:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
Strona 2 z 2 • 1, 2
01.02.2001 – Korytarz – Nieznajomy: I. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg
2 posters
Nieznajomy
01.02.2001 – Korytarz – Nieznajomy: I. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 3 Gru - 11:13
First topic message reminder :
Chłodne powietrze rozcinało jej twarz, ciągnęło za skórę, szczypało jej nos, policzki i uszy. Poranek przepychał się z mrokiem, próbując wyrwać na prowadzenie, przecisnąć przez ciemne szczeliny. Jej kroki nie odbijały się echem; nie sunęła długim płaszczem po chodniku, tajemniczo przemieszczając się od cienia do cienia. Szła tak, jakby jej tam nie było. Nikt nie rejestrował jej obecności, nikt na nią nie patrzył — nikogo to nie obchodziło. Mogła tę drogę pokonać z zamkniętymi oczami, samymi myślami, w snach. Robiła to już wiele razy, lecz nigdy w ten sposób. Nigdy nieproszona.
Ostatnie dni jedyne co robiła, to rozmyślała. Analizowała ten wieczór gorączkowo, desperacko licząc, że przy którymś razie skończy się inaczej. Na końcu jednak niezależnie od próśb, od błagań i modłów na kolanach, Irene zawsze kończyła tak samo — z czarnymi żyłami i białymi oczami. Obco. Nie do poznania. Jej twarz wyglądała jak odległe wspomnienie, którego już nie możesz być pewnym, czy się wydarzyło naprawdę, czy jedynie przyśniło. Jedynie ból uświadamiał ją o realności tych momentów. Rozcięta skóra nadal ją piekła, dlatego ukrywała swoje nogi przed rodzeństwem. Miała na sobie długie, garniturowe spodnie. Dłonie owinęła bandażami, kłamiąc zręcznie, że to od tej nieszczęsnej szklanki. Teraz miała na sobie skórzane rękawiczki. Nie mogła zostawić śladów.
Skręciła dokładnie tam, gdzie powinna, pchając ciężkie drzwi do środka. Starymi, skrzypiącymi schodami od razu poszła do góry, dwa piętra i jest na miejscu. Na jej twarzy malowała się determinacja zmieszana z szaleństwem. Ciężko doprecyzować, które uczucie było silniejsze, być może oba, może żadne. Miłość zawsze bolała, jednak nigdy aż tak. Nigdy jeszcze nie podszeptywała jej takich myśli. Przekręciła klucz w zamku i mieszkanie stanęło przed nią otworem. Uderzył ją zapach kadzideł i papierosów oraz znajomych perfum, które podarowała kiedyś Irene. Wraz z nimi przyszło coś jeszcze — gorycz świadomości, jak głupia musiała być. Jaka ślepa, jaka naiwna. Od lat mogła tu tak po prostu wejść, dostała przecież klucz. Irene tak arogancko wierzyła w głupotę Idy, że dała jej kod do swoich sekretów, a ona nigdy nie skorzystała. Bo jej ufała. Myślała, że ją rozgryzła w całości. Ostatni kęs okazał się jednak zgniłym owocem, teraz obie zapłacą za to cenę.
Ida miała dość bycia okłamywaną. Przyszła tu po odpowiedzi i nie wyjdzie, dopóki ich nie znajdzie.
— Feiknstafir— powiedziała, przekraczając próg. Poczuła ukłucie w głowie; wbijające się szpilki ostrzegającego alarmu. Wył on wszędzie, wszędzie w jej głowie. Śmierdziało klątwami, ich zapach mieszał się z kadzidłem, przebił papierosy, całkowicie zamazał perfumy. Nie było już tu Ireny; ciepłe wspomnienia wspólnych chwil wymazywały jarzące się przedmioty. Kuchnia na stole, skrytka pod podłogą. Usta Idy wykrzywiły się w bólu. Może w pogardzie? Sama nie potrafiłaby powiedzieć z całkowitą pewnością. Tak jak poranek za oknem bił się z nocą, tak w niej tango tańczyły sprzeczne emocje.
Najpierw poszła do kuchni. Nie dotykała rzeczy na stole, ale intensywnie próbowała odczytać wyryte w nich tajemnice. Dotknęła swojej bransoletki, po czym ściągnęła płaszcz, kładąc go na krześle. Rozkładała się jak u siebie w domu. Nie dbała o to, czy zostanie złapana. Miała jeden cel, jedną motywację, wszystko inne było niepotrzebnym szumem.
Potem poszła do salonu. Zaczęła wertować książki, odkładając je niedbale — czy to na podłogę, czy na górę regału. Niektóre były zwyczajne, jak Irena, którą znała całe życie. Inne zdradliwe, kusiły swoimi zakazanymi słowami. Część z nich czytała, inne tylko wertowała. Być może, gdyby nie kierowała nią złość tak ognista, być może skusiłby ją lepkie słowa z zakazanych ksiąg. Nie przyszła tu jednak szukać zrozumienia dla byłej przyjaciółki.
Wysunęła deskę z podłogi, ukazały się jej tam kolejne przeklęte przedmioty. Pudełko z przedmiotami cennie bezwartościowymi. Zdjęcia, kawałki papieru zapisane słowami, które dźgnęły ją prosto w serce — jeszcze mocniej, niż zaklęte przedmioty. Neptúnus proszący o spotkanie w ich miejscu. Znający jej sekrety. Czy cały cholery Midgard wiedział przede mną?, pomyślała wściekle, wciskając kartkę z powrotem do pudełka.
Wspomnienia uderzały ją jak fale. Ma pyzate jeszcze policzki i słucha, jak Irene opowiada jej o kimś innym. Błysk w jej oku kłuje ją w serce, ale nie mówi nic, jedynie zaciska usta w cienką linię. Gdy później, znacznie później, Irene płacze jej w ramię, Ida uśmiecha się w sekrecie, szczęśliwa, że znowu ma ją dla siebie. Ona jednak długo nie zostaje w jej ramionach. Wciąż idzie do kogoś innego — do Lasse najbardziej. Nigdy do Idy. Więc ona poszła w czyjeś inne ramiona, musząc potem znosić złośliwe komentarze, wymowne spojrzenia na fioletowe siniaki na jej skórze. Całe swoje życie tańczyły dookoła siebie, gdy wreszcie udało im się zbliżyć, doszło do eksplozji.
Usiadła na kanapie, patrząc z lodowatym spokojem na porozrzucane przez siebie przedmioty. Przeprowadziła dogłębną rewizję, jednak wciąż jej było mało. To, co chciała najbardziej otworzyć, nie znajdowało się jeszcze w mieszkaniu. Poczeka więc cierpliwie. Miała całe życie.
Minutę później, godzinę, może lata, usłyszała, jak klamka otwiera się bez oporu. Drzwi zaskrzypiały, a zapach perfum stał się bardziej intensywny.
Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, w dłoni bawiąc się jednym z niegdyś zaklętym nożem, który wzięła z kuchni.
— Witaj w domu, kochanie — powiedziała głosem przeżartym od ironii.
01.02.2001
Chłodne powietrze rozcinało jej twarz, ciągnęło za skórę, szczypało jej nos, policzki i uszy. Poranek przepychał się z mrokiem, próbując wyrwać na prowadzenie, przecisnąć przez ciemne szczeliny. Jej kroki nie odbijały się echem; nie sunęła długim płaszczem po chodniku, tajemniczo przemieszczając się od cienia do cienia. Szła tak, jakby jej tam nie było. Nikt nie rejestrował jej obecności, nikt na nią nie patrzył — nikogo to nie obchodziło. Mogła tę drogę pokonać z zamkniętymi oczami, samymi myślami, w snach. Robiła to już wiele razy, lecz nigdy w ten sposób. Nigdy nieproszona.
Ostatnie dni jedyne co robiła, to rozmyślała. Analizowała ten wieczór gorączkowo, desperacko licząc, że przy którymś razie skończy się inaczej. Na końcu jednak niezależnie od próśb, od błagań i modłów na kolanach, Irene zawsze kończyła tak samo — z czarnymi żyłami i białymi oczami. Obco. Nie do poznania. Jej twarz wyglądała jak odległe wspomnienie, którego już nie możesz być pewnym, czy się wydarzyło naprawdę, czy jedynie przyśniło. Jedynie ból uświadamiał ją o realności tych momentów. Rozcięta skóra nadal ją piekła, dlatego ukrywała swoje nogi przed rodzeństwem. Miała na sobie długie, garniturowe spodnie. Dłonie owinęła bandażami, kłamiąc zręcznie, że to od tej nieszczęsnej szklanki. Teraz miała na sobie skórzane rękawiczki. Nie mogła zostawić śladów.
Skręciła dokładnie tam, gdzie powinna, pchając ciężkie drzwi do środka. Starymi, skrzypiącymi schodami od razu poszła do góry, dwa piętra i jest na miejscu. Na jej twarzy malowała się determinacja zmieszana z szaleństwem. Ciężko doprecyzować, które uczucie było silniejsze, być może oba, może żadne. Miłość zawsze bolała, jednak nigdy aż tak. Nigdy jeszcze nie podszeptywała jej takich myśli. Przekręciła klucz w zamku i mieszkanie stanęło przed nią otworem. Uderzył ją zapach kadzideł i papierosów oraz znajomych perfum, które podarowała kiedyś Irene. Wraz z nimi przyszło coś jeszcze — gorycz świadomości, jak głupia musiała być. Jaka ślepa, jaka naiwna. Od lat mogła tu tak po prostu wejść, dostała przecież klucz. Irene tak arogancko wierzyła w głupotę Idy, że dała jej kod do swoich sekretów, a ona nigdy nie skorzystała. Bo jej ufała. Myślała, że ją rozgryzła w całości. Ostatni kęs okazał się jednak zgniłym owocem, teraz obie zapłacą za to cenę.
Ida miała dość bycia okłamywaną. Przyszła tu po odpowiedzi i nie wyjdzie, dopóki ich nie znajdzie.
— Feiknstafir— powiedziała, przekraczając próg. Poczuła ukłucie w głowie; wbijające się szpilki ostrzegającego alarmu. Wył on wszędzie, wszędzie w jej głowie. Śmierdziało klątwami, ich zapach mieszał się z kadzidłem, przebił papierosy, całkowicie zamazał perfumy. Nie było już tu Ireny; ciepłe wspomnienia wspólnych chwil wymazywały jarzące się przedmioty. Kuchnia na stole, skrytka pod podłogą. Usta Idy wykrzywiły się w bólu. Może w pogardzie? Sama nie potrafiłaby powiedzieć z całkowitą pewnością. Tak jak poranek za oknem bił się z nocą, tak w niej tango tańczyły sprzeczne emocje.
Najpierw poszła do kuchni. Nie dotykała rzeczy na stole, ale intensywnie próbowała odczytać wyryte w nich tajemnice. Dotknęła swojej bransoletki, po czym ściągnęła płaszcz, kładąc go na krześle. Rozkładała się jak u siebie w domu. Nie dbała o to, czy zostanie złapana. Miała jeden cel, jedną motywację, wszystko inne było niepotrzebnym szumem.
Potem poszła do salonu. Zaczęła wertować książki, odkładając je niedbale — czy to na podłogę, czy na górę regału. Niektóre były zwyczajne, jak Irena, którą znała całe życie. Inne zdradliwe, kusiły swoimi zakazanymi słowami. Część z nich czytała, inne tylko wertowała. Być może, gdyby nie kierowała nią złość tak ognista, być może skusiłby ją lepkie słowa z zakazanych ksiąg. Nie przyszła tu jednak szukać zrozumienia dla byłej przyjaciółki.
Wysunęła deskę z podłogi, ukazały się jej tam kolejne przeklęte przedmioty. Pudełko z przedmiotami cennie bezwartościowymi. Zdjęcia, kawałki papieru zapisane słowami, które dźgnęły ją prosto w serce — jeszcze mocniej, niż zaklęte przedmioty. Neptúnus proszący o spotkanie w ich miejscu. Znający jej sekrety. Czy cały cholery Midgard wiedział przede mną?, pomyślała wściekle, wciskając kartkę z powrotem do pudełka.
Wspomnienia uderzały ją jak fale. Ma pyzate jeszcze policzki i słucha, jak Irene opowiada jej o kimś innym. Błysk w jej oku kłuje ją w serce, ale nie mówi nic, jedynie zaciska usta w cienką linię. Gdy później, znacznie później, Irene płacze jej w ramię, Ida uśmiecha się w sekrecie, szczęśliwa, że znowu ma ją dla siebie. Ona jednak długo nie zostaje w jej ramionach. Wciąż idzie do kogoś innego — do Lasse najbardziej. Nigdy do Idy. Więc ona poszła w czyjeś inne ramiona, musząc potem znosić złośliwe komentarze, wymowne spojrzenia na fioletowe siniaki na jej skórze. Całe swoje życie tańczyły dookoła siebie, gdy wreszcie udało im się zbliżyć, doszło do eksplozji.
Usiadła na kanapie, patrząc z lodowatym spokojem na porozrzucane przez siebie przedmioty. Przeprowadziła dogłębną rewizję, jednak wciąż jej było mało. To, co chciała najbardziej otworzyć, nie znajdowało się jeszcze w mieszkaniu. Poczeka więc cierpliwie. Miała całe życie.
Minutę później, godzinę, może lata, usłyszała, jak klamka otwiera się bez oporu. Drzwi zaskrzypiały, a zapach perfum stał się bardziej intensywny.
Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, w dłoni bawiąc się jednym z niegdyś zaklętym nożem, który wzięła z kuchni.
— Witaj w domu, kochanie — powiedziała głosem przeżartym od ironii.
Nieznajomy
Piękno Irene było przekleństwem, Ida nauczyła się tego już dawno i boleśnie, gdy w niewielkim barze we Włoszech, przykuwała uwagę wszystkich mężczyzn. Obracali za nią twarze, gdy ta przechodziła roześmiana z tacką pełną piw, kładąc ją na stoliku, dumna, że ona tym razem zapłaciła. Ida lubiła to, jak niezależna starała się być i jak zdawała się nie zwracać uwagi na spojrzenia, które przykuwała swoim uporem, aby nigdy nie zapinać ostatnich guzików. Jakby ich egzystencja i aprobata nie była jej do niczego potrzeba, a jej byt zależał od zupełnie innych czynników. Ida tak nie potrafiła; gdy czuła się obserwowana, czuła, że żyje. Głodne spojrzenia napawały ją obrzydzeniem, ale gdy ich brakowało, czuła, że skóra ją pali z jakiegoś braku. Dlaczego na mnie nie patrzycie?, pytała, zaciskając dłoń na szklance piwa. Wypiła je, jednym haustem, jak nieraz z Ingvarem, gdy ścigali się, kto pierwszy opróżni butelkę, potem zataczając się ze śmiechu na podłodze, gdy kończyny odmawiały im posłuszeństwa. Chwyciła Irene za rękę, gdy ta dopiero usiadła, ciągnąc ją na środek, gdzie światła były przygaszone, a grupa miejscowej młodzieży tańczyła do włoskiej muzyki.
— Co ty robisz? — spytała blondynka rozbawiona, a kosmyki jej włosów przykleiły jej się do czoła, od wilgotnego klimatu. Ich skóry nie były przyzwyczajone do takiej pogody, a ich umysły do takiego szczęścia. Wciąż trzymając jej rękę, złapała za drugą, kładąc ją sobie w talii, łącząc ich w nienagannej ramie.
— Tańczę walca — odparła nonszalancko, zaczynając podskakiwać do muzyki, która grała jedynie w jej głowie. Czuła satysfakcję z tego, że nawet jeśli na moment, nawet jeśli tylko jej się tak wydawało, to Irene wybrała ją. Chociaż tutaj z daleka od wszystkiego innego. Może gdyby była odważniejsza, to by ją wtedy pocałowała. Może nic innego by się już nie liczyło.
Może byłyby teraz szczęśliwe.
— Świetnie, powiedz mi więcej o tym, co czuję. Wiesz w końcu lepiej, prawda? Lepiej wiesz, że się jedynie tobą bawię i za tydzień się znudzę. Że wyjdę za mąż, a ty staniesz się zabawką, czymś, co będę pieprzyć w ciemnych pokojach wystawnych przyjęć. Wiesz lepiej, co powinnam wiedzieć, a czego nie. Powiedz mi coś więcej o mnie Irene, znasz mnie przecież tak — wstała, ze złością szukając skrawka materiału, którym byłaby się okryć. — kurwa — chwyciła do dłoni swoją bieliznę, aby nie pozostawiać po sobie tu ani śladu, jedynie wygniecenie w pościeli będzie im świadkiem, że to co się między nimi wydarzyło, było prawdziwe. — dobrze. — z irracjonalnej złości cisnęła w nią jedną z poduszek, która upadła na ziemię, trafiając jednak we framugę łóżka, zamiast w dziewczynę.
Czasami zdawało jej się, że sama sobie zadaje te ciosy; że układa staranne nóż w takiej pozycji, aby sama mogła się na niego nabić, krzycząc z bólu, bo tylko wtedy ktoś wreszcie jej słuchał. Bywały jednak momenty, gdy wiedziała, że to nie mogła być jedynie jej ręka. Czyjaś jeszcze trzymała ostrze — zmieniała się, w zależności od dnia, od godziny. Bywała długa i chłodna, jak matczyny dotyk, którego nigdy nie zaznała. Innym razem przeważała swoją potęgą, przytłaczała wielkością i choć w dotyku była delikatna, to zdolna do zdania bólu jak nikt inny. Znała tę rękę, podpisała się na niej tysiąc małych razy.
Teraz widziała tam kościstą, drżącą dłoń Irene, która kręcąc głową, wbijała nóż jeszcze głębiej. Nie chciałam, przepraszam, krzyczała, trzymając go jednak jeszcze mocniej. Czy jedynie intencjonalność świadczy o krzywdzie? Wątpliwe.
Była zmęczona wymaganiami. Zmęczona osobami, które patrzyły na nią i widziały kogoś innego; ideał, do którego chciała tak bardzo dobiec, ale przecież nie mogła. Nie dawali jej przestrzeni na pomyłki, na uczucia, które słoną wodą zalewały jej nozdrza. Nie denerwuj się, Ida. Musisz być lepsza. Nie chciała być lepsza, chciała być wystarczająca dokładnie taka, jaka była; w swojej złości chciała znaleźć zrozumienie, aby chociaż raz ktoś spojrzał na nią i powiedział jej, że to, co ona czuje, jest prawdziwe, a nie próbował swoimi własnymi słowami to przekręcić.
— Nie chciałam wszystkiego, chciałam chociaż trochę — powiedziała sucho, stojąc nad nią i wpatrując się w każdy milimetr jej drżącego ciała. Pragnęła powiedzieć jej coś, co zaboli ją równie mocno. Nie potrafiła. Nie teraz. — Chciałam cię mieć choć troszeczkę, ale ciebie — prawdziwą ciebie.
Słuchała z kamienną twarzą przepowiedni, wiedząc, że Irene nie może za wiele wiedzieć o przyszłości ani o szczerości. Głęboko wierzyła, że się to nie spełni; że to jedynie rzucane na ślepo słowa, życzenia skrzywdzonej duszy, która cierpiała, więc musiała sprawić, aby każdy dookoła cierpiał również z nią. Nie bała się, że nie będzie w stanie być przy kimś szczera — bała się, że nie otrzyma tej szczerości w zamian, że znowu wpadnie w tę samą studnię, że znowu poczuje ten ból, a gdy on tylko pojawi się na horyzoncie, to ona sama dociśnie ten cholerny sztylet, bo nie zniesie takiej zdrady po raz drugi.
Woli bezwładnie dryfować po słonej wodzie, przelewając swoją krew do morza, niż przeżyć to znów.
— Może ty tak funkcjonujesz. Może wmówiłaś sobie, dawno temu, że musisz. Ale nie ja — odparła jedynie, pewna swoich słów jak nigdy dotąd.
Wyszła z sypialni, zbierając z korytarza swoje ubrania i zarzucając je na siebie z pośpiechem, jakby zaraz drzwi od mieszkania Irene miały stanąć otworem, a one przyłapane na grzechu większym, niż nienawiść — na miłości, którą niegdyś do siebie miały.
— Co ty robisz? — spytała blondynka rozbawiona, a kosmyki jej włosów przykleiły jej się do czoła, od wilgotnego klimatu. Ich skóry nie były przyzwyczajone do takiej pogody, a ich umysły do takiego szczęścia. Wciąż trzymając jej rękę, złapała za drugą, kładąc ją sobie w talii, łącząc ich w nienagannej ramie.
— Tańczę walca — odparła nonszalancko, zaczynając podskakiwać do muzyki, która grała jedynie w jej głowie. Czuła satysfakcję z tego, że nawet jeśli na moment, nawet jeśli tylko jej się tak wydawało, to Irene wybrała ją. Chociaż tutaj z daleka od wszystkiego innego. Może gdyby była odważniejsza, to by ją wtedy pocałowała. Może nic innego by się już nie liczyło.
Może byłyby teraz szczęśliwe.
— Świetnie, powiedz mi więcej o tym, co czuję. Wiesz w końcu lepiej, prawda? Lepiej wiesz, że się jedynie tobą bawię i za tydzień się znudzę. Że wyjdę za mąż, a ty staniesz się zabawką, czymś, co będę pieprzyć w ciemnych pokojach wystawnych przyjęć. Wiesz lepiej, co powinnam wiedzieć, a czego nie. Powiedz mi coś więcej o mnie Irene, znasz mnie przecież tak — wstała, ze złością szukając skrawka materiału, którym byłaby się okryć. — kurwa — chwyciła do dłoni swoją bieliznę, aby nie pozostawiać po sobie tu ani śladu, jedynie wygniecenie w pościeli będzie im świadkiem, że to co się między nimi wydarzyło, było prawdziwe. — dobrze. — z irracjonalnej złości cisnęła w nią jedną z poduszek, która upadła na ziemię, trafiając jednak we framugę łóżka, zamiast w dziewczynę.
Czasami zdawało jej się, że sama sobie zadaje te ciosy; że układa staranne nóż w takiej pozycji, aby sama mogła się na niego nabić, krzycząc z bólu, bo tylko wtedy ktoś wreszcie jej słuchał. Bywały jednak momenty, gdy wiedziała, że to nie mogła być jedynie jej ręka. Czyjaś jeszcze trzymała ostrze — zmieniała się, w zależności od dnia, od godziny. Bywała długa i chłodna, jak matczyny dotyk, którego nigdy nie zaznała. Innym razem przeważała swoją potęgą, przytłaczała wielkością i choć w dotyku była delikatna, to zdolna do zdania bólu jak nikt inny. Znała tę rękę, podpisała się na niej tysiąc małych razy.
Teraz widziała tam kościstą, drżącą dłoń Irene, która kręcąc głową, wbijała nóż jeszcze głębiej. Nie chciałam, przepraszam, krzyczała, trzymając go jednak jeszcze mocniej. Czy jedynie intencjonalność świadczy o krzywdzie? Wątpliwe.
Była zmęczona wymaganiami. Zmęczona osobami, które patrzyły na nią i widziały kogoś innego; ideał, do którego chciała tak bardzo dobiec, ale przecież nie mogła. Nie dawali jej przestrzeni na pomyłki, na uczucia, które słoną wodą zalewały jej nozdrza. Nie denerwuj się, Ida. Musisz być lepsza. Nie chciała być lepsza, chciała być wystarczająca dokładnie taka, jaka była; w swojej złości chciała znaleźć zrozumienie, aby chociaż raz ktoś spojrzał na nią i powiedział jej, że to, co ona czuje, jest prawdziwe, a nie próbował swoimi własnymi słowami to przekręcić.
— Nie chciałam wszystkiego, chciałam chociaż trochę — powiedziała sucho, stojąc nad nią i wpatrując się w każdy milimetr jej drżącego ciała. Pragnęła powiedzieć jej coś, co zaboli ją równie mocno. Nie potrafiła. Nie teraz. — Chciałam cię mieć choć troszeczkę, ale ciebie — prawdziwą ciebie.
Słuchała z kamienną twarzą przepowiedni, wiedząc, że Irene nie może za wiele wiedzieć o przyszłości ani o szczerości. Głęboko wierzyła, że się to nie spełni; że to jedynie rzucane na ślepo słowa, życzenia skrzywdzonej duszy, która cierpiała, więc musiała sprawić, aby każdy dookoła cierpiał również z nią. Nie bała się, że nie będzie w stanie być przy kimś szczera — bała się, że nie otrzyma tej szczerości w zamian, że znowu wpadnie w tę samą studnię, że znowu poczuje ten ból, a gdy on tylko pojawi się na horyzoncie, to ona sama dociśnie ten cholerny sztylet, bo nie zniesie takiej zdrady po raz drugi.
Woli bezwładnie dryfować po słonej wodzie, przelewając swoją krew do morza, niż przeżyć to znów.
— Może ty tak funkcjonujesz. Może wmówiłaś sobie, dawno temu, że musisz. Ale nie ja — odparła jedynie, pewna swoich słów jak nigdy dotąd.
Wyszła z sypialni, zbierając z korytarza swoje ubrania i zarzucając je na siebie z pośpiechem, jakby zaraz drzwi od mieszkania Irene miały stanąć otworem, a one przyłapane na grzechu większym, niż nienawiść — na miłości, którą niegdyś do siebie miały.
Bezimienny
Śniło jej się kiedyś, że pochyla się nad własną trumną, półprzezroczysta, nienamacalna, patrząc na spokój wymalowany na własnej twarzy. Matka stała kawałek dalej, wsparta o konar wierzby, a Irene co chwila wracała do niej wzrokiem, nie mogąc wyjść z podziwu, jak młodo kobieta wyglądała - patrzyła na gładkie policzki i oczy, które przypominały tę łąkę obok domu z wysokimi trawami połyskującymi w złotych refleksach słońca. Też miała kiedyś takie oczy - zazielenione niewinnością, teraz schowane pod bladością powiek poprzetykanych żyłkami purpury. Emelie wyglądała, jakby była jej młodszą siostrą. Miała burzę złotych loków spływających kaskadami po plecach, nieco pełniejsze policzki i węższe wargi. Dostała od życia zaledwie kilka lat mniej, a mimo to, wyglądała na znacznie weselszą.
Jakby ze śmiercią było jej do twarzy.
Irene też było, choć ubrano ją w jasną sukienkę przyozdobioną niebieskimi kwiatami, której o własnej woli nigdy by nie włożyła. Była pewna, że gdzieś pomiędzy kilkoma żałobnikami, słyszy przytłumiony głos Lasse, szepczący na ucho Safírowi: Zamordowałaby nas wszystkich, gdyby widziała jak wygląda, zaśmiał się lekko, odchrząkuję gulę żalu nagromadzoną w gardle, Safír ścisnął go mocniej za dłoń próbując odpędzić choć odrobinę smutki. Ramię obok, rozciągała się strzelista sylwetka Ingvara, tulącego do piersi Idę. Ściskała w dłoni pomięty list, który Irene dla niej zostawiła. Miał kilka stron, oszpecony był tuzinami wykreśleń i karminowych kleksów, nieidealny jak to, co je łączyło. Mówił o wszystkim. Prozaiczności każdej emocji, którą czuła. O radości, smutku i miłości - całej prawdzie, jaką kiedykolwiek mogła jej wyjawić, tych wszystkich razach gdy nie miała odwagi jej pocałować, co o niej myślała, co chciała, żeby Ida zaczęła myśleć o sobie. Wypchała kopertę kilkoma przepisami na pieczonego łososia, biletami do opery, które kupiła na jej przyszłe urodziny, kartkami ze swojego dziennika z dnia, w którym dostała od Idy tamten naszyjnik - nie widziała w całym swoim życiu nic piękniejszego - i stroną z książki, lata temu dającą początek ich przyjaźni.
Irene parzyła na przymknięte powieki przyjaciółki, rozumiejąc, że ból najdotkliwiej dotykał właśnie duszy. I w tamtym momencie, widząc wszystkich tych, których kochała najmocniej, nie chciała wcale odchodzić. Nie chciała się poddać, choć za jej plecami wybrzmiewał żałobny marsz, witając po drugiej stronie.
Matka ruszyła się nieznacznie, wyciągając dłoń w jej kierunku
Mogłabym zostać, powiedziała Irene, wolnym krokiem odchodząc od trumny. Matka pokręciła głową, odgarniając zagubiony kosmyk z twarzy, wspinając się na palce, żeby złożyć pocałunek na białym czole. Kochasz ich, więc nie zostaniesz. Jeśli nie odejdziesz, tylko dotkliwiej ich skrzywdzisz.
Blondynka zatrzymała się na chwilę, ostatecznie kręcąc głową.
Przecież ich krzywda była ostatnim, czego chciała.
Przecież nie była zdolna, żeby zadać im cios ze swojej ręki.
Irene Engberg pochowano w prostej, dębowej trumnie, cicho, wsród najbliższych.
Uciekła po raz ostatni.
Uciekła od życia i od krzywdy tych, których kochała najmocniej.
Teraz też ucieczka wydawała się jedyną możliwością - jedynym dobrym rozwiązaniem. Bo nie miała już dla Idy niczego delikatnego, dobrego.
Miłego.
Bo prawda bolała, a ona pochopnie poprzysięgła sobie, że nigdy więcej jej nie okłamie.
- Przecież uwielbiasz, gdy mówi ci się co masz robić! - warknęła, wstając śladem Idy. Chwyciła za koszulkę zwisającą mizernie na oparciu jednego z krzeseł, przerzucając ją przez głowę i doganiając Idę w korytarzu. Smutkowi ustąpiła złość, na nowo kipiąc w każdej komórce wychudzonego tygodniami nieszczęść ciała. Znów wrzało w niej wszystko czego nie mogła mieć, kłamstwo przytwierdzone do mięśnia serca, które obie znały zbyt dobrze.
- To powiedz mi, że się myliłam. - Naparła na nią, chwytając za ramiona, wbijając palce w obojczyki, dociskając do ściany jakby sama stała się prawdą, której Ida miała spojrzeć prosto w oczy. - Powiedz, że potrafiłabyś wybrać mnie, że nikt inny nie miałby znaczenia. Że nie byłabym tylko dodatkiem. Zachcianką, po którą sięgałabyś… - zagryzła zęby, krztusząc się tym, czego nie mogła mieć. Dławiła się Idą. - Nawet gdyby ktoś dał mi szansę to wszystko zmienić, nie zrobiłabym tego. - Puściła ją, odwracając się i zaciskając zęby. - Więc ty musisz wyjść, a ja muszę… - przymknęła oczy, kręcąc głową. Wiedziała, że powinna ją puścić, ale nie potrafiła tego zrobić. Stały teraz nad przepaścią, a Irene desperacko szarpała za ramiona Idy, nie pozwalając jej spaść. Nie umiejąc pogodzić się z pecyną faktu, że nie zdoła już nikogo ocalić - że dla nich nie było innej drogi, niż ta prowadząca w dół. Gdy zabierze ręce, już nigdy więcej jej nie dotknie. Gdy zabierze ręce straci Idę bezpowrotnie. - Po prostu wyjdź, Ida. Po prostu sobie idź i zostaw mnie w spokoju. Obiecuję, że zrobię to samo - wyszeptała na granicy słyszalności. Cokolwiek co się między nimi ostało, uczucie wskrzeszone tego wieczora mogło tylko jeszcze dotkliwiej je połamać. Kawałki dusz, które wzajemnie sobie kradły wylały się razem z alkoholem lepiącym podeszwy butów do posadzki, nie zostało im już nic innego jak je podeptać.
Uciec.
Obrócić się do siebie plecami i biec dopóki kroki nie mieszają się w ich wspomnieniach, jak pocałunki kradnące dech w piersi, aż padną na kolana bez siły, zbyt daleko, by kiedykolwiek znów dostrzec swoje twarze.
Biec dopóki nie od siebie uciekną.
Dopóki się nie ocalą.
Wzięła rwany oddech, puszczając Idę.
Uciekaj.
Ida i Irene z tematu
Jakby ze śmiercią było jej do twarzy.
Irene też było, choć ubrano ją w jasną sukienkę przyozdobioną niebieskimi kwiatami, której o własnej woli nigdy by nie włożyła. Była pewna, że gdzieś pomiędzy kilkoma żałobnikami, słyszy przytłumiony głos Lasse, szepczący na ucho Safírowi: Zamordowałaby nas wszystkich, gdyby widziała jak wygląda, zaśmiał się lekko, odchrząkuję gulę żalu nagromadzoną w gardle, Safír ścisnął go mocniej za dłoń próbując odpędzić choć odrobinę smutki. Ramię obok, rozciągała się strzelista sylwetka Ingvara, tulącego do piersi Idę. Ściskała w dłoni pomięty list, który Irene dla niej zostawiła. Miał kilka stron, oszpecony był tuzinami wykreśleń i karminowych kleksów, nieidealny jak to, co je łączyło. Mówił o wszystkim. Prozaiczności każdej emocji, którą czuła. O radości, smutku i miłości - całej prawdzie, jaką kiedykolwiek mogła jej wyjawić, tych wszystkich razach gdy nie miała odwagi jej pocałować, co o niej myślała, co chciała, żeby Ida zaczęła myśleć o sobie. Wypchała kopertę kilkoma przepisami na pieczonego łososia, biletami do opery, które kupiła na jej przyszłe urodziny, kartkami ze swojego dziennika z dnia, w którym dostała od Idy tamten naszyjnik - nie widziała w całym swoim życiu nic piękniejszego - i stroną z książki, lata temu dającą początek ich przyjaźni.
Irene parzyła na przymknięte powieki przyjaciółki, rozumiejąc, że ból najdotkliwiej dotykał właśnie duszy. I w tamtym momencie, widząc wszystkich tych, których kochała najmocniej, nie chciała wcale odchodzić. Nie chciała się poddać, choć za jej plecami wybrzmiewał żałobny marsz, witając po drugiej stronie.
Matka ruszyła się nieznacznie, wyciągając dłoń w jej kierunku
Mogłabym zostać, powiedziała Irene, wolnym krokiem odchodząc od trumny. Matka pokręciła głową, odgarniając zagubiony kosmyk z twarzy, wspinając się na palce, żeby złożyć pocałunek na białym czole. Kochasz ich, więc nie zostaniesz. Jeśli nie odejdziesz, tylko dotkliwiej ich skrzywdzisz.
Blondynka zatrzymała się na chwilę, ostatecznie kręcąc głową.
Przecież ich krzywda była ostatnim, czego chciała.
Przecież nie była zdolna, żeby zadać im cios ze swojej ręki.
Irene Engberg pochowano w prostej, dębowej trumnie, cicho, wsród najbliższych.
Uciekła po raz ostatni.
Uciekła od życia i od krzywdy tych, których kochała najmocniej.
Teraz też ucieczka wydawała się jedyną możliwością - jedynym dobrym rozwiązaniem. Bo nie miała już dla Idy niczego delikatnego, dobrego.
Miłego.
Bo prawda bolała, a ona pochopnie poprzysięgła sobie, że nigdy więcej jej nie okłamie.
- Przecież uwielbiasz, gdy mówi ci się co masz robić! - warknęła, wstając śladem Idy. Chwyciła za koszulkę zwisającą mizernie na oparciu jednego z krzeseł, przerzucając ją przez głowę i doganiając Idę w korytarzu. Smutkowi ustąpiła złość, na nowo kipiąc w każdej komórce wychudzonego tygodniami nieszczęść ciała. Znów wrzało w niej wszystko czego nie mogła mieć, kłamstwo przytwierdzone do mięśnia serca, które obie znały zbyt dobrze.
- To powiedz mi, że się myliłam. - Naparła na nią, chwytając za ramiona, wbijając palce w obojczyki, dociskając do ściany jakby sama stała się prawdą, której Ida miała spojrzeć prosto w oczy. - Powiedz, że potrafiłabyś wybrać mnie, że nikt inny nie miałby znaczenia. Że nie byłabym tylko dodatkiem. Zachcianką, po którą sięgałabyś… - zagryzła zęby, krztusząc się tym, czego nie mogła mieć. Dławiła się Idą. - Nawet gdyby ktoś dał mi szansę to wszystko zmienić, nie zrobiłabym tego. - Puściła ją, odwracając się i zaciskając zęby. - Więc ty musisz wyjść, a ja muszę… - przymknęła oczy, kręcąc głową. Wiedziała, że powinna ją puścić, ale nie potrafiła tego zrobić. Stały teraz nad przepaścią, a Irene desperacko szarpała za ramiona Idy, nie pozwalając jej spaść. Nie umiejąc pogodzić się z pecyną faktu, że nie zdoła już nikogo ocalić - że dla nich nie było innej drogi, niż ta prowadząca w dół. Gdy zabierze ręce, już nigdy więcej jej nie dotknie. Gdy zabierze ręce straci Idę bezpowrotnie. - Po prostu wyjdź, Ida. Po prostu sobie idź i zostaw mnie w spokoju. Obiecuję, że zrobię to samo - wyszeptała na granicy słyszalności. Cokolwiek co się między nimi ostało, uczucie wskrzeszone tego wieczora mogło tylko jeszcze dotkliwiej je połamać. Kawałki dusz, które wzajemnie sobie kradły wylały się razem z alkoholem lepiącym podeszwy butów do posadzki, nie zostało im już nic innego jak je podeptać.
Uciec.
Obrócić się do siebie plecami i biec dopóki kroki nie mieszają się w ich wspomnieniach, jak pocałunki kradnące dech w piersi, aż padną na kolana bez siły, zbyt daleko, by kiedykolwiek znów dostrzec swoje twarze.
Biec dopóki nie od siebie uciekną.
Dopóki się nie ocalą.
Wzięła rwany oddech, puszczając Idę.
Uciekaj.
Ida i Irene z tematu
Strona 2 z 2 • 1, 2