jego ojciec, zanim przyjaciel zdążył pokazać mu pierwszą bliznę. Wiesz, co o nas mówią? — pytał go, powtarzając słowa, które słyszał wcześniej od Jany. Mówią, że jesteście złą mocą, złą magią, czymś, co niszczy, psuje i zjada, czymś zgniłym i nieczystym, nieprzyjemnie słodkim jak przejrzałe jabłko. Tamtej nocy, kiedy pocałował go po raz pierwszy, a dłonie spłynęły gładko wzdłuż jego brzucha, czuł się brudny w całym swoim istnieniu. Był to stary, zaschnięty brud, który zbierał się w dole jego żołądka i za paznokciami — brud, który pojawił się dnia, w którym zabito jego matkę, a ciotka złapała krawieckie nożyce. Kazał Jasce obiecać, że nie będzie patrzeć, że zapomni o jego ogonie, choć gdy leżeli już w pościeli, zaplatani w sobie wzajemnie, obietnica okazała się niemożliwa do spełnienia. Nigdy nie przestał o tym myśleć — o jego ciepłych dłoniach, jego drżąco poruszającym się sercu i oczach wbitych w niego z lękiem, który sprawiał, że Halle czuł swoją zgniliznę na języku. To było jak osąd — jego dziedzictwo nie przypominało bajek o elfach, choć było równie okrutne i groźne. Brakowało w nim pałaców, przyjęć i okrzyków zachwytów. Zdarzało się, iż, podobnie jak w baśniach, ludzie robili dokładnie to, o co poprosił, czasem rzeczy głupie i złe, lecz nigdy się z nim nie zakochiwali, kiedy patrzyli mu w oczy. Jego piękno było płytkie i wulgarne, zebrane w załamaniach ciała, ponad podłużnymi wypukłościami obojczyków, na którymś z wąskich bioder, gdzieś między skosem kości policzkowej a ciemnym różem popękanych warg. To nie było piękno godne miłości ni baśni. Wiedział to on, wiedział to też Jaska, kiedy patrzył mu tamtej nocy w oczy.
Złapał go za dłoń i prowadził głębiej w mglistą ciemność klubu, w przydymione barwy kolorowych świateł, w gęsty zapach alkoholu i ciepło ciał, które co jakiś czas ocierały się o niego niby przypadkiem. Wspomnienie jego palców na śródręczu wydawało się parzyć. Winą lub tęsknotą — nie był pewien. Słuchał jego słów, wypadających z niego pośród huku muzyki, niepewnych i popękanych. Razem. Zadrżał lekko, niemal niezauważalnie i puścił jego dłoń, znów odwracając się do niego przodem. W klubowych światłach Jaska wyglądał nie na miejscu, jak ktoś, kto zagubił się nocą w nieodpowiedniej dzielnicy i teraz nie potrafi znaleźć dziury w murze, przez którą mógłby uciec. Halle uniósł na niego wzrok, jego oczy jasne i nieruchome, wbite w niego z determinacją, szukającą kolejnych znaków w jego rysach. Był piękny w sposób, którego nie rozumiał. Nie potrafił odpowiednio podnosić długiego podbródka, ściągać ciemnych brwi; nie wiedział, jak prostować się we własnym ciele, zupełnie jakby się go wstydził, choć przecież Halle czuł, jak jego skora topi się niczym wosk, gdy o nim myślał.
— Porozmawiać? — powtórzył za nim bezmyślnie, a jego twarz objęło krótkie, nieznaczne skrzywienie. Nie chciał rozmawiać. Bał się tego, co musiałby powiedzieć, bal się prawdy i własnego języka. Teraz kiedy już go zobaczył, nie wiedział, jak miałby ponownie go unikać, lecz gryzł się w policzek za każdym razem, gdy chciał rozchylić przed nim usta. Jego wina przypominała ciało zakopane w zbyt płytkim grobie. Wystarczył jeden podmuch wiatru, a spod ziemi zaczęłyby wystawać zgniłe kolana. — Siedziałeś kilka lat w cholernym Nordkinn i teraz chcesz rozmawiać? — spytał znów, tym razem starając się brzmieć wesoło. Wymusił szeroki, zadziorny uśmiech i zbliżył się jeszcze do przyjaciela, nadal patrząc mu w oczy. Coś nadal wisiało w powietrzu. Stęchlizna i lęk. — Będzie czas na rozmowy, Jas. — Wyciągnął dłoń i zaczepił palce o kołnierz jego płaszcza, tak by zmusić go do bliskości. Szept przepchnął się przez chaos klubu jak niewygodne bzyczenie owada. — Chyba że masz zamiar znowu mnie opuścić, co? Wyjeżdżasz? Znalazłeś żonę w więziennej celi i postanowiliście zbudować razem dom gdzieś pod Reykjavíkiem, hm? — Uśmiechał się dalej, teraz jednak jego twarz była tak blisko, że wargi muskały lekko policzek Jaski. Był szorstki, a Halle poczuł nagle, że nie jest w stanie go puścić. — Możemy wrócić do mnie. Mieszkam teraz w swojej pracowni… — Odsunął się lekko, zęby znów spojrzeć mu w oczy. Wzrok nieco mu ściemniał, uścisk palców zelżał. Kolejny raz był okrutnie świadomy czasu, który ich dzielił, wszystkich tych światów, które zdążyły rozpaść się i zbudować na nowo. — Tutaj i tak strasznie cuchnie.
Był pewien, iż opowiedział o tym Jasce, niedługo po tym jak się poznali. Nigdy nie ufał nikomu, był jak bezpański pies, który odsłaniał zęby, nim ktokolwiek odważył się go dotknąć, ale jemu powiedział, czym jest i czym jest jego ojciec, zanim przyjaciel zdążył pokazać mu pierwszą bliznę. Wiesz, co o nas mówią? — pytał go, powtarzając słowa, które słyszał wcześniej od Jany. Mówią, że jesteście złą mocą, złą magią, czymś, co niszczy, psuje i zjada, czymś zgniłym i nieczystym, nieprzyjemnie słodkim jak przejrzałe jabłko. Tamtej nocy, kiedy pocałował go po raz pierwszy, a dłonie spłynęły gładko wzdłuż jego brzucha, czuł się brudny w całym swoim istnieniu. Był to stary, zaschnięty brud, który zbierał się w dole jego żołądka i za paznokciami — brud, który pojawił się dnia, w którym zabito jego matkę, a ciotka złapała krawieckie nożyce. Kazał Jasce obiecać, że nie będzie patrzeć, że zapomni o jego ogonie, choć gdy leżeli już w pościeli, zaplatani w sobie wzajemnie, obietnica okazała się niemożliwa do spełnienia. Nigdy nie przestał o tym myśleć — o jego ciepłych dłoniach, jego drżąco poruszającym się sercu i oczach wbitych w niego z lękiem, który sprawiał, że Halle czuł swoją zgniliznę na języku. To było jak osąd — jego dziedzictwo nie przypominało bajek o elfach, choć było równie okrutne i groźne. Brakowało w nim pałaców, przyjęć i okrzyków zachwytów. Zdarzało się, iż, podobnie jak w baśniach, ludzie robili dokładnie to, o co poprosił, czasem rzeczy głupie i złe, lecz nigdy się z nim nie zakochiwali, kiedy patrzyli mu w oczy. Jego piękno było płytkie i wulgarne, zebrane w załamaniach ciała, ponad podłużnymi wypukłościami obojczyków, na którymś z wąskich bioder, gdzieś między skosem kości policzkowej a ciemnym różem popękanych warg. To nie było piękno godne miłości ni baśni. Wiedział to on, wiedział to też Jaska, kiedy patrzył mu tamtej nocy w oczy.
Złapał go za dłoń i prowadził głębiej w mglistą ciemność klubu, w przydymione barwy kolorowych świateł, w gęsty zapach alkoholu i ciepło ciał, które co jakiś czas ocierały się o niego niby przypadkiem. Wspomnienie jego palców na śródręczu wydawało się parzyć. Winą lub tęsknotą — nie był pewien. Słuchał jego słów, wypadających z niego pośród huku muzyki, niepewnych i popękanych. Razem. Zadrżał lekko, niemal niezauważalnie i puścił jego dłoń, znów odwracając się do niego przodem. W klubowych światłach Jaska wyglądał nie na miejscu, jak ktoś, kto zagubił się nocą w nieodpowiedniej dzielnicy i teraz nie potrafi znaleźć dziury w murze, przez którą mógłby uciec. Halle uniósł na niego wzrok, jego oczy jasne i nieruchome, wbite w niego z determinacją, szukającą kolejnych znaków w jego rysach. Był piękny w sposób, którego nie rozumiał. Nie potrafił odpowiednio podnosić długiego podbródka, ściągać ciemnych brwi; nie wiedział, jak prostować się we własnym ciele, zupełnie jakby się go wstydził, choć przecież Halle czuł, jak jego skora topi się niczym wosk, gdy o nim myślał.
— Porozmawiać? — powtórzył za nim bezmyślnie, a jego twarz objęło krótkie, nieznaczne skrzywienie. Nie chciał rozmawiać. Bał się tego, co musiałby powiedzieć, bal się prawdy i własnego języka. Teraz kiedy już go zobaczył, nie wiedział, jak miałby ponownie go unikać, lecz gryzł się w policzek za każdym razem, gdy chciał rozchylić przed nim usta. Jego wina przypominała ciało zakopane w zbyt płytkim grobie. Wystarczył jeden podmuch wiatru, a spod ziemi zaczęłyby wystawać zgniłe kolana. — Siedziałeś kilka lat w cholernym Nordkinn i teraz chcesz rozmawiać? — spytał znów, tym razem starając się brzmieć wesoło. Wymusił szeroki, zadziorny uśmiech i zbliżył się jeszcze do przyjaciela, nadal patrząc mu w oczy. Coś nadal wisiało w powietrzu. Stęchlizna i lęk. — Będzie czas na rozmowy, Jas. — Wyciągnął dłoń i zaczepił palce o kołnierz jego płaszcza, tak by zmusić go do bliskości. Szept przepchnął się przez chaos klubu jak niewygodne bzyczenie owada. — Chyba że masz zamiar znowu mnie opuścić, co? Wyjeżdżasz? Znalazłeś żonę w więziennej celi i postanowiliście zbudować razem dom gdzieś pod Reykjavíkiem, hm? — Uśmiechał się dalej, teraz jednak jego twarz była tak blisko, że wargi muskały lekko policzek Jaski. Był szorstki, a Halle poczuł nagle, że nie jest w stanie go puścić. — Możemy wrócić do mnie. Mieszkam teraz w swojej pracowni… — Odsunął się lekko, zęby znów spojrzeć mu w oczy. Wzrok nieco mu ściemniał, uścisk palców zelżał. Kolejny raz był okrutnie świadomy czasu, który ich dzielił, wszystkich tych światów, które zdążyły rozpaść się i zbudować na nowo. — Tutaj i tak strasznie cuchnie.
Jāzeps Ešenvalds
Re: Klub „Skymning” Sro 24 Sty - 0:25
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
W Pāvilosta nigdy nie nazywano niedźwiedzia po imieniu, jakby obawiano się, że można było wywołać go tym spomiędzy drzew, sprowadzić do miasta drapieżnika, który nie nasycił się miękką sarniną, w ten sam sposób, w jaki przeklinając Thora można było narazić się na jego gniew; wyobrażano sobie, że zwierzę zawsze podążało w miejsce, gdzie wypowiedziano na głos jego istnienie, wyczuwało je pomiędzy drzewami, jakby ludzka zuchwałość pozostawiała po sobie ślady równie wyraźne, co świeża krew, roztarta niedbałymi dłońmi na chropowatych pniach dębów – nazywano go lācis, czyli ten, który niszczy. Kiedy przemienił się po raz pierwszy, rodzice nie potrafili spojrzeć mu w oczy – jakby obawiali się, że w jego twarzy nie będą mogli rozpoznać swojego syna, bo spomiędzy szorstkich zgrubień na policzkach sterczały wiechcie brunatnej sierści, a źrenice przypominały trujące jagody, szerokie i całkiem zaciemnione, jakby światło załamywało się w ciasnym winklu rogówki; pamiętał, że matka płakała, odsuwając się za każdym razem, gdy próbował podejść w jej stronę – ręce drżały mu, kiedy obejmował nimi duszne powietrze wewnątrz pokoju, więc skrzyżował ramiona na piersi, przytrzymując ciało w miejscu i czując pod palcami tętno, które prześlizgiwało się płochliwie pomiędzy żebra; chciał objąć ją wokół bioder, przycisnąć twarz do miękkiego brzucha i usłyszeć, że nic się nie stało, że znajdą rozwiązanie, że wciąż go kochała – Inese stała tymczasem w milczeniu, blada i przestraszona. Ojciec uderzył go w twarz, zanim zdążyłby do niej dobiec, a potem zacisnął dłonie na sztywnym karku, ciągnąc go w dół po schodach, głuchy na protesty i płaczliwe błagania; zanim zatrzasnął drzwi, zobaczył ponad jego ramieniem zlęknioną twarz matki – jej duże, sarnie oczy były mokre od łez.
Nie rozumiał, czym był – dlaczego w gniewie pękały mu paznokcie, a spod opuszków wyrastały zwierzęce pazury, dlaczego, kiedy krzyczał, usta wypełniały mu się krwią, niezdolne pomieścić niedźwiedzich zębów, których ostre krańce rozdzierały policzki i pozostawiały rany na miękkiej tkance dziąseł; zaciskał dłonie w pięści i uderzał nimi w drzwi, dopóki pomiędzy sękami drewna nie pojawiły się głębokie zadrapania, wygryzał spod paznokci bolesne drzazgi i dociskał czoło do podłogi, ilekroć jego tętno wzmagało się pod żebrami, bo wyobrażał sobie, że serce nie pomieści się w jego ciele, zaklinuje się pomiędzy kośćmi i rozerwie wzdłuż mostka pionową linię skaleczenia. Za każdym razem, kiedy przechodził przemianę, słyszał chrzęst rozdętych ścięgien i zgrzyt, gdy włókna rozrywały się w końcu wzdłuż jego łydek, rozkręcały nadgarstki i przetrącały szczękę, która wydłużała się obmierzłym, zwierzęcym kształtem, często nie w pełni przeobrażonym z ludzkiego oblicza – matka klękała czasem pod drzwiami do piwnicy i powtarzała, że za nim tęskni, ale kiedy pytał ją o chłopca, którego zaatakował w akademii, uparcie milczała i dopiero po chwili słyszał cichy stukot jej butów, kiedy wchodziła z powrotem w górę schodów, pozostawiając go bez odpowiedzi. Wielokrotnie śniło mu się, że lācis pożarł chłopca, przeżuwając w zębach giętką przeponę i wyrywając nasierdzie z otwartej piersi – budził się zemdlony potem i wymiotował, dopóki przestało wydawać mu się, że flegma, która stawała mu w gardle, przypominała ludzkie mięśnie. Nikomu nie powiedział o tym, co się wtedy wydarzyło – nikomu poza Halle.
Mężczyzna złapał go za dłoń i pociągnął w gwarny półmrok baru, a on pomyślał, że w jego obecności bycie potworem nie było tak straszne jak w pustej sypialni, gdzie zwierzęcy cień wspinał się po tynkowanych ścianach – przyjaciel nigdy nie zachowywał się, jakby w jego obecności musiał nieustannie śledzić wzrokiem drzwi, upewniać się, że był wystarczająco blisko, aby sięgnąć po klamkę, nie wzdrygnął się, kiedy podczas jednej z nocy, które spędzali spleceni razem jak pędy dwóch, kolczystych winorośli, emocje wydłużyły mu paznokcie, a skóra na jego plecach pękła płytkim, choć bolesnym śladem zwierzęcych pazurów i nigdy nie patrzył na niego z litością, kiedy płakał – lubię, kiedy jesteś sobą, mówił, a jego głos brzmiał przekonująco i gładko, jakby to, kim był, nie miało zwierzęcych kłów i złaknionego gniewu.
Wewnątrz lokalu muzyka grzmiała o ściany, niosąc się echem przez jego czaszkę, a klubowe światła sprawiały, że twarz Halle naprzemiennie zmieniała barwę z niebieskiej na czerwoną, na fioletową, na żółtą – ludzie musieli poruszać się w rytm dudniącego utworu, choć jemu wydawało się, że wszyscy obijali się o siebie, rozlewali na podłogę kolorowe drinki i śmiali się tak głośno, że ich żuchwy wyglądały, jakby mogły osunąć się z zawiasów szczęk. Ściany pulsowały, a on miał wrażenie, że wszyscy, którzy do tej pory nie spuszczali z niego oczu, nagle odwrócili wzrok – próbował się zgarbić, skurczyć, mówił coraz ciszej, szeptem, nie słyszał własnego głosu. Halle też nie słyszał – zaśmiał się tylko głośno, jakby nie zauważał czujnego poruszenia źrenic, którymi śledzili go ludzie wewnątrz baru, sposobu, w jaki pospiesznie odwracali głowy, kiedy spoglądał w ich stronę. Za mostkiem uwierał go ucisk gniewu, lecz serce biło mu tak mocno, że czuł je w gardle, jak krępowało grdykę, próbując rozpaczliwie wyrwać się na zewnątrz, więc uśmiechnął się niepewnie, jakby wszystko było naturalne, ale był z tym sam – a przez to nic nie było naturalne.
– Tak... no tak, jasne – odparł z wyraźnym zakłopotaniem, kiedy mężczyzna przysunął się bliżej, a jego ciepły oddech zastygł mu na policzku. Halle się śmiał – to powinno być dobre, ale jego śmiech nie wydawał mu się nagle ani trochę wesoły, nie był życzliwy, przypominał pusty dźwięk, wyniosły, ostry, jak piorun rozłupujący skałę – pomyślał, że poraziłby go, gdyby się zbliżył; poraził i zatrzymał serce. Wspomnienie więzienia wciąż było świeże, pąsowa rana nie zdążyła pokryć się strupem i wciąż sączyła ropę pod uciskiem palca, a na myśl o powrocie pomiędzy chłodne, wyszczerbione skały Kinnarodden jego puls zapadł się głębiej pomiędzy ściśnięte żebra, w końcu uśmiechnął się jednak słabo, starając się patrzeć na twarz Halle, udawać, że nie widział śledzących go źrenic, nie słyszał dudniącego huku muzyki, nie czuł się zamknięty z piwnicy, której drzwi trzasnęły mu za plecami. Szept przyjaciela łaskotał go w szyję, jego oddech pozostawiał pachnące tytoniem ciepło na rozchylonych wargach, a on zdał sobie sprawę, jak bardzo za nim tęsknił – przez cztery lata był numerem osadzonym w więziennej celi, kolejnym chłopcem, który miał zbyt miękkie serce, aby kiedykolwiek wyjść na wolność żywym, zwierzęciem zamkniętym w klatce, dla rozrywki szturchanym patykiem pomiędzy prętami; był wdzięczny Vermundowi za to, że przeżył, lecz wszystko, co było z nim związane, przypominało gruzeł zaciśnięty mu na sumieniu. Halle przypominał wolność – nawet jeśli jego obecność również zamykała go w ciasnym karcerze.
– Bałem się, że cię tu nie będzie – przyznał, czując dreszcz, gdy usta mężczyzny otarły się miękko o jego policzek. – Kiedy wrócę – uśmiechnął się słabo, starając się rozluźnić ciężar własnych słów – chciał prosić, żeby pocałował go mocniej, wsunął ciepłe dłonie pod materiał ubrania i objął nimi jego serce, ale zamiast tego pochylił tylko lekko głowę, zatrzymując war oddechu w debrze jego szyi; powietrze drżało mu na wargach. Halle cofnął się tymczasem o krok, rozluźniając uścisk palców na jego kołnierzu – w przyćmionych światłach “Skymning” jego oczy miały barwę grafitu. – Twoja... – zaczął, zdając sobie sprawę, że nie widział kobiety, która zbiegła po schodach do klubu. – No wiesz... nie będzie cię szukała? – dodał, ale już ciszej, bez przekonania – nie chciał, żeby Halle ją znalazł, nie chciał wiedzieć, kim dla niego była. Nie odpowiedział, a on nie dopytywał – wyszedł za nim z powrotem na chłodny półmrok wieczoru.
Jāzeps i Halle z tematu → mieszkanie
Nie rozumiał, czym był – dlaczego w gniewie pękały mu paznokcie, a spod opuszków wyrastały zwierzęce pazury, dlaczego, kiedy krzyczał, usta wypełniały mu się krwią, niezdolne pomieścić niedźwiedzich zębów, których ostre krańce rozdzierały policzki i pozostawiały rany na miękkiej tkance dziąseł; zaciskał dłonie w pięści i uderzał nimi w drzwi, dopóki pomiędzy sękami drewna nie pojawiły się głębokie zadrapania, wygryzał spod paznokci bolesne drzazgi i dociskał czoło do podłogi, ilekroć jego tętno wzmagało się pod żebrami, bo wyobrażał sobie, że serce nie pomieści się w jego ciele, zaklinuje się pomiędzy kośćmi i rozerwie wzdłuż mostka pionową linię skaleczenia. Za każdym razem, kiedy przechodził przemianę, słyszał chrzęst rozdętych ścięgien i zgrzyt, gdy włókna rozrywały się w końcu wzdłuż jego łydek, rozkręcały nadgarstki i przetrącały szczękę, która wydłużała się obmierzłym, zwierzęcym kształtem, często nie w pełni przeobrażonym z ludzkiego oblicza – matka klękała czasem pod drzwiami do piwnicy i powtarzała, że za nim tęskni, ale kiedy pytał ją o chłopca, którego zaatakował w akademii, uparcie milczała i dopiero po chwili słyszał cichy stukot jej butów, kiedy wchodziła z powrotem w górę schodów, pozostawiając go bez odpowiedzi. Wielokrotnie śniło mu się, że lācis pożarł chłopca, przeżuwając w zębach giętką przeponę i wyrywając nasierdzie z otwartej piersi – budził się zemdlony potem i wymiotował, dopóki przestało wydawać mu się, że flegma, która stawała mu w gardle, przypominała ludzkie mięśnie. Nikomu nie powiedział o tym, co się wtedy wydarzyło – nikomu poza Halle.
Mężczyzna złapał go za dłoń i pociągnął w gwarny półmrok baru, a on pomyślał, że w jego obecności bycie potworem nie było tak straszne jak w pustej sypialni, gdzie zwierzęcy cień wspinał się po tynkowanych ścianach – przyjaciel nigdy nie zachowywał się, jakby w jego obecności musiał nieustannie śledzić wzrokiem drzwi, upewniać się, że był wystarczająco blisko, aby sięgnąć po klamkę, nie wzdrygnął się, kiedy podczas jednej z nocy, które spędzali spleceni razem jak pędy dwóch, kolczystych winorośli, emocje wydłużyły mu paznokcie, a skóra na jego plecach pękła płytkim, choć bolesnym śladem zwierzęcych pazurów i nigdy nie patrzył na niego z litością, kiedy płakał – lubię, kiedy jesteś sobą, mówił, a jego głos brzmiał przekonująco i gładko, jakby to, kim był, nie miało zwierzęcych kłów i złaknionego gniewu.
Wewnątrz lokalu muzyka grzmiała o ściany, niosąc się echem przez jego czaszkę, a klubowe światła sprawiały, że twarz Halle naprzemiennie zmieniała barwę z niebieskiej na czerwoną, na fioletową, na żółtą – ludzie musieli poruszać się w rytm dudniącego utworu, choć jemu wydawało się, że wszyscy obijali się o siebie, rozlewali na podłogę kolorowe drinki i śmiali się tak głośno, że ich żuchwy wyglądały, jakby mogły osunąć się z zawiasów szczęk. Ściany pulsowały, a on miał wrażenie, że wszyscy, którzy do tej pory nie spuszczali z niego oczu, nagle odwrócili wzrok – próbował się zgarbić, skurczyć, mówił coraz ciszej, szeptem, nie słyszał własnego głosu. Halle też nie słyszał – zaśmiał się tylko głośno, jakby nie zauważał czujnego poruszenia źrenic, którymi śledzili go ludzie wewnątrz baru, sposobu, w jaki pospiesznie odwracali głowy, kiedy spoglądał w ich stronę. Za mostkiem uwierał go ucisk gniewu, lecz serce biło mu tak mocno, że czuł je w gardle, jak krępowało grdykę, próbując rozpaczliwie wyrwać się na zewnątrz, więc uśmiechnął się niepewnie, jakby wszystko było naturalne, ale był z tym sam – a przez to nic nie było naturalne.
– Tak... no tak, jasne – odparł z wyraźnym zakłopotaniem, kiedy mężczyzna przysunął się bliżej, a jego ciepły oddech zastygł mu na policzku. Halle się śmiał – to powinno być dobre, ale jego śmiech nie wydawał mu się nagle ani trochę wesoły, nie był życzliwy, przypominał pusty dźwięk, wyniosły, ostry, jak piorun rozłupujący skałę – pomyślał, że poraziłby go, gdyby się zbliżył; poraził i zatrzymał serce. Wspomnienie więzienia wciąż było świeże, pąsowa rana nie zdążyła pokryć się strupem i wciąż sączyła ropę pod uciskiem palca, a na myśl o powrocie pomiędzy chłodne, wyszczerbione skały Kinnarodden jego puls zapadł się głębiej pomiędzy ściśnięte żebra, w końcu uśmiechnął się jednak słabo, starając się patrzeć na twarz Halle, udawać, że nie widział śledzących go źrenic, nie słyszał dudniącego huku muzyki, nie czuł się zamknięty z piwnicy, której drzwi trzasnęły mu za plecami. Szept przyjaciela łaskotał go w szyję, jego oddech pozostawiał pachnące tytoniem ciepło na rozchylonych wargach, a on zdał sobie sprawę, jak bardzo za nim tęsknił – przez cztery lata był numerem osadzonym w więziennej celi, kolejnym chłopcem, który miał zbyt miękkie serce, aby kiedykolwiek wyjść na wolność żywym, zwierzęciem zamkniętym w klatce, dla rozrywki szturchanym patykiem pomiędzy prętami; był wdzięczny Vermundowi za to, że przeżył, lecz wszystko, co było z nim związane, przypominało gruzeł zaciśnięty mu na sumieniu. Halle przypominał wolność – nawet jeśli jego obecność również zamykała go w ciasnym karcerze.
– Bałem się, że cię tu nie będzie – przyznał, czując dreszcz, gdy usta mężczyzny otarły się miękko o jego policzek. – Kiedy wrócę – uśmiechnął się słabo, starając się rozluźnić ciężar własnych słów – chciał prosić, żeby pocałował go mocniej, wsunął ciepłe dłonie pod materiał ubrania i objął nimi jego serce, ale zamiast tego pochylił tylko lekko głowę, zatrzymując war oddechu w debrze jego szyi; powietrze drżało mu na wargach. Halle cofnął się tymczasem o krok, rozluźniając uścisk palców na jego kołnierzu – w przyćmionych światłach “Skymning” jego oczy miały barwę grafitu. – Twoja... – zaczął, zdając sobie sprawę, że nie widział kobiety, która zbiegła po schodach do klubu. – No wiesz... nie będzie cię szukała? – dodał, ale już ciszej, bez przekonania – nie chciał, żeby Halle ją znalazł, nie chciał wiedzieć, kim dla niego była. Nie odpowiedział, a on nie dopytywał – wyszedł za nim z powrotem na chłodny półmrok wieczoru.
Jāzeps i Halle z tematu → mieszkanie
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead