Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Pokój przesłuchań nr 4

    3 posters
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Pokój przesłuchań nr 4
    Jest to stosunkowo nieduże pomieszczenie z umieszczonym pośrodku blatem stołu, które przebiega jak wydzielona granica. Po jednej stronie zasiada przesłuchujący, a naprzeciwko znajduje się podejrzana o udział w przestępstwie osoba. Pomieszczenie posiada rozległe okno, zza którego przebieg rozmowy mogą obserwować także inni oficerowie oraz psychologowie, ułatwiający sporządzenie portretu psychologicznego człowieka, z jakim przeprowadzany zostaje wywiad śledczy. Zostało zaprojektowane w ten sposób, aby obserwatorzy doskonale słyszeli każde, zapadające słowo; jeśli uważnie się skoncentrują, są w stanie również usłyszeć tempo bicia serca oraz oddechu, co przydaje się przy wykrywaniu kłamstw. Miejsce to jest znienawidzone przez potencjalnych przestępców – zgodnie z opowieściami napełnia ono pierwotnym poczuciem niepokoju, którego nie można zagłuszyć, a każdy, nawet najdrobniejszy ruch jest odbierany tu kilkakrotnie głośniej niż w rzeczywistości.
    Widzący
    Vermund Eriksen
    Vermund Eriksen
    https://midgard.forumpolish.com/t3458-vermund-eriksen#34888https://midgard.forumpolish.com/t3486-vermund-eriksen#35063https://midgard.forumpolish.com/t3488-vennenmin#35071https://midgard.forumpolish.com/


    01.05.2001

    Przez całe przesłuchanie nie odezwał się ani słowem – sprawa należała do śledczych, a jego nie powinno tutaj właściwie być, chociaż spodziewał się, że zostaną mu później przekazane instrukcje dotyczące poszukiwanego człowieka; nie powinien tutaj być, ale kiedy rozpoznał w korytarzu błękit znajomych oczu, wyraźnie poszukujący punktu, o który mogłaby się wesprzeć i zmartwienie zastygłe na rozchylonych, różanych ustach, drgnęło w nim poczucie osobistej odpowiedzialności za nią – jakiś nieśmiertelny szczęt dawnego przekonania, że w przyszłości istotnie będzie jego odpowiedzialnością, wyłączną i najważniejszą. Zdążył jej to przecież obiecać, nie będzie ci źle, powiedział jej, zdając sobie sprawę, że – tak samo jak on – musiała już usłyszeć o tym, co dla nich planowano i że musiała rozumieć – tak samo jak on – że przed tą koniecznością nie było dla nich ucieczki, że słowo rodzicielskie było dla takich jak oni słowem świętym i ostatecznym jak wyrok; zajmę się tobą, powiedział jej wtedy, jakby próbował ją pocieszać: była wtedy zdecydowanie za młoda i obawiał się, że go znienawidzi za to, że stawał się wnykami zastawionymi na nią, zanim zdążyłaby rozpocząć swoje życie. Tymczasem czas mijał, Vivian w końcu dorosła, a temat zaręczyn nie wracał – spoglądając na nią przez bankietową salę, jasną pośród innych dziewcząt, wdzięcznie wchodzącą na scenę towarzyską, oddychał z ulgą – i nie miał wątpliwości, że ona oddychała z ulgą tak samo, widząc po drugiej stronie jego – że nie kazano mu dotrzymywać tej obietnicy. Zniósłby podobne życzenie jak każde polecenie ojca, jak każdy wyrachowany rozkaz, zniósłby takie małżeństwo z godnością, ale było mu jej szkoda; nie chciał być tymi sidłami zaciskającymi się na dziewczęcej kostce, zanim zdążyłaby wpaść z rozbiegu w otwarte ramiona swojej przyszłości i sam nie pragnął takiego związania, jeszcze nie, może nigdy. Zawsze zdawało mu się, że matka była nieszczęśliwa z jego ojcem; zdawało mu się, że był do niego zbyt podobny.
    Nigdy jednak o tym nie zapomniał – te niedoszłe niespełnione obietnice związały ich przyjaźnią specyficzną, rozbawioną tym żartem niedoszłego narzeczeństwa i przewrotną: pełną ulgi, że mogli ze sobą rozmawiać swobodnie, nie obawiając się dłużej groźby odgórnej decyzji – ich rodziny nie mogły zaoferować sobie nic wartościowego na politycznej arenie, byli więc dla siebie zupełnie bezpieczni.
    Nigdy nie zapomniał – więc kiedy rozpoznał ją w holu Kruczej Straży, stała się jego odpowiedzialnością; postarał się, by wysłuchano ją od razu w osobnym pomieszczeniu, przystanął w drzwiach, pytając, czy może być obecny przy przesłuchaniu, a potem przysłuchiwał się, bez słowa, jak odpowiada na pytania śledczego, próbując odtworzyć zdarzenia tamtego dnia, choć widział, jak trudno było jej do tego wracać i mówić o tym głośno – parę razy zagryzał w milczeniu zęby na chęci, by przerwać oficerowi, przerwać to przesłuchanie, poprosić o przerwę, żeby mogła złapać oddech, poprosić, żeby zostawiono ich na moment samych. Nie chciał jednak przedłużać tych trudnych rozmów; zdawało mu się, że tak było łatwiej – jak zerwanie plastra, jak najszybciej, przejść przez konieczne procedury, a potem dopiero – potem móc przy niej być jako Vermund, to jej niedoszłe nieszczęście, przyjaciel poznany we wspólnej biedzie, bez ciężaru munduru spoczywającego przypomnieniem na ramionach.
    Pióro spisujące wiernie zadawane pytania i jej słowa, w końcu znieruchomiało. Wyszedł na moment z oficerem śledczym, pozostawiając ją w pokoju na krótką chwilę, zanim wrócił, tym razem sam; drzwi zostawił za sobą łagodnie uchylone, nie znosił duszącej akustyki tych pomieszczeń, sprawiających, że człowiek czuł się klaustrofobicznie z własnym głosem rozbijającym się o wnętrze skroni. Postawił na blacie kubek ciepłej herbaty i sięgnął po krzesło, by przysunąć je do bocznej krawędzi stołu, nie nadwyrężając komfortowego dystansu, choć dłoń odłożona na blat, przesunąwszy zapisane kartki, pozostawiała subtelną, cichą inwitację, by go przełamać, gdyby tego potrzebowała.
    Nie prosiłbym... – zaczął, nie podnosząc nadto głosu; ten wybrzmiewał w pomieszczeniu wyraźnie, mimo to; dotknął końcami palców ciepłego kubka, przesuwając go lekko ku niej – Gdybym wiedział, nie wpraszałbym się w ten sposób. Przepraszam, jeśli wywarłem na tobie wrażenie, że powinnaś się zgodzić – dokończył, spoglądając na nią trochę inaczej niż spoglądał na nią chwilę wcześniej, w obecności drugiego oficera; nie musiał dłużej przełykać gryzącego żalu, utrzymywać koniecznego opanowania, kiedy pod mostkiem kąsał gorzkawy gniew. Przedświt przepraszającej skruchy odbił się w źrenicy jak drobna drzazga zbłąkanego odprysku światła; przesłuchanie musiało być dla niej wystarczająco trudne i wyczerpujące, mimo to nie zagryzł pytania na języku: – Ktoś jeszcze wie?
    Widzący
    Vivian Sørensen
    Vivian Sørensen
    https://midgard.forumpolish.com/t1502-vivian-srensen?nid=1#13829https://midgard.forumpolish.com/t1508-vivian-srensen#13842https://midgard.forumpolish.com/t1507-imp#13841https://midgard.forumpolish.com/f101-karl-srensen


    Uporządkowanie bałaganu w życiu okazało się jeszcze trudniejsze, niż przypuszczała. Nagromadzone zmartwienia, wątpliwości i strach, który stał się nieodłączną częścią jej życia, były bardzo trudne do wyplewienia - oznaczało to, że musiała wziąć się w garść, przestać użalać nad złym losem i zacząć realną pracę psychiczną i fizyczną nad poprawieniem swojego stanu zdrowia. Mogła szukać wymówek i obwiniać wszystkich dookoła za dotychczasowe niepowodzenia, ale tak naprawdę bez samozaparcia nie osiągnęłaby żadnych postępów. Chwytała się wszelkich możliwych sposobów, żeby poradzić sobie samodzielnie, ale dopiero praca ze specjalistami zaczęła przynosić właściwe rezultaty, nawet jeśli odrobinę szła na skróty i wspomagała się hipnozą, to i tak była z siebie dumna.
    Dziadek nie pozwolił jej ot tak zostawić tej sprawy - chciał znaleźć sprawcę i odpowiednio go ukarać, nawet jeśli dla jego wnuczki oznaczało to odtwarzanie horroru tamtej nocy za każdym razem, gdy o tym mówiła. A musiała mówić, podać wszystkie szczegóły i opisać mężczyznę najlepiej, jak pamiętała, żeby poszukiwania przyniosły jakiekolwiek efekty. Miała jednak wrażenie, że nie jest zbyt pomocna, a poza emocjami, które w danym momencie odczuwała, wszystko zlało się w jedną, chaotyczną całość i nawet rysy twarzy mężczyzny były w jej pamięci zamazane. Po rozmowie z psychiatrą zrozumiała, że to w niej jest problem, bo podświadomie bardzo nie chce, żeby sprawca się odnalazł, bo najzwyczajniej na świecie bała się, że mógłby jakimś sposobem dokończyć dzieła. Nie chciała go więcej widzieć, miała wręcz głęboką nadzieję, że zniknął z powierzchni ziemi i więcej go nie zobaczy.
    Rzeczywistość była jednak na tyle okrutna, że musiała raz po raz wracać do zdarzeń z tamtego dnia, tym razem wezwana na oficjalne przesłuchanie, denerwowała się od rana. Uspokajająca herbata nie ukoiła nerwów, a nie chciała odurzać się tabletkami, żeby nie uznali jej za niewiarygodną. Poszła sama, mając dość poczucia, że jest ciężarem dla wszystkich wokół. Wsparcie byłoby pomocne, ale potem miałaby wyrzuty sumienia, że angażuje kogoś w swoje dramaty, szczególnie że kolejny miesiąc zmagała się z tym samym problemem i miała wrażenie, że jej bliscy mają dość.
    Nie potrafiła się odnaleźć w siedzibie Kruczej Straży, czuła się niczym bezbronna łania otoczona przez myśliwych, choć paradoksalnie było odwrotnie, to właśnie tutaj mieli jej pomóc, a mimo to czuła się jak w potrzasku.
    Dopiero widok znajomej twarzy przyniósł jej ułamek otuchy. Wiedziała, co ją czeka, ale przynajmniej nie była już sama, nie tak całkiem. Szczególnie że Vermund chciał uczestniczyć w przesłuchaniu, a przecież nie śmiałaby mu utrudniać wykonywanie obowiązków służbowych. I z jednej strony czuła ulgę, że podczas wywiadu śledczych będzie kogoś znała, może przyda jej się mentalne wsparcie, natomiast z drugiej strony obwiała się otworzyć przed mężczyzną na tyle, by poznał wszystkie szczegóły, które obnażały jej bezbronność i bezużyteczność. Do tej pory ich relacja, poza początkowymi planami rodziców, miała raczej luźny charakter, z dużą ilością humoru, a teraz miało się to drastycznie zmienić. Bo nie wierzyła, że po tym, co usłyszy, będzie patrzył na nią tak samo. Ale było za późno, żeby zmienić zdanie. Zacisnęła zęby i opowiadała, co wydarzyło się w dniu ataku, nie pomijając żadnego detalu. Próbowała być użyteczna i ułatwić im pracę, ale jednak trauma i strach blokowały część wspomnień, a powstałe dziury mogły okazać się istotną przeszkodą w odnalezieniu sprawcy. Nie robiła tego specjalnie, szczerze wytężała umysł, całość przesłuchania była dla niej wyczerpująca, dodając do tego presję ze strony dziadka, na końcu czuła się przytłoczona, wręcz pokonana. Próbowała nie pokazywać emocji, ale łzy same spływały po policzkach i raczej nie udało jej się ukryć wewnętrznego roztrzęsienia. Kiedy w końcu została sama w pokoju, przyłożyła czoło do blatu, jakby kojący chłód miał pomóc w pozbieraniu myśli. Oddychała miarowo i stosowała techniki od psychiatrów, choć przytoczenie wszystkiego ze szczegółami, wyzwoliło w niej żywe emocje, jakby dopiero co została zaatakowana.
    Podskoczyła lekko na siedzeniu, słysząc męski głos i od razu wyprostowała się, jakby spodziewała się kolejnej dawki tortur. Ale nie, Vermund przyszedł sam, przesłuchanie zakończone, a on chciał się tylko upewnić, że nie załamała się pod ciężarem bolesnych doświadczeń.
    - To twoja praca - pokręciła głową, bo nie potrzebowała przeprosin. Sama nie była w stanie określić, czy jego obecność pomogła, czy zaszkodziła, ale teraz nie miało to większego znaczenia - było po wszystkim. Nie chciała, żeby teraz patrzył na nią, jak na ofiarę, bo chociaż faktycznie nią była, to wolała pozostać w jego oczach niedoszłym obowiązkiem, wolała widzieć w jego oczach błysk rozbawienia, niż nuty współczucia.
    - Tylko najbliżsi. Chciałabym, żeby tak zostało - obawiała się, że jej sprawa wypłynie do gazet, że stanie się medialnym pośmiewiskiem i nazwisko Sørensenów znów będzie na językach Midgardu w niekorzystnym świetle. Nie podejrzewała go o brak dyskrecji, przeciwnie, miała nadzieję, że pomoże jej utrzymać to wszystko w sekrecie. Sięgnęła nagle po torebkę i wywróciła jej zawartość do góry nogami, rozsypując wszystkie przedmioty - klucze, portfel, szminkę, puder, który potoczył się głuchym echem po podłodze i wreszcie tabletki uspokajające przepisane przez psychiatrę, które zażywała w stanach silnego wzburzenia, jak teraz. Przyjęła więc z wdzięcznością herbatę i popiła lek, posyłając mu zakłopotany uśmiech.
    Widzący
    Vermund Eriksen
    Vermund Eriksen
    https://midgard.forumpolish.com/t3458-vermund-eriksen#34888https://midgard.forumpolish.com/t3486-vermund-eriksen#35063https://midgard.forumpolish.com/t3488-vennenmin#35071https://midgard.forumpolish.com/


    Obserwując biernie stalówkę magicznego pióra kreślącą jej słowa na białości papieru, czuł jak wszystko pomiędzy nimi zaczyna subtelnie się odkształcać; pojawiają się rysy, pęknięcia rozwidlają się jak przyciskanym podeszwami lodzie, lekkość powierzchownej przyjaźni kruszy się jak cienka farba, Vivian taka, jaką znał – rozbawiona, uśmiechnięta i dziewczęca – pod łuszczącą się taflą dotychczasowych doświadczeń otwiera się przed nim wbrew sobie, odsłania wykruszoną wyrwę w bezpiecznym, słodkim życiu dobrze urodzonej, młodej kobiety – ciemny szarpany wyłom, przez który przedzierał się, śladami jej nieszczęścia, głębiej. Tym się w końcu zajmował: tropił nieszczęście, szukał jego śladów pozostawionych w ludzkim życiu, podążał za nimi dalej, nieraz grzebiąc się w błędnych piaskach skrzywdzonych źrenic po samą szyję, chociaż uczono go, by zachowywać w służbie zdrowy dystans – odkąd wrócił z Nordkinn, stawało się to tymczasem nieoczekiwanie trudniejsze, jak gdyby znaleziona tam przypadkiem przyjaźń zdarła z niego powściągliwość jak sztywny całun, za którym dotąd żył. Nie spoglądał jej w oczy, bo wiedział, że przepadłby w nich na pewno – zacząłby poszukiwać, próbowałby dojrzeć więcej, a przecież nie przychodziła z tym do niego, wszedł tutaj sam prowadzony poczuciem zobowiązania, wpuścił się sam, pytał wprawdzie o pozwolenie, ale rozumiejąc, że miał w tym miejscu pewną przewagę. Nie był teraz pewien, czy zrobił dobrze; czy chciałaby, żeby przejrzał przez warstwy niezobowiązującej, swobodnej znajomości i poznał ją w ten sposób, przeskakując pewne rozdziały, do których nie dotarli naturalnie i może nie dotarliby nigdy. Czuł dlatego nieprzemożoną potrzebę, żeby ją za to przeprosić – dopiero teraz, siadając naprzeciw niej sam, spojrzał jej znowu w oczy, wiedząc, że w nich ugrzęźnie. Sposób, w jaki poderwała głowę, kiedy wrócił, przypominał mu ptaki spłoszone odgłosem wystrzału; rzęsy unoszące się jak poderwane czarne skrzydła, modre spojrzenie lśniące jak połysk barwnych piór pod nimi, pod tym wszystkim kołaczące w przestrachu, drobne serce.
    Niezupełnie – odparł bez momentu pauzy, jakby spodziewał się podobnego usprawiedliwienia i nie chciał go przyjmować; dopiero teraz, jakby się zawahał, pozwolił na chwilę przestoju w rozmowie. – Nalegałbym, rzeczywiście, żeby ta sprawa trafiła na moje biurko tak czy inaczej, ale procedury nie wymagają mojej obecności tutaj, o czym powinienem być może powiedzieć wcześniej. Nie prosiłem o pozwolenie ze służbowego obowiązku – wyjaśnił spokojnie, równomiernie stonowanym tonem, jak gdyby rozkładał go przed nią niespiesznie i ostrożnie w podsyconej akustyce tego miejsca. Miał nadzieję, że uchylone delikatnie drzwi pozwalały jej tętnu zbiec dyskretnie; że nie odbijało się od ścian, wracając do niej głuchym dudnieniem. Znów przerwał, na chwilę, wyraźnie nie chciał popełnić błędu w słowach, powiedzieć czegoś, co mogłoby pogłębić jeszcze jej zakłopotanie. Prosiłem jako przyjaciel zdawało się zawisnąć na strunie konwersacji, nie zdobył się jednak na tę zuchwałość; mieli przyjazną relację, ale nie byli sobie dotąd właściwie przyjaciółmi. Więc prosił jako kto? Niedoszły narzeczony? Wspólnik w starym żarcie? Na jakiej podstawie przyznawał sobie prawo?
    Kiwnął głową ze zrozumieniem na wspomnienie jej najbliższych; domyślał się, że tak właśnie byłoby najlepiej – pozostawić wszystko w tajemnicy. Nie powinien był się w to wtrącać, pomyślał znowu; nie chciał, żeby czuła się jakby trzymał teraz w ręce jej nieszczęście jak politycznego asa w rękawie. Nie upadłby nigdy tak nisko, wiedział jednak, że w tych płaszczyznach trudno było sobie ufać.
    Oczywiście – wydawało mu się, że powinien powiedzieć to głośno; zawrzeć z nią wyraźnie niepisany układ milczenia, gdyby tajemnica służbowa nie wydawała się wystarczająca (nie była; w polityce żadna przysięga tajemnicy nie była wystarczająca i wiedział, że szczególnie ich ród, Eriksenowi zmienni jak morze i wiatr, wzbudzał nieufność). Obserwował jak niespokojnym ruchem sięga do swojej torebki i przewraca ją do góry dnem, wysypując na stół jej zawartość: klucze, portfel, szminka, wreszcie listek leków, który złapała w drżące palce. Kiedy wyłuskiwała małą tabletkę z plastikowej osłonki, cichym zaklęciem i nieznacznym ruchem dłoni przywołał zgubiony puder z powrotem na blat stołu; szminkę wziął w palce swobodnie, zerkając na numer odcienia, jak gdyby się na tym znał – nie znał się w ogóle, ale kolor zaznaczony wiernym akcentem był mu znajomy z jej ust. Zastukał delikatnie końcem o stół, w chwilowym milczeniu, w którym szukał słów; nie wydawał się zakłopotany, jedynie przez chwilę zamyślony, zanim odezwał się znowu, podobnie ostrożnym tonem, co wcześniej:
    Kiedy zaczynałem służbę w forcie Nordkinn – przywołał, jak gdyby nie było nic naturalniejszego: mówić o tym odległym miejscu, gdzie zsyłano najgorszych przestępców, jak o każdym innym miejscu, w którym spędziło się lata: z przyzwyczajeniem, bez odrazy, akceptacją. – napadnięto mnie podczas jednej z moich pierwszych pełnych wart. Zawsze chodziliśmy we dwójkę, takie były procedury, ale mój starszy towarzysz miał zwyczaj zatrzymywać się przy jednym z więźniów, znał go od początku swojej służby, częstował go papierosem. To, oczywiście, zabronione – mruknął ciszej, zupełnie jakby chciał powiedzieć: wiele rzeczy było zabronionych i wiele rzeczy działo się mimo to; robił przecież to samo, kiedy poznał Jaskę. – Nie czekałem na niego, poszedłem dalej. Zdaje się, że planowali to od bardzo dawna, nie zauważyłem nawet, że coś się dzieje, czekali po prostu na dobrą okazję i w końcu się nadarzyła: jeden strażnik na warcie, w dodatku niedoświadczony, z mlekiem jeszcze pod nosem, drugi za rogiem dopalał swojego rutynowego papierosa – przewracał w palcach jej szminkę powoli, zanim w końcu odstawił ją na stół i cofnął rękę, podnosząc na nią spojrzenie. – Od tamtej pory potrzebowałem zawsze mieć pewność, że ktoś jest za mną i pilnuje moich pleców, a nawet wtedy... Minęły lata, a ja nadal czasami wpadam w ten popłoch, przeczucie, że zaraz wydarzy się coś złego, że nie mogę ufać nikomu wokół mnie – pomimo ciężkości tych słów, uśmiechał się blado kącikami ust, rozładowując napięcie wrażeniem, że wszystko to nie jest dla niego ciężarem; był przyzwyczajony z tym żyć. – Chcę powiedzieć, że gdybyś potrzebowała kiedyś kogoś obok, choćby na własnym podwórku przy wynoszeniu śmieci, zrozumiem – dokończył, nie spuszczając z niej oczu; przyglądając się, z dyskretną ciekawością, czy uspokajające leki zaczęły działać. – Wiesz o czym mówię? – spytał, mając nadzieję, że uda mu się (nie powinien) sięgnąć jeszcze dalej, otworzyć ją przed sobą bardziej.
    Widzący
    Vivian Sørensen
    Vivian Sørensen
    https://midgard.forumpolish.com/t1502-vivian-srensen?nid=1#13829https://midgard.forumpolish.com/t1508-vivian-srensen#13842https://midgard.forumpolish.com/t1507-imp#13841https://midgard.forumpolish.com/f101-karl-srensen


    Wspomnienia ataku powracały do niej niczym potężne fale, zalewając każdy zakamarek jej umysłu. Skulona postawa na krześle ukazywała jej wewnętrzną walkę z traumą, próbującą przedrzeć się przez wyćwiczony spokój. W głowie Vivian echo przesłuchania wzmacniało dźwięki tamtych chwil. Słyszała krzyki, odczuwała cierpienie, a każde pytanie świdrowało jak kamień wbijający się w nią coraz głębiej. W tych chwilach, przeszłość stawała się teraźniejszością, a ból wypełniał każdy fragment jej istnienia. Jej serce biło nerwowo, a ciało było jakby osłabione, odczuwając skutki psychicznego i emocjonalnego obciążenia. Spojrzenie Vivian wędrowało po pomieszczeniu, ale oczy widziały jedynie odbicie przeżytego koszmaru. Każdy szczegół, każdy zakamarek sali, stawał się symbolem jej wewnętrznej walki. Wcisnęła dłonie w krawędzie krzesła, jakby próbując znaleźć oparcie, ale jednocześnie czując, jak rozpada się świat wokół niej.
    Vermund naprawdę się starał. Jego obecność była jak delikatny dotyk w tych burzliwych chwilach, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę, że nie był w stanie w pełni uśmierzyć jej wewnętrznego zamętu. Nie wiedziała nawet, skąd wynika jego troska. Ich relacja opierała się na niedoszłym narzeczeństwie, pozbawiona zażyłości, nawet jeśli dobrze czuła się w jego towarzystwie, na tyle swobodnie, by żartować z ich sytuacji. Teraz nie była w stanie się nawet uśmiechnąć, tym bardziej, że huraganem panującym w jej umyśle, tkwiła w przeświadczeniu, że przez głos mężczyzny przebija nutka litości. Nie chciała czuć się jak ofiara, ale właśnie tak się czuła. Dopiero po drugiej części wypowiedzi, podniosła na niego wzrok pełen niezrozumienia.
    - Więc? Z jakiego powodu prosiłeś? - zapytała, po części, żeby poznać motywy mężczyzny, ale po części, żeby odwrócić uwagę od swojej paniki i skupić się na nim. Potrzebowała chwilę wytchnienia od wewnętrznej walki, przynajmniej dopóki tabletka nie zacznie działać.
    Nie miała mu za złe inicjatywy uczestniczenia w przesłuchaniu, nie powinien czuć się z tym źle, choć nie miała teraz siły, by go o tym zapewniać. Zbyt skupiona na swoim zmaganiu, próbowała trzymać nerwy na wodzy. Zanim połknęła tabletkę, jej myśli pędziły w różne strony. "To nie oznacza, że jestem słaba," przekonywała sama siebie. "To tylko narzędzie, które pomaga mi utrzymać równowagę." Jednak, pomimo tych słów, odczuwała subtelny cień wstydu, jakby zażywanie leku było ucieczką, której wstydziła się nie tylko przed Vermundem, ale i samą sobą. W chwili, gdy połknęła tabletkę, poczuła jakby maleńka fala spokoju zaczęła się rozlewać od żołądka. Było za szybko, żeby ciało zareagowało na lek, w jej umyśle nadal trwała walka z przeszłością, która dręczyła ją jak upiorny koszmar. Kurczowo zaciskała palce na torebce, mając nadzieję, że za moment poczuje się lepiej.
    W głębi serca, Vivian zaczęła rozumieć, że towarzystwo Vermunda było dla niej nie tylko wsparciem, ale także miejscem, w którym mogła odkryć nową siłę. Jego zapewnienie o milczeniu w sprawie ataku było jak podarowanie jej prywatności - bezcennym darem w świecie, w którym czuła się niejednokrotnie wystawiona na widok publiczny.
    Zanim lek zaczął działać, mężczyzna zaczął opowiadać swoją historię, a dopóki nie skończył, Vivian siedziała bez ruchu, wpatrzona w niego jak zaczarowana, na moment zapominając o swoich problemach. Jego opowieść o własnej traumie wydobywała z niej pokłady zrozumienia, tworząc niezauważoną wcześniej więź między nimi. W myślach kobiety przewijały się wspomnienia własnego koszmaru, ale słuchając historii Vermunda, czuła, że trauma może złączyć ludzi na poziomie, który wykracza poza słowa, że nawet w najciemniejszych zakamarkach duszy można znaleźć kogoś, kto naprawdę zrozumie.
    Nagle poczuła, że nie jest tu sama w swojej walce. Chociaż ich historie były różne, to współczucie i zrozumienie tworzyły most między ich doświadczeniami. Właśnie docierało do niej, że może znaleźć wsparcie w osobie, po której nigdy by się tego nie spodziewała.
    Jej spojrzenie stało się miejscem, w którym mieszkały emocje, które były dla niej zbyt trudne, by je wyrazić słowami. Było jej tak po ludzku przykro, że doświadczył ataku. Rozumiała strach i oglądanie się za siebie podczas spaceru, spodziewając się, że coś nagle wyskoczy zza krzaków.
    - Mocno ucierpiałeś? Czy ktoś poza tobą…? - nie powinna zadawać tych pytań, wkraczać w jego prywatną sferę, ale przecież sam otworzył tę furtkę. Może chciał się zrewanżować, a ich sekrety były na podobnym poziomie, a może chciał jej przekazać, że jego wsparcie nie jest gołosłowne, szukając nici porozumienia przez własny bagaż doświadczeń. Praca mężczyzny należała do kategorii niebezpiecznych, więc w teorii wiedział, na co się pisał, ale w praktyce każda taka sytuacja odciskała na danej osobie piętno.
    - Jak sobie z tym poradziłeś? - czy miał jakiś magiczny sposób, który rozwiązałby jej codzienne zmagania? Wszystkie próby spełzły na niczym, czasami nawet pogarszały stan, a leczenie ze specjalistami wymagało czasu i chociaż już teraz widziała efekty, to w zamkniętych ścianach, w samotności i bez leków, czuła się jak w potrzasku.
    - Wiesz, że nie chciałabym cię obciążać swoimi problemami. Na pewno masz dość własnych. Nie mówiąc o tym, że już dla bliskich stałam się kotwicą, ciągnącą w muł mojego chaosu. Nie zasłużyli na to - w miarę jak odzyskiwała spokój, panika ustępowała miejsca smutkowi. Stała się obciążeniem dla każdego, kto postanowił trwać przy niej pomimo wszystkiego, co przeżyła. Nie narzekali, ale czasami zauważała w ich oczach zmęczenie, które stawało się niemych świadectwem tego, że pomaganie jej przejść przez traumę stawało się walką również dla nich.
    Kiwnęła twierdząco głową na jego pytanie, a jego historia wywołała poczucie zaufania. Równie dobrze mogła podzielić się kolejną obawą.
    - Nie mogę pozbyć się wrażenia... tego paraliżującego strachu, że on dowie się, że to zgłosiłam. Że wróci dokończyć dzieła - wtedy udało jej się ledwo uciec, tylko dzięki dodatkowym chwilom, które zyskała, gdy zaczął przemieniać się w niedźwiedzia. Gdyby wrócił z zamiarem zamordowania, nie miałaby żadnych szans, a przecież nie mogła mieć całodobowego ochroniarza, nie wzbudzając przy tym podejrzeń.
    Widzący
    Vermund Eriksen
    Vermund Eriksen
    https://midgard.forumpolish.com/t3458-vermund-eriksen#34888https://midgard.forumpolish.com/t3486-vermund-eriksen#35063https://midgard.forumpolish.com/t3488-vennenmin#35071https://midgard.forumpolish.com/


    Nie powstrzymał słabego uśmiechu unoszącego końce ust blado – powinien spodziewać się jej pytania, tymczasem miał wrażenie, jakby dał się na czymś przyłapać; na tej potrzebie troski, która nie dawała mu spokoju i której nie potrafił sobie wyjaśnić, ani znaleźć dla niej właściwych słów usprawiedliwienia, które nie brzmiałyby niezręcznie. Tkanka tego uczucia wydawała mu się wciąż świeża i drażliwe odsłonięta, wciąż niezupełnie przyswojona przez organizm nieprzyzwyczajony do tego, by dopuszczać do siebie szczególnie taką bliskość, chociaż rozumiał, że musiało to być dziwaczne złudzenie – tkwiła w nim przecież od dawna. Pierwszy raz, kiedy ją w sobie zauważył, schowaną pod kieszenią serca, zdarzył się jeszcze w czasie studiów, w tym krótkim okresie, kiedy dzielił czas pomiędzy instytutem a stażem w Kruczej Straży, i kiedy młody mężczyzna, którego umysł zasnuwała mgła szaleństwa, spojrzał na niego i rozpoznał w nim swojego brata. Widzieli się pierwszy raz w życiu, nie był jego bratem, nie był nawet znajomą twarzą – ale w tamtej chwili zdawało mu się naturalne, żeby uśmiechnąć się do niego i stać się jego bratem, i teraz, kiedy Vivian stawiała go przed tym pytaniem, nie mógł powstrzymać bladego uśmiechu i wspomnienia tamtego chłopaka, który pokochał go – nieznajomego – jak brata i zachowywał się, jakby znali się całe życie. Bo ludzie potrzebują troski, wydawało mu się; bo to ludzkie.
    Obiecywałem ci kiedyś, że nie musisz się obawiać. Że się tobą zajmę – odpowiedział łagodnym półżartem, mając nadzieję, że wrócenie do początków ich znajomości rozluźni ciasny węzeł sytuacji i pozwoli im obojgu poczuć się względem siebie bardziej na miejscu i że przypomni jej, subtelnie, że znali się właściwie długo; nie czuł się dla niej kimś obcym i nie chciał, by tak się przy nim też czuła. – Nie wiedziałem wtedy, że to właściwie obietnica niemożliwa do dotrzymania, nie wiedziałem wtedy wielu rzeczy i mówiłem to, co dyktowała mi dziecinna naiwność, ale mówiłem szczerze – mówił dalej jak gdyby chciał usłać dla niej atmosferę czymś ciepłym i łagodnym; rozmową, choćby sentymentalną i pozbawioną wyraźnego celu przykryć to cierpkie napięcie, które wciąż tkwiło zgromadzone w zakamarkach pomieszczenia. Zastanawiał się, czy zdołałby dosięgnąć ją na dnie tych zagubionych źrenic, czy chwyciłaby jego dłoń, czy pozwoliłaby mu pozostać blisko; coraz wyraźniej czuł, że tego właśnie chciał – znaleźć się blisko i zostać tam na dłużej, bez napastliwości utknąć w jej pamięci echem zapewnienia, że może do niego wrócić ze swoim strachem. Coraz bardziej nie potrafił pozwalać ludziom zostawać sam na sam ze swoim nieszczęściem; nie wiedział jeszcze, czy to coś dobrego – dla nich, dla niego. – Nie mógłbym, oczywiście, uchronić cię przed wszystkim, niezależnie od naszej sytuacji. Ale mogę się o ciebie troszczyć, tak po ludzku, to chyba chcę powiedzieć. Troszczę się o ciebie – nie zatrzymywał się przed bezpośredniością, choć nuta ustępliwości sygnalizowała, że obawiał się, mimo wszystko, że mógłby przekroczyć tym samym linię, której nie powinien przekraczać. – Czy to w porządku? – zawisło między nimi, pozbawione oczekiwań, jakby pytał znów o przyzwolenie, by usiąść obok niej i wysłuchać jej strachu. Nie zamierzał udawać, że posiada przeciw niemu remedium; nie wierzył, by takie istniało i może dlatego zdawało mu się tak ważne, by wrócić do niej z kubkiem herbaty i porozmawiać z nią jeszcze, w tajemnicy tego miejsca, nim wróci do domu.
    Wracanie wspomnieniami do tego, co wydarzyło się w Nordkinn zdawało się nie wzbudzać w nim trudnych emocji; tylko zamyślone spojrzenie i delikatnie ściągnięte brwi zdradzały jakby cień napięcia, który wciąż trwał wżęty nieprzyjemnie w podstawę kręgosłupa. Nie musiał wysilać się, by wrócić do tamtego wieczoru – trudno było zapomnieć o kawałku zardzewiałego pręta przebijającego mu ubranie i ciało; później, kiedy oglądał go w foliowym woreczku ze śladami swojej krwi, zastanawiał się, jak długo czasu musiało zająć im ścieranie metalu w ostrą broń – jak długo myśleli o tym, że wzują go komuś pod żebro, i gdzie się kończy człowiek, a gdzie zaczyna widmo człowieka, którego nie należy dłużej za człowiek uważać. Później, kiedy obserwował więźniów przez kraty, wszyscy zdawali mu się potworami.
    Tylko ja – odparł, wracając do niej obecniejszym spojrzeniem. Opuścił przy tym dłoń, by poklepać się po boku, tuż pod żebrami, gdzie pod ubraniem tkwiła biała, brzydka blizna. – Bolało jak diabli, ale nie zdążyli wyrządzić mi wielkiej szkody, miałem szczęście. Wygoiła się ładnie, w przeciwieństwie do tego, co zostawili mi tutaj – podniósł palce tym razem do skroni, ocierając ją opuszkami subtelną sugestią; nie było w tych słowach żalu czy goryczy, miała wprawdzie rację: wiedział zawsze, na jakie ryzyko się decyduje, podejmując się takiego życia. Żałował tego, co nadeszło później, kiedy otępiła go mściwa nienawiść i zapomniał prawie, że sam ma w sobie człowieka, któremu nie powinien pozwolić się skończyć. Do tego nie lubił wracać, drażniło go to w sobie czasem, ten opór, by przyznawać się przed sobą do popełnionych błędów i do tych rzeczy, do których był wtedy zdolny, wiedząc, że są zwyczajnym i bezcelowym okrucieństwem. Mówił sobie, że nie zrobiłby tego nigdy więcej, nigdy jeszcze raz, gdyby mógł wrócić do tego czasu; i wiedział, że to żałosne kłamstwo. – Nie poradziłem sobie – stwierdził ostrożnie, obawiając się, że mogło to zabrzmieć przeciwnie do pocieszenia. – Radzę sobie, jeden dzień za drugim. To z czasem coraz łatwiejsze, ale bywają jeszcze momenty, kiedy wydaje mi się, jakbym wciąż tkwił w tamtym ciemnym korytarzu, chwilę przed tym jak zaskrzypi krata. Ale życie z tym strachem pozwoliło mi go poznać i nauczyć się, co go uspokaja. Ty też się nauczysz – składał jej kolejną obietnicę, której być może nie mógł dotrzymać, jak gdyby nie wyrósł zupełnie ze swojej naiwności. Ale żadne z nich nie było już tymi dzieciakami, którymi byli wtedy.
    Zatrzymał się na moment, słuchają jej słów; przez chwilę przyglądał się jej uważnie, jakby subtelnie zaskoczony tym, jak o sobie mówiła. Chciał jej zaprzeczyć, ale nie chciał być ostry, odważał swoje odpowiedzi ostrożnie, dyskretnie przyglądając się jej ramionom i spojrzeniu – wypatrywał w nich sygnałów, że leki zaczęły działać.
    Masz w tym rację, mam dość własnych – odmruknął, biorąc jej przygnębienie pod włos bladym żartem, nim nie spoważniał ponownie, pozwalając sobie wziąć w palce jej rozsypane rzeczy, by niespiesznie wsunąć je w szczelinę torebki. – Ty nie zasłużyłaś na to, co ci się przytrafiło. Myślę, że oni zasługują na to, żebyś pozwoliła im pokazać ci, jak się o ciebie troszczą, nawet jakimś kosztem. Uważasz, że nie jesteś tego warta? – być może powinien ugryźć się w język, czuł jak pytanie to, surowe w swojej bezpośredniości, tężeje w głuchej ciszy. Przerwał przesuwanie rzeczy, spoglądając na nią przepraszająco. – Myślałaś o ochronie?
    Widzący
    Vivian Sørensen
    Vivian Sørensen
    https://midgard.forumpolish.com/t1502-vivian-srensen?nid=1#13829https://midgard.forumpolish.com/t1508-vivian-srensen#13842https://midgard.forumpolish.com/t1507-imp#13841https://midgard.forumpolish.com/f101-karl-srensen


    Nie była pewna, czy dobrze odczytuje jego wyraz twarzy, targana własnymi emocjami mogła przeinaczyć fakty, ale wydawało jej się, że niewinne pytanie wywołało u Vermunda zmieszanie, może nawet zawstydzenie? Nie było to jej celem, chciała tylko zająć myśli i może trochę lepiej go zrozumieć. Musiał mieć w sobie taką wrodzoną dobroć, która nakazuje mu troszczyć się o innych, szczególnie słabszych. Może z tego względu wybrał zawód, by pomagać potrzebującym, odnajdywać zagubionych. Dużo łatwiej było snuć domysły o głębszych warstwach jego charakteru i motywach, niż mierzyć się z demonami we własnej głowie. Zdecydowanie bardziej wolała skupić na nim spojrzenie, pomimo ogólnego rozedrgania, próbowała zachować neutralny wyraz twarzy, nie zdradzając burzy, szalejącej w jej ciele. Tabletki zaraz zaczną działać, wszystko wróci do normy. Nie może kolejnej osoby obarczać swoimi problemami i oczekiwać pomocy.
    - Obiecywałeś - potwierdziła, mając w pamięci ich rozmowy, te poważne, jak i te zupełnie nie. Oczywiście nie mogłaby wymagać, żeby dotrzymał słowa, szczególnie biorąc pod uwagę rozwidlenie na ich życiowej drodze. Teraz mogła na to patrzeć przez pryzmat rozbawienia, jak wyglądałaby ich codzienność, gdyby faktycznie doszło do ślubu. Wtedy myśl o ślubie paraliżowała ją, bała się perspektywy apodyktycznego męża, bała się utraty swobody. Teraz znów czuła wiszącą w powietrzu siekierę, gotową przeciąć jej wolność, przenieść z jednej złotej klatki do drugiej, może lepszej, może gorszej. Chyba zaczynała się powoli godzić ze swoim losem, że nie ma na nic wpływu i musi czekać na decyzje, które rozstrzygane są bez jej wiedzy i zgody.
    - Nie martw się. Podobno mężczyźni rzadko dotrzymują danego słowa - sama nie wiedziała, czy żartuje, w końcu w swoim życiu nie miała aż tylu okazji, by przekonać się o prawdziwości tego stwierdzenia na własnej skórze, a nie chciała wyjść na zgorzkniałą. Ale może właśnie była? Może życie doświadczyło ją wystarczająco, by przez resztę tej drogi iść z kwaśną miną i mrokiem w duszy? Pokręciła głową, jakby dotarło do niej, że mógł jej słowa wziąć za bardzo do siebie, mógł pomyśleć, że go obwiniała albo rościła sobie jakieś żale, a to przecież nieprawda. - Wiem, że byłeś szczery. Teraz, z perspektywy czasu, nie boję się stwierdzić, że ze wszystkich potencjalnych kandydatów, ty byłbyś najmniej przykrym obowiązkiem.
    Nie wiedziała, jaką przyszłość zgotuje jej dziadek. Jarl zdawał się dbać ostatnio wyłącznie o dobro klanu, zapominając o poszczególnych jednostkach. Nawet kiedy wdrożył działania po traumie, miała wrażenie, że robi to tylko po to, żeby nie sprzedać komuś wadliwego towaru. Może zbyt surowo go oceniała, ale po ostatniej rozmowie, po jego zapowiedzi szukania męża, nie mogła zmusić się do przychylnej opinii.
    - W porządku - po krótkim zawahaniu, odpowiedziała z delikatnym uśmiechem, a chociaż jakaś jej część bała się, jakby uważała, że dość osób ma przez nią problemy, a tylko do tego mogła doprowadzić nawet ta zwyczajna, ludzka troska. Nie potrafiła jednak odpowiedzieć inaczej, ta świadomość dodawała jej otuchy, której każdy okruch może się przydać w chwilach słabości.
    Jego historia skutecznie pozwoliła odwrócić uwagę kobiety od własnych trosk, przejęta tym, co się wydarzyło w Nordkinn, mimowolnie wyobrażając sobie przebieg wydarzeń. Zdawał się mówić o tym całkiem swobodnie, ale wiedziała, że wcale nie jest mu łatwo. Takie traumy nigdy nie odchodzą na dobre. Opuściła spojrzenie na miejsce pod żebrami, a jakaś jej masochistyczna część zapragnęła zobaczyć bliznę, jaki miała kształt, jaką długość, jak mocny ślad pozostał. Codziennie oglądała pozostałości niedokończonego rytuału na jej klatce piersiowej, znaków wyrytych w skórze sztyletem, których szkic musiał znajdować się także w aktach sprawy.
    - Przykro mi, że cię to spotkało - banalne zdanie, zwykle używane w takich sytuacjach, miało teraz dla niej duże znaczenie. W tych słowach było coś więcej, doza zrozumienia, że rany na ciele są niewspółmierne do ran na umyśle. Ich doświadczenia były całkowicie inne, a jednak ten wspólny grunt brutalnej napaści, cementował jej uczucia. Patrzyła teraz na niego zupełnie inaczej, nie, nie ze współczuciem czy litością, ale jak na powiernika, może nawet przyjaciela? To za duże słowo, biorąc pod uwagę ich dotychczasową relację, ale więź na fundamentach tragicznych przeżyć ciężko nazwać jednym, prostym określeniem. Wyciągnęła nieśmiało dłoń na stół, szukając kontaktu fizycznego, jakby potrzebowała się realnie oprzeć, poczuć ciepło drugiego ciała, wziąć kilka głębszych oddechów.
    - Co się stało z więźniem, który cię zaatakował? - istota tego pytania brała się z jej własnych obaw, niemniej chciała wiedzieć, czy zostali złapani i ponieśli konsekwencje, co się z nimi stało, czy jakimś cudem uciekli? Miała wrażenie, że dla Vermunda to w dużym mierze już zamknięta sprawa. Owszem, z konsekwencjami zmaga się do teraz, ale gdyby oprawca był na wolności, prawdopodobnie nie mógłby tak spokojnie tego przedstawiać. Albo się myliła. Podświadomie chciała, żeby napastnik poniósł odpowiednie konsekwencje, żeby zgnił w więzieniu. Chciała tego także dla swojego agresora, ale na to nie miała wpływu poza tym, co właśnie zrobiła, oddając sprawę do odpowiednich służb. Przy ogromnej dozie szczęścia, uda się go odnaleźć i zamknąć na dobre. Może wtedy jej strach i panika ograniczą się do przykrych wspomnień zamiast snów na jawie?
    Serce zamarło jej na ułamek sekundy, bo faktycznie pierwsze stwierdzenie mężczyzny przeraziło ją… skoro on sobie nie poradził, to jakie ona miała szanse? Na szczęście po chwili wyjaśnił kontekst wypowiedzi, który w ogólnym odbiorze również nie był pokrzepiający.
    - Obawiam się, że nie jestem tak silna, jak ty - wyszeptała zrezygnowana. Odczuwała już działanie tabletek, czuła się wyciszona i spokojniejsza, ale myśli dalej krążyły nieustępliwie, przywołując smutek, ciągnący się za nią, jak kula u nogi od kilku miesięcy. Jej ruchy były teraz spowolnione, wypowiadała się ostrożniej, myśląc nad każdym słowem, ale przynajmniej dłonie już jej nie drżały.
    - Wiem, że masz. Każdy ma - ciężkie westchnięcie mogło sugerować, że ma na barkach wagę całego świata. Ale nie, to tylko jej przykre doświadczenia przygniatały jej świadomość, co dowodziło, jak słabą jednostką była. Panienką z dobrego domu, wrażliwą, podatną na zranienie. Była wszystkim tym, czego tak bardzo nie chciała.
    - Oczywiście, że nie jestem. Spójrz na mnie. Jestem chodzącą katastrofą. Mogę im tylko przysporzyć cierpienia. Tobie najpewniej też, jeśli nie będziesz ostrożny - szczerość wylewała się z niej, a na tym etapie sama już nie wiedziała, czy było to spowodowane ciężkim dniem, tabletkami, czy wzrostem zaufania do mężczyzny. Może wszystkim naraz. Dlatego wcześniej wahała się nad odpowiedzią odnośnie troski, bała się dopuścić go do siebie w obawie, że stałby się kolejną ofiarą jej nieudolności.
    - Ochrona wzbudziłaby zainteresowanie, podejrzenia. Chcę to zachować w tajemnicy - była przecież ostrożna, nie włóczyła się samotnie, starała się przebywać wśród ludzi. Niemniej żyła w ciągłym strachu, mniejszym lub większym, ale strachu.
    Widzący
    Vermund Eriksen
    Vermund Eriksen
    https://midgard.forumpolish.com/t3458-vermund-eriksen#34888https://midgard.forumpolish.com/t3486-vermund-eriksen#35063https://midgard.forumpolish.com/t3488-vennenmin#35071https://midgard.forumpolish.com/


    Jego rozbawienie miało powściągliwą szerokość lżejszego uśmiechu i odgłos ledwie zauważalny, przemykający po strunach krtani ukradkiem, kiedy rozgrzeszała go z niesłowności przewrotnym stwierdzeniem na temat męskiego gatunku. Było to rozbawienie odruchowe i szczere, dopiero później zanotował trzeźwiej, że żartobliwość w jej głosie była cieniem niepewnym, pozostawiającym rzecz na skraju niewinnie oskarżycielskiej półpowagi; nie brał jej do siebie. Przez to, że nie wydawała się mówić tego z urazą i przez to, że posiadał zbyt mocne poczucie własnej, pielęgnowanej zresztą, indywidualności, by czuć się dotkniętym reputacją tak obszernego zaokrąglenia jak podobno mężczyźni. Nie czuł się szczególnie osobiście uszczypnięty, choć przeszło mu przez myśl, że może istotnie sprawiał wrażenie takiego człowieka, o którym się mówi, kiedy mówi się tym tonem o mężczyznach. Większość życia, co więcej, starał się zresztą takim człowiekiem być; posiadał niezdrowe przekonanie, że to, co miękkie i przyjemne, należało w sobie ograniczać. Zaprowadziło go to na skraj północy i doprowadziło go to do rzeczy, których teraz się przed sobą wstydził i których nie mógł cofnąć, doprowadziło go do momentu, w którym nie wiedział dłużej, kim rzeczywiście jest – czy tym człowiekiem, który się tych okrutnych rzeczy dopuszczał, czy tym człowiekiem, który żarliwie chciał się troszczyć o ludzi. To drugie, kosztowane niepewnie, okazało się w końcu łatwiejsze niż sądził – choć często równie skutecznie wykradało spod powiek spokojny sen.
    W perspektywie tych rozważań, to rozgrzeszenie znaczyło więcej niż odpuszczona niesłowność. I to, co powiedziała później – symetrycznie bezpośrednie, zabarwione komicznością dzielonego ze sobą niedoszłego losu, któremu udało im się wymknąć, jak kotom przez pierwszą, drugą i ósmą śmiercią. Ile żyć im jeszcze zostało? Czy raczej – ile jej jeszcze życia zostało, zanim topór, pod którym znalazła się znowu, istotnie spadnie? Z perspektywy czasu wydawało mu się, że nie byliby może ze sobą szczęśliwi, ale że potrafiliby ze sobą żyć dobrze – a to w podobnych małżeństwach wydawało się więcej niż wystarczające. Mogliby żyć w oddzielnych mieszkaniach, jeść oddzielnie śniadania i posiadać swoje życia, i tylko czasem, w ramach dobrze odgrywanych pozorów, pokazywać się razem w towarzystwie i przed obiektywami. Na zdjęciach potrafiliby może nawet patrzeć na siebie ze szczerą czułością, nawet jeśli miałaby więcej wspólnego z czułością wobec kogoś, kto rozluźniał więzy na nadgarstkach na tyle, by nie obcierały skóry niż wobec kogoś, z kim chce się spędzić resztę życia.
    To najmilsza przykrość, jaką słyszałem. Myślę, że byłabyś ze wszystkich dziewcząt najmniej przykrą odpowiedzialnością – odmruknął w podobnie półpoważnym tonie, by nie pozostać jej dłużnym. Jego uśmiech przygasł jednak w późniejszym antrakcie ciszy, kiedy rozważał jeszcze jej słowa; ich pogłos wracał do niego jakby bardziej gorzki. – Chociaż, gdyby nie dało się inaczej, mam nadzieję, że się mylisz.
    Miał jeszcze większą nadzieję, że istotnie dało się inaczej – ale nie był pewien; spoglądając na sytuację okrutnie wyrachowanym okiem, Vivian miała dwadzieścia pięć lat i według wszelkich praw biologii i czasu nie mogła młodnieć. Nie znał jej dziadka dobrze, ale znał zacięcie swojego i podejrzewał, że jest to cecha konieczna, kiedy zasiadało się w Radzie i u szczytu rodzinnego stołu, by rozporządzać losem rodu.
    W porządku; a więc byli o krok bliżej.
    Nigdy nie wiedział, jak odpowiadać na podobne słowa: przykro mi i współczuję, i musiało albo musi być ci trudno. Teraz też nie znajdował na to właściwej odpowiedzi, mógł jedynie uśmiechnąć się blado, wiedząc, że oferowała je szczerze i też rezonowały inaczej niż zazwyczaj, w tym pomieszczeniu i w tej znajomości, która zmieniała się między nim namacalnie, kiedy przesuwała dłoń bliżej, jakby nie było między nimi nic bardziej naturalnego. I tak też ją przyjmował – ujmował jej rękę, jakby nie było między nimi nic bardziej naturalnego, nie zamykając na niej palców, pozwalając jej jedynie leżeć w swojej. Przesunął spojrzeniem po grani delikatnych kostek, przesunął po nich opuszką kciuka, oswajając się z tym rodzajem przykro mi, że; chyba rzadko czuł faktycznie ciężar w tych słowach – teraz czuł go wyraźnie, na wnętrzu swojej dłoni.
    Przedłużono mu wyrok – odpowiedź była krótka, niesatysfakcjonująca; tylko tyle. Nie chciał mówić jej o tym, co przedłużenie wyroku chowało w podszewce, poza tym, że jeśli wcześniej pozostawało mało prawdopodobne, że więzień doczeka wyjścia, tak teraz stawało się to oczywistą niemożliwością. To, w gruncie rzeczy, oznaczało rzeczywiście najmniej. Nie miały znaczenia lata spędzone w Nordkinn, ale to, co było ich treścią, więc to, co w tym miejscu stawało się dopuszczalne i wymykało się sumieniu, pozostawało niewidoczne dla wrażliwego oka społeczeństwa i niebezpiecznie łatwe dla tych, którzy musieli to widzieć i do tego przywyknąć, bo w Nordkinn nie było przed tym ucieczki. Nie był pewien, czy pozwalałaby mu trzymać swoją dłoń, gdyby o tym wszystkim wiedziała. – Nie dałoby się uczynić mu w zamian niczego gorszego. Przeniesiono go do innego bloku, raczej nie żyło mu się tam lepiej. Ani długo.
    Dziwnie było to przyznawać, spoglądając jej w przejęte oczy, wiedząc, że był w jakimś stopniu częścią tego miejsca – najgorszego, co mogło się komuś przydarzyć – albo że ono stało się właściwie częścią niego, dopuszczoną do siebie dobrowolnie i oswojoną dobrowolnie.
    Myślę, że się zaskoczysz – skontrował lekko, podtrzymując jej spojrzenie z troską. Rozumiał, że podobne pocieszenie nie zmieniało wiele, że było tylko słowem zgubionym w przytłaczającej ciszy i nic więcej. – Przyszłaś tutaj, opowiedziałaś nam o tym, nie boisz się rozmawiać o tym ze mną. Nie zostawianie siebie z tym samej też wymaga pewnej siły. Troszczenie się o siebie w ten sposób, kiedy jesteś przestraszona. Przyszłaś tutaj, co więcej, sama – zatrzymał się, pozwalając, by brzmienie ostatnich słów zawisło krótko między nimi, ciepłe od uznania. Wiedział przecież dobrze, że znacznie łatwiej było zrobić coś dla kogoś niż dla siebie; opiekować się kimś niż sobą i próbować dla siebie, tymczasem Vivian przekroczyła próg komisariatu własnowolnie, nieprowadzona przez nikogo za rękę, szukająca pomocy dla siebie, zamiast pozostawać w tym strachu i poczuciu, że nie jest warta troski. – Czego się obawiasz, kiedy mówisz, że mogłabyś nie być silna? Co to dla ciebie znaczy?
    Czuł, że powinien jej powiedzieć o tych bezsennych nocach, kiedy zapijał fantomowy ból w brakującej kończynie, o porankach, kiedy nie chciał otwierać oczu, o czasie spędzonym w szpitalu, podczas którego przemienił się we własny cień; o tych momentach w publicznych miejscach, kiedy desperacko potrzebował wyjść na zewnątrz i nie mógł pozbyć się dreszczu nieprzyjemnego rozbudzenia z karku, bo strach – zupełnie irracjonalny – wprawiał go w poczucie zagrożenia. Nie sądził, by był istotnie tak silny, jak sądziła, ale to wszystko przystawało mu w gardle posmakiem zawstydzenia.
    W porządku. Nie będę się złościć, jeśli miałoby nie być nam zupełnie przyjemnie – próbował jeszcze uśmiechać się ciepło, choć to, co o sobie mówiła, osiadało ciężko na ramionach. Bezmyślnie wodził kciukiem po grzbiecie jej dłoni, wyraźnie ważąc odpowiedzi tak, jak ona ważyła swoje. Mimo wszystko, pozostawiali wobec siebie ostrożni. – Może będzie mi przykro, to też w porządku. Może nawet paradoksalnie to byłoby dla mnie przyjemne, że będzie mi przykro, bo wiedziałbym, że to cokolwiek znaczy – umilkł, kiedy przez szczelinę uchylonych drzwi dotarł ich odgłos czyichś kroków; zaraz jednak zawróciły i oddaliły się znowu, pozostawiając ich samych. – Czujesz się, jakbyś przysparzała im cierpienia? Dlaczego?
    Widzący
    Vivian Sørensen
    Vivian Sørensen
    https://midgard.forumpolish.com/t1502-vivian-srensen?nid=1#13829https://midgard.forumpolish.com/t1508-vivian-srensen#13842https://midgard.forumpolish.com/t1507-imp#13841https://midgard.forumpolish.com/f101-karl-srensen


    Zastanawiała się kiedyś, jak wyglądałoby jej życie, gdyby ówczesne plany się spełniły i ostatecznie wzięliby ślub. I doszła do wniosku, że byliby udanym małżeństwem - takim, co to się nigdy nie kłóci i świeci przykładem w oczach społeczeństwa. Wiedziała, że pozwoliliby sobie na odpowiednią swobodę, a jednocześnie wspierali się w razie potrzeby; wierzyła, że zadbałby o nią tak, jak obiecywał. I nawet teraz życzyła sobie, by jej mąż był tak porządnym człowiekiem, jak Vermund (jeśli faktycznie dojdzie do aranżowanego małżeństwa, a wszystko na to wskazywało). Posłała mu ciepły uśmiech, bo w odwrotną stronę był to chyba trochę większy komplement. Większość młodych panienek z dobrych domów to wcielenia cnót, bo tak były wychowywane, natomiast mężczyźni często źle traktują swoje żony - biją, niekiedy zdradzają, albo zostawiają samym sobie w obojętności o ich los. Chyba naprawdę miała kiepskie zdanie o mężczyznach albo po prostu napatrzyła się w ich kręgach na nieatrakcyjny obraz małżeństw i bała się, co Norny jej szykują. Odwróciła wzrok, nie wspominając o rozmowie z dziadkiem i groźbie, że jeśli sama nie weźmie się w garść, to on weźmie sprawy w swoje ręce. Na pewno już szukał kandydatów, a na samą myśl dostawała nudności. To nie czas i miejsce, by rozmawiać o rynku matrymonialnym, ale miała szczerą nadzieję, że Vermunda ten proces ominie i będzie mógł sam znaleźć wybrankę.
    Historia o Nordkinn bardziej pasowała do klimatu pokoju przesłuchań, nadawała bardziej złowieszczego wydźwięku, przez co czuła ciarki na plecach. Gdyby zostawił ją z informacją o przedłużeniu wyroku, nie domyśliłaby się, co właściwie mu się stała, nie znała więziennych realiów i nigdy się nad tym nie zastanawiała - nie uczą tego na zajęciach etykiety. Zaczęła się obawiać, że po odsiedzeniu przedłużonego wyroku, mężczyzna wyszedł na wolność, ale oficer szybko wyprowadził ją z błędu. W jej oczach więzień zasługiwał na swój los, nawet jeśli nie znała pełnej historii.
    - Rozumiem. Czy poczułeś wtedy ulgę? - chciałaby posłuchać więcej, wszystko ze szczegółami. Nawet teraz czuła się zahipnotyzowana opowieścią, może dlatego, że chwytała za serce, a może częściowo dlatego, że sama przeżyła napaść i takie historie sprawiały, że czuła się z tym trochę mniej sama? Chciała wiedzieć, czy w umyśle ofiary coś się zmienia, gdy już ma świadomość, że napastnik więcej jej nie zagrozi. Chciałaby w końcu poczuć spokój. - Długo jeszcze pracowałeś w więzieniu? Dlatego jesteś tutaj?
    Łatwiej było skupić się na czyichś problemach, niż opowiadać o swoich, choć nie chciała go zamęczać pytaniami, to nowe wciąż przychodziły. Uświadomiła sobie, że miałaby mu znacznie więcej do powiedzenia, gdyby znaleźli na to czas i przestrzeń.
    Dziwnie słuchało się takich słów uznania, szczególnie gdy sama miała o sobie wręcz odwrotne zdanie; czuła, jakby mówił o kimś innym. Ale może miał trochę racji? Może faktycznie przyjście tu samotnie, ze świadomością rozdrapywania każdej z najmniejszych ran, było aktem odwagi? I może nie doceniała się, a tak naprawdę małym kroczkami zbliżała się do powrotu dawnej siebie? W ciszy myśli odbijały się echem w jej głowie, gdy bezwiednie środkowym palcem zataczała kółeczka po wewnętrznej stronie jego nadgarstka, bezsprzecznie czując ogłuszające działanie leków. Wszystko odbierała w lekko zwolnionym tempie, tak samo też reagowała, ale ciepły dotyk na skórze, ta drobna czułość była w jakimś stopniu kojąca.
    - Zobaczymy, kto ma rację.
    Wahała się dłuższą chwilę, gdy jego pytanie zawisło między nimi, ociekając napięciem, które to jej udzieliło się w większej mierze. Nie musiała mówić prawdy, równie dobrze mogła przemilczeć albo go okłamać, w końcu to nie tak, że będzie ją z tego rozliczał. Jednak z jakiegoś powodu (którego sama jeszcze nie rozumiała), chciała być z nim szczera.
    - Wiesz... całe życie myślałam, że jestem silna. Wychowywałam się ze starszymi braćmi i tyle przecież przeszłam, że nic nie może mnie zaskoczyć, nie? Ta pewność przerodziła się w takie głupie przekonanie, że ze wszystkim sobie poradzę, że jestem wręcz nietykalna - każde słowo sprawiało charakterystyczny rodzaj bólu, kiedy na głos przyznajesz się do swoich błędów i niedoskonałości, z jednoczesną świadomością, jak źle to się dla ciebie skończyło; doza pokory pomieszana ze współczuciem dla własnej głupoty. - Dopiero po ataku okazało się, jak słaba psychicznie jestem... załamałam się. I to tak, że nie wiem, czy zdołam się w pełni podnieść.
    Darowała mu wstydliwe szczegóły o wybuchach, o agresji, o atakach paniki i ciągłym strachu. Po co miała opowiadać o tym, jak przez kilkanaście dni w ogóle nie wychodziła z łóżka, żałując, że berserker nie dokończył dzieła, bo przynajmniej nie musiałaby się tak czuć? Miała się chwalić, że przez długi czas próbowała sama sobie pomóc, zażywając w nadmiernych ilościach alkohol i narkotyki? Że w zmienności nastrojów raz płakała skulona w kącie, a raz szalała po całym pokoju, demolując mieszkanie? Nie, nie było czym; na samą myśl czuła palące pieczenie wstydu. Już i tak widział w niej ofiarę, po co miała dokładać kolejne puzzle do tej układanki, skoro nawet przed chwilą widział, jak desperacko szukała w torebce tabletek - pomocy, bez której sobie nie radziła, bez której była rozchwiana i niezdolna do normalnego funkcjonowania. Może już zawsze będzie się nimi wspomagać? A może to tylko takie odczucie, bo chociaż od ataku minęły 4 miesiące, to czuła jakby zmagała się z tym całe lata.
    - Naprawdę nie wiesz, w co się pakujesz - mruknęła, uśmiechając się mimowolnie, bo rozczulił ją w jakimś stopniu, nawet jeśli nie do końca wierzyła, że chciałby mieć z nią cokolwiek do czynienia, gdyby zobaczył pełne spektrum jej szaleństwa. I nie chodzi o to, że nie potrafiłby sobie poradzić podczas jej wybuchu, ale o to, że już po pierwszym uświadomiłby sobie, że szkoda jego czasu i nerwów. Nawet jeśli nie była to droga bez wyjścia, to jej strzaskane poczucie własnej wartości podpowiadało, że nie jest godna nawet kroku na tej ścieżce. - A może jesteś masochistą?
    Może ona była? Może od ataku uzależniła się od bólu i strachu, że teraz tłumiąc te emocje tabletkami, nie potrafiła się odnaleźć? Nawet jeśli był masochistą, ona była ostatnią osobą, żeby go oceniać. Może jeśli potwierdzi, to poda mu rękę i założą klub "post trauma", koniecznie z owocowymi czwartkami.
    Westchnęła ciężko.
    - Nie wiem, Vermund. Przez słowa, czyny, przez to, że zwyczajnie się o mnie martwią, a ja od ataku nie potrafię wrócić do osoby, którą byłam - to jaka okropna była przez ten okres, wiedzą tylko ci, którzy zmagali się z jej traumą bezpośrednio. A biorąc pod uwagę, że odcięła się od niemal wszystkich, ta liczba ograniczała się do dwóch osób, a ostatnio stopniowo się powiększała, z czym też niekoniecznie wiedziała, jak sobie poradzić. Łzy mimowolnie zebrały się w kącikach - tabletki nie tyle wyłączyły, co wyciszyły emocje kobiety. Może w innych okolicznościach trochę bardziej rozwinęłaby temat, ale posterunek nie sprzyjał aurze zwierzeń, tylko przesłuchań - surowych i koniecznych. A ona już jedno odbyła. Kroki na korytarzu przypomniały jej, że dalej są w miejscu pracy mężczyzny, a ona zawłaszczyła go sobie na dłużej, niż powinna.
    - Nie chcę cię zatrzymywać, masz na pewno dużo obowiązków, a już wystarczającą ilość czasu na mnie zmarnowałeś - mówiąc to, pozostała na miejscu ze wzrokiem wbitym w ich złączone dłonie; po tym wszystkim, co powiedziała, chyba zwyczajnie wstydziła się spojrzeć mu w oczy.
    Widzący
    Vermund Eriksen
    Vermund Eriksen
    https://midgard.forumpolish.com/t3458-vermund-eriksen#34888https://midgard.forumpolish.com/t3486-vermund-eriksen#35063https://midgard.forumpolish.com/t3488-vennenmin#35071https://midgard.forumpolish.com/


    Przywoływana przez nią z imienia ulga wydawała mu się stworzeniem zupełnie obcym, jakby nigdy nie pozostawiła śladów na jego sercu, choć była to nieprawda – jej miękkie zajęcze skoki (wyłamywane na szczęście i pomyślność) drobiły przez śniegi zdarzeń często, ale cicho i ulotnie. Za każdym razem, kiedy wracał z północy, wykupując sobie chwilę swobody przepustką (łatwiej było je zdobyć człowiekowi jego pozycji; wykorzystywał tę niesprawiedliwość bezwstydnie, mimo że zawsze wolał myśleć o sobie jak o kimś równym pozostałym ludziom); za każdym razem, kiedy Synne pojawiała się w oznaczonym w liście miejscu i siadała naprzeciw niego, uśmiechając się tak, jak gdyby nie poznawała w nim żadnej zmiany, którą odciskało na nim Nordkinn; za każdym razem, kiedy odbywał nocną wartę i, przechodząc obok celi Jāzepsa, dostrzegał spokojne poruszenie jego piersi; za każdym razem, kiedy jego matka zdobywała się na uśmiech, chociaż długo po odejściu Kåre wydawało się, że nie doczekają tej jasności nigdy więcej i kiedy zaczęła znów rozmawiać swobodnie, niespętana dłużej strachem przed jego powrotem; za każdym razem, kiedy dziewczyna pomagająca mu w rekonwalescencji uśmiechała się łagodnie i przyjmowała jego nędzne przeprosiny za nieopanowane wybuchy sfrustrowanej złości; wcześniej, za każdym razem, kiedy jego brat – ten inny Kåre – wracał z nim z pełniowego polowania cały i zdrowy, nosząc na rękach nie swoją krew. Ulga, o której mówiła Vivan, przypominała uczucie zupełnie inne od tamtej – wbrew swojej naturze była czymś ociężałym i nieprzyjemnym, odciskającym się w sercu zadrapaniem bardziej niż śladem opuszki. Oznaczała w końcu – pomimo wszystko, pomimo słuszności – zadowolenie z krzywdy. Przyznanie się do niej było trudne, bo nie chciał być takim człowiekiem czy raczej wypierał się takiego człowieczeństwa, próbując ratować wątły mit swojej szlachetności, jak gdyby częścią siebie wciąż wierzył w te baśnie opowiadane mu przez ojca, kiedy był jeszcze mały, w te złote serca, które krwawiły błękitem i w honorowość każdego czynu, nawet tego najgorszego. W tych baśniach nie było miejsca na taką ulgę – zamiast niej mówiły o przebaczeniu, do którego sam nie był zdolny.
    Gorzkim, zepsutym pocieszeniem była myśl, że Vivian, podobnie do niego, nie była zdolna do szlachetnego przebaczenia; żadne z nich nie było częścią baśni z wzniosłą, wzruszającą puentą. Rzeczywistość była okrutna i oni, wykarmieni jej treścią, zdolni byli tylko do okrutnie prawdziwego człowieczeństwa, w którym człowieka za wędzidło wodził strach, egoizm i mściwość.
    Tak, przez chwilę – miał wrażenie, że jego głos odbija się od ścian jak kauczuk, głucho i dziwnie sprężyście, wymykający się ze spokojnych dłoni. Wspomnienia tamtych wydarzeń wciąż drapały pod gardłem, to poczucie zagrożenia, które kołatało czasem w kołysce żeber tak boleśnie, spłycając oddech irracjonalnym lękiem i sprzężonym z nim rozdrażnieniem. Był człowiekiem pełnym skaz  i to była jedna z nich: wściekał go własny strach, zupełnie jakby sądził, że mógł się przeciwko jego autorytetowi buntować. – Później kroki za moimi plecami straciły konkretną twarz. Zapomniałem jak wyglądał, nie pamiętam, jak się nazywał, ale tamten wieczór ze mną został i czuję się czasami tak, jakby znów za mną stał. Nikt konkretny, tylko ten niepokój, po prostu świadomość, że każdy z nas ma w sobie pierwiastek zdolności do podobnych rzeczy, zwyczajnie, po ludzku – spokojność jego głosu nie zgadzała się z ciężarem słów, ale zdawał się tego nie zauważać, tak samo jak tego, że to, co mówił, mogło mieć prawdopodobnie odmienny efekt od zamierzonego pocieszenia. Nie zamierzał zarażać ją jednak nieufnością do rodzaju ludzkiego, próbował dlatego tonować brzmienie swojego głosu i wciąż gładził palcem miękką skórę jej dłoni, jakby mógł w ten sposób zarazem przypomnieć jej, że obok tej zdolności do okrucieństwa, w każdym człowieku tkwiła zdolność do czegoś dobrego. – Odsunąłem się wtedy od ludzi, bardziej niż mam w zwyczaju – uśmiechnął blado, ledwo drgnięciem kącika ust – ale wtedy też nie znalazłem ulgi, przeciwnie. Teraz wydaje mi się to zrozumiałe, próbowałem w końcu zwalczać ogień ogniem, ale wtedy trudno było mi to zrozumieć, chciałem po prostu czuć się znów bezpieczny – spoglądanie jej jeszcze w oczy wymagało pewnej samokontroli, tego rodzaju wytrwałości, która przychodziła mu trudniej. W domu nie uczono go mówić o tym, jak się czuł; uczono go, zamiast tego, jak nie pozwalać ludziom z siebie czytać. – Czuję ulgę teraz – dobrnął wreszcie do tego, co chciał powiedzieć jej od początku, przyglądając jej się spokojnie. Nie chciał jej wystraszyć swoim słowami, chciał jedynie, żeby wiedziała, co ta ulga dla niego znaczy. I może, miał nadzieję, wyciągnęła z tego swoje wnioski. – To stało się na początku mojej służby, zdaje się w dziewięćdziesiątym czwartym. Wróciłem do Midgardu osiem miesięcy temu, więc tak, to chyba całkiem długo – mruknął wreszcie lżej, odpowiadając na jej pytania bez powściągliwości, nie widział powodu, by ukrywać przed nią podobne rzeczy. Dopiero ostatnie pytanie wprawiło go w chwilę trochę gorzkiego milczenia. Spuścił wzrok na ich dłonie. – Wypadek odebrał mi szanse na bilet powrotny. Straciłem dominującą dłoń – przyznał zdawkowo, starając się, by z krtani nie zbiegł mu przypadkiem cień żalu. Służba na północy była kategorycznie zamkniętym rozdziałem; nie pozwolono mu wrócić, nawet gdyby udało mu się odzyskać pełną sprawność magiczną przez wyćwiczenie niedominującej ręki, poza tym – czasami zdawało mu się, że utrata sprawności była pewnym wybawieniem od siebie samego i swojego poczucia obowiązku, nie wiedział, czy inaczej kiedykolwiek odważyłby się wrócić i zostawić to upiorne miejsce za sobą.
    Uśmiechał się do niej ciepło tak, jak gdyby wiedział już, uprzedzając koleje losu, że racja miała należeć do niego, ale nie tak, jakby chciał ją jej narzucić – był to rodzaj spokojnej pewności, przekonanej, że nie ma się o co martwić. Nie próbował przekonywać jej jednak, że będzie łatwo, mówić, że czas zaleczy wszystkie rany i że się z tego wyliże. Przez całe swoje życie, w Gleipnirze i w Kruczej Straży, widywał ludzi w różny sposób doświadczonych przez Norny, wystarczająco wielu, by nie oszukiwać się podobnymi truizmami. Powrót do zdrowia było pojęciem względnym, nierównomiernym i czasem niesprawiedliwym. Wiedział jednak, że miał rację – martwił się tylko, jak ten powrót do zdrowia będzie wyglądał dla niej.
    Rozmawiałem w tym miejscu z wieloma ludźmi, w różnych rolach, czasem zdarza mi się być też tym złym gliną – przetykał jeszcze gęstość rozmowę cienkimi nićmi żartu, starając się jej nie zgubić, widząc jednocześnie, z powściąganym przejęciem, że Vivian trzyma się jego dłoni lekko i nietrwale. Nie mógł chwycić jej tymczasem mocniej, złapać za ramiona i potrząsnąć, nie mógł przytrzymywać jej na siłę, balansował więc na cienkiej linie rozmowy, nie zaciskając palców, kiedy wodziła lekkie kółka na jego nadgarstku. Wyobrażał sobie kręgi rytmicznie rosnące na tafli wody, sekunda za sekundą, zanim ucichną. – niektórzy nie mogli przestać płakać, niektórzy nie potrafili wypowiedzieć słowa, niektórych trzeba było stąd wynosić, bo mdleli lub wpadali w szał. Nie powiem ci, że jesteś od nich silniejsza, bo każdy doświadcza takich rzeczy inaczej, nie lepiej, nie gorzej, po prostu inaczej. Ale te rozmowy doprowadziły mnie do myśli, że to wszystko, ta słabość, o której mówisz, jest trochę czymś podobnym w naturze do gorączki. Więc, przeciwnie do tego, co mówisz, jest pewnym dowodem tego, że masz siłę buntować się jeszcze przeciwko temu, co ci się wydarzyło. I to, wydaje mi się, jest już więcej niż ci się wydaje, nawet jeśli sprawia, że czujesz się słaba.
    Dziwnie było darować komuś prawo i powód do podobnych uczuć, nie pozwalając sobie na to samo; własna hipokryzja nie była jednak przedmiotem ich rozmowy ani priorytetem, i bardzo chętnie udawał, że tego nie dostrzega. Chciał jej powiedzieć, żeby się złościła. Żeby płakała, krzyczała i była nieznośna dla swoich bliskich, żeby sprawiała, by było trudno przy niej być, jeśli tak musiało się stać – miał przynajmniej nadzieję, że któraś z tych osób zaciśnie zęby i zniesie to wszystko, dla niej.
    Obawiam się, że wszystko by na to wskazywało – odpowiedział z podobnie rozbawionym uśmiechem, myśląc o wszystkich tych swoich tragicznych, masochistycznych wyborach. Życiowych, zawodowych, w miłości i w przyjaźni, w braterstwie, w trosce. Lubił myśleć, że ze wszystkich gorszących rzeczy, jakimi mógłby się określić, nie był przynajmniej egoistyczny i interesowny, czy też wygodny, ale właściwie też nie był tego zupełnie pewien. Nie chciał chyba jednak wiedzieć, co znalazłby, gdyby rozgrzebał wszystkie te swoje mniejsze i większe masochizmy, gdyby odnalazł ich korzenie i źródło, z którego piły.
    Nie jesteś nikomu winna tego, by być wciąż tą samą osobą, którą byłaś – nie chciał brzmieć tak, jakby ją pouczał, wydawało mu się jednak istotne, żeby powiedzieć jej to głośno, zanim czyjeś kroki na korytarzy przypomniały im o tym, że musieli wracać do siebie. Vivian wycofywała się pierwsza, a on nie zamierzał protestować, nie dlatego, że spieszyło mu się do innych obowiązków, ale dlatego, że nie chciał ścigać jej strachu jak pies gończy i płoszyć głębiej ku niemu. Ostatni raz przesunął więc opuszką po wzgórkach kłykci, nim nie wysunął dłoni z lekkiego uścisku, pozwalając jej zebrać swoje rzeczy.
    Z przyjemnością, panno Sørensen. Zawsze – zapewnił ciepło, podnosząc się z krzesła, by odprowadzić ją przez korytarz do drzwi. – Poproszę kogoś, żeby odwiózł cię do domu.



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.