:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
Strona 1 z 2 • 1, 2
01.02.2001 – Korytarz – Nieznajomy: I. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg
2 posters
Nieznajomy
01.02.2001 – Korytarz – Nieznajomy: I. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 3 Gru - 11:13
01.02.2001
Chłodne powietrze rozcinało jej twarz, ciągnęło za skórę, szczypało jej nos, policzki i uszy. Poranek przepychał się z mrokiem, próbując wyrwać na prowadzenie, przecisnąć przez ciemne szczeliny. Jej kroki nie odbijały się echem; nie sunęła długim płaszczem po chodniku, tajemniczo przemieszczając się od cienia do cienia. Szła tak, jakby jej tam nie było. Nikt nie rejestrował jej obecności, nikt na nią nie patrzył — nikogo to nie obchodziło. Mogła tę drogę pokonać z zamkniętymi oczami, samymi myślami, w snach. Robiła to już wiele razy, lecz nigdy w ten sposób. Nigdy nieproszona.
Ostatnie dni jedyne co robiła, to rozmyślała. Analizowała ten wieczór gorączkowo, desperacko licząc, że przy którymś razie skończy się inaczej. Na końcu jednak niezależnie od próśb, od błagań i modłów na kolanach, Irene zawsze kończyła tak samo — z czarnymi żyłami i białymi oczami. Obco. Nie do poznania. Jej twarz wyglądała jak odległe wspomnienie, którego już nie możesz być pewnym, czy się wydarzyło naprawdę, czy jedynie przyśniło. Jedynie ból uświadamiał ją o realności tych momentów. Rozcięta skóra nadal ją piekła, dlatego ukrywała swoje nogi przed rodzeństwem. Miała na sobie długie, garniturowe spodnie. Dłonie owinęła bandażami, kłamiąc zręcznie, że to od tej nieszczęsnej szklanki. Teraz miała na sobie skórzane rękawiczki. Nie mogła zostawić śladów.
Skręciła dokładnie tam, gdzie powinna, pchając ciężkie drzwi do środka. Starymi, skrzypiącymi schodami od razu poszła do góry, dwa piętra i jest na miejscu. Na jej twarzy malowała się determinacja zmieszana z szaleństwem. Ciężko doprecyzować, które uczucie było silniejsze, być może oba, może żadne. Miłość zawsze bolała, jednak nigdy aż tak. Nigdy jeszcze nie podszeptywała jej takich myśli. Przekręciła klucz w zamku i mieszkanie stanęło przed nią otworem. Uderzył ją zapach kadzideł i papierosów oraz znajomych perfum, które podarowała kiedyś Irene. Wraz z nimi przyszło coś jeszcze — gorycz świadomości, jak głupia musiała być. Jaka ślepa, jaka naiwna. Od lat mogła tu tak po prostu wejść, dostała przecież klucz. Irene tak arogancko wierzyła w głupotę Idy, że dała jej kod do swoich sekretów, a ona nigdy nie skorzystała. Bo jej ufała. Myślała, że ją rozgryzła w całości. Ostatni kęs okazał się jednak zgniłym owocem, teraz obie zapłacą za to cenę.
Ida miała dość bycia okłamywaną. Przyszła tu po odpowiedzi i nie wyjdzie, dopóki ich nie znajdzie.
— Feiknstafir— powiedziała, przekraczając próg. Poczuła ukłucie w głowie; wbijające się szpilki ostrzegającego alarmu. Wył on wszędzie, wszędzie w jej głowie. Śmierdziało klątwami, ich zapach mieszał się z kadzidłem, przebił papierosy, całkowicie zamazał perfumy. Nie było już tu Ireny; ciepłe wspomnienia wspólnych chwil wymazywały jarzące się przedmioty. Kuchnia na stole, skrytka pod podłogą. Usta Idy wykrzywiły się w bólu. Może w pogardzie? Sama nie potrafiłaby powiedzieć z całkowitą pewnością. Tak jak poranek za oknem bił się z nocą, tak w niej tango tańczyły sprzeczne emocje.
Najpierw poszła do kuchni. Nie dotykała rzeczy na stole, ale intensywnie próbowała odczytać wyryte w nich tajemnice. Dotknęła swojej bransoletki, po czym ściągnęła płaszcz, kładąc go na krześle. Rozkładała się jak u siebie w domu. Nie dbała o to, czy zostanie złapana. Miała jeden cel, jedną motywację, wszystko inne było niepotrzebnym szumem.
Potem poszła do salonu. Zaczęła wertować książki, odkładając je niedbale — czy to na podłogę, czy na górę regału. Niektóre były zwyczajne, jak Irena, którą znała całe życie. Inne zdradliwe, kusiły swoimi zakazanymi słowami. Część z nich czytała, inne tylko wertowała. Być może, gdyby nie kierowała nią złość tak ognista, być może skusiłby ją lepkie słowa z zakazanych ksiąg. Nie przyszła tu jednak szukać zrozumienia dla byłej przyjaciółki.
Wysunęła deskę z podłogi, ukazały się jej tam kolejne przeklęte przedmioty. Pudełko z przedmiotami cennie bezwartościowymi. Zdjęcia, kawałki papieru zapisane słowami, które dźgnęły ją prosto w serce — jeszcze mocniej, niż zaklęte przedmioty. Neptúnus proszący o spotkanie w ich miejscu. Znający jej sekrety. Czy cały cholery Midgard wiedział przede mną?, pomyślała wściekle, wciskając kartkę z powrotem do pudełka.
Wspomnienia uderzały ją jak fale. Ma pyzate jeszcze policzki i słucha, jak Irene opowiada jej o kimś innym. Błysk w jej oku kłuje ją w serce, ale nie mówi nic, jedynie zaciska usta w cienką linię. Gdy później, znacznie później, Irene płacze jej w ramię, Ida uśmiecha się w sekrecie, szczęśliwa, że znowu ma ją dla siebie. Ona jednak długo nie zostaje w jej ramionach. Wciąż idzie do kogoś innego — do Lasse najbardziej. Nigdy do Idy. Więc ona poszła w czyjeś inne ramiona, musząc potem znosić złośliwe komentarze, wymowne spojrzenia na fioletowe siniaki na jej skórze. Całe swoje życie tańczyły dookoła siebie, gdy wreszcie udało im się zbliżyć, doszło do eksplozji.
Usiadła na kanapie, patrząc z lodowatym spokojem na porozrzucane przez siebie przedmioty. Przeprowadziła dogłębną rewizję, jednak wciąż jej było mało. To, co chciała najbardziej otworzyć, nie znajdowało się jeszcze w mieszkaniu. Poczeka więc cierpliwie. Miała całe życie.
Minutę później, godzinę, może lata, usłyszała, jak klamka otwiera się bez oporu. Drzwi zaskrzypiały, a zapach perfum stał się bardziej intensywny.
Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, w dłoni bawiąc się jednym z niegdyś zaklętym nożem, który wzięła z kuchni.
— Witaj w domu, kochanie — powiedziała głosem przeżartym od ironii.
Bezimienny
Z jakiegoś absurdalnego powodu wydawało jej się, że którymś rankiem, gdy przez szyby okien przebiją się promienie fatamorgany dnia, postawi nagie stopy na zimnej, drewnianej posadzce, otuli skrzętnie kocem zziębnięte ramiona, bo stare ogrzewanie mieszkania znów niedomagało i przejdzie przez próg własnej kuchni, zastanie w miękkim świetle bliźniaki. Lasse z rysami wyostrzonymi przez skupienie będzie wczytywał się w książkę wygrzebaną z jednej z półek, przekreślając karminowym tuszem wiecznego pióra zapisane przez Irene notatki, poprawiając je o swoje spostrzeżenia, kręcąc się uporczywie na krześle, jakby fizycznie bolała go jakaś głupota, którą odnalazł. Ida uśmiechnie się filuternie, kilka kosmyków w promieniach słońca z hebanu przeistoczy się w miedź, poda jej kubek parującej kawy rzucając zgryźliwy komentarz. Usiądą w milczeniu - jednej z tych dobrych ciszy, naturalnych, które nigdy kłuły nieznośną niezręcznością - przymykając powieki, udając, że szczyny, które zaparzyli wcale nie są takie złe, że mają siły, aby stanąć oko w oko z nowym dniem. Pustka, którą zastawała zamiast tego obrazka, właściwie już nie bolała; wydrążała jedynie większą dziurę w piersi, ale nie była rozczarowaniem - cuda zakrawały przecież na ideę idiotyczną, na którą nigdy nie powinno się liczyć.
Po południu udała się do biblioteki, oddając kilka książek, nerwowo wpatrując się w bibliotekarkę ślamazarnie wypełniającą kartonową kartę, jakby podświadomie knuła coś złego. Obracała się gwałtownie za każdym razem, gdy dwuskrzydłowe, dostojne drzwi skrzypiały, witając nowe przybłędy, mając wrażenie, że któraś z anonimowych sylwetek okaże się Kruczym. Potem uśmiechnęła się uroczo, ginąc między regałami, zatapiając się w zapachu kurzu i pergaminu, dopóki kryształowe żyrandole nie zaczęły palić się ciepłymi barwami, zwiastując nadejście wieczora. Zaszyta w jakimś kącie, z zabandażowaną dłonią, ukrywającą pod sobą pieczęć - musiała wymyślić skuteczniejszy sposób na jej chowanie, ale nie był to temat na najbliższe tygodnie - wertowała strony, zabijając okrutnie wleczący się czas. Wyszła kilka minut po dwudziestej drugiej, witając się z chłodnym, wieczornym powietrzem. Nawet ono smakowało trochę inaczej.
Wszedłszy do mieszkania, wpierw ocuciło Irene przeświadczenie, że coś znów ją nawiedziło - ogarnięte furią poprzestawiało rzeczy, porozrzucało dawno zapomniane przedmioty. Któraś z książek leżących na podłodze zaszeleściła cicho, samoistnie podsuwając kolejne strony, a ona uniosła zieleń spojrzenia, żeby siedząca na kanapie mara przeobraziła się w Idę.
Usłyszała dźwięk własnego głuchego upadku.
A może tylko jej się wydawało.
Stała spojona z posadzką; tkwiła pośrodku tego bałaganu wbijając w Idę wzrok, rozdygotana od środka, ale paradoksalnie kamienna i niewzruszona w swojej wewnętrznej powłoce, po czym westchnęła cicho, tak jak matki wzdychały na niesforne dzieciaki. Nie odezwała się, powoli rozpinając guziki płaszcza, wieszając go w rozpadającej się szafie, a następnie odwijając z dłoni bandaż, wolnymi, rozciągającymi się na tarczy zegara ruchami. Nie żądała wyjaśnienia, bo zadawanie pytań, na które znało się odpowiedź, przybierało miano retorycznego, nieistotnego. Życie było za krótkie, by pytać o oczywistości.
Jeśli mogłaby cofnąć czas, powiedziałaby bliźniakom dawno temu - lub po prostu zniknęła, zamykając w szkatułce z reminiscencjami przeszłości ich portrety. Jedna kłamstwa kusiły słodyczą, wydawały się rozwiązaniem znacznie prostszym, bezpieczniejszym, przedłużając przyjaźń, która od zawsze skazana była na upadek. Nørgaardowie byli bogatsi w swojej niewiedzy, bezpieczniejsi o ten jeden skrawek, który mógł runąć im na głowy.
Ignorując wszechobecny bałagan, zniknęła w kuchni, wyciągając z krzywej szafki dwie szklanki, wypełniając je alkoholem - swoją przeźroczystym ginem, którego butelki pałętały się po całym mieszkaniu, Idy upiornie drogim whisky, którego nikt inny nie miał prawa tknąć. Zakręciwszy nakrętki oparła się jeszcze na blacie, wbiła paznokcie w sosnowy fornir zbierając siły. Sama rozpoczęła tę wojnę, nie było odwrotu - nie mogła wywiesić białej flagi i kapitulować.
Myślała o tamtej nocy często, zbyt często jak na te kilka dni, które minęły, za dużo jak na próg bólu, który potrafiła zdzierżyć. Chciała zacisnąć ręce na szyi tamtej Irene, wyszarpać jej włosy, poderżnąć gardło za nieumiejętność powściągnięcia własnych emocji. Wystarczyłoby zamknąć usta, przewrócić oczami, powiedzieć Idzie, że kochała ją i Lasse tak samo i oboje byli dla niej równie ważni - nikogo nie wolała, z każdym wykształciła po prostu inny rodzaj więzi. Skłamać, wykręcić się milionem innych wymówek, po czasie cisnęło się ich na jej myśl zatrważająco wiele; przeciągnąć kończący im się czas o jeszcze kilka tygodni. Tonęła, podtapiana możliwościami, ścieżkami, którymi mogłaby podążyć, rozwiązaniami znacznie rozważniejszymi. Równocześnie było w tym bezdechu wiele ulgi, w końcu pozwoliła wszystkim wijącym się sekretom na dnie jej serca wypłynąć na powierzchnię.
Wreszcie widzieli ją taką, jaka była.
Już nie musiała kłamać.
- Nie skalecz się. - Skinęła na nóż, nachylając się nad stolikiem i kładąc przed Idą szklankę z bursztynowym płynem. Zerknęła przelotnie na bandaże - domysły zawrzały w jej głowie, ale nie mogła się co do nich upewnić.
Uznając, że dystans będzie najlepszym, co mogła im obu podarować, oparła się o przeciwległą ścianę, krzyżując nogi, zarysowując wzrokiem kształt jej twarzy, szczęki, sztyletu obracanego w dłoni, ciemnego spojrzenia, które już nigdy nie miało wczepiać się w nią tak samo.
To była jej wina.
Jej bardzo wielka wina.
Zwykła chłonąć portret Idy, jakby była obrazem wywieszonym w złotej ramie na ścianie narodowej galerii. Oglądać subtelne muśnięcia pędzla, wyraźne rysy odróżniające ją od brata, wstrzymywać oddech z zachwytem gdy uśmiechała się miękko; boski twór, który należało podziwiać z daleka, nie brukać brudnym dotykiem.
Zbeszcześciła ją.
- Wiesz, wystarczyło zapytać. - Dmuchnęła w rozżarzone węgielki.
Po południu udała się do biblioteki, oddając kilka książek, nerwowo wpatrując się w bibliotekarkę ślamazarnie wypełniającą kartonową kartę, jakby podświadomie knuła coś złego. Obracała się gwałtownie za każdym razem, gdy dwuskrzydłowe, dostojne drzwi skrzypiały, witając nowe przybłędy, mając wrażenie, że któraś z anonimowych sylwetek okaże się Kruczym. Potem uśmiechnęła się uroczo, ginąc między regałami, zatapiając się w zapachu kurzu i pergaminu, dopóki kryształowe żyrandole nie zaczęły palić się ciepłymi barwami, zwiastując nadejście wieczora. Zaszyta w jakimś kącie, z zabandażowaną dłonią, ukrywającą pod sobą pieczęć - musiała wymyślić skuteczniejszy sposób na jej chowanie, ale nie był to temat na najbliższe tygodnie - wertowała strony, zabijając okrutnie wleczący się czas. Wyszła kilka minut po dwudziestej drugiej, witając się z chłodnym, wieczornym powietrzem. Nawet ono smakowało trochę inaczej.
Wszedłszy do mieszkania, wpierw ocuciło Irene przeświadczenie, że coś znów ją nawiedziło - ogarnięte furią poprzestawiało rzeczy, porozrzucało dawno zapomniane przedmioty. Któraś z książek leżących na podłodze zaszeleściła cicho, samoistnie podsuwając kolejne strony, a ona uniosła zieleń spojrzenia, żeby siedząca na kanapie mara przeobraziła się w Idę.
Usłyszała dźwięk własnego głuchego upadku.
A może tylko jej się wydawało.
Stała spojona z posadzką; tkwiła pośrodku tego bałaganu wbijając w Idę wzrok, rozdygotana od środka, ale paradoksalnie kamienna i niewzruszona w swojej wewnętrznej powłoce, po czym westchnęła cicho, tak jak matki wzdychały na niesforne dzieciaki. Nie odezwała się, powoli rozpinając guziki płaszcza, wieszając go w rozpadającej się szafie, a następnie odwijając z dłoni bandaż, wolnymi, rozciągającymi się na tarczy zegara ruchami. Nie żądała wyjaśnienia, bo zadawanie pytań, na które znało się odpowiedź, przybierało miano retorycznego, nieistotnego. Życie było za krótkie, by pytać o oczywistości.
Jeśli mogłaby cofnąć czas, powiedziałaby bliźniakom dawno temu - lub po prostu zniknęła, zamykając w szkatułce z reminiscencjami przeszłości ich portrety. Jedna kłamstwa kusiły słodyczą, wydawały się rozwiązaniem znacznie prostszym, bezpieczniejszym, przedłużając przyjaźń, która od zawsze skazana była na upadek. Nørgaardowie byli bogatsi w swojej niewiedzy, bezpieczniejsi o ten jeden skrawek, który mógł runąć im na głowy.
Ignorując wszechobecny bałagan, zniknęła w kuchni, wyciągając z krzywej szafki dwie szklanki, wypełniając je alkoholem - swoją przeźroczystym ginem, którego butelki pałętały się po całym mieszkaniu, Idy upiornie drogim whisky, którego nikt inny nie miał prawa tknąć. Zakręciwszy nakrętki oparła się jeszcze na blacie, wbiła paznokcie w sosnowy fornir zbierając siły. Sama rozpoczęła tę wojnę, nie było odwrotu - nie mogła wywiesić białej flagi i kapitulować.
Myślała o tamtej nocy często, zbyt często jak na te kilka dni, które minęły, za dużo jak na próg bólu, który potrafiła zdzierżyć. Chciała zacisnąć ręce na szyi tamtej Irene, wyszarpać jej włosy, poderżnąć gardło za nieumiejętność powściągnięcia własnych emocji. Wystarczyłoby zamknąć usta, przewrócić oczami, powiedzieć Idzie, że kochała ją i Lasse tak samo i oboje byli dla niej równie ważni - nikogo nie wolała, z każdym wykształciła po prostu inny rodzaj więzi. Skłamać, wykręcić się milionem innych wymówek, po czasie cisnęło się ich na jej myśl zatrważająco wiele; przeciągnąć kończący im się czas o jeszcze kilka tygodni. Tonęła, podtapiana możliwościami, ścieżkami, którymi mogłaby podążyć, rozwiązaniami znacznie rozważniejszymi. Równocześnie było w tym bezdechu wiele ulgi, w końcu pozwoliła wszystkim wijącym się sekretom na dnie jej serca wypłynąć na powierzchnię.
Wreszcie widzieli ją taką, jaka była.
Już nie musiała kłamać.
- Nie skalecz się. - Skinęła na nóż, nachylając się nad stolikiem i kładąc przed Idą szklankę z bursztynowym płynem. Zerknęła przelotnie na bandaże - domysły zawrzały w jej głowie, ale nie mogła się co do nich upewnić.
Uznając, że dystans będzie najlepszym, co mogła im obu podarować, oparła się o przeciwległą ścianę, krzyżując nogi, zarysowując wzrokiem kształt jej twarzy, szczęki, sztyletu obracanego w dłoni, ciemnego spojrzenia, które już nigdy nie miało wczepiać się w nią tak samo.
To była jej wina.
Jej bardzo wielka wina.
Zwykła chłonąć portret Idy, jakby była obrazem wywieszonym w złotej ramie na ścianie narodowej galerii. Oglądać subtelne muśnięcia pędzla, wyraźne rysy odróżniające ją od brata, wstrzymywać oddech z zachwytem gdy uśmiechała się miękko; boski twór, który należało podziwiać z daleka, nie brukać brudnym dotykiem.
Zbeszcześciła ją.
- Wiesz, wystarczyło zapytać. - Dmuchnęła w rozżarzone węgielki.
Nieznajomy
Oczekiwała czegoś więcej. Wybuchu emocji w swojej głowie, gdy zobaczy jej twarz. Nic się jednak nie zmieniło. Ta sama żółć w gardle, ten tam ucisk na skroni, co dręczył ją od tygodnia. Wysokie kości policzkowe Irene nie przynosiły ukojenia, a jej intensywnie zielone oczy nie wzmacniały gniewu. Niemal tak, jakby dziewczyna sama w sobie nie miała już znaczenia. To, co jej zrobiła; z czym ją zostawiła — to liczyło się teraz najmocniej. Żyło już własnym życiem, weszło w Idę, pomieszało jej coś w kodzie. Przestawiło kompas, który kręcił się teraz irytująco w kółko, nie mogąc znaleźć właściwego kierunku.
Patrzyła ze spokojem, jak jej smukłe palce rozpinają po kolei guziki płaszcza. Nie potrafiła już rozpoznać, czy był to płaszcz gospodarza, Lasse czy może nawet jej. Ta granica zatarła się lata temu. Dzielili ze sobą wszystko, najwyraźniej, z wyjątkiem prawdy. Utkwiła wzrok w pieczęci wyrytej na dłoni blondynki. Teraz poczuła coś nowego. Coś nieużywanego do tej pory rodziło się w jej wnętrznościach, skręcało jej kiszki i grymas na twarzy. Czuła w sobie potrzebę wbicia trzymanego noża prosto w dłoń Irene i wygrzebania pieczęci z jej skąpanej karmazynem skóry.
Zamiast tego dalej bez słowa ją obserwowała. Mięśnie miała napięte w gotowości, sama nie wiedziała na co. Jak można przygotować się na coś takiego? Na zdradę, która splami wszystkie twoje dobre wspomnienia? Jej umysł przechodził właśnie post. Głodował od prawdziwego szczęścia, zastanawiał się, czy kiedykolwiek w ogóle go doświadczył. Wszystko było splamione; w każdym wspomnieniu brakowało zielonych, znajomych oczu. Zamiast nich była chłodna, przerażająca biel.
Przez jej twarz przeszedł cień uśmiechu. Okrutna kopia czegoś, co niegdyś gościło tam często. Był jadowity, tak jak Idy myśli nieprzerwanie od tygodnia. Teraz gdy już znała sekret Ireny, nie mogła przestać chcieć dowiedzieć się więcej. Jednocześnie wolała nigdy się nie dowiedzieć. Nie zapytać, zostawić Otto w spokoju. Tęskniła za tamtą Idą najbardziej z tego wszystkiego. Trumna, do której próbowała ją wcisnąć, nie chciała się zamknąć. Jeśli śmierć daje objawienie, to czy mogą po prostu to skończyć? Tu i teraz.
— Doceniam troskę — odpowiedziała chłodno. Przesunęła wzorkiem z dziewczyny na szklankę, którą właśnie przed nią postawiła. W innym świecie ten gest by ją rozczulił. Whisky tylko dla niej. Zamiast tego miała ochotę splunąć jej nią w twarz. Dopiero gdy Irene oddaliła się i oparła o ścianę, Ida zdecydowała się wykonać harmider. Szybkim ruchem ręki wbiła nóż w oparcie kanapy, jak w masło, rozrywając materiał mebla i zostawiając go tam w pozycji pionowej. Na później, jeśli najdzie potrzeba.
Sięgnęła po szklankę, kręcąc ją delikatnie.
— Mam nadzieję — zaczęła, wpatrując się w bursztynowy płyn. Jego zapach przypominał jej tak wiele rzeczy. Z zasady dobrych, jednak mylących. Uśmiech wdzięczności jej ojca, gdy przynosiła mu przygotowanego zgodnie z życzeniem drinka. Spotkania z Olafem, gdy było to często jedyne, co miała w żołądku. Rozbite szkło na podłodze rozcinające jej skórę, z subtelnym, rozlanym whisky unoszącym się w atmosferze. Z zasady, nic z tego nie było dobre. — że nie postradałaś jeszcze na tyle zmysłów, aby próbować mnie tym otruć.
Podniosła szklankę do twarzy, jednak zatrzymała się, zanim napój dotknął jej ust. Ich oczy się spotkały. Ida miała ogromną nadzieję, że Irene wyczyta z nich dokładnie to, co chciała jej przekazać. Odsunęła szklankę i wylała całą jej zawartość na podłogę, oblewając kilka książek przy okazji.
— Mówią jednak, że nadzieja jest matką głupich. Za taką mnie uważasz, Irene? — Wstała z kanapy, wolnym krokiem przechodząc obok stolika. Nie szła w stronę dziewczyny. Mądrze zrobiła, zachowując między nimi dystans. Ida nie chciała psuć jedynej dobrej rzeczy z rąk przyjaciółki. Splotła dłonie za plecami, podrabiając relaksację i swobodę. W środku płonęła ogniem tak nienawistnym, że mogłaby pomylić go z miłością.
— Po co mam cię pytać o cokolwiek? Jedyne co robisz, to kłamiesz. Założyłam, że może chociaż w ukryciu swojego mieszkania jesteś szczera, jeśli nie przed samą sobą, to przynajmniej przed kontrabandą, którą się otaczasz. Chciałabym, żebyś zrozumiała jedną, bardzo ważną rzecz, Irene. — odwróciła wzrok od zdartej ze ściany tapety prosto w zielone oczy. — To, co się tutaj wydarzy, jest całkowicie twoją winą.
Każde słowo było wypowiadane mocno, wyraźnie, aby konflikt wiszący między nimi nie zagłuszył ani jednej samogłoski. Głęboko wierzyła, że tutaj nie chodziło o to, że Irene jest ślepcem. Nie była osobą, która potępiała łamanie zasad. Ekstremum, do którego blondynka się dopuściła, było duże, to prawda, ale samo w sobie do wybaczenia. To bezczelne kłamstwo prosto w ich twarze było czymś, czego nie mogła znieść.
Patrzyła ze spokojem, jak jej smukłe palce rozpinają po kolei guziki płaszcza. Nie potrafiła już rozpoznać, czy był to płaszcz gospodarza, Lasse czy może nawet jej. Ta granica zatarła się lata temu. Dzielili ze sobą wszystko, najwyraźniej, z wyjątkiem prawdy. Utkwiła wzrok w pieczęci wyrytej na dłoni blondynki. Teraz poczuła coś nowego. Coś nieużywanego do tej pory rodziło się w jej wnętrznościach, skręcało jej kiszki i grymas na twarzy. Czuła w sobie potrzebę wbicia trzymanego noża prosto w dłoń Irene i wygrzebania pieczęci z jej skąpanej karmazynem skóry.
Zamiast tego dalej bez słowa ją obserwowała. Mięśnie miała napięte w gotowości, sama nie wiedziała na co. Jak można przygotować się na coś takiego? Na zdradę, która splami wszystkie twoje dobre wspomnienia? Jej umysł przechodził właśnie post. Głodował od prawdziwego szczęścia, zastanawiał się, czy kiedykolwiek w ogóle go doświadczył. Wszystko było splamione; w każdym wspomnieniu brakowało zielonych, znajomych oczu. Zamiast nich była chłodna, przerażająca biel.
Przez jej twarz przeszedł cień uśmiechu. Okrutna kopia czegoś, co niegdyś gościło tam często. Był jadowity, tak jak Idy myśli nieprzerwanie od tygodnia. Teraz gdy już znała sekret Ireny, nie mogła przestać chcieć dowiedzieć się więcej. Jednocześnie wolała nigdy się nie dowiedzieć. Nie zapytać, zostawić Otto w spokoju. Tęskniła za tamtą Idą najbardziej z tego wszystkiego. Trumna, do której próbowała ją wcisnąć, nie chciała się zamknąć. Jeśli śmierć daje objawienie, to czy mogą po prostu to skończyć? Tu i teraz.
— Doceniam troskę — odpowiedziała chłodno. Przesunęła wzorkiem z dziewczyny na szklankę, którą właśnie przed nią postawiła. W innym świecie ten gest by ją rozczulił. Whisky tylko dla niej. Zamiast tego miała ochotę splunąć jej nią w twarz. Dopiero gdy Irene oddaliła się i oparła o ścianę, Ida zdecydowała się wykonać harmider. Szybkim ruchem ręki wbiła nóż w oparcie kanapy, jak w masło, rozrywając materiał mebla i zostawiając go tam w pozycji pionowej. Na później, jeśli najdzie potrzeba.
Sięgnęła po szklankę, kręcąc ją delikatnie.
— Mam nadzieję — zaczęła, wpatrując się w bursztynowy płyn. Jego zapach przypominał jej tak wiele rzeczy. Z zasady dobrych, jednak mylących. Uśmiech wdzięczności jej ojca, gdy przynosiła mu przygotowanego zgodnie z życzeniem drinka. Spotkania z Olafem, gdy było to często jedyne, co miała w żołądku. Rozbite szkło na podłodze rozcinające jej skórę, z subtelnym, rozlanym whisky unoszącym się w atmosferze. Z zasady, nic z tego nie było dobre. — że nie postradałaś jeszcze na tyle zmysłów, aby próbować mnie tym otruć.
Podniosła szklankę do twarzy, jednak zatrzymała się, zanim napój dotknął jej ust. Ich oczy się spotkały. Ida miała ogromną nadzieję, że Irene wyczyta z nich dokładnie to, co chciała jej przekazać. Odsunęła szklankę i wylała całą jej zawartość na podłogę, oblewając kilka książek przy okazji.
— Mówią jednak, że nadzieja jest matką głupich. Za taką mnie uważasz, Irene? — Wstała z kanapy, wolnym krokiem przechodząc obok stolika. Nie szła w stronę dziewczyny. Mądrze zrobiła, zachowując między nimi dystans. Ida nie chciała psuć jedynej dobrej rzeczy z rąk przyjaciółki. Splotła dłonie za plecami, podrabiając relaksację i swobodę. W środku płonęła ogniem tak nienawistnym, że mogłaby pomylić go z miłością.
— Po co mam cię pytać o cokolwiek? Jedyne co robisz, to kłamiesz. Założyłam, że może chociaż w ukryciu swojego mieszkania jesteś szczera, jeśli nie przed samą sobą, to przynajmniej przed kontrabandą, którą się otaczasz. Chciałabym, żebyś zrozumiała jedną, bardzo ważną rzecz, Irene. — odwróciła wzrok od zdartej ze ściany tapety prosto w zielone oczy. — To, co się tutaj wydarzy, jest całkowicie twoją winą.
Każde słowo było wypowiadane mocno, wyraźnie, aby konflikt wiszący między nimi nie zagłuszył ani jednej samogłoski. Głęboko wierzyła, że tutaj nie chodziło o to, że Irene jest ślepcem. Nie była osobą, która potępiała łamanie zasad. Ekstremum, do którego blondynka się dopuściła, było duże, to prawda, ale samo w sobie do wybaczenia. To bezczelne kłamstwo prosto w ich twarze było czymś, czego nie mogła znieść.
Bezimienny
Patrzyła beznamiętnym wzrokiem, jak nóż prowadzony drobną dłonią rozcina materiał kanapy, dopatrując się w tym obrazku jakiejś kuriozalnej metafory. Tamtego wieczoru, zwinięta w kącie kamienicy pragnęła się wyprzeć wszystkich uczuć uparcie kotłujących się w piersi, wydobyć z powierzchni serca szklane odłamki wciśnięte tam przez Idę; przez skrawek chwili, była pewna, że dopięła swego. Nienawiść zrodzona z ich bliskości, ta najparszywsza emocja wyrastająca na podłożu miłości, obumarła w niej na chwilę, zduszona pod butem bezradności.
Nie miała już siły.
Wykonała krok do tyłu. Jeszcze sześć i znalazłaby się przy drzwiach. Potem wystarczył jeden ruch, kolejny pokonany metr - Idę pożegnałoby ciche skrzypnięcie i odgłos rygla wskakującego na swoje miejsce.
Sześć kroków - do kolejnej ucieczki.
Sześć kroków - znów mogłaby oddychać.
Sześć kroków - nigdy więcej nie musiałby widzieć jej twarzy.
Pielęgnowała składane obietnice, ale w obliczu czerstwego smaku ostatnich tygodni, złamanie jednej z nich nic by nie zmieniło - zresztą, może jej nieobecność wyszłaby Lasse na dobre. Wróciłaby, kiedyś, za kilka tygodni, gdy popioły bitew zdążyłyby opaść, pakując swoje rzeczy - te naprawdę swoje - do niewielkiej walizki, wszystko, co pożyczone zwróciłaby właścicielom. Jakby nigdy jej nie było. Zamieniłaby się w ducha, marę nawiedzającą ich myśli w okazyjnych przepływach nostalgii. Tak byłoby prościej - stać się tylko gorzkim wspomnieniem.
Zrobiła krok do tyłu, ale wyrzuty sumienia pochwyciły ją za kostkę, zmusiły do pozostania. Miała wrażenie, że w progu drzwi widzi Lasse, opartego o zieloną framugę, niecierpliwie postukującego laską o lakierowane drewno. Obiecałaś, powiedziałby, gdyby nie stanowił jedynie fatamorgany zmęczonego wyrzutami sumienia umysłu. A potem Ida pociągnęła za wrażliwą strunę, zupełnie barykadując przed nią wyjście.
Otruć.
Kącik ust drgnął mimowolnie, coś w Irene znów przebudziło się do życia.
Otruć.
Parsknęła, a film z czarno-białego znów nabrał baw, stał się jaskrawy, niemal nieznośny.
Otruć Idę. Idę, dla której wyrwała z piersi własne serce, byle tylko nie stawiać je przed najokrutniejszym z wyborów. Idę, przez którą próbowała oduczyć się miłości. Idę, dla której oddałaby każdy skrawek samej siebie, pozwoliła rozdziobać się kurkom do ostatniej tkanki.
Pierdoloną Idę, która pluła jej właśnie w twarz.
Otaczająca je przestrzeń zadrżała w gwałtownym porywie.
Niespodziewanie - nawet dla samej siebie - wybuchnęła śmiechem - jednym z tych histerycznych napadów, które zwiastowały niechybne załamania psychiczne.
- Na bogów, Ida - wydyszała pomiędzy spazmatycznym drżeniem ciała, na chwilę zapominając o całej kałuży goryczy i beznadziejności, w której jeszcze chwilę temu się pluskała. Patrzyła jak płyn wylewa się na podłogę, uspokajając się dopiero wtedy, gdy zauważyła, że alkohol dotknął dziennika ojca. Spoważniała w sekundzie, marszcząc brwi, zmazując z ust kontur uśmiechu.
Odzyskała czucie w ciele, przez nerwy zaczął przebiegać prąd.
Zabolało, równocześnie smagając językiem satysfakcji.
- Wiesz, wielu uznałoby grożenie ślepcowi za dość nierozsądne posunięcie. Czy głupie? Tak, prawdopodobnie. - Jeszcze niedawno wydawało jej się, że zna Idę na wylot, potrafi odczytać każdy grymas wkradający się na twarz, słowa, którymi czasami chybiła. Teraz stała przed nią dziewczyna bardziej nieznajoma niż kiedykolwiek wcześniej. Tej nie kochała. Tej nawet nie lubiła.
Obserwując jak przechadza się po mieszkaniu, upiła łyk ze swojej szklanki. Potem następny i następny, z przykrością stwierdzając, że gdy ją opróżniła nadal była zbyt trzeźwa na cyrk, który odstawiał się przed jej oczami.
- Ależ, kochanie. Nic się nie wydarzy. - Uśmiechnęła się do niej słodko, czując na języku smak nadchodzącej irytacji, krok po kroku przemierzanym przez Idę tracąc cierpliwość. Bogami a prawdą, z ulgą przyjęła nawarstwiające się rozdrażnienie - znaczyło ono, że się pomyliła; samotne ziarnko w niej przeżyło, kiełkując na nowo, pnąc się ku górze, aż zwymiotuje je razem z wyrzutami sumienia.
- Reip. - Ukróciła dalsze szkody, jakie abominacja Idy mogła wyrządzić - jej, sobie, nieszczęsnemu mieszkaniu. Niewidzialne łańcuchy oplotłyprzyjaciółkę nieznajomą unieruchamiając ją w miejscu. Podeszła do niej wolnym krokiem, odbierając im wcześniejszy dystans, palcem wskazującym unosząc lekko kobiecy podbródek. Kącik ust powędrował w górę, milcząco triumfowała nieokreśloną wygraną. Ida była wszędzie - we wspomnieniach zamkniętych w przedmiotach porozrzucanych na drewnianych półkach, w uśmiechach nieznajomych, majaczyła pod powiekami gdy zamykała oczy, dręczyła ją w snach. Nigdy nie miała jej dość. Aż do teraz. - Gdybym powiedziała wam prawdę wcześniej, mój bałagan stałby się waszym. - Owocowe perfumy połaskotały Irene w nozdrza, odsunęła się gwałtownie, bo mieszały jej w głowie, podduszały mackami zepsucia. - Wiedza czyni współwinnym. - Nie chciała jej wybaczenia - nie, dopóki nie umiała jeszcze wybaczyć samej sobie. Nie oczekiwała zrozumienia, właściwie to sama nie pojmowała, czemu próbuje się tłumaczyć. Może po prostu jej potrzebowała - tej starej Idy, prawdziwej Idy, która ścierała z jej policzków łzy, szeptała do ucha kojące mantry, po prostu była. I litości; pragnęła jakiegokolwiek, nawet najmniejszego ziarenka litości.
Nie miała już siły.
Wykonała krok do tyłu. Jeszcze sześć i znalazłaby się przy drzwiach. Potem wystarczył jeden ruch, kolejny pokonany metr - Idę pożegnałoby ciche skrzypnięcie i odgłos rygla wskakującego na swoje miejsce.
Sześć kroków - do kolejnej ucieczki.
Sześć kroków - znów mogłaby oddychać.
Sześć kroków - nigdy więcej nie musiałby widzieć jej twarzy.
Pielęgnowała składane obietnice, ale w obliczu czerstwego smaku ostatnich tygodni, złamanie jednej z nich nic by nie zmieniło - zresztą, może jej nieobecność wyszłaby Lasse na dobre. Wróciłaby, kiedyś, za kilka tygodni, gdy popioły bitew zdążyłyby opaść, pakując swoje rzeczy - te naprawdę swoje - do niewielkiej walizki, wszystko, co pożyczone zwróciłaby właścicielom. Jakby nigdy jej nie było. Zamieniłaby się w ducha, marę nawiedzającą ich myśli w okazyjnych przepływach nostalgii. Tak byłoby prościej - stać się tylko gorzkim wspomnieniem.
Zrobiła krok do tyłu, ale wyrzuty sumienia pochwyciły ją za kostkę, zmusiły do pozostania. Miała wrażenie, że w progu drzwi widzi Lasse, opartego o zieloną framugę, niecierpliwie postukującego laską o lakierowane drewno. Obiecałaś, powiedziałby, gdyby nie stanowił jedynie fatamorgany zmęczonego wyrzutami sumienia umysłu. A potem Ida pociągnęła za wrażliwą strunę, zupełnie barykadując przed nią wyjście.
Otruć.
Kącik ust drgnął mimowolnie, coś w Irene znów przebudziło się do życia.
Otruć.
Parsknęła, a film z czarno-białego znów nabrał baw, stał się jaskrawy, niemal nieznośny.
Otruć Idę. Idę, dla której wyrwała z piersi własne serce, byle tylko nie stawiać je przed najokrutniejszym z wyborów. Idę, przez którą próbowała oduczyć się miłości. Idę, dla której oddałaby każdy skrawek samej siebie, pozwoliła rozdziobać się kurkom do ostatniej tkanki.
Pierdoloną Idę, która pluła jej właśnie w twarz.
Otaczająca je przestrzeń zadrżała w gwałtownym porywie.
Niespodziewanie - nawet dla samej siebie - wybuchnęła śmiechem - jednym z tych histerycznych napadów, które zwiastowały niechybne załamania psychiczne.
- Na bogów, Ida - wydyszała pomiędzy spazmatycznym drżeniem ciała, na chwilę zapominając o całej kałuży goryczy i beznadziejności, w której jeszcze chwilę temu się pluskała. Patrzyła jak płyn wylewa się na podłogę, uspokajając się dopiero wtedy, gdy zauważyła, że alkohol dotknął dziennika ojca. Spoważniała w sekundzie, marszcząc brwi, zmazując z ust kontur uśmiechu.
Odzyskała czucie w ciele, przez nerwy zaczął przebiegać prąd.
Zabolało, równocześnie smagając językiem satysfakcji.
- Wiesz, wielu uznałoby grożenie ślepcowi za dość nierozsądne posunięcie. Czy głupie? Tak, prawdopodobnie. - Jeszcze niedawno wydawało jej się, że zna Idę na wylot, potrafi odczytać każdy grymas wkradający się na twarz, słowa, którymi czasami chybiła. Teraz stała przed nią dziewczyna bardziej nieznajoma niż kiedykolwiek wcześniej. Tej nie kochała. Tej nawet nie lubiła.
Obserwując jak przechadza się po mieszkaniu, upiła łyk ze swojej szklanki. Potem następny i następny, z przykrością stwierdzając, że gdy ją opróżniła nadal była zbyt trzeźwa na cyrk, który odstawiał się przed jej oczami.
- Ależ, kochanie. Nic się nie wydarzy. - Uśmiechnęła się do niej słodko, czując na języku smak nadchodzącej irytacji, krok po kroku przemierzanym przez Idę tracąc cierpliwość. Bogami a prawdą, z ulgą przyjęła nawarstwiające się rozdrażnienie - znaczyło ono, że się pomyliła; samotne ziarnko w niej przeżyło, kiełkując na nowo, pnąc się ku górze, aż zwymiotuje je razem z wyrzutami sumienia.
- Reip. - Ukróciła dalsze szkody, jakie abominacja Idy mogła wyrządzić - jej, sobie, nieszczęsnemu mieszkaniu. Niewidzialne łańcuchy oplotły
Nieznajomy
Ich przyjaźń zdawała się odległym wspomnieniem ciepłego, letniego poranka. Otaczającej ich rześkiej, morskiej wody. Śmiechy i krzyki dobiegające z brzegu. Lasse siedział skryty pod parasolem i szeroką lnianą koszulą. Otto gonił Karlę, próbując wrzucić jej piasek za koszulkę. Niels dalej zastanawiał się, jak Lasse udało się poprzedniego wieczoru tak szybko pokonać go w szachach. Ale one były poza tym wszystkim, zanurzone w słonej wodzie po obojczyki, dryfowały chronione od zgiełku wszystkiego, co ciężkie. Ida dokładnie pamiętała, jak zielone oczy Irene błyszczały, a krople wody na jej policzkach tańczyły radośnie, gdy się śmiała.
Świadomość przychodziła jednak szybko i boleśnie. Jak poranny szron na szybie; jak wzburzone fale na wściekłym oceanie. Już wtedy ją straciła, już nie znała jej myśli. Czy kiedykolwiek je tak naprawdę znała? Może wszystko sobie wymyśliła. Każde ukradkiem skryte spojrzenie było tylko w jej głowie. Przypadkowy dotyk skóry naprawdę taki był — przypadkowy.
Teraz patrzy na prawdziwą Irene. Z krwi, kości i zakazanej magii. W jej żyłach płynie smoła, a w oddechu czuć gin. Twarz ma okrutną, drwiącą z jej bólu, pełną tajemnic i niezrozumienia. Mogłaby minąć ją na ulicy, całkowicie obojętnie i bez rozpoznania. Patrzyła na jej reakcje, czując wzburzający się w niej gniew. Śmiech blondynki rozbrzmiewał echem w jej głowie. Ida nie widziała w tej sytuacji nic komediowego, jedynie tragedia rozgrywająca się na ich oczach.
Cokolwiek zrobiła, zrobiła to dla miłości. Przede wszystkim z miłości do Irene, którą straciła. Stojąca przed nią kobieta zabiła ją na jej oczach. Wbiła jej nóż z szerokim uśmiechem, po czym wyciągnęła go szybko, podwajając szkodę. Nie pozwoliła jej się nawet pożegnać. Nie było pogrzebu, nie mogła przejść przez pięć etapów żałoby. Kazali jej strzepać z siebie resztki roztrzaskanego na kawałki serca i żyć dalej. Zaakceptować pasożyta, który przejął ciało jej przyjaciółki. Chodził jak ona, głos brzmiał podobnie, ale w środku nie było już nic z tego, w czym Ida się zakochała.
Śmiech ucichł tak szybko, jak się pojawił. Z początku Ida odczuła z tego powodu satysfakcję. Podążyła jednak za wzrokiem dziewczyny i świadomość uderzyła ją jak ściana wody. Dzienniki jej ojca. Mięśnie twarzy jej zadrżały i niemal zaczęła przepraszać. Prawie zrzuciła z siebie całą złość, całą gorycz, którą starannie pielęgnowała przez ostatnie dni. Prawie.
Ale potem Irene się odezwała, po raz kolejny grzebiąc głęboko w ziemi jakąkolwiek szansę na pojednanie.
— Tak, tym teraz jesteś. Ślepcem. A może zawsze nim byłaś? — powiedziała, wzbierając na nowo jad w swoim głosie. Lata. Latami ich okłamywała. Co to w ogóle oznacza? Ida próbowała sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widziała, jak Irene używa magii. Poznała ją taką czy nieświadomie była świadkiem jej przemiany? Tęskniła za osobą, która najprawdopodobniej nigdy nie istniała.
Nie spodziewała się zaklęcia. Powinna była, ale kropla naiwności dalej kapała jej z tyłu głowy. Jej Irene by nigdy tego nie zrobiła. Ta, która stoi przed nią, która magią ściska jej kończyny w mocny supeł? Ona mogła zrobić wszystko. Z jej ust wydobyło się ciche jęknięcie pełne bólu. Była wiązana ciaśniej, ale z jakiegoś powodu te kajdany były znacznie bardziej niewygodne. Wypuściła z ręki pustą szklankę, która upadła na leżące na podłodze książki, miękko lądując na podłożu. Nie rozbiła się. Szczęściara.
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, obie leżałyby już martwe.
Poczuła jej chłodny dotyk na podbródku. Smak powietrza z jej płuc na swoich ustach. Coś znajomego zadrżało w jej nogach. Miłość przecież boli. Może tę Irene też będzie w stanie pokochać? Może była właśnie dokładnie tym, czego Ida potrzebowała.
Przyzwyczajona była do ciemności.
— Jak szybko, Engberg? — spytała, z niebezpiecznie rysującym się na jej ustach uśmiechem. Była tak przyzwyczajona do zniewolenia, że jej to nie onieśmielało. Wręcz przeciwnie. — Tydzień? Dwa? Zanim znudzisz się kolejną zabawką? — Echo ich przeszłych rozmów rozbrzmiewało między ścianami mieszkania Irene. — Jak długo marzyłaś o tym, aby mieć mnie tylko dla siebie?
Z wyraźnym grymasem słuchała jej wymówek.
Za mało.
Za późno.
— Już jesteśmy współwinni. Wiesz, co by się stało, gdyby ktoś się dowiedział? Ze mną? Z Lasse? — dopiero przy imieniu brata, jej głos się wyraźnie załamał. Tańczył smutnego walca na jej krtani. Bez muzyki. Nie do rytmu. — Pomyślałaś, chociaż przez chwilę, jak na niego to wpłynie? Pozwoliłaś mu się przyprowadzić na święta, grać w absurdalną grę, że jesteście zaręczeni. Przestań udawać, że cokolwiek co zrobiłaś, było dla nas. Odebrałaś nam ten wybór.
Świadomość przychodziła jednak szybko i boleśnie. Jak poranny szron na szybie; jak wzburzone fale na wściekłym oceanie. Już wtedy ją straciła, już nie znała jej myśli. Czy kiedykolwiek je tak naprawdę znała? Może wszystko sobie wymyśliła. Każde ukradkiem skryte spojrzenie było tylko w jej głowie. Przypadkowy dotyk skóry naprawdę taki był — przypadkowy.
Teraz patrzy na prawdziwą Irene. Z krwi, kości i zakazanej magii. W jej żyłach płynie smoła, a w oddechu czuć gin. Twarz ma okrutną, drwiącą z jej bólu, pełną tajemnic i niezrozumienia. Mogłaby minąć ją na ulicy, całkowicie obojętnie i bez rozpoznania. Patrzyła na jej reakcje, czując wzburzający się w niej gniew. Śmiech blondynki rozbrzmiewał echem w jej głowie. Ida nie widziała w tej sytuacji nic komediowego, jedynie tragedia rozgrywająca się na ich oczach.
Cokolwiek zrobiła, zrobiła to dla miłości. Przede wszystkim z miłości do Irene, którą straciła. Stojąca przed nią kobieta zabiła ją na jej oczach. Wbiła jej nóż z szerokim uśmiechem, po czym wyciągnęła go szybko, podwajając szkodę. Nie pozwoliła jej się nawet pożegnać. Nie było pogrzebu, nie mogła przejść przez pięć etapów żałoby. Kazali jej strzepać z siebie resztki roztrzaskanego na kawałki serca i żyć dalej. Zaakceptować pasożyta, który przejął ciało jej przyjaciółki. Chodził jak ona, głos brzmiał podobnie, ale w środku nie było już nic z tego, w czym Ida się zakochała.
Śmiech ucichł tak szybko, jak się pojawił. Z początku Ida odczuła z tego powodu satysfakcję. Podążyła jednak za wzrokiem dziewczyny i świadomość uderzyła ją jak ściana wody. Dzienniki jej ojca. Mięśnie twarzy jej zadrżały i niemal zaczęła przepraszać. Prawie zrzuciła z siebie całą złość, całą gorycz, którą starannie pielęgnowała przez ostatnie dni. Prawie.
Ale potem Irene się odezwała, po raz kolejny grzebiąc głęboko w ziemi jakąkolwiek szansę na pojednanie.
— Tak, tym teraz jesteś. Ślepcem. A może zawsze nim byłaś? — powiedziała, wzbierając na nowo jad w swoim głosie. Lata. Latami ich okłamywała. Co to w ogóle oznacza? Ida próbowała sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widziała, jak Irene używa magii. Poznała ją taką czy nieświadomie była świadkiem jej przemiany? Tęskniła za osobą, która najprawdopodobniej nigdy nie istniała.
Nie spodziewała się zaklęcia. Powinna była, ale kropla naiwności dalej kapała jej z tyłu głowy. Jej Irene by nigdy tego nie zrobiła. Ta, która stoi przed nią, która magią ściska jej kończyny w mocny supeł? Ona mogła zrobić wszystko. Z jej ust wydobyło się ciche jęknięcie pełne bólu. Była wiązana ciaśniej, ale z jakiegoś powodu te kajdany były znacznie bardziej niewygodne. Wypuściła z ręki pustą szklankę, która upadła na leżące na podłodze książki, miękko lądując na podłożu. Nie rozbiła się. Szczęściara.
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, obie leżałyby już martwe.
Poczuła jej chłodny dotyk na podbródku. Smak powietrza z jej płuc na swoich ustach. Coś znajomego zadrżało w jej nogach. Miłość przecież boli. Może tę Irene też będzie w stanie pokochać? Może była właśnie dokładnie tym, czego Ida potrzebowała.
Przyzwyczajona była do ciemności.
— Jak szybko, Engberg? — spytała, z niebezpiecznie rysującym się na jej ustach uśmiechem. Była tak przyzwyczajona do zniewolenia, że jej to nie onieśmielało. Wręcz przeciwnie. — Tydzień? Dwa? Zanim znudzisz się kolejną zabawką? — Echo ich przeszłych rozmów rozbrzmiewało między ścianami mieszkania Irene. — Jak długo marzyłaś o tym, aby mieć mnie tylko dla siebie?
Z wyraźnym grymasem słuchała jej wymówek.
Za mało.
Za późno.
— Już jesteśmy współwinni. Wiesz, co by się stało, gdyby ktoś się dowiedział? Ze mną? Z Lasse? — dopiero przy imieniu brata, jej głos się wyraźnie załamał. Tańczył smutnego walca na jej krtani. Bez muzyki. Nie do rytmu. — Pomyślałaś, chociaż przez chwilę, jak na niego to wpłynie? Pozwoliłaś mu się przyprowadzić na święta, grać w absurdalną grę, że jesteście zaręczeni. Przestań udawać, że cokolwiek co zrobiłaś, było dla nas. Odebrałaś nam ten wybór.
Bezimienny
Nie potrafiła wyróżnić konkretnego miejsca w swoim życiorysie, w którym dorobiła się miana oszustki. Fragmenty, w których prześlizgnęła się przez oskarżenia z wątpliwą gracją, zaborczo chwytając za poły prawdę, mieszały się z tymi pretendującymi do niezaprzeczalnej winy. Jak wtedy, gdy miała jeszcze pucołowate policzki i uśmiechała się promiennie, skalana jedynie kilkoma szramami na przeszłości - duchy podążające jej cieniem, nazywano wtedy bzdurą, kłamstwem opasłym i ociekającym tłuszczem wymówki. Gdy po opuszczeniu sierocińca wylądowała na ulicy, łapczywie zaciskając długie palce na cudzych przegubach, wyłudzając spirytystyczną bajką kilka nędznych talarów - nie miała wtedy żadnej władzy nad swoim przekleństwem, plotąc z nici domysłów najróżniejsze bujdy. Gdy powtarzała sobie, że nigdy nie pójdzie w ślady ojca - nie stanie na klifie obłędu tak jak on, prędzej poczynając własne gardło, niż tracąc ostatnie co jej pozostało - umysł. Gdy po raz pierwszy zaczęła traktować Nørgaardów jak rodzinę, stając się nędzną karykaturą trzeciego bliźniaka - kłamiąc za każdym razem, kiedy pytaniami błądzili zbyt blisko wrażliwej prawdy. Gdy spijając z opasłych ksiąg zakazane teorie, najokrutniejszą z dziedzin magii wmawiała sobie, że robi to wyłącznie dla wiedzy, przekucia rudy znienawidzonych arkanów w coś użytecznego, dobrego. I teraz gdy Ida łamała w gardle liche i wątłe usprawiedliwienia, jakie Irene dla niej miała.
Być może zawsze była oszustwem, złudzeniem. Zrodziła się z jednego, miała umrzeć obracając się w następne.
Spojrzała na szklankę, unosząc brew, gdy ta pozostała w całości, zamykając w przełyku cisnące się wtrącenie, tak charakterystyczne dla Irene, że poczuła się niemal obco pozostawiając je w próżni niewypowiedzenia.
- Nie jestem tobą - powiedziała, palcem wskazującym uderzając w jej mostek, drążąc pociemniałymi od złości tęczówkami, jakby mogły przewiercić Idę na wylot i sprawić, że w końcu zacznie jej słuchać; zrozumie. To ona zawsze wolała kogoś innego: wystarczająco ładne dziewczyny z barów, pieski, które wpatrywały się w nią cielęcym wzrokiem, jedyną miłość, o której opowiadała jej w mrokach swojego pokoju, gdy zasypiały ramię w ramię. - I nigdy nie mogłam mieć cię tylko dla siebie. Nie chciałam cię mieć tylko dla siebie. - Nachyliła się, pozwalając zdradliwemu zapachowi perfum otoczyć ją w całości, jakby był narkotykiem, od którego wzbraniała się i łaknęła jednocześnie. - Miłość nie polega na posiadaniu - wyszeptała jej do ucha, naśladując tamtą Irene. Potem się odsunęła - wydawało się, że na zawsze.
Pozwalała następnym słowom wedrzeć się pod sklepienie czaszki, zawrzeć złowrogo w myślach, zasiać chwast wątpliwości. Może dawno temu powinna zrobić, to co krążyło jej po głowie jeszcze chwilę temu - złamać obietnicę, uciec. Może myśląc, że jest zdolna wesprzeć Lasse, wpędzała go tylko głębiej w ciemną odchłań. Choć przecież w obliczu decyzji, jaka powoli wkradała się po wypukłości chłopięcego kręgosłupa, nic to nie zmieniało.
- Tak, teraz jesteście. Dlatego miałam wrócić do Uppsali - powiedziała chłodno, znów wędrując do kuchni, odkładając swoją szklankę na blat, bez ceregieli chwytając całą butelkę whisky Idy (nienawidziła whisky, ale miała coś do udowodnienia) i butnie wracając do salonu, żeby co chwila popijać ją prosto z gwinta. - Ale Lasse zobaczył coś…- wzdrygnęła się lekko, przypominając sobie jego słowa - co zmieniło reguły gry. I poprosił mnie, żebym została. - Więc została. Tylko dlatego, że poprosił.
Przyszła wtedy z prostą misją zaświecenia im obojgu Pieczęcią przed nosem, zakomunikowania, że wyjeżdża. Wielokrotnie znikała na tydzień, dwa, jesienią dziewięćdziesiątego siódmego na cały miesiąc - ale w końcu wracała, przybrudzona i głodna, uśmiechając się szeroko, kradnąc Lasse papierosa z ust i jakby nigdy nic, nadrabiając zaległości. Bliźniaki stały na końcu każdego labiryntu, jaki przemierzała, trzymali kłębek włóczki, a ona nieprzerwanie ściskając w dłoni postrzępiony koniec dążyła im na spotkanie. Tamtego dnia miało być inaczej. Tamtego dnia, była pewna, że w końcu puści sznurek, skręci w inną stronę. Ale Idy nie było w domu. A Lasse nie pozwolił jej odejść.
I nie będę się od ciebie, kurwa, odsuwał. Nie jestem ani zdrajcą, ani tchórzem, Lasse stojący w progu znów się odezwał, tym razem nie był wymysłem, a wspomnieniem. A Ida zrobi to co sama uważa za słuszne.
Zrobiła.
- Na litość bogów, nie wypominaj mi świąt! Świetnie wiesz, czemu to zrobiliśmy i dlaczego zgodziłam się na ten cyrk. Poza tym, gdyby coś poszło nie tak, to ja gniłabym właśnie w Nordkinn. - Miała zapasowy plan - zawsze miała plan - nie pozwoliłaby, żeby żadne konsekwencje dopadły bliźniaki. - A twój brat był świadom wszelkich konsekwencji i tak postanowił zaaranżować to przedstawienie. - Podeszła do plamy alkoholu, kucając, wolną ręką wydobywając z niej dziennik ojca. Czarny tusz na kilku stronach rozmył się odrobinę, kilka zdań zamazało się, formując ciemne plamy. Upiła łyk z butelki, krzywiąc się przy tym odrobinę. Nie mogły sobie tego dłużej robić - krzywdzić się nawzajem.
- Odebrałam wam ten wybór, bo każda decyzja, którą mogliście podjąć była z góry skazana na tragedię. Żałuję kłamstw, ale nie tych lat, które nimi kupiłam - powiedziała zrezygnowana, wpatrując się w ociekające po brunatnej skórze krople, zupełnie jakby łkał cicho w świadectwie wszystkiego, co straciła.
Gdy się podniosła, kładąc go na stoliku, wyrywając z kanapy nóż, aby umieścić go zaraz obok notatnika, znów była lodowato chłodna. Opanowana.
- Zniknę ci z oczu - obiecała, wiedząc, jak niewyobrażalnie trudne będzie dotrzymanie danego słowa. Nigdy nie chciała zadać jej bólu, nic takiego, nie z własnego powodu, musiała więc zrobić wszystko, żeby pozwolić pozostawionej po sobie bliźnie zasklepić się jak najszybciej. - Nie chcę ściągnąć na ciebie żadnych kłopotów, nigdy nie chciałam. Wyjadę z miasta, gdy stan Lasse się poprawi.
Być może zawsze była oszustwem, złudzeniem. Zrodziła się z jednego, miała umrzeć obracając się w następne.
Spojrzała na szklankę, unosząc brew, gdy ta pozostała w całości, zamykając w przełyku cisnące się wtrącenie, tak charakterystyczne dla Irene, że poczuła się niemal obco pozostawiając je w próżni niewypowiedzenia.
- Nie jestem tobą - powiedziała, palcem wskazującym uderzając w jej mostek, drążąc pociemniałymi od złości tęczówkami, jakby mogły przewiercić Idę na wylot i sprawić, że w końcu zacznie jej słuchać; zrozumie. To ona zawsze wolała kogoś innego: wystarczająco ładne dziewczyny z barów, pieski, które wpatrywały się w nią cielęcym wzrokiem, jedyną miłość, o której opowiadała jej w mrokach swojego pokoju, gdy zasypiały ramię w ramię. - I nigdy nie mogłam mieć cię tylko dla siebie. Nie chciałam cię mieć tylko dla siebie. - Nachyliła się, pozwalając zdradliwemu zapachowi perfum otoczyć ją w całości, jakby był narkotykiem, od którego wzbraniała się i łaknęła jednocześnie. - Miłość nie polega na posiadaniu - wyszeptała jej do ucha, naśladując tamtą Irene. Potem się odsunęła - wydawało się, że na zawsze.
Pozwalała następnym słowom wedrzeć się pod sklepienie czaszki, zawrzeć złowrogo w myślach, zasiać chwast wątpliwości. Może dawno temu powinna zrobić, to co krążyło jej po głowie jeszcze chwilę temu - złamać obietnicę, uciec. Może myśląc, że jest zdolna wesprzeć Lasse, wpędzała go tylko głębiej w ciemną odchłań. Choć przecież w obliczu decyzji, jaka powoli wkradała się po wypukłości chłopięcego kręgosłupa, nic to nie zmieniało.
- Tak, teraz jesteście. Dlatego miałam wrócić do Uppsali - powiedziała chłodno, znów wędrując do kuchni, odkładając swoją szklankę na blat, bez ceregieli chwytając całą butelkę whisky Idy (nienawidziła whisky, ale miała coś do udowodnienia) i butnie wracając do salonu, żeby co chwila popijać ją prosto z gwinta. - Ale Lasse zobaczył coś…- wzdrygnęła się lekko, przypominając sobie jego słowa - co zmieniło reguły gry. I poprosił mnie, żebym została. - Więc została. Tylko dlatego, że poprosił.
Przyszła wtedy z prostą misją zaświecenia im obojgu Pieczęcią przed nosem, zakomunikowania, że wyjeżdża. Wielokrotnie znikała na tydzień, dwa, jesienią dziewięćdziesiątego siódmego na cały miesiąc - ale w końcu wracała, przybrudzona i głodna, uśmiechając się szeroko, kradnąc Lasse papierosa z ust i jakby nigdy nic, nadrabiając zaległości. Bliźniaki stały na końcu każdego labiryntu, jaki przemierzała, trzymali kłębek włóczki, a ona nieprzerwanie ściskając w dłoni postrzępiony koniec dążyła im na spotkanie. Tamtego dnia miało być inaczej. Tamtego dnia, była pewna, że w końcu puści sznurek, skręci w inną stronę. Ale Idy nie było w domu. A Lasse nie pozwolił jej odejść.
I nie będę się od ciebie, kurwa, odsuwał. Nie jestem ani zdrajcą, ani tchórzem, Lasse stojący w progu znów się odezwał, tym razem nie był wymysłem, a wspomnieniem. A Ida zrobi to co sama uważa za słuszne.
Zrobiła.
- Na litość bogów, nie wypominaj mi świąt! Świetnie wiesz, czemu to zrobiliśmy i dlaczego zgodziłam się na ten cyrk. Poza tym, gdyby coś poszło nie tak, to ja gniłabym właśnie w Nordkinn. - Miała zapasowy plan - zawsze miała plan - nie pozwoliłaby, żeby żadne konsekwencje dopadły bliźniaki. - A twój brat był świadom wszelkich konsekwencji i tak postanowił zaaranżować to przedstawienie. - Podeszła do plamy alkoholu, kucając, wolną ręką wydobywając z niej dziennik ojca. Czarny tusz na kilku stronach rozmył się odrobinę, kilka zdań zamazało się, formując ciemne plamy. Upiła łyk z butelki, krzywiąc się przy tym odrobinę. Nie mogły sobie tego dłużej robić - krzywdzić się nawzajem.
- Odebrałam wam ten wybór, bo każda decyzja, którą mogliście podjąć była z góry skazana na tragedię. Żałuję kłamstw, ale nie tych lat, które nimi kupiłam - powiedziała zrezygnowana, wpatrując się w ociekające po brunatnej skórze krople, zupełnie jakby łkał cicho w świadectwie wszystkiego, co straciła.
Gdy się podniosła, kładąc go na stoliku, wyrywając z kanapy nóż, aby umieścić go zaraz obok notatnika, znów była lodowato chłodna. Opanowana.
- Zniknę ci z oczu - obiecała, wiedząc, jak niewyobrażalnie trudne będzie dotrzymanie danego słowa. Nigdy nie chciała zadać jej bólu, nic takiego, nie z własnego powodu, musiała więc zrobić wszystko, żeby pozwolić pozostawionej po sobie bliźnie zasklepić się jak najszybciej. - Nie chcę ściągnąć na ciebie żadnych kłopotów, nigdy nie chciałam. Wyjadę z miasta, gdy stan Lasse się poprawi.
Nieznajomy
Niemy krzyk rozbrzmiewał w jej głowie, rozlewał się do nosa, krztusił ją od środka. Jej krew cierpła jak mleko wystawione z lodówki zapomniane; pozostawione na blacie z narastającą już warstwą miękkiego kurzu. Zepsuła się, nie była zdatna już do picia. Następna osoba, która jej spróbuje, wykrzywi się z oburzeniem i wypluje ją do zlewu, a karton wyrzuci do śmieci, zapominając o nim całkowicie.
Miłość, na co jej ona była? Od miłości oszalała, to przez miłość stoi tutaj, zatracona w najmroczniejszych myślach, jakie kiedykolwiek zrodziły się w jej głowie. Myślała, że zabiła je wszystkie lata temu, one jednak skryły się w cieniu i kiełkowały po cichu, aż Irene wyciągnęła je do światła. Podlewała je ukradkiem przez ostatnie trzy lata, podrzucała im nawóz i pielęgnowała je, gdy Ida nie patrzyła. Teraz wyszły, na życzenie nie swojej gospodyni, a blond demona, co opętała jej przyjaciółkę. Irena umarła lata temu i Idy nikt nie zaprosił na pogrzeb.
— Co ty wiesz o miłości? — Co ty wiesz, Ida? — Uciekasz, jak tylko poczujesz jej smak na swoich ustach. Nie masz odwagi, by po nią sięgnąć. Miłość jest posiadaniem — niemal kręciła głową w geście obronnym. Miłość musiała być posiadaniem, bo jeśli nie była, to Ida nigdy jej nie zaznała. Każdy w jej życiu, kogo kochała i kto mógłby kochać ją, rościł sobie do niej prawo. Nawet Lasse, za którego oddałaby wszystko, patrzył na nią przez pryzmat siebie i tego, kim; czym dla niego może być oraz co może dla niego zrobić. Całe jej życie pod dyktando przepowiedni, nawet jeśli ona jej nie wymawia, to ona musi jej słuchać. Nic dziwnego, ich klan był wyjątkowy. To kobiety siedziały na zaszczytnym miejscu jarda, nie było to jednak dyktowane żadnym równouprawnieniem, a mocą, którą dziedziczyły. Nie Ida. Ida odziedziczyła jedynie piegi i skłonność do autodestrukcji.
Wywróciła oczami, nawet nie zauważyła, gdy zaczęła krzyczeć. Czy jej serce zaczęło na nowo się topić? Skoczyło szybciej, słysząc o planach Irene. Miękło, ciekły po nim chłodne krople wody, zaczynało na nowo drżeć w znajomym rytmie skóry.
— Oczywiście, podkulenie ogona i spierdolenie przed siebie, to twoja odpowiedź na wszystko — wyrzuciła jej. Sama nie była lepsza, ona również nie wypracowała dobrych mechanizmów obronnych. Uciekała, chociaż rzadziej fizycznie. Uciekała myślami, daleko przed siebie, gdy tylko fizyczność stawała się niekomfortowa. Potrzebowała, żeby coś jednak działo się wtedy z jej ciałem. Ktoś go dotykał, pilnował. Nie pamięta ostatniego razu, gdy obecna była, gdy naprawdę tego potrzebowała. Myślami wędrowała, gdy zwiedzano zakamarki jej ciała. — To i kłamstwo, oczywiście.
Zignorowała komentarz o wizji Lasse. Jeśli miała być szczera, to była nią przerażona. Cokolwiek zobaczył, nie było z pewnością dobre. Musiałaby jednak przyznać wtedy, że się boi. O niego, o Irene, a tego nie była w stanie przyznać nawet przed samą sobą. Chciała ją nienawidzić. Może, gdyby znienawidziła ją bardziej, to w końcu przestałaby ją kochać. Może przestałoby boleć, gdy na nią patrzy, o niej myśli, za nią tęskni.
— Świadom? — powtórzyła z niedowierzaniem, tak cicho, jakby sama do siebie nie chciała, dopuść sensu tych słów. Robiła to dla niego. Wściekła była za nich oboje. Irena okłamywała przecież nie tylko nią, ale i jego. Latami. Lasse jednak był jej wspólnikiem; to tylko ona nie zasługiwała na prawdę. Znowu gorsza, mniej istotna. Oboje jej na tyle nie ufali. Każde z osobna traktowało ją jak kogoś, komu nie można powierzyć takich myśli. Co o niej to mówiło? Co mówiło to o ich relacji? Krzyczało tak wyraźnie, fundamentalna prawda ich relacji została wypisana w kamieniu grubymi literami. Była Irene i Lasse, potem długo nic, a na końcu Ida. Jeśli komuś starczy na nią czasu.
Powietrze zaczęło krótkim, kującym ruchem uciekać z jej płuc, a ściany ciasnego mieszkania dziewczyny zbliżały się jeszcze mocniej do siebie. Próbowała złapać oddech, więzy dusiły ją jednak coraz mocniej. Nie wiedziała, czy to zaklęcie, czy przekleństwo informacji, które właśnie do niej docierały. Czuła każdy mięsień swojego ciała, jednak nie miała nad nim żadnej kontroli. Na jej twarzy, jak na obrazie, malowała się czysta i przeraźliwa panika. Reszta słów już do niej nie docierała, głowę miała pod wodą, wlewała jej się do ust, do nosa i oczu. Krzyczała, ale głos nie wydobywał się z jej gardła. Próbowała zrobić cokolwiek, jednak jej myśli pędziły przed siebie, nie zważając na jej prośby czy błagania. Mogłaby upaść na kolana, nic by to nie dało.
Upadła na kolana. Nic się nie zmieniło.
Pokój nadal wirował, a ona wraz z nim.
Utop mnie, błagała w myślach.
Miłość, na co jej ona była? Od miłości oszalała, to przez miłość stoi tutaj, zatracona w najmroczniejszych myślach, jakie kiedykolwiek zrodziły się w jej głowie. Myślała, że zabiła je wszystkie lata temu, one jednak skryły się w cieniu i kiełkowały po cichu, aż Irene wyciągnęła je do światła. Podlewała je ukradkiem przez ostatnie trzy lata, podrzucała im nawóz i pielęgnowała je, gdy Ida nie patrzyła. Teraz wyszły, na życzenie nie swojej gospodyni, a blond demona, co opętała jej przyjaciółkę. Irena umarła lata temu i Idy nikt nie zaprosił na pogrzeb.
— Co ty wiesz o miłości? — Co ty wiesz, Ida? — Uciekasz, jak tylko poczujesz jej smak na swoich ustach. Nie masz odwagi, by po nią sięgnąć. Miłość jest posiadaniem — niemal kręciła głową w geście obronnym. Miłość musiała być posiadaniem, bo jeśli nie była, to Ida nigdy jej nie zaznała. Każdy w jej życiu, kogo kochała i kto mógłby kochać ją, rościł sobie do niej prawo. Nawet Lasse, za którego oddałaby wszystko, patrzył na nią przez pryzmat siebie i tego, kim; czym dla niego może być oraz co może dla niego zrobić. Całe jej życie pod dyktando przepowiedni, nawet jeśli ona jej nie wymawia, to ona musi jej słuchać. Nic dziwnego, ich klan był wyjątkowy. To kobiety siedziały na zaszczytnym miejscu jarda, nie było to jednak dyktowane żadnym równouprawnieniem, a mocą, którą dziedziczyły. Nie Ida. Ida odziedziczyła jedynie piegi i skłonność do autodestrukcji.
Wywróciła oczami, nawet nie zauważyła, gdy zaczęła krzyczeć. Czy jej serce zaczęło na nowo się topić? Skoczyło szybciej, słysząc o planach Irene. Miękło, ciekły po nim chłodne krople wody, zaczynało na nowo drżeć w znajomym rytmie skóry.
— Oczywiście, podkulenie ogona i spierdolenie przed siebie, to twoja odpowiedź na wszystko — wyrzuciła jej. Sama nie była lepsza, ona również nie wypracowała dobrych mechanizmów obronnych. Uciekała, chociaż rzadziej fizycznie. Uciekała myślami, daleko przed siebie, gdy tylko fizyczność stawała się niekomfortowa. Potrzebowała, żeby coś jednak działo się wtedy z jej ciałem. Ktoś go dotykał, pilnował. Nie pamięta ostatniego razu, gdy obecna była, gdy naprawdę tego potrzebowała. Myślami wędrowała, gdy zwiedzano zakamarki jej ciała. — To i kłamstwo, oczywiście.
Zignorowała komentarz o wizji Lasse. Jeśli miała być szczera, to była nią przerażona. Cokolwiek zobaczył, nie było z pewnością dobre. Musiałaby jednak przyznać wtedy, że się boi. O niego, o Irene, a tego nie była w stanie przyznać nawet przed samą sobą. Chciała ją nienawidzić. Może, gdyby znienawidziła ją bardziej, to w końcu przestałaby ją kochać. Może przestałoby boleć, gdy na nią patrzy, o niej myśli, za nią tęskni.
— Świadom? — powtórzyła z niedowierzaniem, tak cicho, jakby sama do siebie nie chciała, dopuść sensu tych słów. Robiła to dla niego. Wściekła była za nich oboje. Irena okłamywała przecież nie tylko nią, ale i jego. Latami. Lasse jednak był jej wspólnikiem; to tylko ona nie zasługiwała na prawdę. Znowu gorsza, mniej istotna. Oboje jej na tyle nie ufali. Każde z osobna traktowało ją jak kogoś, komu nie można powierzyć takich myśli. Co o niej to mówiło? Co mówiło to o ich relacji? Krzyczało tak wyraźnie, fundamentalna prawda ich relacji została wypisana w kamieniu grubymi literami. Była Irene i Lasse, potem długo nic, a na końcu Ida. Jeśli komuś starczy na nią czasu.
Powietrze zaczęło krótkim, kującym ruchem uciekać z jej płuc, a ściany ciasnego mieszkania dziewczyny zbliżały się jeszcze mocniej do siebie. Próbowała złapać oddech, więzy dusiły ją jednak coraz mocniej. Nie wiedziała, czy to zaklęcie, czy przekleństwo informacji, które właśnie do niej docierały. Czuła każdy mięsień swojego ciała, jednak nie miała nad nim żadnej kontroli. Na jej twarzy, jak na obrazie, malowała się czysta i przeraźliwa panika. Reszta słów już do niej nie docierała, głowę miała pod wodą, wlewała jej się do ust, do nosa i oczu. Krzyczała, ale głos nie wydobywał się z jej gardła. Próbowała zrobić cokolwiek, jednak jej myśli pędziły przed siebie, nie zważając na jej prośby czy błagania. Mogłaby upaść na kolana, nic by to nie dało.
Upadła na kolana. Nic się nie zmieniło.
Pokój nadal wirował, a ona wraz z nim.
Utop mnie, błagała w myślach.
Bezimienny
Czas od kilku tygodni stał w miejscu zakrzywiając wszelkie pojmowanie, rozciągał się jakby od listopada dzieliły ją długie lata. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej świat wydawał się prostszy, jakby w końcu rozgryzła zagadkę jego funkcjonowania, zmieniła reguły gry na własną korzyść. Jeszcze niedawno siedziały z Idą w jednej z tych bajońsko drogich restauracji w satynowych sukienkach, z karminem warg rozciągających się w uśmiechu, dłońmi niedbale opartymi o podbródki. Srebrnymi widelczykami grzebały w talerzach z malowanymi, powykręcanymi łodygami kwiatów, co jakiś czas pochylając się konspiracyjnie nad stołem, szeptem kontynuując zabawę, jakby na ich barkach nie spoczywały żadne istotne troski ani zmartwienia.
Oni, wskazała widelcem w parę siedzącą kilka stolików obok, chwilę później kładąc go na talerzyku. Założę się, że ją zdradza. Potem kupuje kwiaty, szepcze o ucha jakieś banały, zabiera na drogie kolacje, byle tylko pogrzebać w świadomości wyrzuty sumienia, zawyrokowała, odchylając się na krześle i sięgając w stronę kryształowego kieliszka z winem, którego nazwy nawet nie usiłowała wymówić. A ona o tym wie, dodała Ida, kręcąc głową z zażenowaniem i dudniąc opuszkiem palca w cienkie szkło więżące bursztyn płynu. Ale naiwnie wybacza mu za każdym razem wmawiając sobie, że się zmienił. Typowe, kończy, uśmiechając się lekko pod nosem i wbijając ciemne oczy w Irene. I smutne. Wiesz, nie rozumiem waszego świata. Po co malować portrety uosobień szczęścia i perfekcjonizmu, jeśli medium jest zwykła obłuda?
Swoje własne słowa odbijały się w niej mocno, dudniły o ściany pamięci roznosząc się echem do tego momentu w którym zaczęła pojmować własną hipokryzję. Oceniała łatwo każdego, kto miał w portfelu więcej niż ona sama, nigdy nie przystając koło własnej sylwetki odbijającej się od jakiejś sklepowej witryny, nie patrząc we własne oczy w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, czy aby wszyscy nie są tacy sami - wszyscy desperacko walczą o przetrwanie, skazując się na przegnicie.
Wszyscy żyli w obłudzie, wijąc gniazda na piętrzących się kłamstwach i niedomówieniach.
- W takim razie obie niewiele o niej wiemy - odparła gorzko, zestawiona z prawdą i fałszem przeplatającym się sprzecznie w słowach przyjaciółki. Miłość była pierwszą drzazgą zatopioną w tkance jej istnienia, pierwszą winą, jaką popełniła, pierwszym gwoździem wyrzuconym na brzeg sumienia - zawsze wydawało jej się, że zna jej skutki uboczne doskonale. Że uciekanie przed nią to jedyny sposób posiadania względnie szczęśliwego życia.
Czy naprawdę pragnęła tak wiele? Czemu prozaiczność spokoju obarczona była takim kosztem?
Zamilkła, sącząc alkohol z gwinta, skierowana w jej stronę plecami, przeczekując kolejne podmuchy wichury, którą nawzajem sobie rozpętały.
Była winna, więc musiała odpokutować.
Pokornie.
Milcząco.
Przestać walczyć o coś, czego nie dało się uratować.
W końcu Ida zamilkła, a Irene obróciła się instynktownie, niemal podskórnie wyczuwając zmianę.
- Gera - wypowiedziała w sekundzie, gdy dziewczyna upadła na kolana. Upuściła butelkę, alkohol wylał się ona podłogę, przeszło jej przez myśl, że wystarczyła jedna iskra, by całe jej dotychczasowe życie stanęło w płomieniach.
Może tak byłoby lepiej. Spalić wszystko, jeszcze raz odbudować się z prochów przeszłości.
Upadła zaraz obok, błądząc wzrokiem po jej twarzy, próbując zrozumieć co się dzieje. Supły wdzierającej się paniki zacisnęły się mocniej na jej własnym ciele, uniosła drżącą dłoń, najpierw niepewnie, jakby bała się, że jej dotyk tylko pogorszy sytuację.
- Przepraszam - zaczęła powtarzać w kółko jak mantrę, natychmiast żałując tego, co zrobiła. Łzy napłynęły jej do oczu, usta wykrzywiły się w udręczony grymas, nagromadzona gula wyrzutów sumienia stanęła w tchawicy. Miała ochotę włożyć palce głęboko do gardła i wyrzucić z ciała wszystkie błędy, jakie popełniła, zwymiotować własną nikczemność. - Przepraszam, nie… - W końcu odważyła ująć jej twarz w swoje dłonie, odgarniając włosy z czoła, próbując przedrzeć się przez warstwę paniki zarówno Idy, jak i swojej. - Przepraszam. - Zielone tęczówki usiłowały pochwycić zbłąkany wzrok, ale przyjaciółka błądziła gdzieś daleko. Obca, zimna, nieobecna.
- Błagam, zamknij oczy - głos jej się załamywał, nuta beznadziejności zabrzęczała donośnie wydzierana z gardła. Skrzywiła się, lekko przekręcając głowę, sama na ułamek sekundy przymykając powieki. - Logn - wypowiedziała słowa zaklęcia, kolejnego, ostatniego. Poprzysięgła sobie w tamtej chwili, łapiąc w dłonie pozostałości pogniecionej duszy, wypalając na niej rozżarzonym końcem żegadła obietnicę, że już nigdy nie użyje na niej magii. Ida mogła zdemolować jej dom, podpalić cały dobytek, poderżnąć gardło - nigdy więcej nie zamierzała jej zatrzymywać czarami, niezależnie od intencji. Magia płynąca w żyłach Irene, nawet ta zwykła mozaika najbardziej prozaicznych z zaklęć, po kres jej dni miała być skalana zarazą, przesiąknięta do kości zepsuciem, naznaczona bielą i czernią. Nie zasługiwała, by znów zostać nią dotknięta. - Oddychaj - wyszeptała, stykając własne czoło z czołem Idy, opuszkami kciuków gładząc ją po policzkach. - Po prostu oddychaj.
Oni, wskazała widelcem w parę siedzącą kilka stolików obok, chwilę później kładąc go na talerzyku. Założę się, że ją zdradza. Potem kupuje kwiaty, szepcze o ucha jakieś banały, zabiera na drogie kolacje, byle tylko pogrzebać w świadomości wyrzuty sumienia, zawyrokowała, odchylając się na krześle i sięgając w stronę kryształowego kieliszka z winem, którego nazwy nawet nie usiłowała wymówić. A ona o tym wie, dodała Ida, kręcąc głową z zażenowaniem i dudniąc opuszkiem palca w cienkie szkło więżące bursztyn płynu. Ale naiwnie wybacza mu za każdym razem wmawiając sobie, że się zmienił. Typowe, kończy, uśmiechając się lekko pod nosem i wbijając ciemne oczy w Irene. I smutne. Wiesz, nie rozumiem waszego świata. Po co malować portrety uosobień szczęścia i perfekcjonizmu, jeśli medium jest zwykła obłuda?
Swoje własne słowa odbijały się w niej mocno, dudniły o ściany pamięci roznosząc się echem do tego momentu w którym zaczęła pojmować własną hipokryzję. Oceniała łatwo każdego, kto miał w portfelu więcej niż ona sama, nigdy nie przystając koło własnej sylwetki odbijającej się od jakiejś sklepowej witryny, nie patrząc we własne oczy w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, czy aby wszyscy nie są tacy sami - wszyscy desperacko walczą o przetrwanie, skazując się na przegnicie.
Wszyscy żyli w obłudzie, wijąc gniazda na piętrzących się kłamstwach i niedomówieniach.
- W takim razie obie niewiele o niej wiemy - odparła gorzko, zestawiona z prawdą i fałszem przeplatającym się sprzecznie w słowach przyjaciółki. Miłość była pierwszą drzazgą zatopioną w tkance jej istnienia, pierwszą winą, jaką popełniła, pierwszym gwoździem wyrzuconym na brzeg sumienia - zawsze wydawało jej się, że zna jej skutki uboczne doskonale. Że uciekanie przed nią to jedyny sposób posiadania względnie szczęśliwego życia.
Czy naprawdę pragnęła tak wiele? Czemu prozaiczność spokoju obarczona była takim kosztem?
Zamilkła, sącząc alkohol z gwinta, skierowana w jej stronę plecami, przeczekując kolejne podmuchy wichury, którą nawzajem sobie rozpętały.
Była winna, więc musiała odpokutować.
Pokornie.
Milcząco.
Przestać walczyć o coś, czego nie dało się uratować.
W końcu Ida zamilkła, a Irene obróciła się instynktownie, niemal podskórnie wyczuwając zmianę.
- Gera - wypowiedziała w sekundzie, gdy dziewczyna upadła na kolana. Upuściła butelkę, alkohol wylał się ona podłogę, przeszło jej przez myśl, że wystarczyła jedna iskra, by całe jej dotychczasowe życie stanęło w płomieniach.
Może tak byłoby lepiej. Spalić wszystko, jeszcze raz odbudować się z prochów przeszłości.
Upadła zaraz obok, błądząc wzrokiem po jej twarzy, próbując zrozumieć co się dzieje. Supły wdzierającej się paniki zacisnęły się mocniej na jej własnym ciele, uniosła drżącą dłoń, najpierw niepewnie, jakby bała się, że jej dotyk tylko pogorszy sytuację.
- Przepraszam - zaczęła powtarzać w kółko jak mantrę, natychmiast żałując tego, co zrobiła. Łzy napłynęły jej do oczu, usta wykrzywiły się w udręczony grymas, nagromadzona gula wyrzutów sumienia stanęła w tchawicy. Miała ochotę włożyć palce głęboko do gardła i wyrzucić z ciała wszystkie błędy, jakie popełniła, zwymiotować własną nikczemność. - Przepraszam, nie… - W końcu odważyła ująć jej twarz w swoje dłonie, odgarniając włosy z czoła, próbując przedrzeć się przez warstwę paniki zarówno Idy, jak i swojej. - Przepraszam. - Zielone tęczówki usiłowały pochwycić zbłąkany wzrok, ale przyjaciółka błądziła gdzieś daleko. Obca, zimna, nieobecna.
- Błagam, zamknij oczy - głos jej się załamywał, nuta beznadziejności zabrzęczała donośnie wydzierana z gardła. Skrzywiła się, lekko przekręcając głowę, sama na ułamek sekundy przymykając powieki. - Logn - wypowiedziała słowa zaklęcia, kolejnego, ostatniego. Poprzysięgła sobie w tamtej chwili, łapiąc w dłonie pozostałości pogniecionej duszy, wypalając na niej rozżarzonym końcem żegadła obietnicę, że już nigdy nie użyje na niej magii. Ida mogła zdemolować jej dom, podpalić cały dobytek, poderżnąć gardło - nigdy więcej nie zamierzała jej zatrzymywać czarami, niezależnie od intencji. Magia płynąca w żyłach Irene, nawet ta zwykła mozaika najbardziej prozaicznych z zaklęć, po kres jej dni miała być skalana zarazą, przesiąknięta do kości zepsuciem, naznaczona bielą i czernią. Nie zasługiwała, by znów zostać nią dotknięta. - Oddychaj - wyszeptała, stykając własne czoło z czołem Idy, opuszkami kciuków gładząc ją po policzkach. - Po prostu oddychaj.
Nieznajomy
To, co zakopały, nadal żyło, skryte pięć metrów pod ziemią. Żywcem zasypane, dławiło się glebą, czarnymi rękami próbowało wygrzebać się z głębiny. Jednak każda grządka, którą udawało się odgarnąć, była zasypywana natychmiast przez następną. Lawina za lawiną; powietrza w płucach powoli zaczynało brakować. Tylko czarna maź otaczająca ją całą. Ciemność otulała ją do snu. Przywykła do niej, tak myślała. Nie zaznała jeszcze takiego dołu rozpaczy, do jakiego wpadła teraz.
Fakty dochodziły do niej z opóźnieniem. Zduszony głos dobijał się do jej głowy. Ktoś odgarniał jej włosy z twarzy. Była morka od łez. Płakała; dlaczego? Odrętwiałe mięśnie nie należały do niej, zagubiony umysł był czyjś inny. Znalazła się w obcym miejscu, obcym ciele, nie czuła do niego przywiązania, tym bardziej powinności. Jej kończyny nie były już skrępowane niewidzialną siłą, błądziły więc gdzieś, łapały się desperacko wszystkiego, co miały w zasięgu. Mąciła materiał jej ubrania dłońmi, jak kotwicę, która miała utrzymać ją w miejscu. Ona jednak ciągnęła ją na dno, wlewając słoną wodę do jej nosa. Płuca piekły ją, niezdolne do wykonania swojego jednego, jedynego zadania.
Zieleń jej oczu błysnęła gdzieś daleko. Była tak daleko. Oddalona kilometrami, których nigdy już nie przejdzie. Opadnie na ziemię zmęczona i pozwoli, aby deszcz zmył ją do grobu. Gdyby tylko wiedziała, jak ostry stanie się jej dotyk, zostawiłaby ją. Nie podnosiła, przeszła dalej obojętnie.
Mrok, ciężki jak smoła, drzemiący na dnie jej żołądka, przerażał ją doszczętnie.
Z jednym oddechem mgła dusząca jej zmysły zniknęła. Tak po prostu. Wyrwana jej z rąk w połowie, zostawiła za sobą pustkę. Miała świadomość tragedii, jednak nie zdolności, aby ją odczuć. Jej wzrok z nieobecnego zaczął skupiać się na fragmentach. Zielonych oczach Irene, jej miękkich palcach, zawieszonym na nim złotym pierścionku, kołnierzyku jej białej koszuli. Docierał do niej zapach jej jaśminowych perfum, słyszała jej drżący głos i chciała go posłuchać. Przez ułamek sekundy, który trwał wieczność, nie pamiętała niczego, co się właśnie wydarzyło. Patrzyła się na nią wzrokiem fundamentalnie bezbronnym, nie miała w sobie niczego, co mogłoby ją osłonić. Irene zaklęciem uspokoiła jej mechanizmy obronne; wyłączyła każdą emocję, która przed chwilą tańczyła na jej skroni.
Zamknęła oczy, pozwoliła swoim łzom płynąć w dół swobodnie, gdy ich czoła spotkały się ze sobą. Położyła dłonie na jej nadgarstkach; delikatnie, jakby nie chciała jej spłoszyć. Znowu były gdzieś daleko, skąpane w słońcu i przeszłości. Żaden chłód do nich nie docierał, blizny na jej zabandażowanych dłoniach nie piekły, kolana nie krzyczały z bólu, gdy rozciętą skórą ocierała się o podłogę.
Była jej słońcem, a Ida Ikarem. Roztopiła wosk z jej skrzydeł, zrzuciła ją do chłodnego, wzburzonego morza. Upadek z tej wysokości był śmiertelny. Czuła każdą złamaną kość, gdy kobaltowa woda otoczyła ją zewsząd.
— Dlaczego mi to zrobiłaś? — spytała, wyłkała, wyszeptała. — Dlaczego mi ją zabrałaś? Oddaj mi ją, proszę. Oddaj mi moją Irenę, nie potrafię bez niej żyć.
Zamkniętymi oczami udawała, że dotyka właśnie jej. Tej dziewczyny, którą znała, od kiedy miała czternaście lat; tej dziewczyny, w której była zakochana, od kiedy skończyła szesnaście; którą zaczęła tracić, gdy miała dziewiętnaście. Piekło zaczynało się na nowo, gdy tylko przekraczała próg jej myśli. To wszystko wymagało od niej więcej siły, niż w sobie miała. Wspomnienia wbijały jej się w skórę jak paznokcie Irene jeszcze tydzień temu.
Kłamstwem byłoby wskazanie konkretnego momentu, gdy coś w niej się obudziło. Było ich z pewnością wiele; małych, rozrzuconych ziarenek na przestrzeni czasu. Siedzą w parku, ich wysokie głosy niosą się radośnie dookoła, a policzek Irene drży, gdy się uśmiecha. Ida śmieje się ze szwedzkiego akcentu dziewczyny; tego, jak inaczej wymawia pewne słowa, niemal niezrozumiale. Innym razem stoją obok siebie, złączone małymi palcami dłoni, obie równie onieśmielone scenerią, zachwycone tym samym pięknem świata. Zakochiwała się w niej powoli, ale doszczętnie. Nie potrafiła tego porzucić, wyzbyć się uczucia. Przekleństwem Idy było to, że nie potrafiła przestać kochać; nieważne jak bardzo by próbowała.
Wszystko to było desperacką próbą, aby przestać. Pod każdą maską okrucieństwa, pragnęła tylko jednego — przestać ją kochać, aby zatrzymać pulsujący ból pod jej żebrami. Bo nie mogła jej kochać. Była tym zmęczona, chciała móc zamknąć oczy i odpocząć, wyzbyć się jej obrazu zza powiek, móc spędzić, choć sekundę bez wiszącego nad nią fatum ich tragedii.
Obie miały do pary ślady po nożach, które sobie wbiły. Czy Ireny zdążyło się już zagoić, czy krwawiło wciąż tak jak jej?
Próbowała przelać to wszystko na papier, ale drżąca ręka nie chciała nawet chwycić pióra. Myśli pozostały nieuchwytne, błądzące po kątach jej świadomości. Jedyne, czego chciała, to ukojenia w jej spojrzeniu. Zobaczyć jej twarz, chociaż raz, tak jak widziała ją kiedyś. Jeśli ją kochała, jeśli nie wymyśliła sobie żadnej sekundy, którą razem spędziły, to czemu zniknęła?
Kiedyś wyciągała z niej to, co najlepsze. W jej oczach błyszczała, jak nigdy nie potrafiła siebie dostrzec. Teraz jedyne, co przynosiła, to ból.
— Kochałam cię — skłamała, czas przeszły był niepotrzebną złośliwością. Czy mogła coś powiedzieć, co wskrzesiłoby jej Irenę ze zmarłych? Posunęła się dalej, niż myślała, że jest zdolna, tęsknota jednak jedynie rosła. — Nie mogę znieść żałoby po tobie, gdy stoisz tu przede mną.
Ile mogła jej dać, a ile od niej zabrać? Podniosła wzrok wprost w zieleń jej oczu. Szukała w nich znajomości; dostrzegła ją, chwyciła się więc niej, nawet jeśli była jednocześnie najostrzejszą brzytwą. Miękkie spojrzenia, ciepłe oddechy i słone policzki od łez. Łudziła się, że je to uleczy, chociaż nie była gotowa na przebaczenie. Zaklęciem wygnano z niej nienawiść, lecz tylko na chwilę.
— Zabierz to wszystko; mój ból, moje grzechy, mój umysł i ulecz mnie, a ci wybaczę — przysięgła szeptem. Przed Irene, przed bogami, których już nie było. Ich krew im świadkiem, w momencie, w którym na nowo przyniesie jej ukojenie, ona zdobędzie się na odkupienie win. Słowa wylewały się z jej ust w sposób niezrozumiały. Bała się, że powie za dużo, ale jednocześnie niemówienie wystarczająco, było ich przekleństwem. To był okrutny przypływ, fałszywy ocean zalewających ją emocji.
Czy była szczera teraz, czy kłamała wcześniej?
Sama nie znała na to odpowiedzi.
Fakty dochodziły do niej z opóźnieniem. Zduszony głos dobijał się do jej głowy. Ktoś odgarniał jej włosy z twarzy. Była morka od łez. Płakała; dlaczego? Odrętwiałe mięśnie nie należały do niej, zagubiony umysł był czyjś inny. Znalazła się w obcym miejscu, obcym ciele, nie czuła do niego przywiązania, tym bardziej powinności. Jej kończyny nie były już skrępowane niewidzialną siłą, błądziły więc gdzieś, łapały się desperacko wszystkiego, co miały w zasięgu. Mąciła materiał jej ubrania dłońmi, jak kotwicę, która miała utrzymać ją w miejscu. Ona jednak ciągnęła ją na dno, wlewając słoną wodę do jej nosa. Płuca piekły ją, niezdolne do wykonania swojego jednego, jedynego zadania.
Zieleń jej oczu błysnęła gdzieś daleko. Była tak daleko. Oddalona kilometrami, których nigdy już nie przejdzie. Opadnie na ziemię zmęczona i pozwoli, aby deszcz zmył ją do grobu. Gdyby tylko wiedziała, jak ostry stanie się jej dotyk, zostawiłaby ją. Nie podnosiła, przeszła dalej obojętnie.
Mrok, ciężki jak smoła, drzemiący na dnie jej żołądka, przerażał ją doszczętnie.
Z jednym oddechem mgła dusząca jej zmysły zniknęła. Tak po prostu. Wyrwana jej z rąk w połowie, zostawiła za sobą pustkę. Miała świadomość tragedii, jednak nie zdolności, aby ją odczuć. Jej wzrok z nieobecnego zaczął skupiać się na fragmentach. Zielonych oczach Irene, jej miękkich palcach, zawieszonym na nim złotym pierścionku, kołnierzyku jej białej koszuli. Docierał do niej zapach jej jaśminowych perfum, słyszała jej drżący głos i chciała go posłuchać. Przez ułamek sekundy, który trwał wieczność, nie pamiętała niczego, co się właśnie wydarzyło. Patrzyła się na nią wzrokiem fundamentalnie bezbronnym, nie miała w sobie niczego, co mogłoby ją osłonić. Irene zaklęciem uspokoiła jej mechanizmy obronne; wyłączyła każdą emocję, która przed chwilą tańczyła na jej skroni.
Zamknęła oczy, pozwoliła swoim łzom płynąć w dół swobodnie, gdy ich czoła spotkały się ze sobą. Położyła dłonie na jej nadgarstkach; delikatnie, jakby nie chciała jej spłoszyć. Znowu były gdzieś daleko, skąpane w słońcu i przeszłości. Żaden chłód do nich nie docierał, blizny na jej zabandażowanych dłoniach nie piekły, kolana nie krzyczały z bólu, gdy rozciętą skórą ocierała się o podłogę.
Była jej słońcem, a Ida Ikarem. Roztopiła wosk z jej skrzydeł, zrzuciła ją do chłodnego, wzburzonego morza. Upadek z tej wysokości był śmiertelny. Czuła każdą złamaną kość, gdy kobaltowa woda otoczyła ją zewsząd.
— Dlaczego mi to zrobiłaś? — spytała, wyłkała, wyszeptała. — Dlaczego mi ją zabrałaś? Oddaj mi ją, proszę. Oddaj mi moją Irenę, nie potrafię bez niej żyć.
Zamkniętymi oczami udawała, że dotyka właśnie jej. Tej dziewczyny, którą znała, od kiedy miała czternaście lat; tej dziewczyny, w której była zakochana, od kiedy skończyła szesnaście; którą zaczęła tracić, gdy miała dziewiętnaście. Piekło zaczynało się na nowo, gdy tylko przekraczała próg jej myśli. To wszystko wymagało od niej więcej siły, niż w sobie miała. Wspomnienia wbijały jej się w skórę jak paznokcie Irene jeszcze tydzień temu.
Kłamstwem byłoby wskazanie konkretnego momentu, gdy coś w niej się obudziło. Było ich z pewnością wiele; małych, rozrzuconych ziarenek na przestrzeni czasu. Siedzą w parku, ich wysokie głosy niosą się radośnie dookoła, a policzek Irene drży, gdy się uśmiecha. Ida śmieje się ze szwedzkiego akcentu dziewczyny; tego, jak inaczej wymawia pewne słowa, niemal niezrozumiale. Innym razem stoją obok siebie, złączone małymi palcami dłoni, obie równie onieśmielone scenerią, zachwycone tym samym pięknem świata. Zakochiwała się w niej powoli, ale doszczętnie. Nie potrafiła tego porzucić, wyzbyć się uczucia. Przekleństwem Idy było to, że nie potrafiła przestać kochać; nieważne jak bardzo by próbowała.
Wszystko to było desperacką próbą, aby przestać. Pod każdą maską okrucieństwa, pragnęła tylko jednego — przestać ją kochać, aby zatrzymać pulsujący ból pod jej żebrami. Bo nie mogła jej kochać. Była tym zmęczona, chciała móc zamknąć oczy i odpocząć, wyzbyć się jej obrazu zza powiek, móc spędzić, choć sekundę bez wiszącego nad nią fatum ich tragedii.
Obie miały do pary ślady po nożach, które sobie wbiły. Czy Ireny zdążyło się już zagoić, czy krwawiło wciąż tak jak jej?
Próbowała przelać to wszystko na papier, ale drżąca ręka nie chciała nawet chwycić pióra. Myśli pozostały nieuchwytne, błądzące po kątach jej świadomości. Jedyne, czego chciała, to ukojenia w jej spojrzeniu. Zobaczyć jej twarz, chociaż raz, tak jak widziała ją kiedyś. Jeśli ją kochała, jeśli nie wymyśliła sobie żadnej sekundy, którą razem spędziły, to czemu zniknęła?
Kiedyś wyciągała z niej to, co najlepsze. W jej oczach błyszczała, jak nigdy nie potrafiła siebie dostrzec. Teraz jedyne, co przynosiła, to ból.
— Kochałam cię — skłamała, czas przeszły był niepotrzebną złośliwością. Czy mogła coś powiedzieć, co wskrzesiłoby jej Irenę ze zmarłych? Posunęła się dalej, niż myślała, że jest zdolna, tęsknota jednak jedynie rosła. — Nie mogę znieść żałoby po tobie, gdy stoisz tu przede mną.
Ile mogła jej dać, a ile od niej zabrać? Podniosła wzrok wprost w zieleń jej oczu. Szukała w nich znajomości; dostrzegła ją, chwyciła się więc niej, nawet jeśli była jednocześnie najostrzejszą brzytwą. Miękkie spojrzenia, ciepłe oddechy i słone policzki od łez. Łudziła się, że je to uleczy, chociaż nie była gotowa na przebaczenie. Zaklęciem wygnano z niej nienawiść, lecz tylko na chwilę.
— Zabierz to wszystko; mój ból, moje grzechy, mój umysł i ulecz mnie, a ci wybaczę — przysięgła szeptem. Przed Irene, przed bogami, których już nie było. Ich krew im świadkiem, w momencie, w którym na nowo przyniesie jej ukojenie, ona zdobędzie się na odkupienie win. Słowa wylewały się z jej ust w sposób niezrozumiały. Bała się, że powie za dużo, ale jednocześnie niemówienie wystarczająco, było ich przekleństwem. To był okrutny przypływ, fałszywy ocean zalewających ją emocji.
Czy była szczera teraz, czy kłamała wcześniej?
Sama nie znała na to odpowiedzi.
Bezimienny
Zawsze ceniła własną zdolność do zbierania się po wszelakich tragediach - skonstruowaną skrupulatnie wajchę, za którą pociągła gdy wszystko wokół robiło się nieznośnie, gdy wiła się w agonii, pokaleczona i wątła; wywoływała głos z tyłu głowy, który nakazywał się podnieść, zebrać wyprute wnętrzności uczuć, postawić kolejny krok. Nigdy nie umiała odpuścić - życia. Ceniła i nienawidziła tej pieprzonej, przeżartej wykwitami rdzy rękojeści, za którą chwytała bezwiednie, ciągnęła w dół, skazując się na wyrok następnych lat. Uratowała Irene wielokrotnie, gdy jeszcze chciała zostać ocalona. Teraz wszystko wydawało się ciemniejsze niż kiedykolwiek wcześniej, jak środek zimowej nocy skąpany gęstej smole, gdy po nagłym przebudzeniu trzeba się poruszyć odrobinę, w upewnieniu, że nadal jest się na tym świecie. Zbyt wiele się wydarzyło. Straciła niemal wszystko - cel, który latami pchał ją do przodu, nadzieję, że jest zdolna przekuć własne życie w byt jakkolwiek istotny, wiarę we własny umysł, w samą siebie. Świat poszarzał, gdy zaginęła Magnis, rozmył się do bezkształtnej plamy, gdy zaczęła pojmować jak bardzo się pomyła, zabolał dotkliwie, gdy wyrżnięto jej na dłoni znak, do końca życia mający przypominać o własnym spaczeniu oraz winach, których nie mogła już chować głęboko poza wzrokiem świata, skąpał się w beznamiętności, kiedy straciła Idę, kruszył się dalej i dalej, rozcinał podeszwy butów, wbijał ostrymi odłamkami w pięty, gdy z każdym dniem coraz mocniej zaczynała tracić rozum. Jakby jej dzieciństwo nie było wystarczającą pożogą nieszczęć. Jakby jej przekleństwo, nie było wystarczającą karą za zabicie matki, ojca i samej siebie.
- To nadal ja - wyszeptała, nie mogąc zdobyć się na pewniejszy ton. Ku uldze Irene, Ida wydawała się uspokajać, choć komfort tej myśli szybko zastąpiło uświadomienie, że sama była martwa. Trup dotykał delikatnej skóry policzków, nieboszczyk pociągnięciami kciuka ścierał wilgoć łez z zniekształconej żalem twarzy. Umarła w oczach Idy. Przeszło jej przez myśl, że gdyby nie zawiodła we własnych staraniach, parła dalej w zakazanej magii walcząc o remedium na najstarszą chorobę świata, może byłaby zdolna się wskrzesić.
Olacić, choć ocalenia wcale nie potrzebowała.
Nie było dłużej mile widziane.
Potem zastygła, czując wyraźnie, jak mięsień serca skurczył się w niej gwałtownie, a obrzmiałe tkanki zamarły, by rozstąpić się w nieodwracalnym uszkodzeniu.
Kochała.
Ida nie powinna była tego mówić.
Dlaczego nie mogła jej oszczędzić? Rzeczywistość i tak była wystarczająco nieznośna, jak mogła znów podcinać mięso łydek, tuż przed ostateczną ucieczką, w jaką Irene miała się rzucić? Żadna plugawa inkantacja zapisana obsydianem atramentu na arkanach magii zakazanej, nie wydawała się równie okrutna, co ta.
Kochała.
Dlaczego?
Po co, skoro sama Ida spuściła ostrze gilotyny na karki ich przyjaźni? I choć wycieńczony cień nadziei, wątłe odbicie na kruszącej się ścianie silnej woli, chciało pochwycić się tych słów, uwierzyć w nie, zszywając grubą nicią kawałki serca, nie umiała. Ida nie kochała w sposób, w który by sobie wymarzyła; nie kochała tak, jak Irene kochała ją i to uświadomienie było kamieniem węgielnym do porzucenia ostałych złudzeń.
Lub początkiem splotu wypadków, które nigdy nie miały prawa się wydarzyć.
- Zmarli nigdy nie odchodzą. Nigdy tak naprawdę - jej głos łamał się na tysiące brzęczących odłamków, wyginał złośliwie, brzmiąc, jakby mówił przez nią ktoś obcy. Chętnie oddałaby swoje ciało, powierzyła we władanie innej duszy, znacznie pełniejszej, wolnej od znajomości uczucia rychłego upadku. Przemawiałaby jej ustami układając słowa w miękkie fałdy prawdy, dokonywałaby decyzji nakropionych roztropnością, cegiełka po cegiełce ułożyłaby ją od nowa, wznosząc nowe barykady, otaczając grubym murem mającym chronić podatne wnętrze przed światem.
- Masz zbyt piękny umysł, żebym kiedykolwiek śmiała ci go odbierać - powiedziała miękko, przejeżdżając opuszkiem palca po jej skroni, zmuszając kąciki ust do lekkiego uśmiechu. Ida mogła wbijać w nią niewidzialne szpikulce, ale nadal nie potrafiła znieść widoku jej cierpienia. - Całą resztę zabrałabym ze sobą, gdybym tylko mogła. - Studnia bólu i grzechów Irene, wydawała się nie mieć dna; mogłaby wlać tam te należące do Idy. Nie byłaby to duża ofiara. - To nadal ja, Ida. Wierz mi lub nie, ale to nadal ja. Ja, która pokochała cię od dnia, gdy wyrwałaś tamtą pieprzoną stronę z książki, ja, która kocha cię nadal, choć wiem, że to skazane na dojmujący koniec. Ja, która nigdy nie chciała wyrządzić ci krzywdy, bo… - Zadławiła się następnymi słowami, łzami, które zaczęły spływać jej po policzkach, wszystkimi niedomówieniami, które miały pozostać poza ich zasięgiem. Odsunęła się, puściła ją, zakrywając dłonią oczy, zbierając siły, żeby mówić dalej. - Myślałam, że robię to dla waszego dobra; myślałam, że mnie znienawidzicie, porzucicie, zobaczycie to, co widzą we mnie inny, a nie… - Zatonęła w samej sobie, nie mogąc wydobyć już ani jednego słowa więcej. Przykryła ją fala, potężna, okalając gardło i odbierając dech w piersi.
Słowa i tak nie miały przecież znaczenia.
Co by się więc stało, gdyby spróbowała jej udowodnić?
Oderwała dłoń od własnej twarzy, spoglądając na sufit, błądząc chwilę po łuszczącej się białej farbie i kilku pociemniałych od grzybu plamach. Otarła wnętrzem dłoni wilgoć z powierzchni skóry, szybko, niemal zażenowana własnym wybuchem. A potem znów na nią spojrzała.
Co by się stało, gdyby spróbowała jej udowodnić? Że to nadal ona.
Ciało odebrało kontrolę umysłowi, podążyło nurtem niedawnych wspomnień.
Co by się…
Pocałowała ją.
Wszystko wokół zaczęło płonąć imaginacją ognistych języków.
Nie było dla nich powrotu.
Nie istniała droga wyjściowa ani sposób na wymazanie ich win i grzechów.
Pocałowała ją jednym z tych pocałunków wypełnionych głodem, wydzierających żywcem trzewia, gwałtownym i burzliwym, jakby zaraz miały spopielić się wraz z reminiscencjami własnej przyjaźni.
Pocałowała ją, czując, że w tamtym momencie potrafiła oddychać tylko Idą.
- To nadal ja - wyszeptała, nie mogąc zdobyć się na pewniejszy ton. Ku uldze Irene, Ida wydawała się uspokajać, choć komfort tej myśli szybko zastąpiło uświadomienie, że sama była martwa. Trup dotykał delikatnej skóry policzków, nieboszczyk pociągnięciami kciuka ścierał wilgoć łez z zniekształconej żalem twarzy. Umarła w oczach Idy. Przeszło jej przez myśl, że gdyby nie zawiodła we własnych staraniach, parła dalej w zakazanej magii walcząc o remedium na najstarszą chorobę świata, może byłaby zdolna się wskrzesić.
Olacić, choć ocalenia wcale nie potrzebowała.
Nie było dłużej mile widziane.
Potem zastygła, czując wyraźnie, jak mięsień serca skurczył się w niej gwałtownie, a obrzmiałe tkanki zamarły, by rozstąpić się w nieodwracalnym uszkodzeniu.
Kochała.
Ida nie powinna była tego mówić.
Dlaczego nie mogła jej oszczędzić? Rzeczywistość i tak była wystarczająco nieznośna, jak mogła znów podcinać mięso łydek, tuż przed ostateczną ucieczką, w jaką Irene miała się rzucić? Żadna plugawa inkantacja zapisana obsydianem atramentu na arkanach magii zakazanej, nie wydawała się równie okrutna, co ta.
Kochała.
Dlaczego?
Po co, skoro sama Ida spuściła ostrze gilotyny na karki ich przyjaźni? I choć wycieńczony cień nadziei, wątłe odbicie na kruszącej się ścianie silnej woli, chciało pochwycić się tych słów, uwierzyć w nie, zszywając grubą nicią kawałki serca, nie umiała. Ida nie kochała w sposób, w który by sobie wymarzyła; nie kochała tak, jak Irene kochała ją i to uświadomienie było kamieniem węgielnym do porzucenia ostałych złudzeń.
Lub początkiem splotu wypadków, które nigdy nie miały prawa się wydarzyć.
- Zmarli nigdy nie odchodzą. Nigdy tak naprawdę - jej głos łamał się na tysiące brzęczących odłamków, wyginał złośliwie, brzmiąc, jakby mówił przez nią ktoś obcy. Chętnie oddałaby swoje ciało, powierzyła we władanie innej duszy, znacznie pełniejszej, wolnej od znajomości uczucia rychłego upadku. Przemawiałaby jej ustami układając słowa w miękkie fałdy prawdy, dokonywałaby decyzji nakropionych roztropnością, cegiełka po cegiełce ułożyłaby ją od nowa, wznosząc nowe barykady, otaczając grubym murem mającym chronić podatne wnętrze przed światem.
- Masz zbyt piękny umysł, żebym kiedykolwiek śmiała ci go odbierać - powiedziała miękko, przejeżdżając opuszkiem palca po jej skroni, zmuszając kąciki ust do lekkiego uśmiechu. Ida mogła wbijać w nią niewidzialne szpikulce, ale nadal nie potrafiła znieść widoku jej cierpienia. - Całą resztę zabrałabym ze sobą, gdybym tylko mogła. - Studnia bólu i grzechów Irene, wydawała się nie mieć dna; mogłaby wlać tam te należące do Idy. Nie byłaby to duża ofiara. - To nadal ja, Ida. Wierz mi lub nie, ale to nadal ja. Ja, która pokochała cię od dnia, gdy wyrwałaś tamtą pieprzoną stronę z książki, ja, która kocha cię nadal, choć wiem, że to skazane na dojmujący koniec. Ja, która nigdy nie chciała wyrządzić ci krzywdy, bo… - Zadławiła się następnymi słowami, łzami, które zaczęły spływać jej po policzkach, wszystkimi niedomówieniami, które miały pozostać poza ich zasięgiem. Odsunęła się, puściła ją, zakrywając dłonią oczy, zbierając siły, żeby mówić dalej. - Myślałam, że robię to dla waszego dobra; myślałam, że mnie znienawidzicie, porzucicie, zobaczycie to, co widzą we mnie inny, a nie… - Zatonęła w samej sobie, nie mogąc wydobyć już ani jednego słowa więcej. Przykryła ją fala, potężna, okalając gardło i odbierając dech w piersi.
Słowa i tak nie miały przecież znaczenia.
Co by się więc stało, gdyby spróbowała jej udowodnić?
Oderwała dłoń od własnej twarzy, spoglądając na sufit, błądząc chwilę po łuszczącej się białej farbie i kilku pociemniałych od grzybu plamach. Otarła wnętrzem dłoni wilgoć z powierzchni skóry, szybko, niemal zażenowana własnym wybuchem. A potem znów na nią spojrzała.
Co by się stało, gdyby spróbowała jej udowodnić? Że to nadal ona.
Ciało odebrało kontrolę umysłowi, podążyło nurtem niedawnych wspomnień.
Co by się…
Pocałowała ją.
Wszystko wokół zaczęło płonąć imaginacją ognistych języków.
Nie było dla nich powrotu.
Nie istniała droga wyjściowa ani sposób na wymazanie ich win i grzechów.
Pocałowała ją jednym z tych pocałunków wypełnionych głodem, wydzierających żywcem trzewia, gwałtownym i burzliwym, jakby zaraz miały spopielić się wraz z reminiscencjami własnej przyjaźni.
Pocałowała ją, czując, że w tamtym momencie potrafiła oddychać tylko Idą.
Nieznajomy
Wierzby pyliły już od dłuższej chwili, gdy siedząc pod ich rozłożystymi gałęziami, usłyszała tę historię po raz pierwszy. Mieli dłuższą przerwę między zajęciami, korzystali więc z tego, że słońce robiło się coraz łaskawsze, a ziemia cieplejsza. Plecami opierała się o twardą korę drzewa, a siedząca obok niej Alma opowiadała zawzięcie o Emilie Didriksen — dziewiętnastowiecznej poetce, która nigdy nie wyszła za mąż. Opowiadała, że słyszała tę historię w cichych szeptach. O poetce i jej oblubienicy, Susanne. Mieszkały razem, w dużym domu na norweskim wzgórzu; z gotyckimi rzeźbami i szklarnią pełną jaskrów i fiołków.
— Była bardzo blisko z żoną swojego brata, wszyscy mieszkali w jednym domu — wyjaśniała Alma, a między słowami słychać było pewną oczywistość, której nikt nie śmiał powiedzieć na głos. — Mówią, że jej wiersze tak często nawiązywały do śmierci, bo wierzono, że była medium, ale ja myślę, że to była jedyne zgrabna metafora.
— Metafora czego? — pytała Ida, łaskocząc twarz brata źdźbłem trawy. Alma spojrzała na nią wzrokiem grobowego milczenia. Nie przechodziło jej to przez gardło; były to słowa, których nie wolno było im wymawiać na głos. Przeczytaj jej wiersze, to zrozumiesz, mówiła.
Tej nocy schowała się pod kołdrą, w drobnych dłoniach ściskając skórzaną okładkę tomu poezji, a zaczarowana kulka światła odbijała się od jej ciemnych oczu. Z początku słowa były niezrozumiałe, a sentyment skryty za nimi niemożliwy do odszyfrowania bez klucza, którego między czarnym atramentem nie mogła znaleźć. Z każdą stroną jednak zrozumienie przychodziło stopniowo, aż wreszcie, poczuła je nie w głowie, a w ścisku żołądka, wstrzymanym oddechu i drżeniu kolan.
Tej nocy płakała, myśląc o Susanne wkładającej fiołki do trumny Emilie, gdy ta w drewnianym miejscu swojego ostatniego spoczynku, niesiona była przez łąkę jaskrów, zgodnie ze swym ostatnim życzeniem. Nie dane im było żyć razem; nie naprawdę. Umrzeć więc też nie mogły obok siebie. Na zawsze rozdzielone, ich mogiły leżały kilometry ludzkiego uprzedzenia od siebie. Na obczyźnie. Na wiecznym wygnaniu. Zastanawiała się, czy nadal wyciągają ku siebie ręce w nadziei, że kiedyś się zetkną.
„Umarła — tak właśnie umarła, skoro po stronie śmiertelnych nie znalazłam jej od tej chwili.”
Czy Irene umarła, bezpowrotnie wynieśli ją już na łąkę pełną jaśminu? Czy będzie mogła jej jeszcze dotknąć, czy zasypią ją, by trzymać je od siebie z daleka? W tym momencie czuła, że żadne żywioły, ani Śmierć, ani poetka nie były w stanie odciągnąć ją od jej ciała. Gdyby ktoś próbował chwycić ją w talii i wyrwać z uścisku, ona wierzgałaby i kopała, zdarłaby sobie gardło i do końca życia nie powiedziała już ani słowa; byle wywalczyć jeszcze jedną chwilę, jedną sekundę. Jedno spojrzenie, jeden oddech na jej miękkiej skórze. Wiedziała, że za swój głód zapłaci cenę zbyt wygórowaną. Przepłaci słono za to wszystko. Obie pogrążą się w długach, których do końca życia nie uda im się spłacić.
Miała wrażenie, że nikt nigdy jej nie pokazał, jak to jest być kochaną. Nie wiedziała, jak rozpoznać ten specjalny rodzaj spojrzenia, którym cię druga osoba obdarowuje; który dotyk jest z troski, a który z rozpusty. Słowa brzmiały słodko, gdy wypowiadający je odpowiednio układał usta, ale jak rozpoznać ich prawdziwe intencje?
Możliwe, że to mówiła przeszłość, krzyczała z grobowca, aby ją wypuścić.
— Być może, ale ja ich nie czuję tak jak ty — powiedziała, przeżarta desperacją. Nie potrafiła zatańczyć ze śmiercią tak, jak Irene. Opuszkami palców wyczuć czegoś, czego już nie było. Zrobiła kółko kciukiem na skórze jej nadgarstka, nie poczuła tam jednak żadnych duchów. — Gdy ode mnie odchodzą, to odchodzą na zawsze. Śmierć jest trwała, ostateczna. To nie jest coś, z czego można się wycofać.
Chciała jej wierzyć. Potrafiłaby oszukać siebie samą na moment, że to robi, bo wiedziała, że był to jedyny sposób, aby móc ją pożegnać. Pochylić się nad trupem i złożyć pocałunek na jej ostygłej twarzy, zanim kamień zbyt ciężki, aby go unieść, przykryje ją na zawsze.
Pokochałam cię.
Ludzie nie należą do ludzi, Ida.
Pomyślała, że mieszkanie Ireny, to miejsce dobre jak każde, aby umrzeć. Zanim się jednak tego podejmie, wyzionie ostatni oddech, zasłużyła na posiłek. Upragniony, wygłodzony, który nawiedzał jej myśli i pragnienia od dnia, gdy chwyciła za pergamin, wyrywając go z kręgosłupa starej księgi, nonszalancko podając w dłonie blondynki. To była tylko strona, tylko książka, tylko dusza, którą oddała jej bez pomyślunku.
Miała zamknięte oczy, gdy ta ją pocałowała. Z początku myślała, że śni na jawie. Całkowicie postradała już zmysły, czując jej miękkie usta na swoich. Z każdym nieśmiałym ruchem warg, chciała zanurkować głębiej. Zanurzyć dłonie w jej aksamitnych włosach, kciukiem zahaczyć o jej policzek, ścierając z niego wilgoć smutków, które je łączyły i rozdzielały zaraz po sobie. Jak ocean, niezdecydowane, czy się kochać, czy pogrążyć w wieczystej głębinie. Wynurzyła się na chwilę, aby zaczerpnąć sił na następne zatopienie.
Nie mówiła nic, słowa tylko je psuły. Potrzebowała, aby Irene mówiła prawdę — o miłości. Chciała, by zdarła z niej każde włókno gróźb jej matki, obojętności jej ojca. Aby w nagości wytworzyła ją na nowo, bez tego wstydu i blokady przed prawdziwością poezji.
Nie chciała, okryta czarnym welonem, nachylać się nad trumną z jasnej wierzby, wkładając do środka fiołki, które zwiędną równie szybko, co ciało jej ukochanej rozłoży się na kawałki. To nie trupa chciała teraz dotknąć. W myślach wypowiedziała życzenie, aby Irene użyła swoich zdolności i przywróciła siebie samą. Oddała się w jej ręce taka, jaka była wcześniej.
Jej.
Jest coś znacznie cichszego niż śmierć. Martwota miłości wiszącej w powietrzu, której data ważności dobiega końca. Szybko, trzeba ją wziąć i wypić, niż skisi się i wykrzywi wnętrzności. Nie będzie już czekać, gdy Normy dały jej ostatnią szansę.
Podniosła się, klęczała nad dziewczyną. Wciąż połączone były pocałunkiem, podciągnęła więc jej brodę do góry, tak by zadartym podbródkiem patrzyła zamkniętymi oczami w prawdziwość słów, które wypowiadała w swojej duszy. Udowodni jej, udowodni jej, że jej nie okłamała.
— Była bardzo blisko z żoną swojego brata, wszyscy mieszkali w jednym domu — wyjaśniała Alma, a między słowami słychać było pewną oczywistość, której nikt nie śmiał powiedzieć na głos. — Mówią, że jej wiersze tak często nawiązywały do śmierci, bo wierzono, że była medium, ale ja myślę, że to była jedyne zgrabna metafora.
— Metafora czego? — pytała Ida, łaskocząc twarz brata źdźbłem trawy. Alma spojrzała na nią wzrokiem grobowego milczenia. Nie przechodziło jej to przez gardło; były to słowa, których nie wolno było im wymawiać na głos. Przeczytaj jej wiersze, to zrozumiesz, mówiła.
Tej nocy schowała się pod kołdrą, w drobnych dłoniach ściskając skórzaną okładkę tomu poezji, a zaczarowana kulka światła odbijała się od jej ciemnych oczu. Z początku słowa były niezrozumiałe, a sentyment skryty za nimi niemożliwy do odszyfrowania bez klucza, którego między czarnym atramentem nie mogła znaleźć. Z każdą stroną jednak zrozumienie przychodziło stopniowo, aż wreszcie, poczuła je nie w głowie, a w ścisku żołądka, wstrzymanym oddechu i drżeniu kolan.
Tej nocy płakała, myśląc o Susanne wkładającej fiołki do trumny Emilie, gdy ta w drewnianym miejscu swojego ostatniego spoczynku, niesiona była przez łąkę jaskrów, zgodnie ze swym ostatnim życzeniem. Nie dane im było żyć razem; nie naprawdę. Umrzeć więc też nie mogły obok siebie. Na zawsze rozdzielone, ich mogiły leżały kilometry ludzkiego uprzedzenia od siebie. Na obczyźnie. Na wiecznym wygnaniu. Zastanawiała się, czy nadal wyciągają ku siebie ręce w nadziei, że kiedyś się zetkną.
„Umarła — tak właśnie umarła, skoro po stronie śmiertelnych nie znalazłam jej od tej chwili.”
Czy Irene umarła, bezpowrotnie wynieśli ją już na łąkę pełną jaśminu? Czy będzie mogła jej jeszcze dotknąć, czy zasypią ją, by trzymać je od siebie z daleka? W tym momencie czuła, że żadne żywioły, ani Śmierć, ani poetka nie były w stanie odciągnąć ją od jej ciała. Gdyby ktoś próbował chwycić ją w talii i wyrwać z uścisku, ona wierzgałaby i kopała, zdarłaby sobie gardło i do końca życia nie powiedziała już ani słowa; byle wywalczyć jeszcze jedną chwilę, jedną sekundę. Jedno spojrzenie, jeden oddech na jej miękkiej skórze. Wiedziała, że za swój głód zapłaci cenę zbyt wygórowaną. Przepłaci słono za to wszystko. Obie pogrążą się w długach, których do końca życia nie uda im się spłacić.
Miała wrażenie, że nikt nigdy jej nie pokazał, jak to jest być kochaną. Nie wiedziała, jak rozpoznać ten specjalny rodzaj spojrzenia, którym cię druga osoba obdarowuje; który dotyk jest z troski, a który z rozpusty. Słowa brzmiały słodko, gdy wypowiadający je odpowiednio układał usta, ale jak rozpoznać ich prawdziwe intencje?
Możliwe, że to mówiła przeszłość, krzyczała z grobowca, aby ją wypuścić.
— Być może, ale ja ich nie czuję tak jak ty — powiedziała, przeżarta desperacją. Nie potrafiła zatańczyć ze śmiercią tak, jak Irene. Opuszkami palców wyczuć czegoś, czego już nie było. Zrobiła kółko kciukiem na skórze jej nadgarstka, nie poczuła tam jednak żadnych duchów. — Gdy ode mnie odchodzą, to odchodzą na zawsze. Śmierć jest trwała, ostateczna. To nie jest coś, z czego można się wycofać.
Chciała jej wierzyć. Potrafiłaby oszukać siebie samą na moment, że to robi, bo wiedziała, że był to jedyny sposób, aby móc ją pożegnać. Pochylić się nad trupem i złożyć pocałunek na jej ostygłej twarzy, zanim kamień zbyt ciężki, aby go unieść, przykryje ją na zawsze.
Pokochałam cię.
Ludzie nie należą do ludzi, Ida.
Pomyślała, że mieszkanie Ireny, to miejsce dobre jak każde, aby umrzeć. Zanim się jednak tego podejmie, wyzionie ostatni oddech, zasłużyła na posiłek. Upragniony, wygłodzony, który nawiedzał jej myśli i pragnienia od dnia, gdy chwyciła za pergamin, wyrywając go z kręgosłupa starej księgi, nonszalancko podając w dłonie blondynki. To była tylko strona, tylko książka, tylko dusza, którą oddała jej bez pomyślunku.
Miała zamknięte oczy, gdy ta ją pocałowała. Z początku myślała, że śni na jawie. Całkowicie postradała już zmysły, czując jej miękkie usta na swoich. Z każdym nieśmiałym ruchem warg, chciała zanurkować głębiej. Zanurzyć dłonie w jej aksamitnych włosach, kciukiem zahaczyć o jej policzek, ścierając z niego wilgoć smutków, które je łączyły i rozdzielały zaraz po sobie. Jak ocean, niezdecydowane, czy się kochać, czy pogrążyć w wieczystej głębinie. Wynurzyła się na chwilę, aby zaczerpnąć sił na następne zatopienie.
Nie mówiła nic, słowa tylko je psuły. Potrzebowała, aby Irene mówiła prawdę — o miłości. Chciała, by zdarła z niej każde włókno gróźb jej matki, obojętności jej ojca. Aby w nagości wytworzyła ją na nowo, bez tego wstydu i blokady przed prawdziwością poezji.
Nie chciała, okryta czarnym welonem, nachylać się nad trumną z jasnej wierzby, wkładając do środka fiołki, które zwiędną równie szybko, co ciało jej ukochanej rozłoży się na kawałki. To nie trupa chciała teraz dotknąć. W myślach wypowiedziała życzenie, aby Irene użyła swoich zdolności i przywróciła siebie samą. Oddała się w jej ręce taka, jaka była wcześniej.
Jej.
Jest coś znacznie cichszego niż śmierć. Martwota miłości wiszącej w powietrzu, której data ważności dobiega końca. Szybko, trzeba ją wziąć i wypić, niż skisi się i wykrzywi wnętrzności. Nie będzie już czekać, gdy Normy dały jej ostatnią szansę.
Podniosła się, klęczała nad dziewczyną. Wciąż połączone były pocałunkiem, podciągnęła więc jej brodę do góry, tak by zadartym podbródkiem patrzyła zamkniętymi oczami w prawdziwość słów, które wypowiadała w swojej duszy. Udowodni jej, udowodni jej, że jej nie okłamała.
Bezimienny
Już kiedyś jej powiedziała.
Dawno temu, gdy leżały splecione nogami, zaplątane w lnianą pościel, w samym sercu letniej nocy. Chłodne powietrze tańczyło za zasłonami przedostając się przez uchylone okno, muskało jej ramiona i kark, wydobywając niewielkie wypustki gęsiej skórki. Księżyc w pełni wlewał się do pokoju przez szyby, rzucał cień na meble, spływał po zarycie sylwetki śpiącej Idy, poruszał się razem klatką piersiową w rytmicznych interwałach. Opuszkiem palca śledziła brunatne siniaki na jej przedramieniu, walcząc z nieprzyjemnym uściskiem łapiącym za trzewia, oddechem wyrywanym niewidzialnymi szponami z odmętów piersi. Tamtej nocy zwierzyła się myśli po raz pierwszy - że panika, która okrywała ją ciężkim całunem, nie była jedynie przyjacielską troską. Kryło się za nią coś więcej, coś, co powinna zamknąć głęboko w sobie, zdusić w zarodku, dopóki nie przerodziło się w kolejnego demona mającego ją pożreć. Zacisnęła usta w wąską kreskę, zagryzła wargę niemal do krwi, dusząc samotną łzę próbującą wyrwać się z oka. Co, jeśli ja cię kocham? wyszeptała niemal niesłyszalnie, po chwili rozplątując się z węzłów ich kończyn, siadając na łóżku, pocierając skroń zażenowana, że równe ckliwości potrafiły się jeszcze wydobywać z jej gardła. Takie uczucia były obłędem, wiedziała o tym doskonale. Pozostało jej niewiele resztek poczytalności do pielęgnowania, nie mogła ich stracić.
Nie mogła stracić Nørgaardów.
Jedną z pierwszych lekcji, jakie dało jej życie, była dojmująca mantra, że marzenia dla takich jak ona były poza zasięgiem wątłych ramion. Mamiły, podtruwały zarodnikami śmiercionośnego grzyba, więc należało je zakopywać głęboko w sobie, bo nic innego nie niszczyło człowieka równie skutecznie niż śmierć nadziei, pisklaków marzeń odkrywających wraz ze wzbiciem się w powietrze, że odebrano im zdolność latania. Przez długi czas nie pozwalała sobie więc marzyć, że kiedykolwiek wpasuje się w świat Nørgaardów, stanie się czymś więcej niż zabawką, szmacianą lalką, którą ubierali w drogie ubrania i ciągnęli za sobą, udając, że jest z porcelany, chwilowym kaprys bogatych dzieciaków, charytatywnym projektem, mający lada chwila zostać porzuconym.
Minęły lata, zanim zrozumiała, że to jedynie zdradliwe poszepty jej umysłu. Minęły lata, zanim pojęła, że są ostatnim stabilnym gruntem, jaki jej pozostał i wszczepiła się w nich z determinacją, pozwalając ranić dłonie, wyrywać paznokcie, poddawać każdej formie tortury, jaka rodziła się w sadystycznych głowach Norn, byle tylko nie puścić.
Nie mogła ich stracić, była zdolna oddać się każdemu kłamstwu, postawić na szali własne życie i troski, przebłyski szczęścia. Dusiła wyrzuty sumienia, plotła kolejne wymówki, wiedząc, że jeśli kiedykolwiek ją porzucą, zgubi wtedy samą siebie.
Tamtej nocy Ida przebudzona ruchem Irene obróciła się leniwie, zadając niezrozumiałe pytanie gdzieś pomiędzy jawą a snem, sięgając w jej stronę. Blondynka uniosła się lekko, złożyła pocałunek na jej czole, szeptając, że zaraz wróci. Dziewczyna uśmiechnęła się leniwie, ponownie oddając się nieświadomości, a Irene była pewna, że wzięła ją za kogoś innego. Że w tamtym momencie śniła o kimś innym.
Skłamała. Nie wróciła tamtej nocy. Ani następnego dnia.
Gdy ponownie przekroczyła próg mieszkania bliźnaków jej dłonie pachniały olejkiem pogrzebowym, na ustach ciążyła słaba wymówka. Była lżejsza o kilka gramów własnej duszy. Była kilka kroków bliżej stania się kimś, kto zasługuje na ich obecność.
Wartościowa.
Cenna.
Znów wierząc, że może pozwolić sobie na marzenia.
Może, gdyby kiedykolwiek usłyszała historię Emilie i Susane, pojęłaby, że każda nadzieja była zabójcza; że dla każdego kończyła się tak samo.
Przekroczyły z Idą punkt, z którego nie było już wyjścia. Podtapiała w łączących je pocałunkach nienawiść do samej siebie, wyrzuty sumienia z determinacją usiłujące wypłynąć na powierzchnię, chwytała je mocno za włosy, napierała na głowy pozwalając im wierzgać się i miotać w imię życiodajnego tlenu; nie umiała zabijać niczego, prócz własnych uczuć z równą finezją. Ida i Irenę były czymś, co nigdy nie miało prawa się wydarzyć, wyrwą w rzeczywistości, splecionym przez bogów paradoksem.
Błędem.
A świat lubił pozbywać się własnych pomyłek.
Nie miały czasu na zwłokę.
Dłonie Irene powędrowały do barków Idy, subtelny dotyk spowił wąskie ramiona, podążył wzdłuż rąk, po przedramionach aż ujęła jej dłonie w swoje. Odchyliła się lekko, pozwoliła im na nabranie oddechu, w tej cichej pauzie przykładając splecione palce do własnych warg, składając na nich lekki pocałunek, wpatrując się nieskrępowanie w znajomy bursztyn tęczówek. Marzyła, by spojrzenia mogły mówić.
Ale przecież nie wolno jej było marzyć.
Już nigdy więcej.
Podniosła się, ciągnąc dziewczynę za sobą w kierunku korytarza. Na chwilę były w innym świecie, innym miejscu, zawieszeniu między nienawiścią, żalem i bólem. Na chwilę nic prócz ich przyśpieszonych pulsów, rwanych oddechów i nadziei, że udowodnią sobie nawzajem własne słowa nie miało znaczenia.
Obróciła je w tym bezbłędnym tańcu całując ponownie, dopóki Ida nie uderzyła plecami o ścianę, tuż obok bladych drzwi sypialni. Ze zwykłej, niemal okrutnej przekory wytyczyła dłonią ścieżkę po kobiecej sylwetce, od szwu spodni, po stal zamka, brzuch, mostek i szyję, odrywając się od jej warg, gdy tylko sięgnęła podbródka. Wśliznęła się udem pomiędzy jej nogi, pocałowała kącik ust, policzek, skroń, przerwę między brwiami, czubek nosa, lekko się przy tym uśmiechając.
Pogrzeby były dla żywych.
Na pogrzebach powinno celebrować się życie, zamiast opłakiwać bezwarunkowość śmierci.
Łapiąc delikatnie za materiał golfa, podciągnęła go do góry, by zabłądzić dłońmi po nagiej skórze brzucha Idy, obrysować kciukami wypukłości jej żeber i wklęsłości talii. Rodziło się w niej coś, czego nie umiała już powstrzymać, rozsądek rozkruszył się do końca, umysł wycofał się w cień pozwalając sercu na cokolwiek miało ochotę. A miało ochotę na wiele.
- To zawsze byłaś ty - wyszeptała, nieco rwanie i chrapliwie w przerwie między badaniem wargami krzywizny żuchwy a przyciskaniem jej mocniej do nierówności ściany. Ida była jej częścią od dnia, w którym się spotkały - prywatną tragedią, początkiem końca, granicą pomiędzy świadomością a obłąkaniem. Co było potem? Co leżało za progiem zgubienia, w które wchodziła, świata bez najbliższej jej na tym okrutnym świecie osoby?
Znów ją pocałowała, niechętnie odrywając ręce od aksamitu skóry, żeby zająć się guzikami własnej koszuli, udowodnić, że tym razem nie zamierza skapitulować i uciec. Pozwoliła bawełnianemu materiałowi ześliznąć się z ramion, nieskrępowana, drażniącym grymasem kręcącym się na wargach, sięgnęła do paska spodni Idy, usuwając go z drogi z przewrotną opieszałością.
Dawno temu, gdy leżały splecione nogami, zaplątane w lnianą pościel, w samym sercu letniej nocy. Chłodne powietrze tańczyło za zasłonami przedostając się przez uchylone okno, muskało jej ramiona i kark, wydobywając niewielkie wypustki gęsiej skórki. Księżyc w pełni wlewał się do pokoju przez szyby, rzucał cień na meble, spływał po zarycie sylwetki śpiącej Idy, poruszał się razem klatką piersiową w rytmicznych interwałach. Opuszkiem palca śledziła brunatne siniaki na jej przedramieniu, walcząc z nieprzyjemnym uściskiem łapiącym za trzewia, oddechem wyrywanym niewidzialnymi szponami z odmętów piersi. Tamtej nocy zwierzyła się myśli po raz pierwszy - że panika, która okrywała ją ciężkim całunem, nie była jedynie przyjacielską troską. Kryło się za nią coś więcej, coś, co powinna zamknąć głęboko w sobie, zdusić w zarodku, dopóki nie przerodziło się w kolejnego demona mającego ją pożreć. Zacisnęła usta w wąską kreskę, zagryzła wargę niemal do krwi, dusząc samotną łzę próbującą wyrwać się z oka. Co, jeśli ja cię kocham? wyszeptała niemal niesłyszalnie, po chwili rozplątując się z węzłów ich kończyn, siadając na łóżku, pocierając skroń zażenowana, że równe ckliwości potrafiły się jeszcze wydobywać z jej gardła. Takie uczucia były obłędem, wiedziała o tym doskonale. Pozostało jej niewiele resztek poczytalności do pielęgnowania, nie mogła ich stracić.
Nie mogła stracić Nørgaardów.
Jedną z pierwszych lekcji, jakie dało jej życie, była dojmująca mantra, że marzenia dla takich jak ona były poza zasięgiem wątłych ramion. Mamiły, podtruwały zarodnikami śmiercionośnego grzyba, więc należało je zakopywać głęboko w sobie, bo nic innego nie niszczyło człowieka równie skutecznie niż śmierć nadziei, pisklaków marzeń odkrywających wraz ze wzbiciem się w powietrze, że odebrano im zdolność latania. Przez długi czas nie pozwalała sobie więc marzyć, że kiedykolwiek wpasuje się w świat Nørgaardów, stanie się czymś więcej niż zabawką, szmacianą lalką, którą ubierali w drogie ubrania i ciągnęli za sobą, udając, że jest z porcelany, chwilowym kaprys bogatych dzieciaków, charytatywnym projektem, mający lada chwila zostać porzuconym.
Minęły lata, zanim zrozumiała, że to jedynie zdradliwe poszepty jej umysłu. Minęły lata, zanim pojęła, że są ostatnim stabilnym gruntem, jaki jej pozostał i wszczepiła się w nich z determinacją, pozwalając ranić dłonie, wyrywać paznokcie, poddawać każdej formie tortury, jaka rodziła się w sadystycznych głowach Norn, byle tylko nie puścić.
Nie mogła ich stracić, była zdolna oddać się każdemu kłamstwu, postawić na szali własne życie i troski, przebłyski szczęścia. Dusiła wyrzuty sumienia, plotła kolejne wymówki, wiedząc, że jeśli kiedykolwiek ją porzucą, zgubi wtedy samą siebie.
Tamtej nocy Ida przebudzona ruchem Irene obróciła się leniwie, zadając niezrozumiałe pytanie gdzieś pomiędzy jawą a snem, sięgając w jej stronę. Blondynka uniosła się lekko, złożyła pocałunek na jej czole, szeptając, że zaraz wróci. Dziewczyna uśmiechnęła się leniwie, ponownie oddając się nieświadomości, a Irene była pewna, że wzięła ją za kogoś innego. Że w tamtym momencie śniła o kimś innym.
Skłamała. Nie wróciła tamtej nocy. Ani następnego dnia.
Gdy ponownie przekroczyła próg mieszkania bliźnaków jej dłonie pachniały olejkiem pogrzebowym, na ustach ciążyła słaba wymówka. Była lżejsza o kilka gramów własnej duszy. Była kilka kroków bliżej stania się kimś, kto zasługuje na ich obecność.
Wartościowa.
Cenna.
Znów wierząc, że może pozwolić sobie na marzenia.
Może, gdyby kiedykolwiek usłyszała historię Emilie i Susane, pojęłaby, że każda nadzieja była zabójcza; że dla każdego kończyła się tak samo.
Przekroczyły z Idą punkt, z którego nie było już wyjścia. Podtapiała w łączących je pocałunkach nienawiść do samej siebie, wyrzuty sumienia z determinacją usiłujące wypłynąć na powierzchnię, chwytała je mocno za włosy, napierała na głowy pozwalając im wierzgać się i miotać w imię życiodajnego tlenu; nie umiała zabijać niczego, prócz własnych uczuć z równą finezją. Ida i Irenę były czymś, co nigdy nie miało prawa się wydarzyć, wyrwą w rzeczywistości, splecionym przez bogów paradoksem.
Błędem.
A świat lubił pozbywać się własnych pomyłek.
Nie miały czasu na zwłokę.
Dłonie Irene powędrowały do barków Idy, subtelny dotyk spowił wąskie ramiona, podążył wzdłuż rąk, po przedramionach aż ujęła jej dłonie w swoje. Odchyliła się lekko, pozwoliła im na nabranie oddechu, w tej cichej pauzie przykładając splecione palce do własnych warg, składając na nich lekki pocałunek, wpatrując się nieskrępowanie w znajomy bursztyn tęczówek. Marzyła, by spojrzenia mogły mówić.
Ale przecież nie wolno jej było marzyć.
Już nigdy więcej.
Podniosła się, ciągnąc dziewczynę za sobą w kierunku korytarza. Na chwilę były w innym świecie, innym miejscu, zawieszeniu między nienawiścią, żalem i bólem. Na chwilę nic prócz ich przyśpieszonych pulsów, rwanych oddechów i nadziei, że udowodnią sobie nawzajem własne słowa nie miało znaczenia.
Obróciła je w tym bezbłędnym tańcu całując ponownie, dopóki Ida nie uderzyła plecami o ścianę, tuż obok bladych drzwi sypialni. Ze zwykłej, niemal okrutnej przekory wytyczyła dłonią ścieżkę po kobiecej sylwetce, od szwu spodni, po stal zamka, brzuch, mostek i szyję, odrywając się od jej warg, gdy tylko sięgnęła podbródka. Wśliznęła się udem pomiędzy jej nogi, pocałowała kącik ust, policzek, skroń, przerwę między brwiami, czubek nosa, lekko się przy tym uśmiechając.
Pogrzeby były dla żywych.
Na pogrzebach powinno celebrować się życie, zamiast opłakiwać bezwarunkowość śmierci.
Łapiąc delikatnie za materiał golfa, podciągnęła go do góry, by zabłądzić dłońmi po nagiej skórze brzucha Idy, obrysować kciukami wypukłości jej żeber i wklęsłości talii. Rodziło się w niej coś, czego nie umiała już powstrzymać, rozsądek rozkruszył się do końca, umysł wycofał się w cień pozwalając sercu na cokolwiek miało ochotę. A miało ochotę na wiele.
- To zawsze byłaś ty - wyszeptała, nieco rwanie i chrapliwie w przerwie między badaniem wargami krzywizny żuchwy a przyciskaniem jej mocniej do nierówności ściany. Ida była jej częścią od dnia, w którym się spotkały - prywatną tragedią, początkiem końca, granicą pomiędzy świadomością a obłąkaniem. Co było potem? Co leżało za progiem zgubienia, w które wchodziła, świata bez najbliższej jej na tym okrutnym świecie osoby?
Znów ją pocałowała, niechętnie odrywając ręce od aksamitu skóry, żeby zająć się guzikami własnej koszuli, udowodnić, że tym razem nie zamierza skapitulować i uciec. Pozwoliła bawełnianemu materiałowi ześliznąć się z ramion, nieskrępowana, drażniącym grymasem kręcącym się na wargach, sięgnęła do paska spodni Idy, usuwając go z drogi z przewrotną opieszałością.
Nieznajomy
Nie lubiła tracić rzeczy — gubić guzików, pożyczać książek, które nigdy do niej nie wracały; gdy myśli wylatywały je z głowy, przelewała je na papier, aby nie uleciały daleko. Przelewała kilogramy swoich myśli na białe kartki notatnika, zalewając je każdą swoją brudną myślą, paskudnym uczuciem, które się w niej zrodziło. Pisała o niej, tak dużo pisała, jednak tak mało z tego rozumiała. Pamięta pierwsze zdanie, które o niej przeniosła z myśli na papier; jak rozpisała się o jej zielonych oczach, tak świeżych, jak trawa w środku wiosny, spokojne jezioro z samego rana czy młode liście na roślince, która jeszcze nie zdążyła umrzeć. Zapisała pięć stron o samym ich spotkaniu, tłumacząc to w sobie fascynacją jej urody. Zazdrością, z jaką patrzyła na jasne włosy i wysokie kości policzkowe. Tak to sobie perswadowała — spojrzenia, które kierowała w stronę koleżanek, gdy zawieszała je zbyt długo na ich smukłych ramionach i horyzoncie sylwetki. To zazdrość i marzenia, że kiedyś będę wyglądała jak one, mówiła. Jak strasznie chciała wyglądać jak Irene; chyba najbardziej z nich wszystkich, skoro to o niej rozmyślała nocami najwięcej, wyciągając ręce przed siebie w ciemność, udając, że dotyka jej twarzy. Odtwarzała ich rozmowę; w kółko i na nowo, wymyślając coraz to inne doświadczenia. Uśmiechała się sama do siebie przy rodzinnym stole, gdy Irene z jej głowy odpowiedziała jej czymś błyskotliwym. Odliczała dni, godziny, minuty, aż będą mogły się znowu zobaczyć.
Ileż rzeczy nie robi się z zazdrości.
Jej delikatność była mile widziana. To, jak subtelnie ujmuje jej zabandażowane dłonie; przykłada do swoich miękkich ust, opowiada jej najstarszą historię świata swoimi oczami. Historię o miłości; legendę o Emilie i Sussane. Między nimi nie działo się nic nowego, nic, czego bogowie nie widzieli już setki razy, pod tymi samymi gwiazdami, jednak świat z jakiegoś powodu dalej nie nauczył się sobie z tym radzić. Nie znalazł sposobu, aby to zaakceptować, odrzucając je, jak zły przeszczep, który przecież niezbędny był do życia.
W tym momencie Ida była przekonana, że gdy tylko opuści jej ramiona, umrze. Bała się, że sama miłość może tym razem nie wystarczyć; że nie zagwarantuje jej ochrony przed krzywdą, bo prawda była taka, że miłość nie znaczy, że kogoś nie skrzywdzisz.
Miłość nie gwarantuje niczego.
Pozwoliła jej przekroczyć kolejną granicę. Wszystkie flagi zostały opuszczone; broń zawieszona w powietrzu nad ich głowami. Ostrza lśniły w słońcu leniwie wbijającego się do mieszkania Irene, obiecując zagładę, gdy tylko skończą. W swojej łasce dały im jeszcze pięć minut.
Uderzenie o ścianę i zachłanny dotyk dziewczyny złączyły się w jedno. Ból i przyjemność znała doskonale, oczekiwała ich, że przyjdą razem, nie potrafiła przyjąć ich osobno. Jak upiorne bliźniaki, przechylały głowy w dokładnie tym samym momencie. Jak bogata była dzisiaj; w jej dotyk, jej pocałunki, jej obecność między udami. Miały tylko ten dzień, aby nadrobić lata własnej głupoty, wzajemnej ślepoty na swoje uczucia i kąpanie się w zapachu innych, aż obie zatraciły się bezpowrotnie i nie do poznania. Błagała w myślach o każdy kolejny skrawek; każdy ochłap jej dotyku przyjmie z ochotą, a potem na kolanach będzie prosić o więcej.
Przyjemny chłód jej smukłych dłoni łaskotał ją w podbrzusze, promieniując dalej, głębiej gdzieś niż jej własne ciało pozwalało.
— To zawsze będziesz ty — obiecała jej; zagroziła jej, wiedząc, że nienawiść blisko leży miłości. Krzywda wchodzi tak głęboko, jak najostrzejsze noże miłości. Wydziera blizny równie trwałe, co piękne.
Z bezczelną zuchwałością patrzyła, jak jej udowadnia. Udowadnia to, że tym razem nie przerwie, doprowadzi, co zaczęła, do końca. Biel koszuli leżącej pod ich stopami była pięknym początkiem, ale Ida była zachłannym stworzeniem. Z Olafem nigdy nie robiła nic ponadto, na co jej pozwalał. Z Irene pozwalała sobie na za dużo.
Oderwała się na chwilę od jej ust, na sekundę z celu równie niewinnego, co sadystycznego. Zębami rozplątała bandaże ze swoich dłoni, które za sprawą grawitacji szybko spadły na ziemię, odsłaniając blizny pełne szkarłatu świeżości. To wszystko takie było; gotujące się od lat, ale świeże. Nie chciała jej dotykać niczym innym niż swoją skórą w najczystszej postaci.
Doceniała gest, chociaż kwestionowała jego intencjonalność. Odsłonięcie się jako pierwsza, gdzie to po drugiej stronie miasta, w ich mieszkaniu, Ida stała obdarta z koszuli i godności; to w nią ciskała ubraniami, kwestionując jej intencję, jej słowa. Nie dała jej wtedy udowodnić, więc teraz Ida jej pokaże.
Wszystko.
Zatrzymała jej rękę na swoim pasku czułym gestem.
— Ty pierwsza — powiedziała łagodnie. Potrzebowała tego; tej gwarancji z jej strony, że tym razem nie opuści jej w nagości. Widziały już siebie przecież wiele razy, jednak błądząc spojrzeniem między zielenią jej oczu a bladością piersi czuła, że tym razem nagość wybrzmiewa inaczej. Głośniej i intensywniej łaskocze jej podbrzusze, ściska żołądek, wysusza usta. — Tym razem potrzebuję, żebyś to zrobiła pierwsza.
Proszę, wisiało niewypowiedziane między ich głowami.
Ileż rzeczy nie robi się z zazdrości.
Jej delikatność była mile widziana. To, jak subtelnie ujmuje jej zabandażowane dłonie; przykłada do swoich miękkich ust, opowiada jej najstarszą historię świata swoimi oczami. Historię o miłości; legendę o Emilie i Sussane. Między nimi nie działo się nic nowego, nic, czego bogowie nie widzieli już setki razy, pod tymi samymi gwiazdami, jednak świat z jakiegoś powodu dalej nie nauczył się sobie z tym radzić. Nie znalazł sposobu, aby to zaakceptować, odrzucając je, jak zły przeszczep, który przecież niezbędny był do życia.
W tym momencie Ida była przekonana, że gdy tylko opuści jej ramiona, umrze. Bała się, że sama miłość może tym razem nie wystarczyć; że nie zagwarantuje jej ochrony przed krzywdą, bo prawda była taka, że miłość nie znaczy, że kogoś nie skrzywdzisz.
Miłość nie gwarantuje niczego.
Pozwoliła jej przekroczyć kolejną granicę. Wszystkie flagi zostały opuszczone; broń zawieszona w powietrzu nad ich głowami. Ostrza lśniły w słońcu leniwie wbijającego się do mieszkania Irene, obiecując zagładę, gdy tylko skończą. W swojej łasce dały im jeszcze pięć minut.
Uderzenie o ścianę i zachłanny dotyk dziewczyny złączyły się w jedno. Ból i przyjemność znała doskonale, oczekiwała ich, że przyjdą razem, nie potrafiła przyjąć ich osobno. Jak upiorne bliźniaki, przechylały głowy w dokładnie tym samym momencie. Jak bogata była dzisiaj; w jej dotyk, jej pocałunki, jej obecność między udami. Miały tylko ten dzień, aby nadrobić lata własnej głupoty, wzajemnej ślepoty na swoje uczucia i kąpanie się w zapachu innych, aż obie zatraciły się bezpowrotnie i nie do poznania. Błagała w myślach o każdy kolejny skrawek; każdy ochłap jej dotyku przyjmie z ochotą, a potem na kolanach będzie prosić o więcej.
Przyjemny chłód jej smukłych dłoni łaskotał ją w podbrzusze, promieniując dalej, głębiej gdzieś niż jej własne ciało pozwalało.
— To zawsze będziesz ty — obiecała jej; zagroziła jej, wiedząc, że nienawiść blisko leży miłości. Krzywda wchodzi tak głęboko, jak najostrzejsze noże miłości. Wydziera blizny równie trwałe, co piękne.
Z bezczelną zuchwałością patrzyła, jak jej udowadnia. Udowadnia to, że tym razem nie przerwie, doprowadzi, co zaczęła, do końca. Biel koszuli leżącej pod ich stopami była pięknym początkiem, ale Ida była zachłannym stworzeniem. Z Olafem nigdy nie robiła nic ponadto, na co jej pozwalał. Z Irene pozwalała sobie na za dużo.
Oderwała się na chwilę od jej ust, na sekundę z celu równie niewinnego, co sadystycznego. Zębami rozplątała bandaże ze swoich dłoni, które za sprawą grawitacji szybko spadły na ziemię, odsłaniając blizny pełne szkarłatu świeżości. To wszystko takie było; gotujące się od lat, ale świeże. Nie chciała jej dotykać niczym innym niż swoją skórą w najczystszej postaci.
Doceniała gest, chociaż kwestionowała jego intencjonalność. Odsłonięcie się jako pierwsza, gdzie to po drugiej stronie miasta, w ich mieszkaniu, Ida stała obdarta z koszuli i godności; to w nią ciskała ubraniami, kwestionując jej intencję, jej słowa. Nie dała jej wtedy udowodnić, więc teraz Ida jej pokaże.
Wszystko.
Zatrzymała jej rękę na swoim pasku czułym gestem.
— Ty pierwsza — powiedziała łagodnie. Potrzebowała tego; tej gwarancji z jej strony, że tym razem nie opuści jej w nagości. Widziały już siebie przecież wiele razy, jednak błądząc spojrzeniem między zielenią jej oczu a bladością piersi czuła, że tym razem nagość wybrzmiewa inaczej. Głośniej i intensywniej łaskocze jej podbrzusze, ściska żołądek, wysusza usta. — Tym razem potrzebuję, żebyś to zrobiła pierwsza.
Proszę, wisiało niewypowiedziane między ich głowami.
Bezimienny
Nieznajomy
Bezimienny
Nieznajomy
Bezimienny
Nieznajomy
Bezimienny
Nieznajomy
Bezimienny
Nieznajomy
Bezimienny
Nieznajomy
Bezimienny
Nieznajomy
Na cmentarzysku pochowane są przede wszystkim marzenia. Sny, które na zawsze pozostaną zamknięte w więzieniu kości; nikt ich ręką nie wygrzebie. W tych snach schowane były możliwości. Pragnęła, aby Irene była silniejsza — by ufała jej na tyle, by powiedzieć jej, gdy zaczęła się zmieniać; by ufała bardziej w ich przyjaźń, niż w mylące słowa Magnis. Pragnęła, by ojciec Irene był trochę silniejszy; by wytrwał z nią odrobinę dłużej. Pragnęła, by mogła jej teraz powiedzieć, że ją kocha; by mieć całkowitą pewność, że mówi prawdę.
Pragnęła jej znowu kiedyś zaufać.
Ciężkie szepty unosiły się nad ich głowami, gdy na podłodze jej dziecięcego pokoju z wypiekami na twarzy Irene opowiadała jej o chłopcu. Jej słowa, choć niepojęte jeszcze dla Idy, składały się w historię. Opowiadała jej o tym, jak ją dotykał; jak pozwalała mu się dotykać w miejscach, gdzie nie dotykał jej nikt wcześniej. O drżeniu w podbrzuszu, jego mokrych pocałunkach; że oddech miał trochę ciężki i miny robił dziwne, ale, że gdy zadrżała, on zdawał się zadrżeć razem z nią w tańcu, którego nigdy wcześniej nie tańczyła.
Ida czuła, jak jej ciało usuwa się na podłogę.
Zdrada, której nie czuła nigdy wcześniej, zbierała się w jej gardle. Nie rozumiała tej fascynacji mężczyznami; nie potrafiła wyobrazić sobie siebie w ramionach chłopca o pyzatych policzkach i kiełbasianych palcach, który dyszeć będzie jej do ucha. Pomyślała wtedy, że wolałaby smukłe palce Irene oplecione wokół jej talii i spanikowała jeszcze mocniej, odchrząkując swoje emocje z gardła.
Lata później, gdy obie już dorosły i zdążyły popełnić znacznie więcej błędów, leżały splecione w pościeli przygotowanej dla Śmierci. Ida zastanawiała się, czy ona się nie obrazi, że pożyczyły ją na chwilę; czy nie ściągną na siebie jakiejś ohydnej klątwy czynem, którego się właśnie dopuszczały. Nie mogła jednak o tym myśleć za długo; zajęta wbijaniem dłoni w kark dziewczyny, a drugą chwytając poduszkę. Byle się czegoś złapać — byle nie spaść w przepaść, z której się już nie wygrzebie.
Spełnienie nie przyniosło ukojenia. Posiłek sprawił, że była go jeszcze bardziej głodna.
Dała sobie chwilę, nim odwróciła się do leżącej obok niej blondynki. Z desperacją wymalowaną tak wyraźnie, że nawet ślepy ją zobaczy, patrzyła na jej twarz i widziała, gołym okiem widziała, jak traci z niej wszystko, co kochała. Położyła się na boku, obejmując ją ramieniem i wtulając nos w jej bark. Próbowała znaleźć słowa, ale jej dusza była pusta.
— Czy możesz — jej głos załamał się w pół jak zużyta zapałka. — czy możesz mnie przytulić? Na chwilę. — łzy ściekały jej po policzkach, z euforii nie zostało już nic. — Proszę. — Nie chciała drewnianej, rzeźbionej trumny, ni kruków dziobiących jej ciało. Chciała, by pochowano ją w jej ramionach.
Tu spoczywa Ida.
Umarła z własnej głupoty; oddając kartkę swego serca w niewłaściwe dłonie.
Leżąc, pomyślała o tym, że podczas głębokiej zimy matki zjadają swoje młode. Z litości. Może właśnie tej łaski pragnęła; by ktoś w końcu dostrzegł, że ona dłużej już nie daje rady; że blizny, zadane jej sprzed laty, wciąż krwawią, a mimo tego ludzie wciąż tworzą jej nowe. Że wciąż czuje na swojej skórze ślady po łapczywych dłoniach, które zabierały; zabierały jej części, aż jej nie zostało nic. Chciała odzyskać Irene, to prawda, ale w gruncie rzeczy najbardziej chciała odzyskać siebie.
Dlaczego mi to zrobiłaś?
Dlaczego mi ją zabrałaś?
Oddaj mi ją, proszę.
Oddaj mi moją Idę.
Nie potrafię bez niej żyć.
Nie mogła jej stracić, bo tak naprawdę, nigdy nie była jej. Zawsze należała do kogoś innego; ktoś inny decydował o jej życiu. Leżąc na cmentarzu, w objęciach śmierci, wypowiedziała nadzieję, która nigdy nie opuści jej kości, że będzie mogła sama zdecydować, choć raz, o swojej przyszłości.
— Wydaje mi się — zaczęła cicho, wciąż czując, jak słone łzy napływają jej do ust. — że kochałam cię tam mocno, że pozwoliłam ci udawać. Nie mogłam być przecież tak głupia, by nie zauważyć — myślała na głos, spokojnym smutkiem relacjonując swoje uczucia, próbując sama je objąć rozumem. — Może byłam. Może ty jesteś lepszym kłamcą, niż myślałam, że jesteś.
Może żadna z nich nie była taka, jak myślały.
Pragnęła jej znowu kiedyś zaufać.
Ciężkie szepty unosiły się nad ich głowami, gdy na podłodze jej dziecięcego pokoju z wypiekami na twarzy Irene opowiadała jej o chłopcu. Jej słowa, choć niepojęte jeszcze dla Idy, składały się w historię. Opowiadała jej o tym, jak ją dotykał; jak pozwalała mu się dotykać w miejscach, gdzie nie dotykał jej nikt wcześniej. O drżeniu w podbrzuszu, jego mokrych pocałunkach; że oddech miał trochę ciężki i miny robił dziwne, ale, że gdy zadrżała, on zdawał się zadrżeć razem z nią w tańcu, którego nigdy wcześniej nie tańczyła.
Ida czuła, jak jej ciało usuwa się na podłogę.
Zdrada, której nie czuła nigdy wcześniej, zbierała się w jej gardle. Nie rozumiała tej fascynacji mężczyznami; nie potrafiła wyobrazić sobie siebie w ramionach chłopca o pyzatych policzkach i kiełbasianych palcach, który dyszeć będzie jej do ucha. Pomyślała wtedy, że wolałaby smukłe palce Irene oplecione wokół jej talii i spanikowała jeszcze mocniej, odchrząkując swoje emocje z gardła.
Lata później, gdy obie już dorosły i zdążyły popełnić znacznie więcej błędów, leżały splecione w pościeli przygotowanej dla Śmierci. Ida zastanawiała się, czy ona się nie obrazi, że pożyczyły ją na chwilę; czy nie ściągną na siebie jakiejś ohydnej klątwy czynem, którego się właśnie dopuszczały. Nie mogła jednak o tym myśleć za długo; zajęta wbijaniem dłoni w kark dziewczyny, a drugą chwytając poduszkę. Byle się czegoś złapać — byle nie spaść w przepaść, z której się już nie wygrzebie.
Spełnienie nie przyniosło ukojenia. Posiłek sprawił, że była go jeszcze bardziej głodna.
Dała sobie chwilę, nim odwróciła się do leżącej obok niej blondynki. Z desperacją wymalowaną tak wyraźnie, że nawet ślepy ją zobaczy, patrzyła na jej twarz i widziała, gołym okiem widziała, jak traci z niej wszystko, co kochała. Położyła się na boku, obejmując ją ramieniem i wtulając nos w jej bark. Próbowała znaleźć słowa, ale jej dusza była pusta.
— Czy możesz — jej głos załamał się w pół jak zużyta zapałka. — czy możesz mnie przytulić? Na chwilę. — łzy ściekały jej po policzkach, z euforii nie zostało już nic. — Proszę. — Nie chciała drewnianej, rzeźbionej trumny, ni kruków dziobiących jej ciało. Chciała, by pochowano ją w jej ramionach.
Tu spoczywa Ida.
Umarła z własnej głupoty; oddając kartkę swego serca w niewłaściwe dłonie.
Leżąc, pomyślała o tym, że podczas głębokiej zimy matki zjadają swoje młode. Z litości. Może właśnie tej łaski pragnęła; by ktoś w końcu dostrzegł, że ona dłużej już nie daje rady; że blizny, zadane jej sprzed laty, wciąż krwawią, a mimo tego ludzie wciąż tworzą jej nowe. Że wciąż czuje na swojej skórze ślady po łapczywych dłoniach, które zabierały; zabierały jej części, aż jej nie zostało nic. Chciała odzyskać Irene, to prawda, ale w gruncie rzeczy najbardziej chciała odzyskać siebie.
Dlaczego mi to zrobiłaś?
Dlaczego mi ją zabrałaś?
Oddaj mi ją, proszę.
Oddaj mi moją Idę.
Nie potrafię bez niej żyć.
Nie mogła jej stracić, bo tak naprawdę, nigdy nie była jej. Zawsze należała do kogoś innego; ktoś inny decydował o jej życiu. Leżąc na cmentarzu, w objęciach śmierci, wypowiedziała nadzieję, która nigdy nie opuści jej kości, że będzie mogła sama zdecydować, choć raz, o swojej przyszłości.
— Wydaje mi się — zaczęła cicho, wciąż czując, jak słone łzy napływają jej do ust. — że kochałam cię tam mocno, że pozwoliłam ci udawać. Nie mogłam być przecież tak głupia, by nie zauważyć — myślała na głos, spokojnym smutkiem relacjonując swoje uczucia, próbując sama je objąć rozumem. — Może byłam. Może ty jesteś lepszym kłamcą, niż myślałam, że jesteś.
Może żadna z nich nie była taka, jak myślały.
Bezimienny
We własnych snach zawsze odchodziła. Widywała tył splecionych w warkocz pszenicznych włosów, rozmazującą się sylwetkę, która wybiegała poza kliszę wzroku.
Odchodziła i tego razu, gdy Lasse znalazł ją na zimnych kafelkach łazienki, operloną potem i bladą, skuloną jak zranione zwierzę czekające na dobicie. Nie pamiętała jak wtedy wyglądał, jej ciało płonęło od eliksiru, po którym pusta buteleczka leżała bezwładnie kawałek dalej. Szarpnął za wąskie barki Irene, wbił paznokcie w kości obojczyków, z niebywałym spokojem pytając, co do cholery zrobiła - próbowała otworzyć usta, ale zza spierzchniętych warg wydawał się ulatywać jedynie ogień. Oddech Orma nie miał smaku, krążył po języku jak nicość. Naiwnie wierzyła, że jeśli znajdzie się wystarczająco blisko błony zaświatów, uda jej się wyrzec przekleństwa - wyciągnie je z gardła, przerzuci na drugą stronę, uwalniając się na zawsze z własnego obłąkania.
Że jeśli odejdzie wystarczająco daleko, wydostanie się z pola widzenia na jedną klatkę życia, to powróci do niego nowa, wolna - jak inna aktorka, grająca tę samą rolę.
Zawsze ściskała w ręku fiolkę mętnego antidotum, na kieszonkowym zegarku po ojcu odmierzając czas - sekundy, które była zdolna znieść i te, których brakowało jej do osiągnięcia celu. Tamtego razu zegarek zatrzymał się niespodziewanie, a szklana buteleczka wypadła z rąk, tocząc się zbyt daleko, by trawioną ogniem umiała jej dosięgnąć.
Lasse uratował jej wtedy życie.
Dotknął za ramię, wyszarpnął z objęć śmierci, zanim zdążyła odejść.
Poprosiła go wtedy, by nie mówił Idzie.
Nie chciała jej zmartwić.
Nie chciała by widziała, jak spaczona była.
Niezdrowa.
Przyciągnęła ją do siebie, muskając nosem czubek rdzawej głowy. Tak blisko, tak mocno, jak tylko potrafiła, jakby wbrew gorącu, jakie trawiło ich skóry chwilę temu, to dopiero ten gest mógł stopić ich chciała w jedność.
Dopóki nie stracą świadomości, gdzie zaczyna się jedna, a kończy druga.
- Nie, nie byłaś - wyszeptała, po chwili opadłej w pomieszczeniu ciszy. - To ja. To ja pozwoliłam własnym paranojom wniknąć w siebie tak głęboko, że uwiłam najbardziej finezyjne z kłamstw. - Splotła ich nogi, walcząc z drżeniem własnego głosu. Nawet nie wiedziała, kiedy świat przed jej oczami się zamazał, przeobraził w bezkształtną masą rozlewającą się potokiem po policzkach. Nie potrafiła wyłuskać z gumy czasu momentu, w którym jej ciało zaczęło się subtelnie trząść. - Podobno kochać powinno się pomimo. Pomimo wad, pomimo tego, że druga osoba zawsze będzie pełna wypustek i ubytków. Nie umiałam uwierzyć, że mogłabyś mnie taką pokochać. Pomimo. Wadliwą i uszkodzoną. Więc, zamiast choć raz zaufać, że ktoś może mnie chcieć taką, jaka jestem, stałam się kłamstwem. - Powoli zaczynała go dostrzegać - własny błąd, własne nieprawidłowości, którymi karmiła się ostatnie lata. To, że była opuszczania nie znaczyło, że zawsze miał ją czekać podobny los. Nie znaczyło, że była skazana na wieczne odrzucenie. - Nie mogłaś wiedzieć. Czasem nawet ja nie wiedziałam. - Przy bliźniakach pozwalała sobie marzyć, że jest kimś innym. Wciąż znali ją lepiej niż ktokolwiek, mimo sieci kłamstw tkanej lepką nicią między filarami ich przyjaźni, wątpiła, że będzie zdolna odnaleźć na tym świecie równie bliskie jej osoby.
Była jej winna, tego, czego nigdy wcześniej nie potrafiła wypowiedzieć na głos.
Prawdy.
- Myślę, że życie ma skłonność do niszczenia nas w okrutny sposób. Zadawania niewyobrażalnych ran. Sprowadza nas do ziemi, łamie kości i obdziera ze skóry, pozwalając wierzyć, że nie ma w nas niczego, co byłoby cokolwiek warte. Okrada nas z poczucia, że możemy być piękni. Ale to nieprawda. - Przycisnęła ją do siebie mocniej, robiąc pauzę, by pocałować czubek jej głowy - tak jak robiła to miliony razy wcześniej. Jakby nic się między nimi nie wydarzyło, cofnęły się wstecz o kilka miesięcy, znów płacząc w swoich ramionach, gdy życie robiło się zbyt nieznośne. - Ty zawsze byłaś piękna, nieważne jak dotkliwie próbowano zabrać ci tę iskrę, jak nisko sprowadzić. - Uniosła niepewnie rozedrganą dłoń, dotykając jej bijącego serca. - To zawsze czyniło cię piękną. Twoja miłość. Twoja troska. To ile jesteś gotowa poświęcić w imię tych, których kochasz. Te uśmiechy, które potrafisz przybierać nawet przez łzy. Umysł ostrzejszy niż brzytwa, choć tak często w niego powątpiewano. To, z jakim uporem walczyłaś, nadal walczysz. Twoja wiara w innych. - Rozmarzony uśmiech błądził po jej wargach i na chwilę przestała walczyć z samą sobą. W końcu stanęła twarzą w twarz ze swoim odbiciem, tym brzydkim, wychudzonym i pobladłym - duchem, który stał się w ostatnich tygodniach namacalny. Spojrzała w zieleń oczu, które wzbudzały w niej obrzydzenie. Na chwilę. Na ułamek sekundy, bo jeszcze nie była gotowa na całkowite pogodzenie się z tym, kim się stała. Ze zniszczeniami, jakie wyrządziła. - A ja to wykorzystałam, nieważne jak dogłębnie wierzyłam w słuszność tego co robię. Nie ty byłaś głupia, tylko ja.
Odchodziła i tego razu, gdy Lasse znalazł ją na zimnych kafelkach łazienki, operloną potem i bladą, skuloną jak zranione zwierzę czekające na dobicie. Nie pamiętała jak wtedy wyglądał, jej ciało płonęło od eliksiru, po którym pusta buteleczka leżała bezwładnie kawałek dalej. Szarpnął za wąskie barki Irene, wbił paznokcie w kości obojczyków, z niebywałym spokojem pytając, co do cholery zrobiła - próbowała otworzyć usta, ale zza spierzchniętych warg wydawał się ulatywać jedynie ogień. Oddech Orma nie miał smaku, krążył po języku jak nicość. Naiwnie wierzyła, że jeśli znajdzie się wystarczająco blisko błony zaświatów, uda jej się wyrzec przekleństwa - wyciągnie je z gardła, przerzuci na drugą stronę, uwalniając się na zawsze z własnego obłąkania.
Że jeśli odejdzie wystarczająco daleko, wydostanie się z pola widzenia na jedną klatkę życia, to powróci do niego nowa, wolna - jak inna aktorka, grająca tę samą rolę.
Zawsze ściskała w ręku fiolkę mętnego antidotum, na kieszonkowym zegarku po ojcu odmierzając czas - sekundy, które była zdolna znieść i te, których brakowało jej do osiągnięcia celu. Tamtego razu zegarek zatrzymał się niespodziewanie, a szklana buteleczka wypadła z rąk, tocząc się zbyt daleko, by trawioną ogniem umiała jej dosięgnąć.
Lasse uratował jej wtedy życie.
Dotknął za ramię, wyszarpnął z objęć śmierci, zanim zdążyła odejść.
Poprosiła go wtedy, by nie mówił Idzie.
Nie chciała jej zmartwić.
Nie chciała by widziała, jak spaczona była.
Niezdrowa.
Przyciągnęła ją do siebie, muskając nosem czubek rdzawej głowy. Tak blisko, tak mocno, jak tylko potrafiła, jakby wbrew gorącu, jakie trawiło ich skóry chwilę temu, to dopiero ten gest mógł stopić ich chciała w jedność.
Dopóki nie stracą świadomości, gdzie zaczyna się jedna, a kończy druga.
- Nie, nie byłaś - wyszeptała, po chwili opadłej w pomieszczeniu ciszy. - To ja. To ja pozwoliłam własnym paranojom wniknąć w siebie tak głęboko, że uwiłam najbardziej finezyjne z kłamstw. - Splotła ich nogi, walcząc z drżeniem własnego głosu. Nawet nie wiedziała, kiedy świat przed jej oczami się zamazał, przeobraził w bezkształtną masą rozlewającą się potokiem po policzkach. Nie potrafiła wyłuskać z gumy czasu momentu, w którym jej ciało zaczęło się subtelnie trząść. - Podobno kochać powinno się pomimo. Pomimo wad, pomimo tego, że druga osoba zawsze będzie pełna wypustek i ubytków. Nie umiałam uwierzyć, że mogłabyś mnie taką pokochać. Pomimo. Wadliwą i uszkodzoną. Więc, zamiast choć raz zaufać, że ktoś może mnie chcieć taką, jaka jestem, stałam się kłamstwem. - Powoli zaczynała go dostrzegać - własny błąd, własne nieprawidłowości, którymi karmiła się ostatnie lata. To, że była opuszczania nie znaczyło, że zawsze miał ją czekać podobny los. Nie znaczyło, że była skazana na wieczne odrzucenie. - Nie mogłaś wiedzieć. Czasem nawet ja nie wiedziałam. - Przy bliźniakach pozwalała sobie marzyć, że jest kimś innym. Wciąż znali ją lepiej niż ktokolwiek, mimo sieci kłamstw tkanej lepką nicią między filarami ich przyjaźni, wątpiła, że będzie zdolna odnaleźć na tym świecie równie bliskie jej osoby.
Była jej winna, tego, czego nigdy wcześniej nie potrafiła wypowiedzieć na głos.
Prawdy.
- Myślę, że życie ma skłonność do niszczenia nas w okrutny sposób. Zadawania niewyobrażalnych ran. Sprowadza nas do ziemi, łamie kości i obdziera ze skóry, pozwalając wierzyć, że nie ma w nas niczego, co byłoby cokolwiek warte. Okrada nas z poczucia, że możemy być piękni. Ale to nieprawda. - Przycisnęła ją do siebie mocniej, robiąc pauzę, by pocałować czubek jej głowy - tak jak robiła to miliony razy wcześniej. Jakby nic się między nimi nie wydarzyło, cofnęły się wstecz o kilka miesięcy, znów płacząc w swoich ramionach, gdy życie robiło się zbyt nieznośne. - Ty zawsze byłaś piękna, nieważne jak dotkliwie próbowano zabrać ci tę iskrę, jak nisko sprowadzić. - Uniosła niepewnie rozedrganą dłoń, dotykając jej bijącego serca. - To zawsze czyniło cię piękną. Twoja miłość. Twoja troska. To ile jesteś gotowa poświęcić w imię tych, których kochasz. Te uśmiechy, które potrafisz przybierać nawet przez łzy. Umysł ostrzejszy niż brzytwa, choć tak często w niego powątpiewano. To, z jakim uporem walczyłaś, nadal walczysz. Twoja wiara w innych. - Rozmarzony uśmiech błądził po jej wargach i na chwilę przestała walczyć z samą sobą. W końcu stanęła twarzą w twarz ze swoim odbiciem, tym brzydkim, wychudzonym i pobladłym - duchem, który stał się w ostatnich tygodniach namacalny. Spojrzała w zieleń oczu, które wzbudzały w niej obrzydzenie. Na chwilę. Na ułamek sekundy, bo jeszcze nie była gotowa na całkowite pogodzenie się z tym, kim się stała. Ze zniszczeniami, jakie wyrządziła. - A ja to wykorzystałam, nieważne jak dogłębnie wierzyłam w słuszność tego co robię. Nie ty byłaś głupia, tylko ja.
Nieznajomy
Pewne kamienie tworzone były, aby błyszczeć wokół szczupłych palców, otoczone czułym objęciem złota czy srebra, upiększając to, co już samo zachwycało urodą. Inne zaś, czasami nieodwracalnie mylone, do tego, aby ostrymi krawędziami rozcinać cudzą skórę, tak, by piekło z każdym kontaktem z powietrzem. Skąd Ida mogła wiedzieć, że szmaragdy, które podarowała jej na dwudzieste pierwsze urodziny, bo tak bardzo przypominały jej zielone oczy, teraz wpychane będą jej do gardła, aż się zakrztusi, aż oczy zaszklą się jej od łez, aż odruchem wymiotnym będzie chciała wypluć to wszystko, co je łączyło, a jeszcze mocniej to, co jedynie myślała, że między nimi jest. Wyplułaby te szmaragdy, które okazały się potłuczonym, tanim szkłem, raniącym jej przełyk, a wraz z nimi całą tę gorycz, całą tę miłość, cały ten jad.
Kochać powinno się pomimo.
Miała siedem lat, dwa tygodnie i trzy dni, gdy poczuła, że na miłość należy zasłużyć. Zobaczyła to w lodowatych oczach matki, usłyszała w gorzkiej przepowiedni rozczarowania, która od tamtego dnia ciągnęła się za nią jak smród, którego nie da się zmyć, choć próbowała. Tarła swoje ciało szorstką gąbką, kamieniem, który znalazła nad rzeką, byle tylko spod swojej skóry wyrwać rozczarowanie, zastąpić je czymś innym. Zasłużyć na miłość matki, która przecież potrafiła kochać; skoro potrafiła, to czemu nie mogła pokochać jej? Skoro jej samej brakowało tego, czego brakowało Idzie, to czemu tę pustkę wypełniła pogardą, nie ciepłem? Zaczęła więc akceptować tylko taką miłość, na jaką sądziła, że zasłużyła; wiedziała, że miała zbyt wiele „pomimo”, aby ktoś mógł ją pokochać.
Czuje, swoim otępiałym z bólu ciałem czuje ostatni ciepła, jakie jej ofiaruje; jak przyciska ją mocniej, jak całuje ją w czoło, wyznając swoje grzechy, jak na spowiedzi. Ale kolan nie zdziera o szorstką posadzkę, leży na miękkim łóżku, przyciśnięta jedynie ciężarem swojego sumienia. Ida jednak zatopiona w swojej rozpaczy myślała jedynie, czy była tak okropna, aby zasłużyć na kłamstwo wlewane prosto do jej żył.
— Przestań — wyszeptała zachrypniętym głosem; nie wiedziała nawet, czy ją była w stanie usłyszeć i zrozumieć. Nigdy nie miała komfortu tej pewności. — Miłość wilgotnieje we mnie całe życie, teraz jest pleśnią. Nie jest piękna — ja nie jestem piękna. — Przestań romantyzować mój ból, Irene. Lepiej ci, teraz, jak to wyznałaś? Że zraniłaś mnie, bo kochałam cię zbyt mocno? Zdajesz sobie sprawę z tego, co właśnie mi powiedziałaś? — gniew uniósł ją do góry, wyrwał z uścisku bladych dłoni, które jeszcze chwilę temu bezkarnie pieściły każdy zakątek jej ciała. Które jeszcze chwilę temu, napinały cięciwę jej pleców. Teraz ugodziła ją strzałą — strzałą, która czciła, bo kochała rękę, która ją wypuściła. Patrzyła jej prosto w oczy, gdy przebiła jej żebra, zaskoczona.
Powinnam to przewidzieć, pomyślała sucho.
Spojrzała na nią z pozycji półsiedzącej. Nagle bardzo dotkliwie poczuła własną nagość. Każda blizna, wokół której niegdyś Irene snuła palcem, teraz krwawiła. Wiedziała o niej wszystko; każdą myśl niemal jej zdradziła, w zamian za to spotkała się ze ścianą z potłuczonego szkła. Próbowała, najpierw delikatnie zajrzeć na drugą stronę, jednak ból poranionych rąk stawał się nie do zniesienia. W końcu uderzyła pięścią, roztrzaskując ją doszczętnie, rozcinając każdy skrawek własnego ciała. Wykrwawiła się tam, w jej tajemnicach i kłamstwach.
— Teraz za każdym razem, gdy kogoś — głos załamał jej się, jakby nie była w stanie nawet już wymówić tego słowa; stało się splamione podwójnie. Ida nie ma szczęścia w kartach, nie ma w miłości. — będę myśleć jedynie o tym, co przede mną ukrywa. Jakie moje słowa wykorzysta przeciwko mnie. Kiedyś szukałam cię w obcym dotyku z nadzieją, że mnie to zaspokoi. Teraz z przerażeniem będę odkrywać podobieństwa, zastanawiając się, czy to ty powróciłaś, aby ze mnie drwić na nowo.
Odwróciła się do niej plecami, stopami dotykając podłogi. Wciąż trzęsła się, czy to z emocji, czy chłodnego powietrza, które było jedyny, co otulało jej ciało. Jej twarz jednak wyschnięta z miłości, była twarda, kamień czułby się z nią jak w domu. Była to twarz, gdzie miłość szybko nie zawita. Została tutaj, wygnieciona na pościeli.
Kolejne miejsce, gdzie zgubiła swoją duszę.
Kochać powinno się pomimo.
Miała siedem lat, dwa tygodnie i trzy dni, gdy poczuła, że na miłość należy zasłużyć. Zobaczyła to w lodowatych oczach matki, usłyszała w gorzkiej przepowiedni rozczarowania, która od tamtego dnia ciągnęła się za nią jak smród, którego nie da się zmyć, choć próbowała. Tarła swoje ciało szorstką gąbką, kamieniem, który znalazła nad rzeką, byle tylko spod swojej skóry wyrwać rozczarowanie, zastąpić je czymś innym. Zasłużyć na miłość matki, która przecież potrafiła kochać; skoro potrafiła, to czemu nie mogła pokochać jej? Skoro jej samej brakowało tego, czego brakowało Idzie, to czemu tę pustkę wypełniła pogardą, nie ciepłem? Zaczęła więc akceptować tylko taką miłość, na jaką sądziła, że zasłużyła; wiedziała, że miała zbyt wiele „pomimo”, aby ktoś mógł ją pokochać.
Czuje, swoim otępiałym z bólu ciałem czuje ostatni ciepła, jakie jej ofiaruje; jak przyciska ją mocniej, jak całuje ją w czoło, wyznając swoje grzechy, jak na spowiedzi. Ale kolan nie zdziera o szorstką posadzkę, leży na miękkim łóżku, przyciśnięta jedynie ciężarem swojego sumienia. Ida jednak zatopiona w swojej rozpaczy myślała jedynie, czy była tak okropna, aby zasłużyć na kłamstwo wlewane prosto do jej żył.
— Przestań — wyszeptała zachrypniętym głosem; nie wiedziała nawet, czy ją była w stanie usłyszeć i zrozumieć. Nigdy nie miała komfortu tej pewności. — Miłość wilgotnieje we mnie całe życie, teraz jest pleśnią. Nie jest piękna — ja nie jestem piękna. — Przestań romantyzować mój ból, Irene. Lepiej ci, teraz, jak to wyznałaś? Że zraniłaś mnie, bo kochałam cię zbyt mocno? Zdajesz sobie sprawę z tego, co właśnie mi powiedziałaś? — gniew uniósł ją do góry, wyrwał z uścisku bladych dłoni, które jeszcze chwilę temu bezkarnie pieściły każdy zakątek jej ciała. Które jeszcze chwilę temu, napinały cięciwę jej pleców. Teraz ugodziła ją strzałą — strzałą, która czciła, bo kochała rękę, która ją wypuściła. Patrzyła jej prosto w oczy, gdy przebiła jej żebra, zaskoczona.
Powinnam to przewidzieć, pomyślała sucho.
Spojrzała na nią z pozycji półsiedzącej. Nagle bardzo dotkliwie poczuła własną nagość. Każda blizna, wokół której niegdyś Irene snuła palcem, teraz krwawiła. Wiedziała o niej wszystko; każdą myśl niemal jej zdradziła, w zamian za to spotkała się ze ścianą z potłuczonego szkła. Próbowała, najpierw delikatnie zajrzeć na drugą stronę, jednak ból poranionych rąk stawał się nie do zniesienia. W końcu uderzyła pięścią, roztrzaskując ją doszczętnie, rozcinając każdy skrawek własnego ciała. Wykrwawiła się tam, w jej tajemnicach i kłamstwach.
— Teraz za każdym razem, gdy kogoś — głos załamał jej się, jakby nie była w stanie nawet już wymówić tego słowa; stało się splamione podwójnie. Ida nie ma szczęścia w kartach, nie ma w miłości. — będę myśleć jedynie o tym, co przede mną ukrywa. Jakie moje słowa wykorzysta przeciwko mnie. Kiedyś szukałam cię w obcym dotyku z nadzieją, że mnie to zaspokoi. Teraz z przerażeniem będę odkrywać podobieństwa, zastanawiając się, czy to ty powróciłaś, aby ze mnie drwić na nowo.
Odwróciła się do niej plecami, stopami dotykając podłogi. Wciąż trzęsła się, czy to z emocji, czy chłodnego powietrza, które było jedyny, co otulało jej ciało. Jej twarz jednak wyschnięta z miłości, była twarda, kamień czułby się z nią jak w domu. Była to twarz, gdzie miłość szybko nie zawita. Została tutaj, wygnieciona na pościeli.
Kolejne miejsce, gdzie zgubiła swoją duszę.
Bezimienny
Niechętnie wracała do wspomnień własnego dzieciństwa, próbowała chować je tak jak całą kolekcję błyszczących reminiscencji przeszłości, wsuwając między szczeliny desek podłogowych, depcząc po nich tak długo, aż ulatniała się z nich wszelka ochota, by nadal istnieć. Te jednak nie chciały umierać, niezależnie jak długo trzymała podeszwę buta przyciśnięta do ich gardeł, jak mocno kopała i skakała, żyły, wkradając się łapczywie pomiędzy szeleszczące stronice umysłu.
Nie wszystkie wspomnienia bolały, ale oduczyła się myśleć o tych dobrych.
Był taki przełom wiosny i lata, gdy złote promienie ślizgały się po taflach szyb, padały miękkimi snopami rozświetlając pyłki kurzu wirujące w przestrzeni, ożywiały zieleń tapet wijących się gąszczem brunatnych wici i niewielkich kwiatów, wydając się tchnąć życie również w tatę. Tego ranka w końcu postanowił się ogolić - zatrzymała się przed uchylonymi drzwiami, wyłuskując jego wyprostowaną sylwetkę, patrząc, jak pociąga ostrzem brzytwy po brodzie, po chwili sycząc cichutko, gdy niewielka czerwona plamka wysączyła się z malutkiego przecięcia. Zapukała niepewnie, pojawiając się w progu w zabłoconych butach, trzymając w jednej z dłoni pęk gałązek przystrojonych białymi pękami. Daj, pomogę ci, powiedziała, choć miała niewiele ponad piętnaście lat, nie wiedziała jak trzyma się brzytwę i wciąż drżały jej dłonie. Spojrzał na nią, jakby była jedną z mar, które widywała, nienamacalną, nierealną postacią, której istnienie wzburzyło jakąś fałdę serca, ale po chwili jego zielone oczy nabrały przyjemnej barwy, stały się miększe niż miały w zwyczaju. Skinął lekko, siadając na brzegu wanny, czekając aż odłoży bukiet jaśminu na półce, oddając jej narzędzie. Zauważyła wtedy jak schudł, jak kości na jego policzkach wyżynały się z opatrunku skóry, jak blady się wydawał, równocześnie zderzają się z falą uświadomienia, że jego rozpad był wyłącznie jej dziełem. Twoja mama go zasadziła, odezwał się z dozą nostalgii skrapiającą baryton głosu, wpatrując w gałązki, pierwszy raz od niepamiętnego czasu mówiąc cokolwiek o matce. Gdy kupiliśmy dom, rosły tu róże. Stara, piękna odmiana o karminowych płatkach, ale Emelie szczerze ich nie znosiła. Twierdziła, że są pretensjonalne, próżne, prawie nie pachną. Snuła emfatyczne żale długimi tygodniami, dopóki własnoręcznie nie wykopała ich z ziemi. To, co udało się uratować oddała pani Östman, twierdząc z rozbrajającą powagą, że idealnie do niej pasują. Zasadziła jaśminowiec. Krzak w miejsce najpiękniejszej róży, zaśmiał się lekko, o mały włos nie przyprawiając się o kolejną ranę z rąk córki. Patrzyła na jego wykrzywiające się usta z wielkimi oczami, oniemiała, że jest zdolny taki być - weselszy, ciepły, obecny. Myślałem, że jest niepoprawna, zrozumiałem dopiero kilka lat później. Jaśmin jest krnąbrny. Niepozorny, ale wytrwały. Wdzierający się butnie przez drzwi i okna, sama wiesz, że jego zapachu letnimi wieczorami nie da się w żaden sposób wyplewić, a choćbyś próbowała wycinać go razem z korzeniami, to i tak przeżyje, wypuści kolejny pęd, znów zakwitnie. Zostanie tu, gdy nas już nie będzie, będzie chował w sobie świadectwa wszystkich historii, których my nigdy nie opowiemy. Róże pani Östman umarły następnej wiosny.
Niepozorne białe kwiatki nawiedzały ją przez długie lata. Ta opowieść wzięła głęboko do serca, moment ciepła, który rzadko kiedy był Irene powierzany. Zakochała się w tym zapachu, tak jak zakochała się w tamtej Idzie, która przywitała ją w progu drzwi z bukietem gałązek w ramionach. Wiem, że je lubisz, wzruszyła wtedy ramionami niemal od niechcenia, jakby nie było w tym akcie nic wyjątkowego. Irene pomyślała, że przypominają jej Idę - na ich piękno składa się znacznie więcej, niż to, co widoczne dla ludzkiego oka. Wstrzymała tę myśl dla siebie, bojąc się, że nie zrozumie - że woli być różą.
Teraz zastygła w twardej formie wyrzutów żałując, kolejnych słów, przymykając powieki i gryząc się w język, za własną wylewność. Za prawdę, którą tak często dla siebie zatrzymywała.
- Niczego nie romantyzuję - westchnęła ciężko, przymykając powieki i modląc się w duchu, by to nie była kolejna iskra, jaka miała pomiędzy nimi przeskoczyć. Iskra, która lada chwila obróci się w trawiącą pożogę, nie zostawiając po sobie nic, tylko prochy spopielonej przyjaźni. Najcenniejsze rzeczy płonęły najszybciej, buchały najdłuższymi językami ognia, na przekór wierze, że przywiązanie potrafi ocalać je z żaru nienawiści. - A twoja miłość nie zgniła, nie spleśniała. Pozwalasz sobie w to wierzyć, bo wtedy łatwiej jest usprawiedliwić niszczenie samej siebie. Powiedziałam ci tylko i wyłącznie prawdę, nie ją chciałaś usłyszeć? - Chciała móc ją okryć własnym ciałem, stłumić sobą każdy nadchodzący cios, jaki szykowała dla niej przeżarta szponami chłodu włócznia bogów. Ale Ida zawsze znajdowała sposób by wymknąć się z jej uścisku, własną ręką wbić w siebie błyszczącą stal sztyletu, jakby przywykła do zapachu świeżej krwi i słonego smaku własnych łez.
Czemu wolisz Lasse ode mnie?
Gdy Ida obróciła się od niej, wpatrując się konstelację pieprzyków na jej skórze, wystające zęby kręgosłupa, w końcu pojęła, jaka była odpowiedź na to pytanie. Od kiedy nić przyjaźni przebiła istnienia Irene i Lasse, zawsze byli względem siebie nadto pobłażliwi. Spoglądała na jego chłopięcą sylwetkę, sprowadzając go do nierozerwalnych elementów swojego bytu, ignorowała brunatne naleciałości zepsucia, tak jak on ignorował te jej. Być może gdzieś głęboko w krwi kipiącej w żyłach, płynęła też świadomość, że za to wszystko zostanie przez niego rozgrzeszona. Ona też by mu wybaczyła. Wszystko. Każdą, najgorszą zbrodnię, choćby miała uwić we własnej głowie szaleńczą sieć usprawiedliwień.
Każda miłość była inna.
Od Idy wymagała więcej.
Ida zawsze była od nich lepsza. Irene spoglądała na nią znacznie surowiej, wymagała od niej więcej, wierząc, że jest w stanie znaleźć pęknięcie w błędnym kole życia, przebić pięścią mur i stać się kimś znacznie większym, niż jej przypisywano. Nie umiała patrzeć jak jest dla samej siebie okrutna, jak odrywa od płaty butności, niszczy w sobie tę cząstkę, która wydawała się niewidzialna dla tych wszystkich chłopców o głodnych spojrzeniach, których zalotnie chwytała za rękę.
Bo było ją stać na więcej. Bo Irene powątpiewała w bogów i samą siebie, ale nigdy nie w Idę.
Być może, gdyby role się odwróciły ona też nie umiałaby jej wybaczyć - nie kłamstwa, ale tego, że pozwoliła się zniszczyć.
- Byłam gotowa oddać za ciebie wszystko - wydusiła z siebie, przykrywając dłoń ustami, gdy struna w jej gardle pękła, przerywając kolejne zdanie chcące się z niego wydostać. Naśladując Idę, podniosła się, by usiąść na łóżku, zgarbić się nieco muskając stopami zimną podłogę. Była gotowa poświęcić za nią i za Lasse wszystko, choćby do końca życia miała się wić po ostrych pnączach losu wystających z ziemi, połamana, poraniona, zbezczeszczona i przeraziło ją w tamtym momencie, jak bardzo była to jednostronna skora do ofiary. - Wszystko. Każdą pieprzoną cząstkę samej siebie. - Zacisnęła pięści na materiale pościeli, kuląc się, ze światem rozmywającym się w nieistotną plamę przed jej oczami. - Nie kłamałam, żeby z ciebie drwić. Nie kłamałam, żeby cię skrzywdzić. Kłamałam, żeby zostać obok, bo nie umiałam wyobrazić sobie życia, w którym cię nie ma. Bo nie chciałam życia, w którym cię nie ma. - Nie mogła dopuścić do siebie świadomości kolejnej winy, kolejnego grzechu ciążącego na dnie worka sumienia. Kłamstwa były jednym, ale kamienie wydobywające się z ust Idy zdawały się przygniatać ją z siłą, po której już więcej nie miała móc się podnieść. Musiała się przed tym uchronić, musiała ocalić samą siebie, zanim ostatecznie dotknie dna, bo nie umiałaby znieść myśli, że odebrała od niej szczęście; ukradła je w samolubnym akcie konania własnej pewności.
- Każdy ma tajemnice. Prędzej czy później ty też będziesz je chowała przed kimś, kogo pokochasz. Życzę ci, żeby miał wystarczająco wiary twoje osądy, w twoje decyzje i słuszność wyborów, jakie podejmiesz. W ciebie. - Przekroczywszy punkt napięcia, struna w jej ciele się zerwała, wystygła, tak jak wystygły ciepłe łzy na policzkach. I powiedziała sobie samej, we własnej głowie zaczynając bezgłośnie recytować jak okrutną mantrę, że to wszystko kłamstwa. Że nie mogła doprowadzić do takiej krzywdy, bo Ida nigdy nie kochała jej wystarczająco mocno. Może wcale.
Podarowała jej to, czego chciała - ciało i duszę. Bursztynowe oczy zajrzały przez wieczko, ciemne brwi marszczyły się, dostrzegając całą brzydotę, jaką nosiła w środku. Wyciągnęła ręce, oddając Irene pakunek z powrotem.
Nie tak go sobie wyobrażała.
Nie wszystkie wspomnienia bolały, ale oduczyła się myśleć o tych dobrych.
Był taki przełom wiosny i lata, gdy złote promienie ślizgały się po taflach szyb, padały miękkimi snopami rozświetlając pyłki kurzu wirujące w przestrzeni, ożywiały zieleń tapet wijących się gąszczem brunatnych wici i niewielkich kwiatów, wydając się tchnąć życie również w tatę. Tego ranka w końcu postanowił się ogolić - zatrzymała się przed uchylonymi drzwiami, wyłuskując jego wyprostowaną sylwetkę, patrząc, jak pociąga ostrzem brzytwy po brodzie, po chwili sycząc cichutko, gdy niewielka czerwona plamka wysączyła się z malutkiego przecięcia. Zapukała niepewnie, pojawiając się w progu w zabłoconych butach, trzymając w jednej z dłoni pęk gałązek przystrojonych białymi pękami. Daj, pomogę ci, powiedziała, choć miała niewiele ponad piętnaście lat, nie wiedziała jak trzyma się brzytwę i wciąż drżały jej dłonie. Spojrzał na nią, jakby była jedną z mar, które widywała, nienamacalną, nierealną postacią, której istnienie wzburzyło jakąś fałdę serca, ale po chwili jego zielone oczy nabrały przyjemnej barwy, stały się miększe niż miały w zwyczaju. Skinął lekko, siadając na brzegu wanny, czekając aż odłoży bukiet jaśminu na półce, oddając jej narzędzie. Zauważyła wtedy jak schudł, jak kości na jego policzkach wyżynały się z opatrunku skóry, jak blady się wydawał, równocześnie zderzają się z falą uświadomienia, że jego rozpad był wyłącznie jej dziełem. Twoja mama go zasadziła, odezwał się z dozą nostalgii skrapiającą baryton głosu, wpatrując w gałązki, pierwszy raz od niepamiętnego czasu mówiąc cokolwiek o matce. Gdy kupiliśmy dom, rosły tu róże. Stara, piękna odmiana o karminowych płatkach, ale Emelie szczerze ich nie znosiła. Twierdziła, że są pretensjonalne, próżne, prawie nie pachną. Snuła emfatyczne żale długimi tygodniami, dopóki własnoręcznie nie wykopała ich z ziemi. To, co udało się uratować oddała pani Östman, twierdząc z rozbrajającą powagą, że idealnie do niej pasują. Zasadziła jaśminowiec. Krzak w miejsce najpiękniejszej róży, zaśmiał się lekko, o mały włos nie przyprawiając się o kolejną ranę z rąk córki. Patrzyła na jego wykrzywiające się usta z wielkimi oczami, oniemiała, że jest zdolny taki być - weselszy, ciepły, obecny. Myślałem, że jest niepoprawna, zrozumiałem dopiero kilka lat później. Jaśmin jest krnąbrny. Niepozorny, ale wytrwały. Wdzierający się butnie przez drzwi i okna, sama wiesz, że jego zapachu letnimi wieczorami nie da się w żaden sposób wyplewić, a choćbyś próbowała wycinać go razem z korzeniami, to i tak przeżyje, wypuści kolejny pęd, znów zakwitnie. Zostanie tu, gdy nas już nie będzie, będzie chował w sobie świadectwa wszystkich historii, których my nigdy nie opowiemy. Róże pani Östman umarły następnej wiosny.
Niepozorne białe kwiatki nawiedzały ją przez długie lata. Ta opowieść wzięła głęboko do serca, moment ciepła, który rzadko kiedy był Irene powierzany. Zakochała się w tym zapachu, tak jak zakochała się w tamtej Idzie, która przywitała ją w progu drzwi z bukietem gałązek w ramionach. Wiem, że je lubisz, wzruszyła wtedy ramionami niemal od niechcenia, jakby nie było w tym akcie nic wyjątkowego. Irene pomyślała, że przypominają jej Idę - na ich piękno składa się znacznie więcej, niż to, co widoczne dla ludzkiego oka. Wstrzymała tę myśl dla siebie, bojąc się, że nie zrozumie - że woli być różą.
Teraz zastygła w twardej formie wyrzutów żałując, kolejnych słów, przymykając powieki i gryząc się w język, za własną wylewność. Za prawdę, którą tak często dla siebie zatrzymywała.
- Niczego nie romantyzuję - westchnęła ciężko, przymykając powieki i modląc się w duchu, by to nie była kolejna iskra, jaka miała pomiędzy nimi przeskoczyć. Iskra, która lada chwila obróci się w trawiącą pożogę, nie zostawiając po sobie nic, tylko prochy spopielonej przyjaźni. Najcenniejsze rzeczy płonęły najszybciej, buchały najdłuższymi językami ognia, na przekór wierze, że przywiązanie potrafi ocalać je z żaru nienawiści. - A twoja miłość nie zgniła, nie spleśniała. Pozwalasz sobie w to wierzyć, bo wtedy łatwiej jest usprawiedliwić niszczenie samej siebie. Powiedziałam ci tylko i wyłącznie prawdę, nie ją chciałaś usłyszeć? - Chciała móc ją okryć własnym ciałem, stłumić sobą każdy nadchodzący cios, jaki szykowała dla niej przeżarta szponami chłodu włócznia bogów. Ale Ida zawsze znajdowała sposób by wymknąć się z jej uścisku, własną ręką wbić w siebie błyszczącą stal sztyletu, jakby przywykła do zapachu świeżej krwi i słonego smaku własnych łez.
Czemu wolisz Lasse ode mnie?
Gdy Ida obróciła się od niej, wpatrując się konstelację pieprzyków na jej skórze, wystające zęby kręgosłupa, w końcu pojęła, jaka była odpowiedź na to pytanie. Od kiedy nić przyjaźni przebiła istnienia Irene i Lasse, zawsze byli względem siebie nadto pobłażliwi. Spoglądała na jego chłopięcą sylwetkę, sprowadzając go do nierozerwalnych elementów swojego bytu, ignorowała brunatne naleciałości zepsucia, tak jak on ignorował te jej. Być może gdzieś głęboko w krwi kipiącej w żyłach, płynęła też świadomość, że za to wszystko zostanie przez niego rozgrzeszona. Ona też by mu wybaczyła. Wszystko. Każdą, najgorszą zbrodnię, choćby miała uwić we własnej głowie szaleńczą sieć usprawiedliwień.
Każda miłość była inna.
Od Idy wymagała więcej.
Ida zawsze była od nich lepsza. Irene spoglądała na nią znacznie surowiej, wymagała od niej więcej, wierząc, że jest w stanie znaleźć pęknięcie w błędnym kole życia, przebić pięścią mur i stać się kimś znacznie większym, niż jej przypisywano. Nie umiała patrzeć jak jest dla samej siebie okrutna, jak odrywa od płaty butności, niszczy w sobie tę cząstkę, która wydawała się niewidzialna dla tych wszystkich chłopców o głodnych spojrzeniach, których zalotnie chwytała za rękę.
Bo było ją stać na więcej. Bo Irene powątpiewała w bogów i samą siebie, ale nigdy nie w Idę.
Być może, gdyby role się odwróciły ona też nie umiałaby jej wybaczyć - nie kłamstwa, ale tego, że pozwoliła się zniszczyć.
- Byłam gotowa oddać za ciebie wszystko - wydusiła z siebie, przykrywając dłoń ustami, gdy struna w jej gardle pękła, przerywając kolejne zdanie chcące się z niego wydostać. Naśladując Idę, podniosła się, by usiąść na łóżku, zgarbić się nieco muskając stopami zimną podłogę. Była gotowa poświęcić za nią i za Lasse wszystko, choćby do końca życia miała się wić po ostrych pnączach losu wystających z ziemi, połamana, poraniona, zbezczeszczona i przeraziło ją w tamtym momencie, jak bardzo była to jednostronna skora do ofiary. - Wszystko. Każdą pieprzoną cząstkę samej siebie. - Zacisnęła pięści na materiale pościeli, kuląc się, ze światem rozmywającym się w nieistotną plamę przed jej oczami. - Nie kłamałam, żeby z ciebie drwić. Nie kłamałam, żeby cię skrzywdzić. Kłamałam, żeby zostać obok, bo nie umiałam wyobrazić sobie życia, w którym cię nie ma. Bo nie chciałam życia, w którym cię nie ma. - Nie mogła dopuścić do siebie świadomości kolejnej winy, kolejnego grzechu ciążącego na dnie worka sumienia. Kłamstwa były jednym, ale kamienie wydobywające się z ust Idy zdawały się przygniatać ją z siłą, po której już więcej nie miała móc się podnieść. Musiała się przed tym uchronić, musiała ocalić samą siebie, zanim ostatecznie dotknie dna, bo nie umiałaby znieść myśli, że odebrała od niej szczęście; ukradła je w samolubnym akcie konania własnej pewności.
- Każdy ma tajemnice. Prędzej czy później ty też będziesz je chowała przed kimś, kogo pokochasz. Życzę ci, żeby miał wystarczająco wiary twoje osądy, w twoje decyzje i słuszność wyborów, jakie podejmiesz. W ciebie. - Przekroczywszy punkt napięcia, struna w jej ciele się zerwała, wystygła, tak jak wystygły ciepłe łzy na policzkach. I powiedziała sobie samej, we własnej głowie zaczynając bezgłośnie recytować jak okrutną mantrę, że to wszystko kłamstwa. Że nie mogła doprowadzić do takiej krzywdy, bo Ida nigdy nie kochała jej wystarczająco mocno. Może wcale.
Podarowała jej to, czego chciała - ciało i duszę. Bursztynowe oczy zajrzały przez wieczko, ciemne brwi marszczyły się, dostrzegając całą brzydotę, jaką nosiła w środku. Wyciągnęła ręce, oddając Irene pakunek z powrotem.
Nie tak go sobie wyobrażała.
Strona 1 z 2 • 1, 2