Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Łabędzi śpiew (H. Tveter & F. Bergman, 1989-1993)

    2 posters
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Doktor Johanna Sigurðardóttir, medyk zza błękitnych wód, zwróciła się do niego listownie. Poznali się jeszcze lata temu, kiedy ona sama pojawiała się na tych samych konferencjach, które swoją osobą uświetniały pewnie wszyscy aspirujący medycy genetycznego świata. Pismem pięknym i czytelnym, jak bardzo niepasującym do wykonywanego zawodu komunikowała, że ona sama, w swoim dość sędziwym wieku, nie ma siły na opiekę nad wszystkimi beznadziejnymi przypadkami. Wypisała krótką listę nazwisk opatrzonych krótkim opisem przypadłości i ostrzegła o tym, że w przyszłości rodziny osób cierpiących zarówno na słabowitość, jak i menadę, zawrócą się do niego o pomoc.
    O ile ponownie zaufają medycynie. List zdradzał w końcu jasno, co było problemem Johanny.
    Samo to, że w liście do innego medyka zdobyła się na określenie medycznego przypadku jako beznadziejny, sugerowało, że kobieta nie powinna już dłużej zajmować się wykonywanym przez siebie zawodem, przy którym widocznie trzymała ją już tylko przedwieczna wiedza profesorska.
    Czasy się zmieniły, a młody Hans chciał wierzyć, że nie istnieje coś takiego jak przypadek beznadziejny, stąd być może otrzymał w tym wszystkim spadek po karierze islandzkiej medyczki. Czasami po prostu należało wysilić się mocniej i zaszczepić pacjentowi odpowiednio dużą dawkę nawet bzdurnej, nie podpartej rozsądnymi argumentami nadziei, by leczenie znosili lepiej i udawali się na nie chętniej. Był to chociażby mały element, który o ile nie był w stanie wyleczyć ich w pojedynkę, oświetlał przynajmniej życie jaśniejszym blaskiem, czyniącym życie bardziej znośnym. Nie takim złym. Odrobinę normalniejszym.
    Sam miał chorą córkę. Nie wyobrażał sobie, by zaakceptował myśl, że ta jest wyjątkowo beznadziejnym przypadkiem. Tak – jej choroba była przypadkiem, błędem w kodzie, niezgodnością genów i powikłaniem po błędach ich przodków. Żaden człowiek nie mógł jednak pozostawać beznadziejny – dla każdego znajdowała się nadzieja. Jeżeli jeszcze teraz nie owocowała, nie oznaczało to, że nie zaowocuje za kilka lat, kiedy świat przestąpi kilka tych decydujących kroków do przodu i może zaoferuje chorym coś więcej. Nowe metody leczenia, nowe metody uśmierzania bólu, a może nawet zwyczajne lekarstwo, które po wypiciu przedłuży ich życia. Albo zupełnie uleczy.
    Wargowie w końcu po latach też otrzymali coś, co pozwoliło im w ogóle funkcjonować w społeczeństwie z mniejszą obawą o własne życie.
    - Pani Bergman? – powiedział, wchodząc z gabinetu. Poza listowną wymianą zdań z chorą i zebraniu krótkiego wywiadu w ten niezbyt zalecany sposób, mógł dojść do wniosku, że nie pojawi się tu sama. Zresztą – gdyby sugerowała, że jest w stanie dotrzeć tu w pojedynkę bez lęku o swoje zdrowie, próbowałby kategorycznie wybić jej to z głowy – osoby takie jak ona, nawet młode i zachowujące jeszcze resztki rozumu, w którym choroba tak łatwo mąciła, potrzebowały w końcu nieustającej kontroli. U boku kobiety znajdował się starszy mężczyzna. Hans na ten moment nie był w stanie stwierdzić czy ma do czynienia z jej bratem, a może mężem. Nie chciał wyjść na nietaktownego dupka, w końcu rodzice wychowali go inaczej, stąd nie spekulował i po prostu nie odezwał się do ich dwójki poza ścianami gabinetu, do którego po chwili wprowadził zarówno ją, jak i jego. Hans przemknął najpierw badawczym spojrzeniem po sylwetce Ormheiður Bergman, by potem obdarzyć uwagą również jej towarzysza. Uścisnąwszy dłoń Fárbautiego, przedstawił się, właściwie raczej ich obojgu: - Doktor Hans Tveter. Mam nadzieję, że przyszły lekarz prowadzący pani terapię.
    Starał się być najmilszy jak mógł. Nie wiedział w końcu jak wcześniej traktować mogła ich Johanna, medyczka starej daty, której polot dawno uleciał już nosem wraz z kolejnym ciężko wypuszczanym oddechem. Miała wiedzę, ale starsze podejście do świata.
    On był młody. Chciał być wiedziany jako światełko, nawet pomimo długich, czarnych włosów, bladej jak wampirza skóry i ostrych, może niezbyt przyjemnych dla oka rys. Nie miał może wizerunku adonisa, jednak przecież w jego fachu nie to się liczyło.
    - Siadajcie, jesteście dziś państwo ostatni, stąd mogę poświecić trochę więcej czasu. Chciałbym by wypełniła pani najpierw karty wszystkimi swoimi danymi. I określiła pod spodem pana jako osobę mającą dostęp do dokumentacji medycznej na pani temat, inaczej będę musiał poprosić pana o opuszczenie gabinetu… – zakomunikował, wodząc miedzy nimi spojrzeniem.
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Zawsze żył w kłamstwie, nie potrafił ofiarować jej choćby odrobiny szczerości, gdy mówił o swej przeszłości. Ona zaś dała mu wszystko jak na tacy – znał jej schorzenie. Wiedział o nim od niemal samego początku, gdy tylko ich dusze poczęły być sobie bliższe, a ciała namacalnie splecione. Nigdy nie sądził, że otrzyma tak wiele, tak prawdziwie, bez cienia ułudy i prób omamienia, do czego przyzwyczaiło go życie i ludzie, których spotykał na swej drodze. Nie wiedział czasami, dlaczego los był tak przewrotny i dlaczego to właśnie ona musiała stanąć wtedy w portowej tawernie spoglądając w jego oczy w taki sposób, że sądził, iż poznała całą prawdę o nim, zanim jeszcze otworzył usta. Nie sądził, że ktoś zdoła wywrócić wszystko zupełnie i zetrzeć dotychczasowe spojrzenie na świat. Samotny, pozbawiony obycia w zwykłych interakcjach, uczył się od niej niczym dziecko – a ona pozostawała nauczycielką niezwykle cierpliwą i wybaczającą tak wiele. Zdecydowanie zbyt wiele. Pewnie tym w jakiś sposób go przyciągnęła, dając bezgraniczne zaufanie i pełnię zrozumienia dla dziwactw i przyzwyczajeń, gruboskórności i chmurności wpisanej w ramy twarzy. Była mu wszystkim, lecz wszystko zaczynało kruszeć, rozpadać się z biegiem miesięcy, nie dlatego, że nie rozumieli się i małżeństwo ich przerastało, lecz dlatego, że zdradziecka choroba wyznaczała dokładnie koniec, którego chyba nie sposób było uniknąć. Koniec, o którym wspominała jej rodzina, znajomi i medycy pozbawieni możliwości uczynienia czegokolwiek dla tak beznadziejnego przypadku. Bo była w ich mniemaniu takim przypadkiem, wybrykiem, nad którym załamywano ręce i wzdychano, że rokowania nie są optymistyczne, pozostaje jedynie nadzieja.
    Obecnie nie umiał dotrzeć do momentu, w którym wszystko tak naprawdę zaczęło pędzić, gdy ponownie miała trudności z zachowaniem uwagi i wróciła ze szkoły zwolniona wcześniej przez dyrekcję, odesłana pod przymusem do lekarza. Kolejny raz. Kolejne zaostrzenie objawów. Nie potrafił skupić się na pracy, krążąc nerwowo po warsztacie. Czując, że jeśli straci ją, straci już wszystko, nie pohamuje się więcej i stoczy na samo dno, choć wiecznie balansował gdzieś w niebezpiecznej odległości od niego. Z niewypowiedzianą frustracją spoglądał w oczy Johanny, wiekowej kobiety mającej przynieść jakikolwiek postępy w leczeniu, przymierzając się do  zmiany, byle tylko uciec z utartego przez nią schematu. Bo czego mógł się spodziewać, jeśli nie rutyny po kilku latach prowadzenia. Choć kobieta bardzo dobrze znała przypadek Ormheiður nie była w stanie zrobić nic więcej, odsyłając ją pod opiekę lekarza z Midgardu. Czasami Bergman podejrzewał, że zrobiła to nie tylko z własnej bezsilności, ale również i ze względu na niego, nie potrafiąc dłużej znieść konieczności tłumaczenia się za każdym razem i siłowania z wypisaną na twarzy wściekłością, zacięciem zaciśniętych ust i cichym utyskiwaniem. Nigdy nie twierdził, że był łatwą w obyciu osobą, choć potrafił czarować. Potrafił być uprzejmy również i w stosunku do starszej doktor, jednak pokłady jego cierpliwości skończyły się po roku wysłuchiwania tych samych formułek.
    Sama podróż minęła im dość przyjemnie, jednak napięcie wychodzić zaczęło z czasem, gdy zbliżali się do gabinetu i gdy musieli odczekać swoją kolej na niewielkim korytarzyku. Żona opowiadała mu o Hansie, pokazywała nawet korespondencję, choć czytał ją niechętnie, lub w tajemnicy, by nie widziała niepokoju wstępującego na jego oblicze. Gdy usiedli wreszcie w gabinecie, zacisnął dłoń na jej chłodnych palcach, mając w sobie więcej strachu niż sama pacjentka, której twarz wyrażała jak zwykle niemożliwą do starcia pogodę ducha i spokój. Zawsze była taka. Odetchnął głęboko, pogrążony we własnych myślach. Niemal nie zauważył, gdy do pomieszczenia wszedł wysoki mężczyzna o ostrych rysach twarzy. Jego głos odbijał się gdzieś z tyłu głowy, miał wrażenie, że przenika przez niewidzialną membranę, przez co traci na wyrazistości. Chyba przywitał się z nim, jednak nie wiedział tego na pewno. Siedząc wciąż u boku kobiety, zerkał tylko na nią, na uśmiech rozciągający jej zaróżowione usta i błysk w sennych oczach.
    Panie doktorze, bardzo miło mi pana poznać. W końcu  osobiście. Cieszę się z tego, że chce mnie pan przyjąć pod swe skrzydła. Jestem pełna optymizmu – kobiecy głos zadźwięczał z rozbrajającą lekkością, jakby przybyła tu jedynie towarzysko, a nie po to, by rozprawiać nad swym losem i chorobą, która coraz bardziej łapczywie zagarniała elementy z jej życia. Chyba się do niej uśmiechnął, takie miał wrażenie, jednak w odpowiedzi usłyszał śmiech i poczuł, że zaciska mocniej palce na jego dłoni.
    Niech mu pan wybaczy, to mój mąż Fárbauti Bergman. Bywa nieco oschły, jednak to tylko pierwsze wrażenie. To złoty człowiek. – Zawiesiła się na drobny moment, by wysłuchać dokładnie słów Tvetera, po czym ujęła w dłoń długopis i zaczęła wypełniać dokumenty. – Proszę, upoważnienie dla mojego męża. Chyba, że nie chcesz? – Widziała, że wciąż jest nieobecny i podarowała mu subtelne szturchnięcie w bok.
    C-co? –  Dopiero wtedy Isak zreflektował się, że sterczy jak słup soli i nie odezwał się od wejścia ani słowem. Przełknął gulę uwierającą go w gardle i spojrzał w oczy doktora, próbując doszukać się w nich jakichkolwiek wskazówek, które świadczyłyby o jego podejściu do sprawy. Na pewno miał już wyrobione jakieś zdanie. Nie sądził, by Johanna szczędziła mu czegokolwiek w swych listach. – Przepraszam. Chyba podróż tak na mnie podziałała. Bardzo rzadko bywamy w Midgardzie. Ponadto, wie pan, to bardzo ważne dla mnie i dla żony. Doktor Sigurðardóttir nie była w stanie dalej nam pomagać, ale o tym pan wie. – Zmierzył go wzrokiem o wiele bardziej trzeźwym i zupełnie chłodnym.
    Nie będę ukrywał, że mam duże oczekiwania względem pana i nowej terapii – dodał twardo. Szczęka zadrżała mu wyraźnie, gdy zagryzł zęby. Ormheiður zaśmiała się tylko i zaczęła na powrót uzupełniać potrzebne dokumenty. Gdy skończyła, podała je Hansowi.


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me

    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Nie było wątpliwości, no tak, był jej mężem. Fárbauti był mężem. No przecież. Przecież nie byli nawet podobni.
    Hans w głowie zganił się za to, że pomylił go z możliwym rodzeństwem pacjentki.
    Ba, Hansowi śmiać się chciało na samą myśl o tym, jak on mógłby zachować się w momencie, gdyby sam został pomylony z bratem swojej żony. Julie była blondynką, ba – była w najprostszy na świecie sposób ładna, podobająca się praktycznie każdemu, o typie urody zupełnie zrozumiałym nawet dla kogoś innego od konesera, gdzie za jedyną „wadę” można było uznać, że była nieco przy kości. Hans był za to zawsze trochę za chudy, trochę za blady, przypominający bardziej wierzbę żałobną niż japońską.
    Dobrze, że nie zakładał nic z góry. A przynajmniej nie na głos. Mógłby się w końcu nielicho ośmieszyć.
    Przy okazji oczywiście zastanowił się w głowie po raz kolejny nad tym, jak wielką miłością trzeba było darzyć konkretną osobę, by żyć z nią nawet pomimo uciążliwości genetycznej dolegliwości. Czy potrafiłby w końcu pokochać swoją żonę tak mocno, jak kochał teraz, gdyby ta obdzierała go z wolności? Gdyby posiadała chociaż odrobinę mniej samodzielności? Gdyby wymagała od niego więcej poświęceń i wystawiała jego cierpliwość na jeszcze więcej prób niż dotychczas.
    - Optymizm to lekarstwo niekiedy skuteczniejsze od roztworów alchemicznych - zapewnił kobiecie Tveter, kiedy już przestał wpatrywać się w póki co niewzruszoną twarz jej męża, niczym w obrazek, kontemplując wyraźnie ich historię. Historię, której nie miał prawa znać, a którą być może ułożył sobie już na własną rękę na potrzeby lepszego zrozumienia siedzących z przeciwka chwilowych towarzyszy rozmów. Dopowiadał może zbyt wiele, w końcu wyobrażał sobie Fárbautiego jako wyjątkowego gbura. Prawdziwego mruka, który w sytuacjach bardziej emocjonalnych musiał być uspokajany przez swoją osłabioną dolegliwościami żonę. Wizja ta była za razem śmieszna, jak i zarysowująca się jakby grubszą linią, kiedy to mąż Ormheiður wypowiedział się w sposób wręcz bojowy. Oczekujący. Wymagający. I pewnie szczery.
    - Doktor Sigurðardóttir jest dobrą specjalistką, ale jej wiedza niekiedy pozostaje wiedzą starej daty. Tutaj, jeżeli tylko państwo pozwolą, będziemy próbować bardziej przełomowych metod. Nie będę łudził państwa co do uleczalności tej choroby, na ten moment nauka niewiele mówi o wizji całkowitego wyzdrowienia. W końcu pozostajecie raczej świadomi, że pozostanie ona z panią do samego końca - nie próbował łudzić nawet siebie samego co do przyszłości badań nad menadą. Była to wyjątkowo podstępna choroba na którą nie znano jeszcze wystarczająco satysfakcjonującej terapii. - Wierzymy jednak, że stosowanie nowoczesnego podejścia pozwoli nam uczynić życie bardziej znośnym, dłuższym, szczęśliwszym. Jest pani jeszcze bardzo młoda, szczególnie dla takich jak pani widzi się najwięcej nadziei.
    Mówiąc to przelatywał spojrzeniem po uzupełnionych rubrykach. Upewnił się, że żadna z nich nie pozostawała pusta, a dane męża pacjentki uzupełnione w odpowiednim miejscu. Gdy upewnił się, że wszystko znajduje się w należytym porządku, wysunął zaklęciem odpowiednia szufladę, wyjął z niej teczkę, podpisał ją imieniem i nazwiskiem leczonej i wstając od blatu, postanowił umieścić ją w odpowiednim miejscu - w zamykanej na odpowiedni, otwierany tylko przez niego samego zamek. Potem z szuflady wysunęły się kolejne karty, tym razem będące bardziej szczegółowymi rubryczkami, które on sam musiał uzupełnić, tak po prostu, w ramach zbierania wywiadu.
    - Muszę zadać kilka pytań, proszę postarać się odpowiadać najbardziej naturalnie jak się da, mówić o każdym szczególe, nawet takim, który wyda się pani nieistotny. Gdyby pan miał coś do wtrącenia, jako osoba przebywająca z żoną i obserwująca jej codzienne zachowania - to byłoby bardziej niż mile widziane - powiedział, zabawiając się paskiem od zegarka i obrączką na palcu. Dopiero teraz, gdy ponownie usiadł przed nimi, chwycił za pióro i gotowy był zapisywać każdy szczegół, który w odpowiedziach Ormheiður mógł wydać się istotny dla ocenienia postępu jej choroby i możliwego, przyszłego leczenia. - Kiedy po raz pierwszy zauważono u pani objawy? W dzieciństwie? W życiu nastoletnim? Od razu je rozpoznano czy może zwlekano, póki objawy się nie nasilały?
    Notował intensywnie, tylko co jakiś czas unosząc spojrzenie na tego, kto akurat przemawiał. I chociaż wątpił, by Fárbauti miał wiele do powiedzenia na temat dzieciństwa małżonki, dopuszczał do wiadomości to, że on sam mógł pamiętać opowieść, wspominkę, jakiś szczegół, który utknął mu w głowie, a który uznał za istotny.
    W leczeniu najważniejsze było słuchanie i otwarte podejście. A przynajmniej w to wierzył młody, niezepsuty jeszcze brutalnością świata Hans.
    - W jakich momentach najbardziej odczuwać można uciążliwości?
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Pytania, setki pytań. Zawsze było tak samo – począwszy od rutynowego wywiadu wstępnego, przez każdą kolejną wizytę. Nie powinien widzieć w tym nic złego; zasadniczy problem pojawiał się wtedy, gdy lekarska dociekliwość kończyła się i zastępowało ją jedynie niemrawe kiwanie głową, pobieżne przeglądanie posiadanych już informacji i bezmyślne przepisywanie recepty z takim samym dawkowaniem, wpisanym zamaszystym pismem. Dopóki Tveter miał mieć siły do drążenia i wyciągania wszelakich szczegółów, dopóty Bergman mógł pozwolić sobie na choć połowiczny spokój. Nie zamierzał jednak folgować pobłażliwości i braku patrzenia na lekarskie ręce. Owszem, miał swoje oczekiwania, zapewne wygórowane, ścierające się z bolesną prawdą o tym, że jego żona nigdy nie miała cieszyć się pełnią zdrowia, a jedynie względną równowagą przez kolejne lata życia. Wiedząc dokładnie, na co się porywał, wciąż nie potrafił do końca pogodzić się z tym, że faktycznie kiedyś jej zabraknie – zapewne prędzej niż jego, gdyż sam tak panicznie bał się spotkania z kostuchą, iż uciekał się do rozwiązań makabrycznych i przesiąkniętych zgnilizną zakazanej magii. Tego jednak nigdy nie powiedział na głos i tajemnica miała prawdopodobnie spocząć z nim w grobie, po upływie długich, bolesnych lat stagnacji, w ciele naginającym zasady biegnącego czasu.
    Spoglądał na nią troskliwie, nadmiernie skupiając uwagę na delikatnych rysach twarzy i oczach wykrojonych w kształt migdałów. Nawet postać Hansa umknęła mu na krótki moment, gdy starał się wychwytywać wszystko to, co mówiła. Teraz z pełną uwagą i trzeźwością. Szmer kobiecego głosu przeplatał się z wyrazistym tembrem lekarza, zwracającego się bezpośrednio do pacjentki. Bergman wiedział, że występuje tu jedynie w roli towarzysza, nie posiadając dostępu do całej historii choroby, choć przecież tak wiele o niej rozmawiali. Zwłaszcza w ostatnich miesiącach, gdy zmuszono ich do podjęcia się radykalnych korków przekazania całej terapii w ręce praktycznie zupełnie nieznanego mężczyzny.
    Czasami zastanawiał się nad tym, kogo spotka za drzwiami, gdy zabraknie twarzy starej lekarki. Choć nie obchodziło go nic więcej, poza fachowością i świeżym podejściem do tematu, nie mógł odmówić sobie pewnej dozy zaciekawienia osobą rezydującego w Midgardzie doktora. Jak wiele podobnych przypadków już miał okazję badać, czy był wystarczająco doświadczony i delikatny, bo nie zniósłby świadomości, że oddał kruchość kobiecego żywota w ręce człowieka zdolnego zetrzeć resztki tlących się w jej piersi nadziei. Wsłuchując się w dalszy wywód, odetchnął więc z ulgą, gdyż pomimo typowej dla medyków maniery, zdawał się całkiem rzeczowy i konkretny. Wyraźnie nie chciał obiecywać czegoś, czego nie był w stanie zrobić i chociaż Isak zgrzytnął na te słowa zębami, pozostawał spokojny i opanowany, zaciskając jedynie nieco mocniej palce na kobiecej dłoni.
    Ormheiður cierpliwie notowała w pamięci wszystko to, co powinna teraz wyjawić przed Tveterem. Widział, że jej brwi ściągają się ku sobie w geście wyraźnego zastanowienia i chęci przywołania klisz zawierających nawet najbardziej błahe elementy z dzieciństwa. Nim zaczęła mówić, odgarnęła długie, układające się w fale włosy i poprawiła kołnierzyk  sukienki – po takich gestach poznawał, że denerwowała się nieco, choć oczy wciąż tliły się tą samą życzliwością i zadowoleniem.
    Dziękuję za szczerość, panie doktorze. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie ma możliwości pełnego wyleczenia, ale pańskie słowa dają mi jakiś dziwny spokój, że wie pan co robi i nie stara się obiecywać czegoś, co jest nieosiągalne – dodała jeszcze, choć głos załamał się w połowie. Szybko skorygowała jednak tę skazę, wracając na tor spokojnej, aksamitnej melodii, którą zwykła snuć opowieści przygotowywane dla swych uczniów. Nauczycielska maniera wyciekała spomiędzy kolejnych zdań, jednak jedynie w ten sposób potrafiła zapanować nad nerwowością zaszytą w wątłym ciele. – Choroba była w naszej rodzinie chyba od zawsze. Moja prababka zmarła w wieku czterdziestu pięciu lat, kuzynka mojej matki obecnie jest w stanie, w którym nie potrafi już odróżnić, czy to co widzi, to prawda, czy jedynie sen. Jeśli chodzi o moje objawy… Zdaje mi się, że problemy miałam już jako dziecko, jednak to były drobnostki. Czasami umykało mi, że przewróciłam kartkę w książce i musiałam czytać jeszcze raz, lub nie słyszałam polecenia matki. W wieku nastoletnim pojawiło się zmęczenie, ale wszyscy myśleli, że to kwestia dojrzewania. Widzi pan. U nikogo choroba nie pojawiła się tak wcześnie. A moja matka… – głos załamał się jej ponownie, tym razem nie była w stanie powiedzieć nic więcej. Zamiast tego, wbiła spojrzenie w profil Isaka. Ten poczuł napięcie niemal natychmiast, a na jego twarzy pojawił się grymas wyraźnego rozdrażnienia. Nie jednak tym, że jego żona nie potrafiła powiedzieć nic więcej, a najwyraźniej z uwagi na jakąś zadrę z przeszłości, wobec której nie potrafił zachować neutralności.
    Matka mojej żony jest niezwykle upartą kobietą, obawiającą się bardziej o siebie, niż o własne dziecko. Wiedziała, lecz nic z tym nie robiła, bo nie mogła znieść myśli, że czeka ją kolejne koło historii. Że kolejna osoba w rodzinie zapadła na menadę. Wmawiała sobie i jej, że to wcale nie to, szukała wszędzie, ignorując oczywistość – słowa wypowiadał zdecydowanie, bez cienia zawahania, nawet wtedy, gdy czuł, że zimne palce Ormheiður zaciskają się niczym imadło na jego dłoni.
    Przestań… to wcale nie tak – rzuciła. – Ona… ona po prostu do końca miała nadzieję – nadzieję, przez którą dopuściła się karygodnych zaniedbań, prostowanych teraz z marną szansą na dobre zakończenie. W rzeczywistości kobieta zaklinała rzeczywistość, nie potrafiąc przyznać się przed samą sobą do nieudolności swej rodzicielki i braku wsparcia w reszcie rodziny. Isak wiedział dobrze, że dlatego się od nich odcięła i wyjeżdżając na studia rozpoczęła zupełnie samodzielne życie z właściwym miejscem na leczenie. – W każdym razie… Rozpoczęłam leczenie mniej więcej w wieku dwudziestu lat. Wtedy zdarzały mi się już dłuższe zachwiania uwagi i przytomności –  dała za wygraną, opuszczając ramiona. Mężczyzna objął ją w geście szczerej skruchy, zerkając również w stronę Hansa: przepraszająco, lecz z zaszytą w spojrzeniu pretensją – pretensją do rodziny małżonki i do lat zaniedbań.
    Najgorzej jest, gdy mam nagromadzenie bardzo stresujących spraw, lub gdy zaczyna się okres jesienny i jestem dodatkowo wycieńczona zmianami pogody. – Przeszła do drugiego pytania, tłamsząc poczucie, że faktycznie Fárbauti  miał rację, a jej matka przyczyniła się znacząco do stanu, w którym obecnie się znajdowała. Zrobiła długą pauzę, zerkając w szarość męskich oczu, nakryła jego palce drugą dłonią i wykonała gest zachęcając, by mimo wszystko dodał coś jeszcze od siebie.
    Tak, zgadzam się z tym, co powiedziała. Faktycznie, wtedy jest to najbardziej widoczne, ale muszę też nadmienić, że w ostatnim czasie zdarzało się, że dyrekcja zwalniała małżonkę do domu, co jeszcze rok temu nie zdarzało się praktycznie w ogóle. Była w stanie prowadzić lekcje ciągiem, teraz jest to wyraźnie utrudnione. W tym miesiącu poważniejszych utrat przytomności miała chyba trzy przypadki. Dwa w szkole, raz w domu, ale to był ciężki dzień. Byłem bardzo zabiegany, nie mogłem pomóc jej w części obowiązków. Nazbierało się tego dość sporo i chyba była bardzo przemęczona – powiedział, wciąż uważnie obserwując zmiany zachodzące na kobiecej twarzy.


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me

    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Zaniedbania rodzinne – jak bardzo to typowe. Nie musiał nawet odnotowywać tej informacji na papierze, wierząc, że doskonale zapamięta ten „objaw” przykrej zależności. Wiedział jednak, że dokumentacja medyczna była ważna i – jeżeli nie zdecydują się na dalszą współpracę nad dolegliwościami pacjentki – będzie ona doskonałym wstępem do rozpoczęcia terapii przez kolejną osobę. Bo chyba co do tego nie mieli wątpliwości, Ormheiður musiała być już do końca życia poddawana kolejnym terapiom. Leczeniu objawowemu, podtrzymywaniu jej duszy w tym świecie, który pozostawał ich własnym, realnym – nie tym rozgrywającym się tylko i wyłącznie w jej głowie.
    Odnotowywał wspomnienie o pierwszych objawach z dzieciństwa i ręka nieco zadrżała mu w trakcie kreślenia literek. Gest ten mógłby wydać się nieco niepokojący, wzbudzający podejrzenia, jednak szybka asekuracja łokcia drugą dłonią i pięknie upozorowany na twarzy ból zakrył wszystkie wątpliwości. Hans widocznie miał problemy z ręką – a tak przynajmniej chciał pokazać się w tym momencie. Nie, żeby jej doniesienia o żwawym postępie choroby go zaniepokoiły.
    - Choroba to prawdziwa, rodzinna tragedia. I o ile tak samo jak Pan uważam, że rodzina małżonki ukazała nieco zbyt nieodpowiedzialną stronę… Od strony psychologicznej, wyparcie to naturalna reakcja obronna – postarał się podnieść Ormheiður na duchu. Mogła mieć matce lata zaniedbań za złe, mogła nie chcieć wspominać tego czasu twierdząc, że to właśnie jego pasywny charakter stoi u źródeł tak gwałtownych postępów choroby… Była to jednak wciąż jej matka. Hans wiedział w jak burzliwych relacjach pozostawał z braćmi i siostrami. Wiedział jednak, że pomimo naturalnej chęci unikania ich, nie byłby w stanie pozbyć się ich ze swojego życia. Że czasami karmił się jedynie dobrymi wspomnieniami i to one dodawały mu optymizmu i wsparcia. – Jeżeli pocieszy to panią, niewiele osób może pochwalić się świadomością o postępach tej choroby, a już na pewno niewielu wie o jej pierwszych objawach. Praktycznie nigdy nie widuję w swoim gabinecie dzieci dotkniętych menadą, a kiedy widzę – są to dzieci innych osób, u których ta choroba występuje osobiście lub dzieci medyków, którzy wiedzą to tylko przez swoje studia.
    Albo dlatego, że niewiele dzieci już w tym wieku posiadał objawy tak jaskrawe, jak te przedstawiane przez panią Bergman? Nie powiedział tego. Nie chciał jej podkopywać, a skoro jej poprzednia medyk nie wspomniała o tym w wymienianej korespondencji, oznaczać to musiało, że Ormheiður albo nie poinformowala dawnej lekarki o tak wczesnych objawach, albo sama medyk uznała to za nieistotny szczegół. To byłoby jeszcze bardziej nieodpowiedzialne, niż durna wiara matki chorej w nagłe ozdrowienie córki. Tveter odłożył pióro do kałamarza i dmuchnął na papier.
    Wszystko to wpływa szkodliwie na przyszłe leczenie. W przypadku chorób takich jak pani, wcześniejsze rozeznanie jest niezwykle istotne. To, że zaczęła mieć pani samoświadomość już wieku dwudziestu lat jest jednak obiecujące - gdyby czekała pani z wizytą jeszcze kilka lat, aż pani stan wyraźnie się pogorszy, mogłaby pani znacznie przyspieszyć postęp choroby - starał się szukać mocnych stron, by potem ponownie zapisać na kartach swoje przemyślenia - niezwykle szybki i wczesny rozwój, głosiły jego notatki. Sama rozmowa nie mogła jednak być jedyną podstawą do wydania wyroku. Musiał sam przeprowadzić kolejne badania. Musiał, o ile oczywiście mu pozwolą. - Czy jest gotowa pani przybyć któregoś dnia do szpitala na kilkudniowy pobyt? Wszystkie pani badania dostarczone mi przez doktor Sigurðardóttir mogą być przeterminowane, a i ja dam wolałbym przeprowadzić je przy pomocy swojego sprzętu i swoich umiejętności. Wiem, że jest pani osobą czynnie pracującą, stąd jestem w stanie zaoferować któryś z wolnych od pracy w szkole dni. Mogą państwo liczyć na moje wsparcie.


    I tak też było. Niecałe półtora tygodnia później znów mogli gościć w murach szpitala małżeństwo Bergmanów. Listownie poinformowano Ormheiður o fakcie, że badania te zajmą pewnie niecałe dwa dni, a w późniejszym czasie kobieta nie powinna być osłabiona ponad miarę, co oznaczać będzie możliwość swobodnego powrotu do pracy. Tveter sam pisał każdy list do młodej kobiety, skupiając się na budowaniu z nią komfortowej relacji na linii pacjentka-medyk. Przy chorobach takich jak ta, gdzie psychiczny aspekt mógł być wyzwalaczem ataków dolegliwości, miał zamiar być szczególnie ostrożny. Obcowanie z ludźmi takimi jak Ormheiður uczyło bowiem zarówno wytrwałości, jak i nieludzkiej wrażliwości. Wrażliwości, którą powinien mieć wybierając tą drogę, a która do tej pory czasami sprawiała mu wyraźne problemy…
    Państwo Bergman, dzień dobry - witał ich wtedy, od razu podając dłoń Fárbautiemu i (wedle chęci jego małżonki, zgodnie z zasadami dobrego wychowania) również swojej pacjentce. - Mam nadzieję, że nie stresuje się pani za mocno wizją spędzenia tych dwóch nocy w murach szpitala. Panie Bergman, załatwił pan sobie jakiś nocleg czy będzie pan wracał portalem?
    Zagajał, przy okazji prowadząc ich dwójkę ku salom oddziału pierwszego kontaktu. Ubrany w biały kitel odcinał się od ludzi przychodzących tu w poszukiwaniu medycznej pomocy, a jego wyjątkowo wysoki wzrost nie pozwalał na zgubienie go w tłumie. Dla Ormheiður przygotowano łóżko w trzyosobowej sali. Obecnie tylko jedno z miejsc było zajęte, a kobieta spoczywająca na łóżku, ledwo była w stanie obrócić głowę ku wchodzącym do środka personom. Staruszka, niezwykle miła, jednak bardzo osłabiona. To, że przy słabowitości dożyła jednak tak sędziwego wieku mogło być pocieszające dla wszystkich tych, którzy obawiali się skutków choroby dla ich organizmu.
    Kobieta również była pacjentką Hansa, jednak zawieszona gdzieś pomiędzy snem, a jawą, z początku nie wydobyła z siebie ani dźwięku. Dopiero gdy Hans przemówił do niej i powiedział, że zjawiła się nowa lokatorka, kobieta uniosła ciężkie powieki i otaksowała ich trójkę spojrzeniem. Widocznie była jednak zbyt wycieńczona, by uczynić coś więcej, a już tym bardziej odważyć się objawić im ton swojego głosu. Medyk posłał w jej kierunku zaklęcie kontrolne, byle tylko upewnić się, że jej stan nie pogorszył się od ostatniej wizyty. Sam jej widok nie był jednak niczym przyjemnym - czasami mówiono w końcu, że szpitale to tylko umieralnie.
    Na całe szczęście, Ormheiður nie miała zostać tu do końca życia. Przynajmniej nie w przypadku tej wizyty.
    - Zbadamy dokładnie postęp pani choroby i wyznaczymy obecne leczenie. Potem, J\jeżeli chce pan, do wieczora można zostać na sali z małżonką. Na noc nie wpuszczamy już odwiedzających.

    A wieczór nadszedł niezwykle szybko. Po raz kolejny, teraz jednak nie przy wyłącznym wywiadzie, a już na własne oczy, Tveter przekonał się o zaskakująco daleko idących postępach choroby Ormheiður. Była młoda jak na kogoś z tak częstymi napadami. Było to zastanawiające, ale i niezwykle rozwijające spostrzeżenie - przypadki graniczne lub ekstremalne zawsze stanowiły dla medycyny źródło nowych informacji, materiał do kolejnych badań… Zdaniem młodego Tvetera za mało wiedzieli jeszcze o tej chorobie. Za mało wiedzieli o potencjalnym jej połączeniu z psychiczną warstwą galdryjskiej natury, za mało wiedzieli o alternatywnych metodach leczenia. Teraz jednak, po długich rozmowach z panią Bergman, wiedział już praktycznie wszystko co chciał wiedzieć o jej przypadku. Gdy Ormheiður spała już, zarówno popchnięta do tego swoją dolegliwością, jak i pewnie zmęczeniem wynikającym z badań, Hans wyszedł z sali zaraz po Fárbautim. Zamknął drzwi do sali i obracając się plecami do ich białej powierzchni, gestem zasugerował by mężczyzna pozostał tu jeszcze chwilę.
    - Mogę zająć chwilę? - zapytał, chociaż iście grzecznościowo. Nie sądził w końcu, by mężczyzna miał nagle dosyć rozmawiania o zdrowiu swojej żony - wydawał się być troskliwą wobec niej osobą. Kochającą. Może trochę stanowczą i surową, ale pragnącą jedynie jej zdrowia. - Uważam, że pana żona nie powinna obecnie zażywać więcej stresu niż to konieczne, stąd na początku wolałem porozmawiać o tym z panem. Choroba, jak na jej wiek, jest w dalekim stadium rozwoju. Wskazują na to wstępne wyniki badań i typowe zachowania osób chorujących na menadę… - starał się mówić jak najspokojniej, byle tylko dobrze ważyć słowa i nie zabrzmieć niczym ktoś, kto zaraz miałby zacząć sporządzać nekrolog. - Trzeba za wszelką cenę spowolnić skutki choroby. Pana żona jest mądrą i roztropną kobietą - gdyby tak nie było, nigdy bym tego nie zaproponował… Ale powinniśmy spróbować innych alternatyw.
    Zaproponował, by na chwilę usiedli na wystawionych dla oczekujących na korytarzu krzesłach. Pozwolił, by Fárbauti zajął miejsce jako pierwszy, dopiero później sam zasiadł, pochylając się lekko ku jego sylwetce.
    - Obecna medycyna poddaje pod wątpliwość leczenie dolegliwości jedynie przy pomocy stymulujących zmysły mikstur - cedził powoli, zmierzając do sedna jakby najdłuższą drogą. - Terapie eksperymentalne sugerują, by leczenie takie łączyć z leczeniem psychiatrycznym. Teoretycy czasami twierdzą, że menada może być podatna na stymulację umysłową. Medycyna tej dziedziny zna umysł galdrów lepiej niż którakolwiek inna. Chcę znać też pana zdanie, dziś wiele razy usłyszałem, że pani Ormheiður niezwykle liczy się z pana opinią… Czy powinniśmy próbować czegoś nowego?
    Miał nadzieję, że jasno przedstawił sytuację. Nie mieli wiele czasu, by spowolnić postęp choroby. Musiał wyczytać to między zdaniami.
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Spodziewał się, że czeka ich długi, żmudny proces. Nigdy nie miał złudzeń, co do przebiegu leczenia. Mimo wszystko chwytał się nadziei spływającej szczodrze wraz ze zmianą lekarza. Na pierwszy rzut oka bardzo zdystansowany i oziębły Bergman, skrywał w sobie szczere pragnienie powierzenia wszystkiego w ręce Tvetera. Nie miał innego wyjścia, gdyż powoli wyczerpywały się mu pomysły, jak jeszcze mógłby ulżyć żonie. Jej stan był niepokojący – mógł to stwierdzić nawet człowiek, który niewiele wspólnego miał z medycyną. Isak nigdy nie próbował nawet konkurować z lekarzami, znał bowiem swoje ograniczenia, wiedząc że odebrał jedynie marną namiastkę edukacji. Mógł opierać się na swych doświadczeniach, a te były zawsze przykryte grubą pierzyną emocji i kontekstów, których nie sposób było usunąć. Nic nie mogło w tym momencie zmienić jego złości na rodzinę młodej kobiety, nie potrafił zapomnieć o niechęci odmalowanej w oczach jej matki i o tym, że musieli w końcu zupełnie się od nich odciąć. Nie widział innego wyjścia i być może był w swych czynach zbyt pochopny i samolubny. Ormheiður nigdy jednak nie narzekała, raczej naturalnie odchodząc od swych krewniaków, jakby już o wiele wcześniej układała w głowie podobny scenariusz i oswoiła się z nim na tyle, by w końcu wcielić w życie.
    Wsłuchał się z uwagą w to, co miał im do przekazania Hans i choć w głównej mierze zwracał się do jego żony, nie potrafił pozostać obojętnym. W jego słowach zwarta była szczerość – to czuł nawet nie znając mężczyzny lepiej. Nie miał powodów, by mu nie wierzyć, zresztą… wiedział, że wyrzucił z siebie już zbyt wiele złości. Zwłaszcza, gdy przypominał sobie, że Ormheiður w swej chorobie była bardzo czuła na jakiekolwiek znamiona stresu. Zwarł się w sobie, kuląc odrobinę ramiona, z niemym posłuszeństwem wymalowanym na twarzy. W takich chwilach był zupełnie bezradny, niczym nagie niemowlę zdane na łaskę opiekunów. Niewiele pozostawało z siły, którą w sobie posiadał, z nienawiści i gniewu żywionego względem całego świata.
    Kobieta, z którą postanowił wieść swe dalsze życie była mu jedyną ostoją i punktem zaczepienia, tym drobnym promykiem nadziei i trzeźwości chroniącej przed upadkiem i całkowitym obłędem. Była mu jedynym człowiekiem, wobec którego czuł tak zniewalającą pokorę i słabość, choć myśl o jej śmierci napawała go mieszanką emocji, których nie potrafił od siebie oddzielić.
    Rozumiem, panie doktorze. Doskonale to rozumiem – przyznała, choć z pewną nutą smutku w głosie. Starał się ją pocieszyć, ale Isak doskonale widział, że nie ominął jej strach i zdenerwowanie, gdy na oślep podążyła dłonią, by odnaleźć jego palce i by zacisnąć je na okręgu obrączki łyskającej przyćmionym blaskiem. Zamilkła następnie, wyraźnie przeżuwając lekarską opinię po przeprowadzonym wywiadzie. Wciąż miała wyraźną wolę walki i nie popadała w marazm choroby, od  której nie można było odnaleźć drogi ucieczki.
    Isak zawsze bardzo ją za to podziwiał i sądził, że tak dobre znoszenie objawów zawdzięczała swej pogodzie ducha i temu, że zawsze bardziej niż o sobie, myślała o tych, którzy ją otaczali. Bardziej przejmowała się jego utrapieniami, niż własną niedolą. Chętniej ocierała zapłakane oczy swych podopiecznych, niż rozwodziła się nad niemocą wstępującą w jej ciało. Nie rozumiał tego w całości, czasami się burzył, lecz i na takie sytuacje miała swoją odpowiedź i potrafiła go uspokoić, przybliżyć do choć częściowej wyrozumiałości.
    Byłoby to dla mnie niezmiernie wygodne. Tak, wciąż pracuję i jest to ważny element życia, daje mi, pomimo stresu, wiele satysfakcji. Mam poczucie, że jest jeszcze coś, w czym sobie dobrze radzę i nie wymagam opieki – przyznała z rumieńcem wstępującym na policzki. Bergman wiedział, że w domu liczy głównie na niego.
    Nie odezwał się ni słowem, ponownie zapadając się w sobie.

    Podróże do Midgardu miały na stałe wpisać się w ich małżeńskie życie. Nie sądził, że będzie musiał oswoić się z miastem, którego tak bardzo unikał, i które uważał za zupełnie obce i nieprzychylne. Poczucie niewygody szybko jednak ucinał wiedząc, że to najlepsze, co może zaoferować  Ormheiður.  Znajoma twarz Tvetera przyniosła kolejną dawkę nadziei, wtłaczanej w wartki strumień krwi krążącej po ciele. Działał ożywczo, niczym woda na spękaną, wysuszoną ziemię.
    Isak chciał towarzyszyć jej w każdej wyprawie, dlatego faktycznie przygotował się do wyjazdu, rezerwując niewielki pokoik w jednym z tańszych, oferowanych przez miasto hoteli. Nigdy nie zarabiali zbyt wiele, a samo leczenie pochłaniało sporo z odkładanych zapasów.
    Zostanę. Wszystkie obowiązki ułożyłem tak, że nie muszę wracać do domu. Chciałbym tu być, w razie, gdyby coś się działo. Wynająłem pokój w pobliskim hotelu – przyznał, na wpół beznamiętnie, na wpół całkiem swobodnie. Wchodząc do sali, w której miała spędzić noc jego żona, skrzywił się lekko. Obecność i zachowanie drugiej pacjentki wywołało dreszcz, który przesunął się zimną falą wzdłuż kręgosłupa.
    Pozostał z Ormheiður do samego wieczora, trzymając ją za dłoń, rozmawiając półszeptem, jakby bał się, że ktoś będzie zdolny wydrzeć im te strzępki intymności. Czas topniał niezwykle szybko i z zadziwieniem spoglądał, gdy oznajmiano mu o konieczności opuszczenia sali. Widział wprawdzie, że kobieta już dawno zasnęła, a on jedynie wciąż z uporczywością wbijał spojrzenie w jej twarz. Chciał zapamiętać ją na zawsze, na ten czas, który będzie musiał już spędzać samotnie.

    Niewiele rozmawiał z Tveterem na osobności, raczej nie zdarzało mu się to do tej pory – wszystko rozgrywało się pomiędzy ich trójką, dlatego też, gdy usłyszał znajomy, męski głos za plecami, wzdrygnął się nerwowo. Nie miał złudzeń, że takie rozmowy – przeprowadzane zupełnie na osobności – nieść będą coś dobrego. Stopy z uporem wcisnęły się w zimną, kafelkowaną posadzkę szpitalną. Bergman obrócił się niepewnie przez ramię, zerkając na ostre rysy Hansa.
    Oczywiście, doktorze – dodał formalnie. Teraz pozwolił sobie na spokojne zwrócenie całej sylwetki w jego kierunku. Twarz tężała mu coraz bardziej, wyraźnie żłobiąc na czole długie rysy zmarszczek. Był na tyle zdesperowany, że sięgnąłby po wszystko, co potencjalnie mogłoby ulżyć kobiecie, choć nigdy kosztem jej osoby. Nie znał się na medycynie, co odczuwał dobitnie zbyt wiele razy, gdy fale ciepła uderzały mu na twarz w odruchu bezradności i zupełnej niewiedzy. – Czytywałem o menadzie, kilka razy rozmawiałem z chorymi u medyków, do których chodziliśmy. Wiem, że u Ormheiður wszystko postępuje zbyt szybko – wyrzekł zupełnie przytomnie, dodatkowo utwierdzając się w sensie słów wypowiadanych przez Tvetera. Zmarszczył czoło jeszcze bardziej – szukanie alternatyw często oznaczało testowanie czegoś, czego nikt nigdy wcześniej nie badał, lub robił to w okrojony, ograniczony przez czas sposób. Czy mógł jednak pozwolić sobie teraz na jakiekolwiek przebieranie w rozwiązaniach, których przecież niemalże nie było? Zacisnął mocno usta, krzyżując ręce na piersi. Wpatrywał się w lekarza, długo, bez mrugnięcia, dokładnie śledząc każde drgnienie mięśni. Ustąpił dopiero pod naporem prośby, by spoczął na krześle. Niechętnie przetoczył się we wskazanym kierunku i usiadł na zimnym drewnie, wciąż jednak nie zdradzając intencji wypowiedzenia choćby słowa.
    Zgadzał się na wszystko, nie miał innego wyjścia, jednak wyartykułowanie decyzji okazało się zadaniem bardzo trudnym, bolesnym, tnącym krtań ostrzem odpowiedzialności. Żona w istocie liczyła się z jego zdaniem, niemal na każdym korku poszukując wspierającego głosu Isaka. Pochylił się, siły opuszczały go mimowolnie. Okrył usta dłonią, wciąż niezdolny do sensownego wyartykułowania choćby jednej głoski. Gdyby palił, wygrzebałby kartonik fajek, gdyby pił… poszedłby po butelkę szkockiej. Obecnie nie mógł niczym uśmierzyć bólu. Uniósł głowę i spojrzał na Tvetera, niepewnie, niezdarnie trzymając fokus na jego oczach.
    Czy my w ogóle możemy się na cokolwiek nie zgodzić? Przy jej obecnym stanie? – wychrypiał nareszcie słabo, matowym, pozbawionym emocji głosem. – Niech mi pan powie więcej, jak… jak to będzie wyglądać. Co możemy zyskać? Czy ona jakoś może dodatkowo ucierpieć? – Zbyt wiele pytań, zbyt wiele niepewności, choć wiedział, że w istocie musi się zgodzić. Że nie pozostało nic więcej.


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me

    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Czy my w ogóle możemy się na cokolwiek nie zgodzić? Desperacja, przez Fárbautiego przemawiała szczera desperacja. Znał te uczucie – sam był ojcem chorej córki, sam zrobiłby wszystko, by odnaleźć dla niej nowy, zdrowy los. I właściwie – nie można zarzucić mu braku prób, chociaż w przypadku słabowitości – poza chuchaniem i dmuchaniem na swoją drobną, podobno sobie istotkę, nie miał wielu alternatyw. Menada była chorobą nieco inną, niezbadaną praktycznie w najmniejszym stopniu, bo też niezwykle tajemniczą. Chciałby porównać ją do jakiegoś schorzenia ze świata śniących, których poznał kilkadziesiąt, tylko dlatego, by zdaniem ojca – stać się lepszym medykiem w świecie galdrów. Chociaż fizjonomia i zasady funkcjonowania organizmów magicznych i niemagicznych zgoła się od siebie różniły, terapie zza magicznej zasłony… Wydawały się inspirujące, szczególnie w przypadku psychiatrii i psychologii – zdaniem Tvetera, przez liczne konserwatywne klany magiczne, ich wiedza w tej kwestii stała w miejscu. Zacofane pomimo schyłku wieku instytucje polityczne, łożące pieniądze na rozwój ich medycyny, lubiły skazywać wszystkie psychiczne problemy galdrów na gnicie w cieniu, a źródeł ich dopatrywać się w zbyt mało surowym wychowaniu i mało twardych zasadach występujących w domostwach postępowych rodzin, takich jak ta Hansa. Vernerowie, rodzina jego matki i dziadka, dawnego Ministra Zdrowia, uchodziła w tej kwestii za prawdziwych pomyleńców – mimo wszystko to oni właśnie nie bali się stosować terapii eksperymentalnych, które nie raz uratowały już życie ludziom cierpiącym na śmiertelne zatrucie czy psychiczne zrujnowanie.
    - Cierpienie nie wchodzi w grę – zapewnił Hans, siląc się na delikatne drgnięcie kącikami ust w górę. Sprawa była niezwykle poważna – uśmiechy w tym momencie byłyby wysoce nie na miejscu, stąd też zdecydował się jedynie na ten drobniutki gest sympatii wobec męża swojej pacjentki. – Wszystko co planujemy wykonywać w trakcie tego typu terapii ma udowodnić niedowiarkom, że menada jest bezpośrednio związana z ludzką psychiką. Zapisana w genach, to niewątpliwe, ale leczenie farmakologiczne nie jest jedynym rozwiązaniem na ograniczenie jej postępu. Wiem, że może brzydzić się pan i bać tego, co za chwilę powiem ale… – westchnął, prostując się na krześle, by po spojrzeniu sobie samemu przez ramię, niezwykle dyskretnie i w jakby naturalnym geście, a nie powiewie czujności, ponownie powrócić uwaga do mężczyzny. – Świat śniących. Świat śniących zna przypadki chorób, które rujnując jeden organ w organizmie niemagicznej społeczności, wpływa na jego funkcjonowanie umysłowe. Świat już nie jest taki jak sto lat temu, wykształciliśmy sobie coraz większą wrażliwość na ludzkie cierpienie – nie uznajemy chorego za przeklętego, a jedynie pokrzywdzonego przez Norny. Gdyby zaimplementować do terapii pana żony elementy leczenia stosowane również w innych przypadkach, przez innych niż my… To mogłoby się udać. To ma szansę się udać. Spore szanse, mógłbym pokazać panu nawet wstępne badania, jeżeli nie bezpośrednio stąd, to z Akademii zagranicznych. To może być ogromny krok dla medycyny galdrów i niepowtarzalna szansa dla pana żony… – powiedział. Nakręcił się? Jeżeli tak, nie było tego po nim widać, wciąż tłumaczył wszystko spokojnie, cierpliwie i z troską o to, by w razie możliwego wykrzywienia twarzy przez Bergmana, zwolnić tempa i dobrać możliwie jak najtaktowniejsze określenie. Był nader ambitny, to fakt, jednak nie miał zamiaru poświęcać życia czy zdrowia pacjentki dla nauki – szczególnie, iż ta wciąż miała dla kogo żyć. Miała kochającego, wiernego męża, który pewnie spaliłby dla niej cały świat. Martwił się o nią szczerze, nie jak wielu fałszywców, którzy przyprowadzając swoje chore na menadę matki do szpitala, tylko czekali na diagnozę i wizje rychłego spadku.
    - Żona potrzebuje ciągłej stymulacji, systematyczności, kontaktu z odpowiednim terapeutą. Pacjenci tacy jak ona fatalnie radzą sobie z sytuacjami stresowymi – muszą unikać ich za wszelką cenę, gdyż powodują one ataki choroby. Co innego jednak będzie sytuacją stresową dla mnie, dla pana i dla pani Ormheiður. Wytrzymałość psychiczną daje się jednak poszerzać, a możliwe błędy przeszłości – przepracowywać – zasugerował Tveter. – Terapia pozwoliłaby żonie znosić lepiej wszystko to, z czym mierzy się na co dzień. Śniący potrafią łączyć oddziaływanie na umysł, również z oddziaływaniem na ciało – stan spoczynku nie sprzyja chorym na menadę, wpędza ich w wir znużenia, a w efekcie – wielogodzinny sen. Chciałbym zapoznać panią Ormheiður z zaprzyjaźnionym, doświadczonym psychiatrą. Badania powadzimy razem… Chciałbym jednak, by to państwo wspólnie podjęli ostateczna decyzję. Jak mówiłem – żona bardzo liczy się z pana zdaniem…
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Słuchał go w skupieniu, bo czy miał inne wyjście? Wciąż trzymał się nadziei na lepszą przyszłość i chciał wierzyć w to, że Tveter okaże się upragnionym wybawcą, człowiekiem zdolnym zaradzić nieuleczalnej chorobie przynajmniej na tyle, aby młoda żona mogła cieszyć się dobrą kondycją choć przez kilkanaście lat. Łudził się, że taki zapas czasu wystarczy mu w zupełności, że wtedy mniej będzie cierpiał niż teraz; skazany na samotność w perspektywie najbliższego roku, czy dwóch… może trzech przy wyjątkowym szczęściu. Nie chciał o tym myśleć, boleścią w sercu rozlewało się poczucie, że dobrostan, którego udało mu się doświadczyć był w rzeczywistości ulotny, ponownie odbierany mu przez kapryśne Norny. Oczy piekły go nieznośnie, lecz z całych sił starał się, by Hans nie ujrzał w nich nawet odrobiny wilgoci zbierającej się pod powiekami. Nie płakał, nie potrafił tego robić publicznie, w zaciszu domowym też nie wychodziło mu to wyjątkowo dobrze. Jedynie niemy krzyk rozdzierał go za każdym razem, kiedy tylko pozwalał sobie na spojrzenie w lustro. Teraz jednak ta niechciana rosa wykluwała się w kanalikach łzowych i groziła ostatecznym upadkiem niewzruszonego charakteru.
    Zacisnął dłoń w pięść, ułożył ją pod brodą i zastanawiał się nad słowami lekarza. Nie miał problemu z uwierzeniem, że jego podejście może coś zmienić. Nie należał do ludzi przywiązanych do magicznej warstwy życia. Właściwie wciąż egzystował na wzór śniących, wystrzegając się magii jak tylko mógł z uwagi na posiadaną naturę. Przywykł do takiego biegu życia; niespiesznego, okupionego raczej pracą fizyczną, pozbawioną galdryjskich udogodnień. Żona nigdy nie miała mu tego za złe, początkowo być może nieco podejrzliwie zerkała na sytuacje, w których stronił od zaklęć, lecz z czasem sama zaczęła intuicyjnie wymijać podobne tematy. Nie przeszkadzało jej to, takie miał wrażenie. Czasami sądził nawet, że doskonale znała jego tajemnicę, zwłaszcza teraz, w ostatnich miesiącach stało się to w jego odczuciu niezwykle prawdopodobne, gdyż w roztargnieniu, podczas domowych prac zdarzało mu się zapominać, przestawał być czujny i w mniejszym stopniu kontrolował swe poczynania, a ona wciąż traktowała wszystko z należytą sobie wyrozumiałością i spokojem. Tym bardziej był jej winien starać się ze wszystkich sił. Prawdopodobnie zaprzedałby ponownie własną duszę, jeśli miałoby to w jakimkolwiek stopniu jej pomóc.
    Panie doktorze — rozłożył dłoń, którą zwijał do tej pory pod brodą i złożył swobodnie wzdłuż ciała. Oczy wbił przed siebie, w obłażącą lamperię szpitalnego korytarza. — Ja naprawdę zgodzę się na to, jeśli mówi pan, że zadba o to, by nic złego przy okazji się nie stało. Nie mam uprzedzeń do takiego rodzaju leczenia. Jeśli mam być szczery, to ponad połowę swojego życia spędziłem wśród śniących — zwierzenie przyszło naturalnie, potrzebował chyba odskoczni, jakiegoś tematu pobocznego, by nieco rozluźnić zwartą wypowiedź Hansa. — Porozmawiam z nią. Myślę, że też się zgodzi. Wie, że nie namawiałbym jej na coś ryzykownego. Będę starał się robić, co tylko w mojej mocy, żeby ułatwić proces, żeby to coś dało… niech mi pan tylko powie… niech… Niech mi tylko pan powie… ile…ile zostało jej czasu, jeśli to się nie uda? wymowne spojrzenie poszybowało ku lekarzowi, choć sam Isak nie wiedział, czy chciał znać odpowiedź.

    A kolejne miesiące sprowadzały się jedynie do tego, że liczył na przemian okresy, gdy bywała w domu i te, gdy musiała pozostać w szpitalu. Niechętnie przywykł do tej okrutnej rutyny, wydzierającej im kolejne wspólne chwile, które musieli oddawać na rzecz sterylnej sali i zimnego, ciągnącego się w nieskończoność korytarza. Własne łóżko zamieniał na niewygodną wersalkę w najpodlejszym hotelu, a przytulność zapełnionego drewnianymi meblami salonu na noce, podczas których włóczył się ulicami miasta. Midgard był paskudny. Nie czuł do niego ani krztyny sympatii, podobnie jak tracił ją względem Hansa. Częściej, zamiast cierpliwie go słuchać, zaciskał mocno zęby, ścierając boleśnie szkliwo. Kiełkowała w nim frustracja i poczucie, że doktor go oszukał, że choć starał się być realistą, to i tak mydlił mu oczy czymś niemożliwym. Był bezsilny dla tego, co się działo; dla niemocy ogarniającej coraz bardziej ciało jego ukochanej Ormheiður, dla choroby trawiącej jej umysł, dla niebezpiecznych myśli.
    Sądził, że pogodził się z tym, co miało nastąpić, a jednak nie potrafił ukryć wściekłości tańczącej na powierzchni zwykle chłodnych, obojętnych oczu. Dłonie drżały mu coraz częściej, koszmary pochłaniały niemal każdej nocy, jego własne schorzenie stawało się czymś, z czym powoli przestawał sobie radzić, choć spychał je jak mógł, zapominając o tym, iż sam wymagał stałego leczenia.  Nikt jednak o tym nie wiedział, zarówno Ormheiður, jak i lekarze, których spotykał. Klątwa krwi odbijała się na jego licu fioletowymi cieniami pod oczami. Schudł wyraźnie, a zapadnięte policzki potęgowały tylko nędzny wygląd. Zmienił się, choć nie dostrzegał tego zupełnie, zbyt zaabsorbowany cierpieniem żony.
    Znów sprowadził ich tu przedłużające się objawy utraty przytomności. Rezultaty leczenia były marne, niemal niewidoczne. Samemu Bergmanowi czasami zdawało się, że menada rozwija się jeszcze szybciej, zachłannie wydzierając resztki pozostałej im normalności. I nie potrafił winić za to kogokolwiek innego, jak tylko Tvetera. I chciał, by lekarz o tym wiedział.
    Szedł ciemną ulicą, myślał, czy nie powinien zawrócić. Miał jeszcze możliwość by zreflektować się, nim uczyni coś skrajnie głupiego, a jednak nie chciał słuchać podszeptów rozsądku. Wiedział, gdzie go szukać, pamiętał gabinet, w którym spotkali się pierwszy raz i nie zamierzał rezygnować z celu. Nie umówił się z nim, bo nie było po co. Przyszedł, gdy ostatni z pacjentów wyminął go przed budynkiem, bez zwracania uwagi na kobietę siedzącą za blatem recepcyjnym.
    Przepraszam, ale doktor już nie przyjmuje — słowa protestu nawet nie musnęły jego uszu. Szarpnięcie za klamkę było zdecydowane, nie zamierzał pukać. Podmuch chłodnego powietrza ciągnął się jeszcze za nim, podobnie jak zapach zakurzonej ulicy. Rozpięta kurtka i włosy w nieładzie dokładały do makabrycznego obrazu człowieka na skraju wytrzymałości, wyraźnie fizycznie wycieńczonego, choć o wiele bardziej należało obawiać się zmęczenia psychicznego.
    Tveter — sapnął wściekle, zatrzaskując za sobą drzwi. Nie ruszył się jednak z progu, patrzył mu w oczy, z zajadłą nienawiścią wypisaną na twarzy. — Mówiłeś, że pomożesz, mówiłeś… — wszelakie uprzejmości, których zwykle używał zniknęły. Nie zachowywał się w sposób, który Hans poznał przez te wszystkie przeciągające się w lata miesiące. — Który to już raz, który raz ląduje w szpitalu?


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me

    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Życie lekarza oznaczało odrzucenie rodzinnego przywiązania. Życie lekarza, było oddaniem swojego życia dla żyć innych i o ile Hans Tveter miał tą przyjemność mierzenia się często z osobami nieumierającymi, a zwyczajnie przewlekle chorymi, wciąż często musiał mierzyć się z ciężarem własnej psychiki. Nie każda terapia działała, nie każda odnosiła wyjątkowo upragnione skutki, co za tym idzie – nie zawsze wznosił się wraz z pacjentami na wyżyny. Często upadał.
    Tak miało być też i tym razem. Wierzył jednak, że każda terapia, każde życie to sinusoida. Funkcja ciągnąca się ku pagórkom, ale i ku dolinom, jednak nigdy nieprzerwana. I chociaż było w tym dużo romantyczności, wszak wiedzieć mu przyszło, że życie skończy się kiedyś – był wizjonerem, na ten moment jeszcze nim był. Karmił się wysoko szybującymi przekonaniami, swoimi ambicjami i nadziejami. Ormheiður właśnie tego jednak potrzebowała, tak jak też inni chorzy na jej przypadłość. Ktoś mógł nazwać podejście to nieludzkim, mydleniem oczu, praniem mózgu i dawaniem złudnej nadziei na ozdrowienie. Hans, jak i chora wiedzieli jednak, że choroba nigdy nie odejdzie. W przypadku menady chodziło po prostu o utrzymanie kobiety przy życiu i zdrowych zmysłach jak najdłużej. A terapia wpierana psychiatrycznie… Początkowo odnosiła dobre skutki.
    By potem pogorszyć sprawę. Zbyt wielka świadomość pozostawała niekiedy zbyt niszcząca, a chociaż Ormheiður Bergman przygotowywana była do odejścia przez najlepszych specjalistów, którzy mieli nauczyć ją pogodzić się z przemijaniem, skupić jej głowę na innych czynnościach, oderwać od zgubnej dla niej choroby… Każdy czasami mierzyć się musiał z falami zwątpienia, prawda? Te były dla kobiety najtrudniejsze, bo pomimo pogody ducha, którą rozpoznał w niej doktor Tveter, momenty nasilania się menady sprawiały, że ta mniej przypominała siebie. Musiał zauważyć to też jej mąż, szczególnie po kolejnym kilkudniowym ataku.
    - Panie Bergman… – powitał go od drzwi gabinetu Tveter, który przejmował teczki od akuszerki – własnej żony. Lekko pulchna i niewysoka kobieta o smutnym spojrzeniu przeniosła wzrok na Bergmana, jednak w momencie którym zauważyła wyraz twarzy gościa – momentalnie wyszetpała zaklęcie i teleportowała się z pomieszczenia. Wiedziała, że kwestie zawodowe męża, chociaż często przeplatały się również z jej kwestiami zawodowymi ze względu na ich wspólny szpital, nie powinny jej dotyczyć. Wiedziała, jak Hans denerwował się gdy bywała zbyt wścibska. Zresztą – z wiekiem nauczyła się też, że ten w chwilach dobroci sam chętnie mówił jej o pacjentach. Mówił jej też o stanie Ormheiður, wyjątkowo fatalnym przypadku na którym wiele mogli się jeszcze nauczyć, jednak ta nie mogła na ten moment powiązać twarzy jej męża, z miłą kobietą z którą czasami zamieniła kilka słów, kiedy to sprawdzała na nocnym dyżurze stan pacjentów znajdujących się pod opieką męża, któremu akurat przydzielono kilka godzin snu poza jednostką. Mogła powiązać jednak nazwisko.
    I nie chciała być przy żadnej rozmowie tej dwójki.
    - Panie Bergman, proszę nie tracić spokoju, wiem że to trudne dla kogoś w pana sytuacji… – mówił nerwowo, bo chociaż był cholernym Hansem Tveterem, człowiekiem który sam mierzył się z chorobą córki, uciążliwością jej matki czy przewlekłym przepracowaniem, nie był niezniszczalny. Widząc człowieka na granicy wytrzymałości, którym widocznie był w tym wypadku Fárbauti, począł zastanawiać się – czy był pijany? Czy był naćpany? Czy doprowadził się do stanu nieuporządkowania tylko ze względu na lęk o stan swojej żony? Odurzeni, silni mężczyźni byli jego przeciwnikami. Zawsze był tylko wysokim, kruchym facetem o fizjonomii szczurka, nie siłacza. Z niektórymi wyrywającymi pacjentami poradziłaby sobie lepiej na pewno jego słodka małżonka. – Zdarzać się może przecież, że ktoś w stanie chorobowym pana małżonki trafi do szpitala. Tutaj i tylko tutaj może liczyć na najwyższą jakość opieki. Proszę zrozumieć, to wszystko w trosce o jej zdrowie… – mówił, chociaż wiedział doskonale, że tymi słowami jedynie pogłębia niechęć Bergmana. – Były moment, gdy pana żona czuła się lepiej. Analizujemy ciągle czynniki które wtedy na nią wpływały i próbujemy odtwarzać ich działanie… Wiem, że ciężko zapomnieć o dobrych momentach, gdy tak łatwo o trudne, ale menada… – wiedział, że mu przerwie. Spodziewał się tego. Żaden naukowy bełkot nie mógł powstrzymać wszak żalu kochającego męża.
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Nie musiał być tak gwałtowny, mógł zatrzymać to jeszcze wtedy, gdy siedział w hotelowym pokoju, a jednak nie chciał, świadomie wybierając wyrzucenie z siebie całej goryczy. To nie Tveter sam w sobie był winny zajściu, lecz bez wątpliwości pozostawał łakomym kąskiem – obiektem, na który przeniesiona została cała złość i frustracja zbierająca się przez miesiące współpracy. Tydzień temu miał jeszcze cierpliwość, ta jednak wyparowała wraz z kolejnym spojrzeniem na twarz ukochanej żony, w której nie potrafił doszukać się choćby iskry dawnej pogody ducha i nadziei. Prawdopodobnie i ona powoli traciła siły, poddając się chorobie coraz chętniej, opadała w miękkie poduszki, jej bezwładne ciało wysuwało mu się z rąk, kiedy próbował ją podnieść i pomagał chwytać porcelanową filiżankę pomiędzy smukłe palce. Była już bardziej duchem, niż sobą i to go przerażało. Miał ją wciąż blisko, a jednak nie miał jej dość, by odpędzić lęk i poczucie powoli rozrastającego się osamotnienia. Godziny, które spędzali na wspólnych rozmowach topniały i zamieniały się w minuty przerywanej wymiany niepełnych zdań, bo i to przynosiło jej trudność. Czasami mówiła bardziej płynnie, lecz wtedy wątki nie łączyły się ze sobą i wyglądały tak, jakby opisywała krainę umarłych oraz istot, których on nie mógł zobaczyć. Tracił ją: kawałek po kawałku, cząstka po cząstce, z każdym dniem było jej mniej i mniej. Przygotowywał się do odejścia, na bogów, wiedział o nim dobrze. Pomstował jednak, szarpał się na krótkim postronku resztek wyrozumiałości i gdy czara goryczy wreszcie się przelała, zdecydowanym korkiem uderzył do jedynej osoby, którą mógł realnie zmiażdżyć, by ulżyć sobie choć odrobinę.
    Był zupełnie nieracjonalny, pozbawiony choćby krztyny autorefleksji, bo złość zalewała cały świat purpurową posoką. Wstrzymał się wprawdzie lekko, kiedy zobaczył postać kobiety przebywającej w gabinecie Tvetera. Jakaś cząstka świadomości wdarła się w ciemną dolinę rozpaczy, choć nie na stałe, bo nieznajoma szybko oddała mu przysługę i zniknęła. Czy przestraszyła się jego osoby? Czy wiedziała, że nie będzie to przyjemna wizyta? Mogła wezwać pomoc, widząc rozwścieczonego klienta, ale nie zrobiła tego. Czy to w ogóle skłoniłoby go do zaniechania sączącej się z ust tyrady? Tak jak podejrzewał, Hans próbował jakoś załagodzić całą sytuację, tłumaczył dość rzeczowo i na tyle spokojnie, na ile mógł w starciu z człowiekiem, po którym mógł przecież spodziewać się wszystkiego. Nic jednak z tych słów nie obchodziło Bergmana, choć zachował pozór słuchania. Zaśmiał się gardłowo, nieprzyjemnie i zdecydował się, by zrobić krok do przodu.
    Przestań pierdolić, Tveter — warknął, nie chcąc dłużej oddawać mu przestrzeni do snucia doktorskich dywagacji. — Od początku to robisz, pierdolisz i nic nie robisz sensownego — dodał gorzko, robiąc kolejny krok. Oddychał ciężko, bo czuł wyraźne zmęczenie wstępujące w schorowane ciało, a jednak adrenalina niosła go dalej. Widział niepewność w ciemnobrązowych oczach lekarza, widział, że traci rezon z każdą kolejną chwilą przeciągającego się napięcia. Czy myślał, że coś faktycznie mu grozi? Oby, bo Bergman gotów był rzucić się na niego i wyszarpać z grdyki słowa błagania o litość. — Już byłem spokojny, całe pieprzone trzy lata, Tveter. Kładłem po sobie uszy i przyjmowałem, niczym skończony kretyn, wszystko to, co wypływało z twoich ust. — Miał mu za złe, że próbuje zepchnąć teraz jego emocje, że degraduje je do poziomu: proszę być spokojnym. Pałał do niego coraz większą niechęcią, Hans rozjuszał go niczym człowiek szturchający kijem psa na łańcuchu.  — Wciąż mówisz o analizowaniu, sprawdzaniu, a nie przynosi to żadnych rezultatów. Bywa w szpitalu zdecydowanie częściej, choroba się rozwija. Nie jestem ślepy, nie jestem idiotą, którego możesz omamić obietnicami bez pokrycia, choć może ci się tak wydawać — wyrzucał z siebie nadal, docierając wreszcie do granicy biurka, za którą, na wyciągnięcie ręki, miał już Tvetera. — Daruj sobie te szopki. Powiedz, czy ty w ogóle wierzyłeś, że to się uda, czy robiłeś wszystko z premedytacją, szukając kogoś, na kim przetestujesz kiepską metodę, mydląc oczy, bo nie mieliśmy wyjścia? Co? Może nie byliśmy jedyni? — Uderzył dłonią o blat, huk rozszedł się po gabinecie i został wchłonięty przez ściany dobrze wyciszonego pomieszczenia. Jeden jedyny raz – dokładna robota budowniczych podziałała na zgubę doktora. Tęczówki iskrzyły mu od poruszenia wzbudzonego w ciele. Syknął, wysunął nogę dalej, lecz jeszcze nie zaatakował. — Do kurwy nędzy, Tveter, ona umiera. Umiera! Rozumiesz? Dlaczego nie chcesz przyznać, dlaczego wciąż się zasłaniasz? — Oczy miał suche, choć chciał uronić choćby jedną łzę, nie potrafił jednak, zagryzając wargę, ciskając kolejnym przekleństwem. Przesunął dłonią po gładkiej powierzchni zmiatając z niej kubek. Ceramika rozprysła się w drobny mak.
    Ulżyłoby mu, gdyby ścisnął jego gardło, na pewno poczułby się lepiej.
    Wypadł zza mebla, zahaczając dłonią o ostry kant lekarskiego, metalowego biurka. Nie poczuł bólu, rozdzierającego komórki naskórka, bo w myślach już dopadał Hansa. Wprawnym ruchem przyciągnął kołnierz białej koszuli, zmuszając wyższego mężczyznę do zgarbienia się i zrównania spojrzeń.
    Pożałujesz, zakłamany… żałośny… — wymamrotał. Krew wykwitła na bieli Tveterowego kołnierzyka, sącząc się obficiej, niż wskazywałoby na to rozcięcie. Chciał widzieć w purpurze jego śmierć, nie własne wykrwawianie się, dlatego wciąż nie zwracał uwagi na opasłe krople cieknące po bladej skórze. Miął bawełnę jeszcze mocniej, dociskając rękę do krtani, rozwierając oczy szerzej, sycząc przez zaciśnięte zęby.


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me

    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Pisk w uszach, krew pulsująca mocniej – irytacja Bergmana nie była byle czym. Nawet jeżeli obydwoje potrafili czarować, nawet jeżeli obydwoje mogli odepchnąć się od siebie momentalnie – Hans nie poruszył się, stał struchlały i pozwalał Fárbautiemu na możliwe miotnięcie nim. Przymykał tylko oczy mocniej niczym tchórz, kiedy głos męża jego pacjentki mocniej odbijał się od bębenków. Nie szarpał się, nie miał tego na celu. Czuł się słaby, skazany na łaskę zdenerwowanego.
    Naprawdę robił co mógł. Razem z innymi medykami próbowali, wdrażali nowe metody, badali. To prawda - uczyli się na małżonce. To prawda, testowali. Spisywali wyniki, ale nigdy nie spisywali ukochanej Bergmana na straty. Wszystkie działania były celowe, ale jej dalsze szkody umysłowe nigdy nie. To, że choroba postępowała szybko wiedzieli już na starcie – chcieli ją powstrzymać, a co niestety było prawdą, nie udało się to tak dobrze, jak by tego chcieli. Ale skąd mogliby wiedzieć jak byłoby gdyby terapii tej nie wdrożono? Czy ktoś był gotowy podać im jednakową jednostkę do porównania? Organizm identyczny, ale leczony metodami klasycznymi? Albo zupełnie nieleczony, ba, być może przydałoby się porównać to również ze stanem nienaruszonym.
    Każde słowo Bergmana bolało urażoną dumę naukowca, duma ta jednak kurczyła się, zamiast krwawić. Tveter czuł, że oczy napełniają mu się łzami, nie gniewem. Nigdy nie chciał, by mąż pacjentki poczuł się jak idiota, jak oszukiwany głupiec, jak obiekt jakiegoś żartu. W obliczu takich oskarżeń Hans czuł, jakby jego praca faktycznie była jedynie obrazem nędzy i rozpaczy. Bał się o swoją naukową karierę, o to jak traktować go będzie rodzina, o to że zostanie odcięty od domowego ogniska, jeżeli tylko ojciec dowie się o jego nieudolności.
    Myślał głównie o sobie, tak – ale jak miał zachowywać się człowiek, który znajdował się pod gradem agresji? Uzasadnionej agresji, agresji uwarunkowanej bólem i lękiem, ale wciąż agresji. Bał się o swoje życie, o swoje zdrowie, nie wiedział czego spodziewać mógł się po kimś takim jak Fárbauti i szczerze powiedziawszy przy każdych kolejnych słowach zakres możliwości w głowie Tvetera powiększał się…
    - Od początku wiedzieliśmy, że jest źle – powiedział między zębami, kiedy gwałtowne szarpnięcie pociągnęło jego kołnierz. Obraz zadrżał, a wzrok skupił się dopiero na rozsierdzącym spojrzeniu Bergmana. Ciepło krwi kapiącej z jego rany w sposób gwałtowny, wręcz nietypowy przyciągnęło uwagę, ocuciło umysł, kazało odsunąć się od napastnika. Trzy kroki w tył, zderzenie się z fotelem wysuniętym od biurka, chęć wyrwania się, odciągnięcia dłoni mężczyzny od własnej krtani. – Puść mnie! Puść! – krzyknął medyk, próbując paznokciami wbić się w dłoń, która pulsowała intensywnie i mieniła się purpurą. Odciągnięcie od siebie kogoś tak rozgniewanego jak Bergman było wyzwaniem, któremu Tveter ze swoją siłą nie podołał. – Krwawisz, masz bardzo wysokie ciśnienie… Kurwa, niech się pan uspokoi inaczej dojdzie do omdlenia! – kolejne szarpnięcie i próba oswobodzenia się. – Mówię to jako medyk, wiem, że mi nie ufasz. Wiem, wiem, wiem że masz mnie za konowała, ale kurwa mać, umiem ocenić gdy krwawienie stanowi problem! – krzyknął, próbując odepchnąć się już na dobre. A przynajmniej na tyle, byle móc jedną, zdrętwiałą ze stresu ręką rzucić zaklęcie. Dość niedbale, za co później winił swoje niepowodzenie… - Sárr – zaklęcie rzucone bezpośrednio na dłoń nie zmniejszyło nawet krwawienia, a już z pewnością nie przyczyniło się do jego ustąpienia. – Sárr – ponowił, bojąc się, że zaakcentował coś nieodpowiednio, nawet pomimo tego, jak prostym zaklęciem ono było. To wszystko zestresowało Hansa jeszcze bardziej…
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Od wielu dni zaniedbywał się zupełnie, zapominał o standardowej dawce leków, co osłabiało go jedynie dodatkowo i nie pozwalało na zachowanie dobrej kondycji; zarówno psychicznej, jak i fizycznej. Wyglądało to tak, jakby szykował się nie tylko na śmierć żony, ale i na własne odejście z tego świata. Odrętwienie, które pojawiało się w momencie, gdy myślał o jej braku wpychało go w coraz bardziej postępującą samodestrukcję. Nie zależało mu już chyba na kolejnych dniach, nie, bo nie miał perspektywy na lata spędzone przy jej boku. Jak mógłby dalej wstawać każdego poranka? Jak mógłby budzić się w pustym domu, kiedy każdą noc spowijały koszmary i tylko jej dotyk łagodził najbardziej mroczne wizje? Nie chciał dopuścić do jej śmierci, przecież po to tu przyszedł, beznadziejnie świadomy, że przecież uduszenie Tvetera nie doda jej zdrowia, że już nic nie może zrobić poza wściekłym, bezcelowym ujadaniem na nieudolnego medyka. Ulżyłby sobie, może na jeden dzień, może na miesiąc. Później pustka i tak by go pochłonęła.
    Patrzył na plamy krwi i wciąż nie wierzył, że należą do niego. Zaciskał palce w spazmach wściekłości, czuł drganie krtani, łapczywe pochłanianie powietrza przez płuca, które powoli zaczynały być odcinane od życiodajnego gazu. Nie chciał wprawdzie robić nic podobnego, nie w pierwszym odruchu, lecz teraz zupełnie zamroczony chciał go po prostu zabić; za wszystkie puste słowa, za przeciąganie jej agonii, za nadzieję, którą śmiał im ofiarować, choć musiał wiedzieć, że nie będzie miała prawa się urzeczywistnić. Nie miał litości, odpychał ją od siebie z taką samą zawziętością, z jaką Hans chciał się wyswobodzić z jego uścisku. Cały czas patrzył mu w oczy, nie próbował wyminąć jego spojrzenia, nie bał się, że dostrzeże tam własne demony – już dawno się na nie znieczulił, nie robiło mu to różnicy, co w pewien sposób mogło dodatkowo zaniepokoić medyka. Tak zwykle nie postępowali ludzie zupełnie zdrowi.
    Purpura spływała na posadzkę, przesączała się przez splot bawełny, ciepło zaczynało pulsować już nie tylko w palcach, które powoli zaczynały tracić czucie, ale i w reszcie dłoni i przedramienia mrowiącego od braku sił, by dalej utrzymywać całą rękę w górze. Gdy dbał o siebie bardziej, podobne urazy nie czyniły tak wielkiej szkody, owszem zdawały się spektakularne, lecz nigdy nie były wyjątkowo zagrażające, bo nauczył się z nimi sobie radzić dość sprawnie. Teraz jednak wszystko było inne – tańczył na krawędzi, pozbawiony od wielu dni snu i odpoczynku, porządnych posiłków i leków. Trawiła go gorączka, występująca na czoło opasłymi kroplami, ściekającymi po skroniach. Był blady i anemiczny jeszcze bardziej, niż w momencie, gdy wchodził do gabinetu.
    Krzyk Tvetera nieco go otrzeźwił, nagle zaczął się zastanawiać, czy ktoś przypadkiem ich nie usłyszał, lecz było to jedynie zawahanie trwające mgnienie oka. Zmarszczył ponownie brwi, usta zwarł w wąską kreskę, choć płatki nosa nadymały mu się wyraźnie pod wpływem coraz większego wysiłku, który musiał wkładać w każdy z ruchów. Hans odbił się od fotela, dotknął plecami do ściany i jakimś cudem nieco go od siebie odepchnął.
    Bergman warknął, próbując ucapić go ponownie, ale ciało zaczynało go zdradzać, cofnął się sam, tracąc równowagę, wciąż słowa medyka były mu odległe, bo naprawdę nie dbał, czy faktycznie się wykrwawi. Palce miał już zupełnie śliskie od posoki, dlatego kołnierz wysmyknął się z nich bez większego problemu dając ofierze więcej przestrzeni tuż po wyrzuceniu nieudanego zaklęcia. Isak patrzył na niego ogłupiały, zaczynało kręcić mu się w głowie, choć złość nie wyparowała całkiem jeszcze, powoli pokrywała się natomiast nalotem zupełnego skołowania. Czy mógł coś jeszcze zrobić? Może powinien zaczerpnąć z Tveterowej siły i skazać go tym samym na agonię, byle sobie przywrócić zdrowie? Mógł zrobić to z łatwością, tylko resztki zdrowego rozsądku trzymały go jeszcze na krótkiej smyczy. Wiedział, że jeśli uczyni pochopny krok, zgubi siebie i żonę, a póki jeszcze żyła, nie chciał przysparzać jej kolejnych trosk. A może nie powinien już na to w ogóle patrzeć? Ostatki determinacji wypełzły na kanwę twarzy, cofnął się o kolejny krok, tylko że ciało szarpnięte nagłym impulsem powędrowało następnie z impetem do przodu. Oparł się zakrwawioną dłonią o ścianę, znacząc ją czerwoną smugą. Wciąż krwawił paskudnie, bo zniweczył wysiłek lekarza. Czarne plamy zawirowały przed oczami kolejny już raz, trzęsły mu się nogi.
    Krwinkowar… — wymamrotał, w kąciku ust zebrała mu się spieniona ślina. Opadał z sił wyraźnie, ale znów zahaczył palcami zdrowej dłoni o fałdę białej koszuli. Ciężko było odczytać, czy znowu zaatakuje. — Potrzebuję… — Przygniótł go ciężarem własnego ciała, tylko w nim mając obecnie oparcie.

    Fárbauti i Hans z tematu


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me




    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.