:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
02.01.2001 – Stara rzeźnia – E. Munch & Bezimienny: B. Larsen
2 posters
Egon Munch
02.01.2001 – Stara rzeźnia – E. Munch & Bezimienny: B. Larsen Czw 30 Lis - 16:11
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
02.01.2001
Śnieg nakrywał rzeczywistość świeżą warstwą jałowego chłodu, bandażem oplatającym jątrzącą się ranę, przez który stopniowo, pod ciepłem bladych, zimowych promieni słońca, prześwitywała poświata przesączającej się żółci, karminowa dropiatość krwi, naznaczającej świat wybroczynami przekradającej się grozy, ciężkiej i lepkiej, zamiatanej pod próg krawężników iluzją zwieszonego nad kamienicami zaklęcia, jakie kładło się w umysłach mieszkańców pieszczotą daremnej nadziei na zmianę. Nowy rok wydawał się połknąć go w całości – rozkruszyć kości mechanicznym ruchem szczęk, oblec lepkością skrwawionej śliny i przetrawić na dnie napuchniętego wzdęciem żołądka; nie miał prawa przeżyć, bo pamiętał, że huk zimnych ogni, zamiast na płótnie atramentowego nieba, rozbijał się na powierzchni jego jaźni, dziurawiąc nadwyrężoną fakturę i rozrywając ją na wąskie pasma, które, jak spirale cienko krojonego drewna, osuwały się wzdłuż ciała, pozostawiając to, co znajdowało się w samym jego wnętrzu, bezbronnie odsłonięte, obdarte ze skóry, ale przede wszystkim ze złudzeń. Żył, choć wydawało mu się, że przesiąkał tak samo jak ukryta pod białym puchem trwoga, skaleczenie, które nie chciało się goić, przegryzając się przez grubą warstwę ligniny, powolną, choć nieustępliwą strugą posoki wysączając się na wierzch, niby otwierające się na skórze oko, pomimo senności nieznające spoczynku. Żył, choć w pewnym sensie czuł się, jakby nie była to prawda, jakby musiał uciskać świeże, ledwo zasklepione rany, rozciągnięte wzdłuż znajomej pajęczyny starych blizn, by ból własnego dotyku ugruntował go w rzeczywistości, jakby jego tęczówki zmatowiały, nie lśniąc dłużej tym samym, żywiczym odcieniem bursztynu, okazującym się być jedynie pozłotą, którą wystarczyło zetrzeć, by odsłonić prawdę, jaką dotąd przysłaniała – ale w jego spojrzeniu nie było prawdy, tylko dwie, czarne źrenice, szerokie jak runiczne talary i pochłaniające światło, które załamywało się w ich powierzchni. Arabella często powtarzała, że źrenice były oknem ludzkiej duszy, a za ich ciemnym szkłem rozciągała się panorama prawdziwej tożsamości, im dłużej przyglądał się sobie w brudnej powierzchni łazienkowego lustra, tym silniejsze odnosił jednak wrażenie, że jego źrenice były puste, że patrząc w nie, nie sposób było odczuć tego, co dotąd uderzało pięściami o wypukłe tarcze spojówek, rozpaczliwie pragnąc wydostać się na zewnątrz bądź też tego, co nareszcie się z nich wydostało.
Kiedy szedł krętymi ulicami dzielnicy portowej, gdzie w powietrzu unosił się nieprzyjemny, stęchły zapach ryb, a fale rozbijały się białą pierzyną o betonowy brzeg i drewniane kadłuby zacumowanych w dokach statków, wydawało mu się istotnie, że nikt nie dostrzegał jego obecności – zwykł przemykać się pomiędzy budynkami jak cień, ciemny karaczan we wgłębieniu ściany, w płaszczu, który był zbyt długi, by wyglądał na jego własny i zbyt cienki, by ochronić ciało przed zgryźliwym mrozem skandynawskiej zimy. Był przyzwyczajony do dyskomfortu, oswojony z pieszczotą uporczywego mrowienia, które kładło się w debrze żołądka jak zmęczone zwierzę, zapoznany z wyczerpaniem, wbrew któremu powieki wciąż trwały uniesione ku górze, a spojrzenie było ostre i przenikliwe, pogodzony, że dłonie dygotały mu niekiedy, gdy zaciskał je w pięści, a żebra rysowały się na bokach wypukłościami zakrzywionych bruzd – pozornie rozumiał kolejne stadia własnej słabości i gniewne szarpanie sobaczego uzależnienia, nie potrafił jednak ich wyczuć ani posłuchać, przekonany, w naiwności bądź w arogancji, o swoich umiejętnościach, posłuszeństwie mięśni, których napięte włókna kurczyły się na jego polecenie i uległości myśli, które wygłuszał euforią lub bólem, a czasami obiema tymi rzeczami jednocześnie. Naiwność przekonania, że nie obrastał kurzem swoich przetrąconych ambicji trzymała go przy życiu równie gorliwie, co go z niego wypuszczała – impuls odruchu sunął labiryntem nerwów zbyt długo, mięśnie kurczyły się zbyt ociężale, głód powracał zbyt szybko; tylko pragnienia zawsze pozostawały te same, wybujałe i gniewne, skłębione pod kopułą czaszki jak osy, które z rozdrażnienia żądliły wszystko, co nachyliło się w ich stronę.
Podążył wzrokiem po zgromadzonym przy drodze do portu tłumie bez zaangażowania, choć z wyraźnym celem – wyławiając dłonie, na których palce wsunięta została obietnica złotej obrączki, ciepłe płaszcze obite aksamitnym futrem z norek, skrojone na miarę garnitury, których złote guziki lśniły jak szlachetne kamienie, inkrustowane w fakturę materiału. Żaden nie zaciekawił go jednak tak jak chybotliwość smukłej sylwetki, łyskającej do sprzedawców szalbierstwem krzywo rozciętych uśmiechów i wznoszącej wokół słodki, duszący zapach jaśminu, który przypominał mu zaciemnione wnętrza szemranych przybytków Trondheim, ciężkie, bordowe zasłony i stroje lżejsze niż nadbrzeżna bryza – mimo to coś pociągnęło go w ślad za tą postacią, której awangardowy ubiór lśnił prawie równie jasno co rybie łuski, a zieleń spojrzenia, przesuwająca się po jego twarzy od niechcenia, niby przypadkiem, odcisnęła się na świadomości mdłym echem czegoś znajomego, czego nie potrafił jednak wyłowić z głębi splątanych myśli. Nagle, bardziej niż kiedykolwiek, zapragnął mieć coś, co należało do tej osoby, cokolwiek, co mógłby uścisnąć w dłoni, by przyciągnąć ją do siebie, nawet gdy nie będzie już patrzył, gdy będzie już daleko stąd – srebrny pierścionek zsunięty z nieuważnie zwieszonej dłoni, pnącze naszyjnika rozpiętego wprawnym ruchem za kołnierzem płaszcza, przedmiot wyjęty z kieszeni, gdy znalazł się wystarczająco blisko, by po niego sięgnąć: kryształowa zawieszka, irydująca połyskiem zimowego światła. Zacisnął palce na zdobyczy, rzucając ostatnie, zgubne łypnięcie ku twarzy nieznajomego (nie mógł pozbyć się przeczucia, że znał ten wzrok, te rysy, tę twarz, że gdyby miał sposobność spojrzeć mu w oczy, odkryłby tajemnicę, która mierziła go płytko za rękojeścią mostka), zanim nie usunął się w ławicę motłochu, zwinnością pośpiechu oddalając się ku jednej z bocznych, zabłoconych słotą uliczek, gdzie gwara prowadzonych w porcie rozmów cichła, a zza ścian pobliskich magazynów odzywało się echo zwierzęcych pomruków, rozpaczliwych, konających błagań o życie, odbieranych ostrzem brudnego tasaka, na zardzewiałych, rzeźniczych hakach – niewzruszony akompaniamentem tych odgłosów, uchylił drzwi do jednego z pomieszczeń, dopiero w środku przestronnej hali wspierając plecy o zimną ścianę i otwierając dłoń, na której błyszczał kryształowy medalik w kształcie rombu, gdzie na niewielkich, spadzistych ściankach odbijał się zniekształcony portret jego twarzy, dwie, czarne kropki źrenic, zalegające jak plamy brudu na jasnej, diamentowej powierzchni.
Bezimienny
Re: 02.01.2001 – Stara rzeźnia – E. Munch & Bezimienny: B. Larsen Czw 30 Lis - 16:11
Księżyc nad jego głową był wygięty i ostry jak dziewczęce żebro; filigranowa konstrukcja kości w ciele nocy, której nie potrafił nazwać jednym imieniem. Nadal nosił na języku ślad czyjejś czerwonej szminki, ale karmazyn smakował jak krew, a on czuł jak wspomnienie cudzych zębów porusza się nieśmiało wzdłuż przełyku. Zawsze myślał że to zabawne, całkiem komiczne, że ludzie tak często mylili pożądanie z obłędem, ale dziś pomyłka ta wydawała mu się zanadto aż logiczna — ugryzienie też było wszak dotykiem, w podobny sposób w jaki noce stawały się dla niego dniami, a ludzie w których oczy nigdy nie patrzył, rodziną. Od czasu, gdy bruk pod Besettelse zostawił poszarpane ślady zadrapań na jego kolanach, świat nabrał nienaturalnie jaskrawej barwy cyjanu — bliżej było mu do trucizny niż do błękitu, a on czuł go w powietrzu też teraz, choć słony zapach wybrzeża tępił niebezpieczeństwo i oszukiwał zmysły. Beau wyciągnął przed siebie dłoń, przyglądając się jak mleczne światło księżyca tańczy między liniami długich, szczupłych palców i odbija od wykrzywionych tafli kryształów. Narkotyk przestawal działać, mróz wkradał się za kołnierz, a Midgard począł rozciągać się i wydłużać jak trumna — nadciągał sztorm.
Głos Ditleva dotarł do niego prosto z kłębu papierosowego dymu, niczym boskie nawoływanie rozpraszające śnieżną chmurę, choć w tej historii bóg był długim, tyczkowatym chłopakiem o twarzy syjamskiego kota — niech to szlag, na Odyna, niech to szlag! Rozesmial sie krotko, a jego chichot ulozyl sie na twarzy towarzysza punktami drobnych, ciemnych piegów. Wyszli z tamtego lokalu zaledwie dwadzieścia minut temu, zdążyli wypalić pół paczki tytoniu i wypić gorzką zawartość piersiówki trzymanej w wewnętrznej kieszeni jego płaszcza — Ditlev przejął niedawno interes swojego ojca i trzymał część pierwszych zarobków w aksamitnym woreczku przy pasku; gdy po kilku kolejkach i jednej kłótni pewien starszy oficer zaproponował im partyjkę pokera, Beau sięgnął po ten książęcy skarb, podetknął go pod jego dlugi, arystokratyczny nos i z uśmiechem szelmy przypomniał, że nieinwestowany majątek kurczy się z zemsty. Hazard okazał się być jednak o wiele bardziej złośliwy, a przeciwnik miał duże, lepkie dłonie. Niech to szlag, Laursen, nic mi nie zostało! To był głupi pomysł. To zawsze jest głupi pomysł, a on powinien przywyknąć, więc Beau wzruszył ramionami, odbierając papierosa prosto z jego ust. Smakował wanilią i wodą kolońską. Dlaczego nadal go słuchasz? — wtracil sie Kai; jego głos jak zwykle nadszarpnięty nutą kpiny, przypominający ciężki, sklejony miodem marcepan. Nudziłby się beze mnie, mon cher, nie wiedziałby co robić z nadmiarem pieniędzy — padło w odpowiedzi, nim Kai zdążył westchnąć przeciągle i odebrać pachnącego wanilią papierosa z jego palców. Jesteście obaj niereformowalni, wiecie o tym? Para rozwydrzonych ćpunów.
Ale Kai nie musiał tego mówić — nie musiał przypominać o czymś, czego wszyscy byli ofiarami, co na każdej z ich nadal młodych, ładnych twarzy kladlo sie chłodną, roziskrzoną poświatą. Nie musiał mówić, bo Beau wiedział doskonale, kim był i co zrobił — wiedział, że nie odzyskają pieniędzy i że odzyskać ich nie muszą, wiedział że część z nich leżała teraz na dnie jego kieszeni, bo nim rzucił sakiewkę na pokerowy stół, wysypał część tatarów na rękawiczkę; wiedział także że Ditlev zapomni o stracie, nim wzejdzie słońce, podobnie jak zapomni o uroku, który w pierwszej kolejności nakłonił go do tej nierozsądnej gry. Nie pozostało mu więc nic poza krótkim prychnięciem i przewróceniem oczami, poza szybkim odważne słowa jak na puszczalskiego alkoholika wyrzucone spomiędzy warg w rytmie frywolnego żartu. Śmiech przyjaciół był głośny i ekspresyjny, nadal zabarwiony złotą folią narkotyku. Gdy czyjeś malowane na koralowo usta zaproponowały powrót do apartamentu, Beau gotów był się zgodzić i ruszyć za nimi ku jasnym pokojom wiszącym gdzieś ponad starym miastem. Zapomniał zupełnie — nadciągał sztorm.
Ruch był szybki, ledwie wyczuwalny. Twarz przemknęła w cieniu niczym mglawe odbicie ducha, a on zdążył złapać jedynie zarys ostrego profilu, nim jego obecność rozpłynęła się w zebranym przy porcie tłumie. W jego głowie wszystko to, co nastąpiło po nim przybrało poszarpany kształt nagłego chaosu — głos Kaia nawołujący jego imię, znajomo brzmiące przekleństwo odbijające się od nachylonych nad nimi zabudowań i kuriozalne, zimne poczucie straty, drobnej pustki, jakby w jego świecie zabrakło pojedynczego fragmentu nieba, odłamka cegły w ścianie sypialni. Gdy — wiedziony chłodem niezrozumiałego przeczucia — kolejny raz uniósł dłoń do twarzy, panika przecisnęła się przez serce, sięgając aż do języka. Głosy przyjaciół stłumił szum tłumu, a miasto zamknęło się nad nim jak poczerniała paszcza wilka.
Puścił się za nim w ciemność, więc ciemność pognała za nim — za nimi. W ciemnych wstęgach przejść między kamienicami, Beau słyszał tylko odległe, cichnące kroki złodzieja i własny oddech skraplający się parą w burym, ulicznym powietrzu. Cuchnący odgłos śmierci przyszedł potem — zaraz przed zakrętem w mętną toń zaułka, tam gdzie metaliczny odór krwi przysunął szorstkie dłonie do jego grdyki. Nagle i on poczuł się zwierzęciem i w zezwierzęceniu tym dopadł do ciemnego zarysu sylwetki zwiniętej pod ścianą, w ułamku sekundy przyciskając ducha do muru, swoje długie palce wbijając w materiał jego zniszczonego, zbyt cienkiego okrycia. Nie myślał o niebezpieczeństwie, o ostrych zębach które mogły kryć się pod jego wargami — pragnął tylko tamtej zawieszki, tej ostatniej pamiątki po matce.
Sztorm był już blisko, bliżej; był za jego oczami i pod cienką warstwą jego skóry. Widmo nie było już cieniem, nie było już mgłą — przybrało kształt człowieka, podłużnej twarzy o ostrych kościach policzkowych i przymkniętych oczach, których tęczówki widywał w snach przez wszystkie lata swojego dzieciństwa. Teraz były czarnymi tarczami ukrytymi w gęstniejącym mroku, ale Beau wiedział doskonale, że w świetle dnia staną sie centkowanymi kamieniami, wbitymi w świat z odziedziczonym po ojcu cynizmem. Egon. Jego uścisk nie zelżał, jedynie oddech spowolnił. Nienawidził go teraz — był bijącym sercem jego dziecięcej traumy, bolesnym wspomnieniem pierwszych rodziców, po których nigdy nie przestał płakać, igłą rzeczywistości przypominającą o jego prawdziwym pochodzeniu, prawdziwym imieniu, prawdziwym powodzie, dla którego znów staczał się na samo dno tego cholernego miasta.
— Egon.
Żyjesz.
Głos Ditleva dotarł do niego prosto z kłębu papierosowego dymu, niczym boskie nawoływanie rozpraszające śnieżną chmurę, choć w tej historii bóg był długim, tyczkowatym chłopakiem o twarzy syjamskiego kota — niech to szlag, na Odyna, niech to szlag! Rozesmial sie krotko, a jego chichot ulozyl sie na twarzy towarzysza punktami drobnych, ciemnych piegów. Wyszli z tamtego lokalu zaledwie dwadzieścia minut temu, zdążyli wypalić pół paczki tytoniu i wypić gorzką zawartość piersiówki trzymanej w wewnętrznej kieszeni jego płaszcza — Ditlev przejął niedawno interes swojego ojca i trzymał część pierwszych zarobków w aksamitnym woreczku przy pasku; gdy po kilku kolejkach i jednej kłótni pewien starszy oficer zaproponował im partyjkę pokera, Beau sięgnął po ten książęcy skarb, podetknął go pod jego dlugi, arystokratyczny nos i z uśmiechem szelmy przypomniał, że nieinwestowany majątek kurczy się z zemsty. Hazard okazał się być jednak o wiele bardziej złośliwy, a przeciwnik miał duże, lepkie dłonie. Niech to szlag, Laursen, nic mi nie zostało! To był głupi pomysł. To zawsze jest głupi pomysł, a on powinien przywyknąć, więc Beau wzruszył ramionami, odbierając papierosa prosto z jego ust. Smakował wanilią i wodą kolońską. Dlaczego nadal go słuchasz? — wtracil sie Kai; jego głos jak zwykle nadszarpnięty nutą kpiny, przypominający ciężki, sklejony miodem marcepan. Nudziłby się beze mnie, mon cher, nie wiedziałby co robić z nadmiarem pieniędzy — padło w odpowiedzi, nim Kai zdążył westchnąć przeciągle i odebrać pachnącego wanilią papierosa z jego palców. Jesteście obaj niereformowalni, wiecie o tym? Para rozwydrzonych ćpunów.
Ale Kai nie musiał tego mówić — nie musiał przypominać o czymś, czego wszyscy byli ofiarami, co na każdej z ich nadal młodych, ładnych twarzy kladlo sie chłodną, roziskrzoną poświatą. Nie musiał mówić, bo Beau wiedział doskonale, kim był i co zrobił — wiedział, że nie odzyskają pieniędzy i że odzyskać ich nie muszą, wiedział że część z nich leżała teraz na dnie jego kieszeni, bo nim rzucił sakiewkę na pokerowy stół, wysypał część tatarów na rękawiczkę; wiedział także że Ditlev zapomni o stracie, nim wzejdzie słońce, podobnie jak zapomni o uroku, który w pierwszej kolejności nakłonił go do tej nierozsądnej gry. Nie pozostało mu więc nic poza krótkim prychnięciem i przewróceniem oczami, poza szybkim odważne słowa jak na puszczalskiego alkoholika wyrzucone spomiędzy warg w rytmie frywolnego żartu. Śmiech przyjaciół był głośny i ekspresyjny, nadal zabarwiony złotą folią narkotyku. Gdy czyjeś malowane na koralowo usta zaproponowały powrót do apartamentu, Beau gotów był się zgodzić i ruszyć za nimi ku jasnym pokojom wiszącym gdzieś ponad starym miastem. Zapomniał zupełnie — nadciągał sztorm.
Ruch był szybki, ledwie wyczuwalny. Twarz przemknęła w cieniu niczym mglawe odbicie ducha, a on zdążył złapać jedynie zarys ostrego profilu, nim jego obecność rozpłynęła się w zebranym przy porcie tłumie. W jego głowie wszystko to, co nastąpiło po nim przybrało poszarpany kształt nagłego chaosu — głos Kaia nawołujący jego imię, znajomo brzmiące przekleństwo odbijające się od nachylonych nad nimi zabudowań i kuriozalne, zimne poczucie straty, drobnej pustki, jakby w jego świecie zabrakło pojedynczego fragmentu nieba, odłamka cegły w ścianie sypialni. Gdy — wiedziony chłodem niezrozumiałego przeczucia — kolejny raz uniósł dłoń do twarzy, panika przecisnęła się przez serce, sięgając aż do języka. Głosy przyjaciół stłumił szum tłumu, a miasto zamknęło się nad nim jak poczerniała paszcza wilka.
Puścił się za nim w ciemność, więc ciemność pognała za nim — za nimi. W ciemnych wstęgach przejść między kamienicami, Beau słyszał tylko odległe, cichnące kroki złodzieja i własny oddech skraplający się parą w burym, ulicznym powietrzu. Cuchnący odgłos śmierci przyszedł potem — zaraz przed zakrętem w mętną toń zaułka, tam gdzie metaliczny odór krwi przysunął szorstkie dłonie do jego grdyki. Nagle i on poczuł się zwierzęciem i w zezwierzęceniu tym dopadł do ciemnego zarysu sylwetki zwiniętej pod ścianą, w ułamku sekundy przyciskając ducha do muru, swoje długie palce wbijając w materiał jego zniszczonego, zbyt cienkiego okrycia. Nie myślał o niebezpieczeństwie, o ostrych zębach które mogły kryć się pod jego wargami — pragnął tylko tamtej zawieszki, tej ostatniej pamiątki po matce.
Sztorm był już blisko, bliżej; był za jego oczami i pod cienką warstwą jego skóry. Widmo nie było już cieniem, nie było już mgłą — przybrało kształt człowieka, podłużnej twarzy o ostrych kościach policzkowych i przymkniętych oczach, których tęczówki widywał w snach przez wszystkie lata swojego dzieciństwa. Teraz były czarnymi tarczami ukrytymi w gęstniejącym mroku, ale Beau wiedział doskonale, że w świetle dnia staną sie centkowanymi kamieniami, wbitymi w świat z odziedziczonym po ojcu cynizmem. Egon. Jego uścisk nie zelżał, jedynie oddech spowolnił. Nienawidził go teraz — był bijącym sercem jego dziecięcej traumy, bolesnym wspomnieniem pierwszych rodziców, po których nigdy nie przestał płakać, igłą rzeczywistości przypominającą o jego prawdziwym pochodzeniu, prawdziwym imieniu, prawdziwym powodzie, dla którego znów staczał się na samo dno tego cholernego miasta.
— Egon.
Żyjesz.
Egon Munch
Re: 02.01.2001 – Stara rzeźnia – E. Munch & Bezimienny: B. Larsen Czw 30 Lis - 16:12
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Arabella powtarzała niekiedy, że był złodziejem, jeszcze zanim przyszedł na świat – okradł ją ze smukłej, dziewczęcej talii, gładkiej skóry i aksamitnych, czarnych włosów, które podczas ciąży zaczęły wypadać garściami, grzęznąc w zlewie jak wiechcie zwierzęcego futra, odebrał jej szansę na lepsze życie, o jakim zawsze skrycie marzyła, rzucając pogardliwe spojrzenia ku cyrkowym namiotom, menażerii i ciasnym wozom, którymi podróżował Herman i na które musiała przystać nie z miłości, ale z braku lepszej alternatywy; jej ciemne łono nigdy nie pragnęło dziecka, które rozerwało je wrzaskiem ledwo rozklejonych płuc i wydarło się na zewnątrz z kończynami przypominające skręcone na wietrze gałęzie, zaczepiające pazurami cienkich drzazg o jej ramiona, niezdolne trzymać go blisko przy piersi. Wykradając sobie pierwszy, łapczywy oddech, z upływem lat pragnął wyszarpywać dla siebie coraz więcej, a apetyt ten, tęchnący zwierzęcą destrukcyjnością, rósł w miarę jedzenia, niezdolny zadowolić go spłachciami wykrajanego nożykiem podziwu, krwawą skórą satysfakcji oberżniętą nożem tuż przy pulsującej tkance mięśni, przyjemnością spulchniającą zapadnięte w ciele żyły, dawno pozbawione niewinnego błękitu, przetknięte za to gęstą, czarną smołą, splątane pod cienkim płótnem jego przedramion i owinięte jak ciernisty chwast wokół przegniłego serca. Kradł, bo musiał i kradł, bo chciał, niezdolny odwrócić wzroku od zarysu talarów na dnie obitej futrem kieszeni, złocistych pierścionków wsuniętych ufnie na smukłe, zbyt gładkie palce i biżuterii, która świeciła obietnicą rychłego bogactwa, zawsze obleczonego tą samą, doraźną ulotnością i, podobnie jak wszystkie piękne uczucia, nie trzymającego się go na długo.
Tym razem skradziony medalik, zanim napełnił myśli wybujałą toksyną triumfu, wgryzł się w jego skórę nienaturalnym dreszczem, mrowieniem przesuwającym się ku ramionom i spełzającym po nierównych szpulkach kręgosłupa – drgnął, choć nie wypuścił przedmiotu z rąk, zaciskając palce mocniej na spadzistej, kryształowej powierzchni, jakby próbował dostrzec w niej coś więcej niż tylko odbicie własnej twarzy, kanciastej i szarej, pękającej na kruchym stelażu kości policzkowych. Ozdobna zawieszka pachniała wanilią i splendorem życia, do którego nigdy nie miał dostępu, bo nawet gdy odgrywał rolę na cyrkowej scenie, traktowano go bardziej jak wytresowane zwierzę niż jak człowieka – nie pasowała do jego dłoni i krwi zeschniętej pod brudnymi płytkami paznokci, nie pasowała też do metalicznej woni posoki, jaka unosiła wewnątrz starego budynku rzeźni, gdzie zza ścian dudniło echo przeciągłego jęku, agonalnych odgłosów umierania, jakie wydawało świeżo obdarte ze skóry mięso. W szklistym obliczu biżuterii było coś, co go intrygowało, rybackim hakiem ściągając wszystkie myśli ku pulsującym narkotykiem skroniom, lecz było także coś – uwięzione głęboko, na samym dnie medalionu – czego się obawiał, co przymuszało go do trzymania go tak, jakby trzymał wciąż bijące jeszcze serce, ledwo wyrwane z kołyski rozwartej piersi.
Drzwi do wnętrza pomieszczenia szczęknęły pod ciężarem popychającej je dłoni, a on instynktownie zacisnął palce na błyszczącym cekinie swej zdobyczy, jakby nagle znaczył dla niego więcej niż w rzeczywistości – ledwie zdążył usunąć się jednak w lepki, wilgotny cień pod metalową ścianą, czyjeś ręce przycisnęły go do muru, wżynając paznokcie w cienki materiał koszuli pod sztywną, burą okrywą płaszcza. Pierwotne zaskoczenie wybroczyło na jego twarzy grymasem kwitnącego pod skórą gniewu, nagłą, drapieżną grozą, która zamigotała w złotych obręczach tęczówek, zanim źrenice nie rozszerzyły się powolnym zrozumieniem, poruszając zardzewiałymi mechanizmami rozpoznania na dźwięk własnego imienia – pamiętał tę smukłą, wężową sylwetkę, usta skore do szalbierczych uśmiechów i twarz, której rysy wydawały mu się nieco inne za każdym razem, gdy w nią spoglądał, jakby fizjonomia przechodziła powolne przeobrażenie, na przestrzeni godzin, dni lub miesięcy zrzucając z siebie stare egzuwium. Jego usta wydrążyły się paroksyzmem dawnej złości, która, rozpleciona ze wspomnień, przepłynęła z powrotem na wierzch świadomości, jątrząc na nowo stare rany, rozrywając białe koleiny blizn i zmuszając dłonie do zaciśnięcia się w pięści prawie tak kurczowe, że przez chwilę trzymana w jednej z nich zawieszka wydała mu się krucha, jakby wykonana ze szkła.
– Anja – odparł podobnym, zeschniętym tonem, jakby imię to tkwiło dotąd zakurzone na obrzeżach jego świadomości, a teraz, kiedy przetarł z niego warstwę burego osadu, okazało się dokładnie takie, jakim je zapamiętał – ostre i zdradliwe, przebijające skórę pojedynczą kroplą krwi, która spływała wciąż tym samym strumieniem, niezdolna skrzepnąć w bordowego strupa. Przypominał sobie wszystkie składane sobie obietnice, dłonie splecione sekretem wspólnej ucieczki, a potem rozerwane czystym cięciem tuż przy nadgarstku, przypominał sobie, jak czekał przy progu drzwi, taksując ciemne pomieszczenie swym uważnym, sobaczym spojrzeniem, nie wiedząc jeszcze, że mieli już nigdy nie spotkać się na umówionym miejscu, przypominał sobie gorliwy uścisk dłoni opiekuna, gdy schwycili go podczas samotnej ucieczki, kościsty łokieć wgniatający jego kark do mokrej ziemi i stęchły, wilgotny oddech zatrzymany tuż przy jego lewym uchu, groźbą bądź obietnicą, nie miało to wówczas znaczenia, bo ból był ten sam, a blizny przybierały jednaki kształt na lekko zgarbionych plecach – znał kary, jakie wymierzano w sierocińcu, nie bał się spazmów dławiących przykurczony głodem żołądek, siniaków zmieniających barwy jak zachodzące niebo i rygoru egzekwowanego silnymi uderzeniami paska lub dłońmi odciskającymi się w miejscach, gdzie skóra była najwrażliwsza, bo niewystawiona na wietrzenie cudzego dotyku, zdrada pozostawiła w nim jednak sznyt upokarzającego smutku, który na przestrzeni lat sfermentował w gniew i usilne pragnienie krwawej wróżdy, retorsji, ku której nigdy nie miał sposobności, bo Anja jednego dnia była, a drugiego już nie, rozmywając się w rzeczywistości sierocińca jak kamfora, w jego pozostawiając po sobie jednak gorzki posmak noszonej przez lata porażki. Przez chwilę przyglądał się tym wspomnieniom w butelkowej zieleni spojrzenia, zaraz jego grdyka poruszyła się jednak niechętnie, usta rozciągnęły w wyjątkowo brzydki, krzywy uśmiech, a z gardła dobył się głośny, bezczelny śmiech, wzierający się jak szrapnel w pozorne niebezpieczeństwo cudzej obecności. Niegdyś wydawało mu się, że mógłby kochać tę smukłą twarz, skręcone wiechcie, opadające niedbale na jasne czoło i przecinek ukrytej między zębami diastemy, teraz, przypominając sobie brunatny, puszysty ogon, wijący się jak jadowity gad wokół chudej sylwetki, czuł jednak tylko wstręt, podżegający zalęgły na sercu gniew i nieznośną, prostoduszną obawę.
– Już nie uciekasz? – głos prześlizgnął się przesmykiem zawężonej krtani, rozciągając usta w wyjątkowo perfidnym grymasie. Wciągnął powietrze, gdy palce wżęły się mocniej w jego nadbrzusze, zaraz odchylił jednak leniwie głowę, spoglądając w kierunku lśniących, zawieszonych na hakach tuszy. – Od początku wiedziałem, że nadajesz się wyłącznie pod nóż.
Tym razem skradziony medalik, zanim napełnił myśli wybujałą toksyną triumfu, wgryzł się w jego skórę nienaturalnym dreszczem, mrowieniem przesuwającym się ku ramionom i spełzającym po nierównych szpulkach kręgosłupa – drgnął, choć nie wypuścił przedmiotu z rąk, zaciskając palce mocniej na spadzistej, kryształowej powierzchni, jakby próbował dostrzec w niej coś więcej niż tylko odbicie własnej twarzy, kanciastej i szarej, pękającej na kruchym stelażu kości policzkowych. Ozdobna zawieszka pachniała wanilią i splendorem życia, do którego nigdy nie miał dostępu, bo nawet gdy odgrywał rolę na cyrkowej scenie, traktowano go bardziej jak wytresowane zwierzę niż jak człowieka – nie pasowała do jego dłoni i krwi zeschniętej pod brudnymi płytkami paznokci, nie pasowała też do metalicznej woni posoki, jaka unosiła wewnątrz starego budynku rzeźni, gdzie zza ścian dudniło echo przeciągłego jęku, agonalnych odgłosów umierania, jakie wydawało świeżo obdarte ze skóry mięso. W szklistym obliczu biżuterii było coś, co go intrygowało, rybackim hakiem ściągając wszystkie myśli ku pulsującym narkotykiem skroniom, lecz było także coś – uwięzione głęboko, na samym dnie medalionu – czego się obawiał, co przymuszało go do trzymania go tak, jakby trzymał wciąż bijące jeszcze serce, ledwo wyrwane z kołyski rozwartej piersi.
Drzwi do wnętrza pomieszczenia szczęknęły pod ciężarem popychającej je dłoni, a on instynktownie zacisnął palce na błyszczącym cekinie swej zdobyczy, jakby nagle znaczył dla niego więcej niż w rzeczywistości – ledwie zdążył usunąć się jednak w lepki, wilgotny cień pod metalową ścianą, czyjeś ręce przycisnęły go do muru, wżynając paznokcie w cienki materiał koszuli pod sztywną, burą okrywą płaszcza. Pierwotne zaskoczenie wybroczyło na jego twarzy grymasem kwitnącego pod skórą gniewu, nagłą, drapieżną grozą, która zamigotała w złotych obręczach tęczówek, zanim źrenice nie rozszerzyły się powolnym zrozumieniem, poruszając zardzewiałymi mechanizmami rozpoznania na dźwięk własnego imienia – pamiętał tę smukłą, wężową sylwetkę, usta skore do szalbierczych uśmiechów i twarz, której rysy wydawały mu się nieco inne za każdym razem, gdy w nią spoglądał, jakby fizjonomia przechodziła powolne przeobrażenie, na przestrzeni godzin, dni lub miesięcy zrzucając z siebie stare egzuwium. Jego usta wydrążyły się paroksyzmem dawnej złości, która, rozpleciona ze wspomnień, przepłynęła z powrotem na wierzch świadomości, jątrząc na nowo stare rany, rozrywając białe koleiny blizn i zmuszając dłonie do zaciśnięcia się w pięści prawie tak kurczowe, że przez chwilę trzymana w jednej z nich zawieszka wydała mu się krucha, jakby wykonana ze szkła.
– Anja – odparł podobnym, zeschniętym tonem, jakby imię to tkwiło dotąd zakurzone na obrzeżach jego świadomości, a teraz, kiedy przetarł z niego warstwę burego osadu, okazało się dokładnie takie, jakim je zapamiętał – ostre i zdradliwe, przebijające skórę pojedynczą kroplą krwi, która spływała wciąż tym samym strumieniem, niezdolna skrzepnąć w bordowego strupa. Przypominał sobie wszystkie składane sobie obietnice, dłonie splecione sekretem wspólnej ucieczki, a potem rozerwane czystym cięciem tuż przy nadgarstku, przypominał sobie, jak czekał przy progu drzwi, taksując ciemne pomieszczenie swym uważnym, sobaczym spojrzeniem, nie wiedząc jeszcze, że mieli już nigdy nie spotkać się na umówionym miejscu, przypominał sobie gorliwy uścisk dłoni opiekuna, gdy schwycili go podczas samotnej ucieczki, kościsty łokieć wgniatający jego kark do mokrej ziemi i stęchły, wilgotny oddech zatrzymany tuż przy jego lewym uchu, groźbą bądź obietnicą, nie miało to wówczas znaczenia, bo ból był ten sam, a blizny przybierały jednaki kształt na lekko zgarbionych plecach – znał kary, jakie wymierzano w sierocińcu, nie bał się spazmów dławiących przykurczony głodem żołądek, siniaków zmieniających barwy jak zachodzące niebo i rygoru egzekwowanego silnymi uderzeniami paska lub dłońmi odciskającymi się w miejscach, gdzie skóra była najwrażliwsza, bo niewystawiona na wietrzenie cudzego dotyku, zdrada pozostawiła w nim jednak sznyt upokarzającego smutku, który na przestrzeni lat sfermentował w gniew i usilne pragnienie krwawej wróżdy, retorsji, ku której nigdy nie miał sposobności, bo Anja jednego dnia była, a drugiego już nie, rozmywając się w rzeczywistości sierocińca jak kamfora, w jego pozostawiając po sobie jednak gorzki posmak noszonej przez lata porażki. Przez chwilę przyglądał się tym wspomnieniom w butelkowej zieleni spojrzenia, zaraz jego grdyka poruszyła się jednak niechętnie, usta rozciągnęły w wyjątkowo brzydki, krzywy uśmiech, a z gardła dobył się głośny, bezczelny śmiech, wzierający się jak szrapnel w pozorne niebezpieczeństwo cudzej obecności. Niegdyś wydawało mu się, że mógłby kochać tę smukłą twarz, skręcone wiechcie, opadające niedbale na jasne czoło i przecinek ukrytej między zębami diastemy, teraz, przypominając sobie brunatny, puszysty ogon, wijący się jak jadowity gad wokół chudej sylwetki, czuł jednak tylko wstręt, podżegający zalęgły na sercu gniew i nieznośną, prostoduszną obawę.
– Już nie uciekasz? – głos prześlizgnął się przesmykiem zawężonej krtani, rozciągając usta w wyjątkowo perfidnym grymasie. Wciągnął powietrze, gdy palce wżęły się mocniej w jego nadbrzusze, zaraz odchylił jednak leniwie głowę, spoglądając w kierunku lśniących, zawieszonych na hakach tuszy. – Od początku wiedziałem, że nadajesz się wyłącznie pod nóż.
Bezimienny
Re: 02.01.2001 – Stara rzeźnia – E. Munch & Bezimienny: B. Larsen Czw 30 Lis - 16:12
Nie było człowieczeństwa dla takich jak on. Cóż za farsa — ktokolwiek układał ten świat (podobno bogowie, ale ci wydawali się Beau podejrzanie milczący i bierni), zarezerwował dla istot mu podobnych jedynie ciemny kąt wepchnięty w duszną przestrzeń między murami wielkich miast. Burdele, przyczepy cyrkowe, zarzygane łazienki i cele wybudowane w domach obcych ludzi, którzy zwykli przywłaszczać twoje życie jak przedmiot — drobny kryształek na łańcuszku, zdobioną masą perłową broszkę przypiętą do haftowanego kołnierza. Nie było człowieczeństwa dla takich jak on, bo człowieczeństwo — choć brzydkie i powykrzywiane — nosiło w sobie ostre brzmienie wolności, ofiarowane wraz z narodzinami przekonanie, iż twoje ciało należało jedynie do ciebie, twoja twarz była prawdziwą twarzą, twarzą o rysach, które można było opisać i którym można było nadać imię. Ludzie mieli swoje miejsca i swoje nazwiska, swoją historię przylegającą do nich ciasnym szwem; ich grzechy były jedynie grzechami, niczym więcej — całe zło ich istnienia zamknięte w jednym słowie rzucanym beztrosko pod nogi. Beau tymczasem sypiał zawsze z jednym otwartym okiem i zaciśniętą pod poduszką pięścią; Beau tymczasem nie miał swojego miejsca, swojego nazwiska i swojej historii, a jego zło było pierwotne i niezmywalne, jak plama krwi, która pozostawiona na skórze zbyt długo, wygryzła sobie drogę pod naskórek. Było tysiąc sposobów na oszukiwanie własnych zmysłów i własnego rozsądku, świat był w istocie zbudowany z tych sposobów, z kłamstw i obietnic bez pokrycia, ale nic nie było w stanie wypełnić czarnej wyrywy zaraz pod kurczącym się sercem — zawsze pozostawał głodny, zawsze okrutnie świadom prawdy. Nie mógł być człowiekiem, bo ludzie należeli tylko do samych siebie, a on zawsze był czyjś — coraz mniej jak przedmiot, coraz bardziej jak choroba.
Choroba — coś czego nie chcesz, a co i tak trzymasz blisko; coś co wyplewiasz co zimę i co zimę zabierasz znów pod swój dach. Pragnął wierzyć, iż chciała go jego matka, choć nigdy nie poznał nawet jej imienia, a całość jej istnienia zamykała się w słowie dziwka wypluwanym na krochmalone prześcieradła sierocińca. Nienawidził myśli o własnej desperacji, o tym jak bardzo spragniony był czyjejś miłości — rodziny, przyjaciół — więc chował tęsknotę na dnie swojego żołądka i wykrzykiwał ją w puste ulice późnymi nocami. Gdy poczuł, że zawieszka zniknęła, jego lęk i gniew nie wiązał się z utratą eliksiru (nie było wszak na ziemi niczego już, co mogłoby ukryć prawdę na wystarczająco długo), a z tym ostatnim skrawkiem wspomnień, które mógł nosić przy sobie, ostatnią pamiątką po kimś, kto mógł go chcieć i mógł go kochać. Bez niej poczuł się przeraźliwie lekki, jakby wraz z biżuterią, złodziej zabrał mu głowę lub rękę wyrwaną od łokcia w dół. Biegł, bo nie było dla niego innego wyjścia, nie było innego rozwiązania, nie było żadnej innej drogi, którą mógłby obrać — nic poza walką. Ludzie mogli uciekać, tacy jak on mogli tylko walczyć.
Jak to wiec możliwe, iż zapomniał o swojej zgubie tak szybko? O taj drobnej, kryształowej zgubie niesionej w dłoniach tej większej, tej prawdziwej — zgubie, którą stracił tak dawno tamu, że gdy jeszcze kilka lat wstecz próbował przypomnieć sobie jego twarz, wspomnienia rozmazywały się rysunek na wilgotnej szybie. Gdy wyrzucił z siebie jego imię, te pozostawiło w jego ciele kolejną dziurę — nosił je w sobie tak długo, iż te zdążyło stać się jego częścią, jakimś bezużytecznym, umierającym narządem, bez którego nie mógł poprawnie oddychać. Rozchylił usta, jakby pragnął powiedzieć coś jeszcze, ale nie było słów wystarczających; gdy natomiast Anja przecięło powietrze jak strzała, Beau poczuł jak ta resztka jego, która została, roztapia się i wsiąka w szczeliny brudnej ulicy. Nie, nie nienawidził go — nienawidził tego świata, który ze sobą niósł, wspomnień, które wypisano liniami blizn na jego plecach.
Przez chwilę być może chciał mu powiedzieć — objąć go ramionami i przyznać, jak bardzo cieszy się, że żyje. Nie wiedział, czy to prawda, ale mógłby kłamać, w tym był dobry. Byłoby to zresztą kłamstwo jedynie częściowe, nadal istniało w nim przecież dziecko, które poszukiwało latami dowodu na jego oddech, wmawiając sobie jego życie z większą pasją niż swoje własne. Kiedyś pewien był, iż mógłby przerzucić cały Midgard na drugą stronę jak płaszcz, wyciągając na wierzch podszewkę i każdą kieszeń; był pewien, iż mógłby go znaleźć, choć miał kilkanaście lat i musiał uciekać z domu przez okno na parterze. Miał wtedy jeszcze chudsze nogi, więcej piegów na policzkach i przykrywał ścięte do podbródka włosy ciemnym kapturem, a gdy ludzie śmiali mu się w twarz, szczerzył zęby jak wściekły pies. Wmówił sobie, że łatwo będzie znaleźć kogoś takiego jak Egon — musiał wszak uciec i zaszyć się gdzieś w swoim nowym życiu, głęboko pod skorą Midgardu, daleko od cyrkowej przyczepy i sierocińca. Mijały jednak lata, a go nie było; lata podczas których Beau odliczał dni do jego osiemnastych urodzin. Nie znalazł go też wtedy, a gdy jakiegoś wieczoru — zdesperowany, głupi i siedemnastoletni — zapytał o niego tamtego mężczyznę, który podobno wiedział wszystko o wszystkich i trzymał na języku cały Przesmyk, jego życie zawisło na wąskiej przestrzeni parapetu trzeciego piętra kamienicy. Uciekł wtedy na dach i na tym dachu właśnie stracił nadzieję, bo mężczyzna złapał go za gardło, a jego oddech cuchnął siarką. Potem nie szukał Egona już nigdy — urządził mu pogrzeb, zakopując szalik, który niegdyś mu zabrał pod żywopłotem ogrodu Laurensów.
Chciałby wierzyć, iż istniały rodzaje miłości, które nigdy nie miały prawa się skończyć lub wyblaknąć, lecz to tyczyć się mogło tylko ludzi, a on człowiekiem nigdy nie był. Mężczyzna, który przed nim stał nie był martwy, ale był duchem. Jego oczy były ciemniejsze i obrysowane lukami cieni, kości policzkowe rysowały się ostrymi liniami na tle pobladłej twarzy, włosy wpadały mu do oczu. Beau nadal wciskał palce w jego pierś, jakby chciał paznokciami wyciąć z niej serce, wpatrywał się jednak w jego twarz z zaskakującą łagodnością. Nie szukał w nim Egona, szukał w nim jego ojca i znalazł go, gdy krzywy uśmiech rozciął twarz poziomą linią.
— Być może nie zauważyłeś, ale to nie ja teraz uciekam — niemal warknął, uświadamiając sobie, jak bardzo zabolał go ten komentarz, dopiero gdy jego własny głos przykleił się do brudnych ścian rzeźni. Wokół śmierdziało śmiercią, ale to zdawało się go nie wzruszać. Czuł się bliższy tym uwieszonym na hakach ciałom niż ludziom w porcie i świadomość ta nadała słowom Egona przebrzydły kształt poszarpanych tkanek. Głos wypływał z niego jak ropa z gnijącej rany, a Beau nie mógł oderwać wzroku od jego twarzy. W jego czach był nadal dzieckiem ubranym w niezgrabny kostium dorosłego, nadal upchniętym w cień sierocińca, pozwalającym łapać się za ramie i powtarzać w kółko te same plany ucieczki. Wzięli go następnego dnia — przeskakiwał z koszmaru do koszmaru jak pchła. — Pod nóż — powtórzył za nich ochryple, zaciskając palce mocniej, nachylając się bliżej, jakby pragnął przyjrzeć się dokładniej jego oczom i znaleźć prawdę gdzieś w okręgach znajomych tęczówek. — Oboje ledwo spod niego uciekliśmy, był… byłam pewna, że nie żyjesz — Słowa ledwo przeciskały się przez gardło, smród krwi zaczął drapać podniebienie. Po chwili rozeźlony wzrok spłynął niżej, odnajdując kościste rysy jego palców. Zawsze uważał kradzież za rzecz sprawiedliwą, tym razem jednak w cudzych rękach znajdywały się nie jego pieniądze, a wspomnienia. — Spójrz na siebie, gdzieś ty kurwa był?
Choroba — coś czego nie chcesz, a co i tak trzymasz blisko; coś co wyplewiasz co zimę i co zimę zabierasz znów pod swój dach. Pragnął wierzyć, iż chciała go jego matka, choć nigdy nie poznał nawet jej imienia, a całość jej istnienia zamykała się w słowie dziwka wypluwanym na krochmalone prześcieradła sierocińca. Nienawidził myśli o własnej desperacji, o tym jak bardzo spragniony był czyjejś miłości — rodziny, przyjaciół — więc chował tęsknotę na dnie swojego żołądka i wykrzykiwał ją w puste ulice późnymi nocami. Gdy poczuł, że zawieszka zniknęła, jego lęk i gniew nie wiązał się z utratą eliksiru (nie było wszak na ziemi niczego już, co mogłoby ukryć prawdę na wystarczająco długo), a z tym ostatnim skrawkiem wspomnień, które mógł nosić przy sobie, ostatnią pamiątką po kimś, kto mógł go chcieć i mógł go kochać. Bez niej poczuł się przeraźliwie lekki, jakby wraz z biżuterią, złodziej zabrał mu głowę lub rękę wyrwaną od łokcia w dół. Biegł, bo nie było dla niego innego wyjścia, nie było innego rozwiązania, nie było żadnej innej drogi, którą mógłby obrać — nic poza walką. Ludzie mogli uciekać, tacy jak on mogli tylko walczyć.
Jak to wiec możliwe, iż zapomniał o swojej zgubie tak szybko? O taj drobnej, kryształowej zgubie niesionej w dłoniach tej większej, tej prawdziwej — zgubie, którą stracił tak dawno tamu, że gdy jeszcze kilka lat wstecz próbował przypomnieć sobie jego twarz, wspomnienia rozmazywały się rysunek na wilgotnej szybie. Gdy wyrzucił z siebie jego imię, te pozostawiło w jego ciele kolejną dziurę — nosił je w sobie tak długo, iż te zdążyło stać się jego częścią, jakimś bezużytecznym, umierającym narządem, bez którego nie mógł poprawnie oddychać. Rozchylił usta, jakby pragnął powiedzieć coś jeszcze, ale nie było słów wystarczających; gdy natomiast Anja przecięło powietrze jak strzała, Beau poczuł jak ta resztka jego, która została, roztapia się i wsiąka w szczeliny brudnej ulicy. Nie, nie nienawidził go — nienawidził tego świata, który ze sobą niósł, wspomnień, które wypisano liniami blizn na jego plecach.
Przez chwilę być może chciał mu powiedzieć — objąć go ramionami i przyznać, jak bardzo cieszy się, że żyje. Nie wiedział, czy to prawda, ale mógłby kłamać, w tym był dobry. Byłoby to zresztą kłamstwo jedynie częściowe, nadal istniało w nim przecież dziecko, które poszukiwało latami dowodu na jego oddech, wmawiając sobie jego życie z większą pasją niż swoje własne. Kiedyś pewien był, iż mógłby przerzucić cały Midgard na drugą stronę jak płaszcz, wyciągając na wierzch podszewkę i każdą kieszeń; był pewien, iż mógłby go znaleźć, choć miał kilkanaście lat i musiał uciekać z domu przez okno na parterze. Miał wtedy jeszcze chudsze nogi, więcej piegów na policzkach i przykrywał ścięte do podbródka włosy ciemnym kapturem, a gdy ludzie śmiali mu się w twarz, szczerzył zęby jak wściekły pies. Wmówił sobie, że łatwo będzie znaleźć kogoś takiego jak Egon — musiał wszak uciec i zaszyć się gdzieś w swoim nowym życiu, głęboko pod skorą Midgardu, daleko od cyrkowej przyczepy i sierocińca. Mijały jednak lata, a go nie było; lata podczas których Beau odliczał dni do jego osiemnastych urodzin. Nie znalazł go też wtedy, a gdy jakiegoś wieczoru — zdesperowany, głupi i siedemnastoletni — zapytał o niego tamtego mężczyznę, który podobno wiedział wszystko o wszystkich i trzymał na języku cały Przesmyk, jego życie zawisło na wąskiej przestrzeni parapetu trzeciego piętra kamienicy. Uciekł wtedy na dach i na tym dachu właśnie stracił nadzieję, bo mężczyzna złapał go za gardło, a jego oddech cuchnął siarką. Potem nie szukał Egona już nigdy — urządził mu pogrzeb, zakopując szalik, który niegdyś mu zabrał pod żywopłotem ogrodu Laurensów.
Chciałby wierzyć, iż istniały rodzaje miłości, które nigdy nie miały prawa się skończyć lub wyblaknąć, lecz to tyczyć się mogło tylko ludzi, a on człowiekiem nigdy nie był. Mężczyzna, który przed nim stał nie był martwy, ale był duchem. Jego oczy były ciemniejsze i obrysowane lukami cieni, kości policzkowe rysowały się ostrymi liniami na tle pobladłej twarzy, włosy wpadały mu do oczu. Beau nadal wciskał palce w jego pierś, jakby chciał paznokciami wyciąć z niej serce, wpatrywał się jednak w jego twarz z zaskakującą łagodnością. Nie szukał w nim Egona, szukał w nim jego ojca i znalazł go, gdy krzywy uśmiech rozciął twarz poziomą linią.
— Być może nie zauważyłeś, ale to nie ja teraz uciekam — niemal warknął, uświadamiając sobie, jak bardzo zabolał go ten komentarz, dopiero gdy jego własny głos przykleił się do brudnych ścian rzeźni. Wokół śmierdziało śmiercią, ale to zdawało się go nie wzruszać. Czuł się bliższy tym uwieszonym na hakach ciałom niż ludziom w porcie i świadomość ta nadała słowom Egona przebrzydły kształt poszarpanych tkanek. Głos wypływał z niego jak ropa z gnijącej rany, a Beau nie mógł oderwać wzroku od jego twarzy. W jego czach był nadal dzieckiem ubranym w niezgrabny kostium dorosłego, nadal upchniętym w cień sierocińca, pozwalającym łapać się za ramie i powtarzać w kółko te same plany ucieczki. Wzięli go następnego dnia — przeskakiwał z koszmaru do koszmaru jak pchła. — Pod nóż — powtórzył za nich ochryple, zaciskając palce mocniej, nachylając się bliżej, jakby pragnął przyjrzeć się dokładniej jego oczom i znaleźć prawdę gdzieś w okręgach znajomych tęczówek. — Oboje ledwo spod niego uciekliśmy, był… byłam pewna, że nie żyjesz — Słowa ledwo przeciskały się przez gardło, smród krwi zaczął drapać podniebienie. Po chwili rozeźlony wzrok spłynął niżej, odnajdując kościste rysy jego palców. Zawsze uważał kradzież za rzecz sprawiedliwą, tym razem jednak w cudzych rękach znajdywały się nie jego pieniądze, a wspomnienia. — Spójrz na siebie, gdzieś ty kurwa był?
Egon Munch
Re: 02.01.2001 – Stara rzeźnia – E. Munch & Bezimienny: B. Larsen Czw 30 Lis - 16:12
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Wydawało mu się, że człowieczeństwo wyciekało z niego jak ropa z zajętej infekcją rany, jątrzyło się w miejscu, gdzie zgorzel pochłaniała rozdartą tkankę sumienia, niezdolną do wytworzenia skrzepów, więc broczącą obfitym bólem, łagodzonym jedynie przez szok kolejnego nacięcia, stopniowo sięgającego ostrzem coraz głębiej, aż nie przepoławiał nareszcie swego umysłu jak twardego owocu, z którego wypadała zdrewniała pestka skrupułów, obgryziona z miąższu i wypluta na ziemię – odkąd pojawił się w ich wspólnym życiu, rodzice zawsze traktowali go bardziej jak zwierzę niż jak człowieka i reguła ta, w którą prędko nauczył się wierzyć, przylgnęła do jego skóry na kolejne lata, kiedy pozwalał, by obwiązywano mu wokół szyi ciasny rzemień smyczy, przetrącano kark ostrą reprymendą i tępiono pazury, gdy te pozostawiały na ciele zbyt wyraźne ślady. Czasem, gdy leżał w nocy po przeciwnej stronie rodzinnego powozu, trawiony gorączką bezsenności, marzył, by podobnie jak pozostali podopieczni cyrkowej trupy nie znać swoich prawdziwych rodziców, bo wówczas mógłby wyobrażać ich sobie jako ludzi, którzy zdołaliby go jeszcze pokochać; snuł w myślach historie o młodej parze, która ze łzami w oczach pozostawiła go u progu sierocińca, składając na czole pocałunek niewypowiedzianej na głos obietnicy, że kiedyś go odnajdą, podążając za czerwoną włóczką arterii, rozciągniętą w labiryncie spoufalającego ich krwioobiegu – był jednak niezaprzeczalnie synem Hermana i niechcianym obowiązkiem Arabelli, nosił pod powiekami to samo, przenikliwe spojrzenie, na twarzy tę samą topografię zaostrzonych gniewem rysów, a na plecach papilarny odcisk skóry, która owijała się wokół ojcowskiej talii pasem zakończonym zębem metalowej sprzączki. Pozostali cyrkowcy uznawali go za łodygę oderwaną z tych samych, nienawistnych pnączy, które podduszały ich uciskiem okrutnych wymagań, a on pozwalał, by tak myślano, uśmiechając się do nich perfidnie, gdy przystawał w progu namiotu – nigdy nie mówił nikomu o nocach, które spędzał, dygocąc na śniegu, wypchnięty poza ciasny karcer swej skromnej sypialni, nie przyznawał się, że ojciec za karę pozostawiał go na w menażerii, gdzie musiał podciągać kolana pod brodę, by zmieścić się w ciasnej klatce; za każdym razem śniło mu się, że pod kirem firmamentu przeobraził się w dzikie zwierzę i rano odgryzł palce na dłoni, która odważyła się sięgnąć pomiędzy pręty.
Łatwiej było wyzbyć się człowieczeństwa zupełnie – pod skórą gubił się wówczas lęk przed śmiercią z rąk człowieka, któremu miał wyświadczyć ledwie krótką przysługę i który pragnął od niego więcej, wspomnienia opadały na dno czaszki jak brudne, herbaciane fusy, a jemu mniej kręciło się w głowie, gdy przyglądał się własnej krwi, wypływającej z głębokiego rozcięcia po wewnętrznej stronie dłoni; ciało pozbawione duszy nie przejmowało się takimi sprawami, ciało pozbawione duszy nie przejmowało się niczym w ogóle. Człowieczeństwo pękło w nim jednak jak przepalona żarówka, z jej ostrymi fragmentami wżętymi boleśnie w miękkie tkanki – chociaż zdołał wyjąć większość z nich, pozostawiających zaróżowiony cień blizny pośród napiętych włókien jego istnienia, pojedyncze odłamki zanurzyły się zbyt głęboko, by mógł dosięgnąć ich palcami, więc, unieruchomione, oplotły się przędzą żył, uwierając głęboko pod lepką błoną osierdzia. Czuł je teraz wyraźnie, drażniące kłucie za mostkiem, gdy postać, której cień wydał mu się tak znajomy, nachyliła się bliżej, odsłaniając wyrazistość przebiegłych rysów, choć wydoroślałych, to wciąż łudząco podobnych do fizjonomii, jaką pamiętał z dzieciństwa – pukle skręconych włosów opadających na jasne czoło, przecinek utkwiony pomiędzy przednimi zębami i przenikliwe, zielone spojrzenie, wokół którego rozciągały się pojedyncze rysy, jak szkic ołówkiem, gdy mrużyła oczy; czuł wyraźnie ciężar jej dziecięcej zdrady i czuł ciężar własnego uczucia, które niegdyś interpretował jako miłość, które mogło być jednak wyłącznie nienawiścią.
– Być może tym razem powinnaś – odparł szorstko, a kącik jego ust znów drgnął, choć tym razem grymas prawie nie przypominał już uśmiechu. Kiedy jeden z opiekunów schwycił go za przegub, pozostawiając czerwone ślady w miejscach, gdzie paznokcie wbiły się w cienką skórę, poprzysięgał sobie, że jego zemsta spłynie czerwienią równie obfitą co ta, która puściła mu z nosa przy pierwszym uderzeniu surowej reprymendy, pozwalał, by jego gniew wzrastał, w miarę jak uczucie straty przeobrażało się w zawiść; w pewnym momencie nie czuł już bólu, który rozrywał mu lędźwie i żłobił czerwoną pręgę między łopatkami, bo potrafił myśleć jedynie o wszystkim, co jej uczyni, gdy spotkają się po raz kolejny – pod pieczą Görana wyklinał ją za każdym razem, gdy leżał bezwładny, zły i zmęczony na zimnej podłodze, gdy żołądek supłał się podchodzącym do gardła głodem, a ciało znosiło ugryzienia kolejnych zaklęć, które ukrywał pod językiem jak drobne pastylki: Beysta, Höfuðverkur, Ógagn, przechowywane tam, dopóki nie dotrwał czasu, by ich użyć. Tymczasem kolejne lata, wydrążone w jego ciele jak rany postrzałowe, splotły się i utwierdziły, przechowywana za zębami wróżda rozpuściła się i oblepiła śliną, spływając wraz z nią w dół przełyku – nie był już tym samym chłopcem, który chwytał Anję za ogon i ze śmiechem owijał go sobie pod brodą jak zimowy szal, a wieczorami, pod duszną okrywą kołdry, opowiadał szeptem o wolności, bo pozbawiony jej od poczęcia czynił ją czymś więcej, niż była w rzeczywistości; teraz lico miał wyblakłe i zaostrzone, skórę zapadniętą na stelażu kości policzkowych, a przenikliwe, bursztynowe spojrzenie podkrążone smugami sinego zmęczenia i wydawało mu się, że odbijał się w cudzych źrenicach jako ktoś obcy, choć z tym samym, prześmiewczym paroksyzmem bólu, który w pewien perwersyjny sposób sprawiał mu szczerą przyjemność. Anja pachniała jaśminem i opium, a on, pomimo boczącej na powierzchnię zgrozy, uczuł głuche tchnienie niepokoju, które zacisnął mocno w pięści serca i pchnął głęboko we własne trzewia – wiedział, do czego była zdolna i zaciskał zęby w gniewnej determinacji, jakby sądził, że to mogłoby uchronić go przed jej czarem; kiedyś, z małymi palcami zawiniętymi wokół ciebie, obiecała mu, że nigdy go na nim nie użyje, a teraz nie był pewien, czy wciąż jej wierzył.
– Wróciłem, żeby cię nawiedzać – warknął prześmiewczo, choć instynktownie zapragnął powiedzieć jej, jak wiele razy sam również sądził, że był martwy, jak wiele razy błagał, by być martwym, bo śmierć wydawała mu się prostsza i czulsza od życia, do którego, oderwany od piersi Arabelli, nigdy nie przynależał. – Zostawiłaś mnie. Czekałem na ciebie, a t-ty… – poczuł, jak gniew podszedł mi do gardła i przełknął go z powrotem na dno żołądka, który w wyrazie sprzeciwu splótł się w ciasny węzeł, uwierając w lewym podżebrzu. Kącik jego ust drgnął, tym razem nie złośliwie, lecz nerwowo, jakby coś w postawionym mu pytaniu wżęło się w miękką skórę i pozostawiło w niej kłutą ranę, przez której otwór wysączały się wspomnienia. Wszystko, co miało miejsce po dniu, w którym mieli wspólnie przekroczyć bramę sierocińca, wydarzyło się z jej winy – wiedział to lata temu i wiedział to teraz, odzyskując dawną świadomość oraz groźbę towarzyszącej jej emocji; nie potrafił jej odpowiedzieć, więc uniósł tylko wzrok, rozciągając usta nieprzyjemnym uśmiechem. – Skazałaś mnie na śmierć, Anja. Najwyższa pora, żebym się odwdzięczył. – rozkurczył dłoń, w której pojawiło oczko skradzionej zawieszki, łyskające na tle porozcinanej gęstymi bliznami pieczęci, zaraz znów zamknął na niej jednak palce, złośliwie podkasując wargi. – Powinnaś lepiej jej pilnować. – westchnął prawie z żalem, bursztyn jego spojrzenia stężał jednak wyraźnie, nakrapiając się wybroczynami stygnącego pod czaszką szaleństwa, które spłynęło cierpkim jadem ku strunom zachrypłego głosu. – Proponuję sprawiedliwą wymianę.
Łatwiej było wyzbyć się człowieczeństwa zupełnie – pod skórą gubił się wówczas lęk przed śmiercią z rąk człowieka, któremu miał wyświadczyć ledwie krótką przysługę i który pragnął od niego więcej, wspomnienia opadały na dno czaszki jak brudne, herbaciane fusy, a jemu mniej kręciło się w głowie, gdy przyglądał się własnej krwi, wypływającej z głębokiego rozcięcia po wewnętrznej stronie dłoni; ciało pozbawione duszy nie przejmowało się takimi sprawami, ciało pozbawione duszy nie przejmowało się niczym w ogóle. Człowieczeństwo pękło w nim jednak jak przepalona żarówka, z jej ostrymi fragmentami wżętymi boleśnie w miękkie tkanki – chociaż zdołał wyjąć większość z nich, pozostawiających zaróżowiony cień blizny pośród napiętych włókien jego istnienia, pojedyncze odłamki zanurzyły się zbyt głęboko, by mógł dosięgnąć ich palcami, więc, unieruchomione, oplotły się przędzą żył, uwierając głęboko pod lepką błoną osierdzia. Czuł je teraz wyraźnie, drażniące kłucie za mostkiem, gdy postać, której cień wydał mu się tak znajomy, nachyliła się bliżej, odsłaniając wyrazistość przebiegłych rysów, choć wydoroślałych, to wciąż łudząco podobnych do fizjonomii, jaką pamiętał z dzieciństwa – pukle skręconych włosów opadających na jasne czoło, przecinek utkwiony pomiędzy przednimi zębami i przenikliwe, zielone spojrzenie, wokół którego rozciągały się pojedyncze rysy, jak szkic ołówkiem, gdy mrużyła oczy; czuł wyraźnie ciężar jej dziecięcej zdrady i czuł ciężar własnego uczucia, które niegdyś interpretował jako miłość, które mogło być jednak wyłącznie nienawiścią.
– Być może tym razem powinnaś – odparł szorstko, a kącik jego ust znów drgnął, choć tym razem grymas prawie nie przypominał już uśmiechu. Kiedy jeden z opiekunów schwycił go za przegub, pozostawiając czerwone ślady w miejscach, gdzie paznokcie wbiły się w cienką skórę, poprzysięgał sobie, że jego zemsta spłynie czerwienią równie obfitą co ta, która puściła mu z nosa przy pierwszym uderzeniu surowej reprymendy, pozwalał, by jego gniew wzrastał, w miarę jak uczucie straty przeobrażało się w zawiść; w pewnym momencie nie czuł już bólu, który rozrywał mu lędźwie i żłobił czerwoną pręgę między łopatkami, bo potrafił myśleć jedynie o wszystkim, co jej uczyni, gdy spotkają się po raz kolejny – pod pieczą Görana wyklinał ją za każdym razem, gdy leżał bezwładny, zły i zmęczony na zimnej podłodze, gdy żołądek supłał się podchodzącym do gardła głodem, a ciało znosiło ugryzienia kolejnych zaklęć, które ukrywał pod językiem jak drobne pastylki: Beysta, Höfuðverkur, Ógagn, przechowywane tam, dopóki nie dotrwał czasu, by ich użyć. Tymczasem kolejne lata, wydrążone w jego ciele jak rany postrzałowe, splotły się i utwierdziły, przechowywana za zębami wróżda rozpuściła się i oblepiła śliną, spływając wraz z nią w dół przełyku – nie był już tym samym chłopcem, który chwytał Anję za ogon i ze śmiechem owijał go sobie pod brodą jak zimowy szal, a wieczorami, pod duszną okrywą kołdry, opowiadał szeptem o wolności, bo pozbawiony jej od poczęcia czynił ją czymś więcej, niż była w rzeczywistości; teraz lico miał wyblakłe i zaostrzone, skórę zapadniętą na stelażu kości policzkowych, a przenikliwe, bursztynowe spojrzenie podkrążone smugami sinego zmęczenia i wydawało mu się, że odbijał się w cudzych źrenicach jako ktoś obcy, choć z tym samym, prześmiewczym paroksyzmem bólu, który w pewien perwersyjny sposób sprawiał mu szczerą przyjemność. Anja pachniała jaśminem i opium, a on, pomimo boczącej na powierzchnię zgrozy, uczuł głuche tchnienie niepokoju, które zacisnął mocno w pięści serca i pchnął głęboko we własne trzewia – wiedział, do czego była zdolna i zaciskał zęby w gniewnej determinacji, jakby sądził, że to mogłoby uchronić go przed jej czarem; kiedyś, z małymi palcami zawiniętymi wokół ciebie, obiecała mu, że nigdy go na nim nie użyje, a teraz nie był pewien, czy wciąż jej wierzył.
– Wróciłem, żeby cię nawiedzać – warknął prześmiewczo, choć instynktownie zapragnął powiedzieć jej, jak wiele razy sam również sądził, że był martwy, jak wiele razy błagał, by być martwym, bo śmierć wydawała mu się prostsza i czulsza od życia, do którego, oderwany od piersi Arabelli, nigdy nie przynależał. – Zostawiłaś mnie. Czekałem na ciebie, a t-ty… – poczuł, jak gniew podszedł mi do gardła i przełknął go z powrotem na dno żołądka, który w wyrazie sprzeciwu splótł się w ciasny węzeł, uwierając w lewym podżebrzu. Kącik jego ust drgnął, tym razem nie złośliwie, lecz nerwowo, jakby coś w postawionym mu pytaniu wżęło się w miękką skórę i pozostawiło w niej kłutą ranę, przez której otwór wysączały się wspomnienia. Wszystko, co miało miejsce po dniu, w którym mieli wspólnie przekroczyć bramę sierocińca, wydarzyło się z jej winy – wiedział to lata temu i wiedział to teraz, odzyskując dawną świadomość oraz groźbę towarzyszącej jej emocji; nie potrafił jej odpowiedzieć, więc uniósł tylko wzrok, rozciągając usta nieprzyjemnym uśmiechem. – Skazałaś mnie na śmierć, Anja. Najwyższa pora, żebym się odwdzięczył. – rozkurczył dłoń, w której pojawiło oczko skradzionej zawieszki, łyskające na tle porozcinanej gęstymi bliznami pieczęci, zaraz znów zamknął na niej jednak palce, złośliwie podkasując wargi. – Powinnaś lepiej jej pilnować. – westchnął prawie z żalem, bursztyn jego spojrzenia stężał jednak wyraźnie, nakrapiając się wybroczynami stygnącego pod czaszką szaleństwa, które spłynęło cierpkim jadem ku strunom zachrypłego głosu. – Proponuję sprawiedliwą wymianę.
Bezimienny
Re: 02.01.2001 – Stara rzeźnia – E. Munch & Bezimienny: B. Larsen Czw 30 Lis - 16:13
Ołowiane powietrze rzeźni lepiło się do jego podniebienia, zostawiając smugi rozmokłego pyłu we wgłębieniach różowej tkanki — kolejnego dowodu na jakiś mały, szkaradny fragment śmierci wżarty stale w jego ciało. Śmierć była antracytowa w barwie i szorstka pod palcami, a kiedy spływała w dół przełyku, smakowała metalem, wilgotną ziemią i gorzką whisky; smakowała jak owsianka, którą jadł w dniu, gdy Laursensowie przyszli wyciągnąć go za kark z sierocińca i jak herbata podana mu przez kobietę, która obwieściła mu, że oboje utonęli. Śmierć — choć nie mówiła wiele, większość jego pytań zbywając chichotem — żyła w nim jak drzazga i jak bakteria, jak wspomnienie dzieciństwa, któremu nie potrafił nadać nazwy i jak imię, z którym się urodził, ale którego nie używał, odkąd nauczył się poprawnie pisać. Beau wyobrażał sobie czasem, że była kolacją zjedzoną zaraz przed snem, czymś, czego przez wiele lat nie mógł przetrawić, choć nie potrafił pojąć dlaczego, bo matka umarła lata temu, bo Munchowie na śmierć zasłużyli, a Laursenowie równie dobrze mogli nie żyć nigdy — bo on sam nie był nawet człowiekiem, a śmierć jest wystarczająco wielka i wystarczająco prawdziwa tylko wtedy, gdy umiera człowiek. Otaczające go na hakach ciała już dawno przestały walczyć, ale on pewien był, że słyszy ciąg nakładających się na siebie jęków i skomleń; myślał, iż słyszy stworzenia, które nie zdążyły pogodzić się ze swoim losem. To był jednak tylko wiatr, szum portu, oddech Egona drapiący jego policzki. Nikt już nie krzyczał i nikt już nie błagał, więc on też nie był w stanie się na to zdobyć. Utknęli tu w trójkę — on, jego brat i śmierć, która nie chciała ich opuścić.
Nim Zara Laursen zdążyła powiedzieć mu, że jest jedynakiem, wbijając przy tym zbyt mocno widelec w kawałek łososia, Beau lubił wyobrażać sobie, że mają z Egonem wspólnego ojca. Chociaż ojca. Nie był nim Herman Munch o głosie przypominającym ścierające się o siebie kamienie, ani Per Laursen, który lubił mówić o ludziach tak, jakby byli inwestycją — ich ojciec był gdzieś daleko, gdzieś gdzie niebo było jeszcze jasne, gdy u nich była północ, a ludzie mówili językiem, którego nie uczyli go w szkole. Ich ojciec oddychał tym samym powietrzem, co oni i pamiętał o ich istnieniu; miał ciemne włosy, wysokie kości policzkowe i zielone oczy nakrapiane bursztynem — ich ojciec musiał kiedyś wrócić. Nie zostawił ich tak po prostu, bo przygotowywał dla nich miejsce gdzieś z dala od Midgardu, gdzieś w jednym z tych krajów, do których Per pływał promem i w których nigdy nie było zimy, a ludzie mogli jeść owoce przez cały rok. Opowiadał mu o tym w tamte noce, kiedy nie mogli spać, bo sierociniec śmierdział krochmalem i pleśnią cudzego krzyku — kładł głowę obok głowy Egona i kazał mu zamykać oczy, a potem snuł historie o światach, których nie znał i domach, w których stały przeszklone kominki i łóżka o wysokich materacach. Powiedział mu, że będą mieć w ogrodzie wielkie drzewo z winogronami i że każde z nich będzie w innym kolorze, choć potem okazało się, że winogrona nie rosną na wielkich drzewach i nie mogą być błękitne. Wróci po nas albo sami go znajdziemy — powtarzał, ale nikt nigdy nie wracał, nikt nie postawił domu w miejscu, gdzie nigdy nie było zimy. Być może ich ojciec o nich zapomniał, być może on również umarł lata temu. Być może nie istniał nigdy — ojcowie nie zostawiają własnych dzieci w miejscach takich jak to.
— Ja nie uciekam — odparł twardo, a jego głos wybrzmiał nierozsądną brawurą, infantylnym zapewnieniem odwagi, której nigdy nie posiadał, bo jedynym powodem, dla którego nigdy nie uciekał, był fakt, iż przy ucieczkach zwykł potykać się o własne nogi. — Nie w ten sposób. — Nie potrafił oderwać wzroku od twarzy Egona, jakby obawiał się, że ta zniknie w cieniu, gdy tylko pozwoli sobie na dwa mrugnięcia pod rząd. Gorzki posmak okrucieństwa, który kłębił się gdzieś między poruszającymi się kącikami jego ust, wydawał mu się dziwnie znajomy i wywoływał w nim podobny rodzaj paraliżu, który wywołać mogła zjawa wysuwająca się z twojego koszmaru i wisząca kilka sekund nad twoim łóżkiem. Z każdym ruchem warg coraz mniej podobny był do ojca z opowieści, a coraz bardziej do tego, który zamykał ich w klatkach. Szukał go kilka lat, wypytując o niego ludzi, którzy informacje traktowali jak walutę i chowając się w kątach miejsc, które hodowały ostre zęby w szczelinach podłóg i sufitów; szukał go kilka lat, nawinie wierząc w to, że kiedyś rzuci mu się w ramiona, ale teraz, gdy Egon stał przed nim nadal bardziej żywy niż martwy, Beau nie potrafił odnaleźć w nim swojego brata. Nie było go w grymasie wyostrzającym rysy jego twarzy, ni w głosie, który mógłby wbić się w jego przedramię dwoma kłami jadowitego zwierzęcia. Mógł być pod skórą — przeszło mu przez myśl — nie potrafił jednak zdobyć się na to, by rozciąć mu gardło.
— W takim razie gratuluję, braciszku. Nigdy nie przestałeś — wtrącił, sycząc oskarżenia przez zęby, choć żal ten nie był wszak winą Egona. Nawiedzał go wszędzie tam, gdzie w powietrzu lub jego myślach mógł znaleźć się choćby milimetr wolnej przestrzeni zdolny pomieścić w sobie ducha. Nagły zgrzyt jego oskarżenia rozlał się w powietrzu gęstą chmurą, ciemniejsza i cięższą niż zwłoki wiszące nad ich głowami. Oczy Beau, do tej pory zwężone w skupieniu i irytacji, otworzyły się szerzej, nadając jego twarzy łagodniejszy wygląd, kilka lat młodszy rys kogoś o zielonkawym spojrzeniu dziecka. Zamrugał w konsternacji, kilka razy otwierając i zamykając usta, jakby słowa zderzały się z zębami i cofały fo przełyku nim zdążyły rozbrzmieć w smrodzie rzeźni. — Co ty pierdolisz? Byliśmy dziećmi. D z i e ć m i ! — wykrzyknął w końcu, a cale ciało piekło go jakby stanął właśnie w płomieniach. Żył z wyrzutami sumienia tak jak ludzie żyją z żałobą — nie był świadom ich ogromu, dopóki ktoś nie wypowiedział ich imienia na głos. — Słuchaj, nie chciałam cię tam zostawiać, ale żadne z nas nie miało wtedy przywileju wolnej woli, pamiętasz? Szukałam cię potem, kilka lat cię szukałam i nigdzie... — urwał gwałtownie, świadom wnet tego, jak żałośnie brzmią jego tłumaczenia, podczas gdy wyrok padł już dawno. Spłynął wzrokiem ku dłoni, na której środku pobłyskiwała jego zguba. Nigdy nie widział tylu wspomnień wciśniętych w tak ciasnym pomieszczeniu i zdał sobie sprawę, iż od ich nadmiaru robi mu się słabo. Palce zacisnęły się znów na zawieszce, Egon uśmiechnął się z wdziękiem żmii, a wszystko wokół znów pociemniało, przykryte dymem i paniką. — Czego chcesz? — wyrzucił więc z siebie słabo, przeciskając litery pod drżeniem zdenerwowanego oddechu. Przypomniał sobie o swojej przewadze, a potem o tym, że nigdy nie byłby zdolny ku niej sięgnąć. — To pamiątka po mojej matce. — Nie pamiętasz?
Nim Zara Laursen zdążyła powiedzieć mu, że jest jedynakiem, wbijając przy tym zbyt mocno widelec w kawałek łososia, Beau lubił wyobrażać sobie, że mają z Egonem wspólnego ojca. Chociaż ojca. Nie był nim Herman Munch o głosie przypominającym ścierające się o siebie kamienie, ani Per Laursen, który lubił mówić o ludziach tak, jakby byli inwestycją — ich ojciec był gdzieś daleko, gdzieś gdzie niebo było jeszcze jasne, gdy u nich była północ, a ludzie mówili językiem, którego nie uczyli go w szkole. Ich ojciec oddychał tym samym powietrzem, co oni i pamiętał o ich istnieniu; miał ciemne włosy, wysokie kości policzkowe i zielone oczy nakrapiane bursztynem — ich ojciec musiał kiedyś wrócić. Nie zostawił ich tak po prostu, bo przygotowywał dla nich miejsce gdzieś z dala od Midgardu, gdzieś w jednym z tych krajów, do których Per pływał promem i w których nigdy nie było zimy, a ludzie mogli jeść owoce przez cały rok. Opowiadał mu o tym w tamte noce, kiedy nie mogli spać, bo sierociniec śmierdział krochmalem i pleśnią cudzego krzyku — kładł głowę obok głowy Egona i kazał mu zamykać oczy, a potem snuł historie o światach, których nie znał i domach, w których stały przeszklone kominki i łóżka o wysokich materacach. Powiedział mu, że będą mieć w ogrodzie wielkie drzewo z winogronami i że każde z nich będzie w innym kolorze, choć potem okazało się, że winogrona nie rosną na wielkich drzewach i nie mogą być błękitne. Wróci po nas albo sami go znajdziemy — powtarzał, ale nikt nigdy nie wracał, nikt nie postawił domu w miejscu, gdzie nigdy nie było zimy. Być może ich ojciec o nich zapomniał, być może on również umarł lata temu. Być może nie istniał nigdy — ojcowie nie zostawiają własnych dzieci w miejscach takich jak to.
— Ja nie uciekam — odparł twardo, a jego głos wybrzmiał nierozsądną brawurą, infantylnym zapewnieniem odwagi, której nigdy nie posiadał, bo jedynym powodem, dla którego nigdy nie uciekał, był fakt, iż przy ucieczkach zwykł potykać się o własne nogi. — Nie w ten sposób. — Nie potrafił oderwać wzroku od twarzy Egona, jakby obawiał się, że ta zniknie w cieniu, gdy tylko pozwoli sobie na dwa mrugnięcia pod rząd. Gorzki posmak okrucieństwa, który kłębił się gdzieś między poruszającymi się kącikami jego ust, wydawał mu się dziwnie znajomy i wywoływał w nim podobny rodzaj paraliżu, który wywołać mogła zjawa wysuwająca się z twojego koszmaru i wisząca kilka sekund nad twoim łóżkiem. Z każdym ruchem warg coraz mniej podobny był do ojca z opowieści, a coraz bardziej do tego, który zamykał ich w klatkach. Szukał go kilka lat, wypytując o niego ludzi, którzy informacje traktowali jak walutę i chowając się w kątach miejsc, które hodowały ostre zęby w szczelinach podłóg i sufitów; szukał go kilka lat, nawinie wierząc w to, że kiedyś rzuci mu się w ramiona, ale teraz, gdy Egon stał przed nim nadal bardziej żywy niż martwy, Beau nie potrafił odnaleźć w nim swojego brata. Nie było go w grymasie wyostrzającym rysy jego twarzy, ni w głosie, który mógłby wbić się w jego przedramię dwoma kłami jadowitego zwierzęcia. Mógł być pod skórą — przeszło mu przez myśl — nie potrafił jednak zdobyć się na to, by rozciąć mu gardło.
— W takim razie gratuluję, braciszku. Nigdy nie przestałeś — wtrącił, sycząc oskarżenia przez zęby, choć żal ten nie był wszak winą Egona. Nawiedzał go wszędzie tam, gdzie w powietrzu lub jego myślach mógł znaleźć się choćby milimetr wolnej przestrzeni zdolny pomieścić w sobie ducha. Nagły zgrzyt jego oskarżenia rozlał się w powietrzu gęstą chmurą, ciemniejsza i cięższą niż zwłoki wiszące nad ich głowami. Oczy Beau, do tej pory zwężone w skupieniu i irytacji, otworzyły się szerzej, nadając jego twarzy łagodniejszy wygląd, kilka lat młodszy rys kogoś o zielonkawym spojrzeniu dziecka. Zamrugał w konsternacji, kilka razy otwierając i zamykając usta, jakby słowa zderzały się z zębami i cofały fo przełyku nim zdążyły rozbrzmieć w smrodzie rzeźni. — Co ty pierdolisz? Byliśmy dziećmi. D z i e ć m i ! — wykrzyknął w końcu, a cale ciało piekło go jakby stanął właśnie w płomieniach. Żył z wyrzutami sumienia tak jak ludzie żyją z żałobą — nie był świadom ich ogromu, dopóki ktoś nie wypowiedział ich imienia na głos. — Słuchaj, nie chciałam cię tam zostawiać, ale żadne z nas nie miało wtedy przywileju wolnej woli, pamiętasz? Szukałam cię potem, kilka lat cię szukałam i nigdzie... — urwał gwałtownie, świadom wnet tego, jak żałośnie brzmią jego tłumaczenia, podczas gdy wyrok padł już dawno. Spłynął wzrokiem ku dłoni, na której środku pobłyskiwała jego zguba. Nigdy nie widział tylu wspomnień wciśniętych w tak ciasnym pomieszczeniu i zdał sobie sprawę, iż od ich nadmiaru robi mu się słabo. Palce zacisnęły się znów na zawieszce, Egon uśmiechnął się z wdziękiem żmii, a wszystko wokół znów pociemniało, przykryte dymem i paniką. — Czego chcesz? — wyrzucił więc z siebie słabo, przeciskając litery pod drżeniem zdenerwowanego oddechu. Przypomniał sobie o swojej przewadze, a potem o tym, że nigdy nie byłby zdolny ku niej sięgnąć. — To pamiątka po mojej matce. — Nie pamiętasz?
Egon Munch
Re: 02.01.2001 – Stara rzeźnia – E. Munch & Bezimienny: B. Larsen Czw 30 Lis - 16:13
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Umierał wcześniej wiele razy, lecz skóra opinała się na nim zbyt ciasno, by potrafił wypuścić spod niej własną świadomość, bo ta nie mieściła się w wąskich rozcięciach żył i uciśniętej krzykiem tchawicy, nie mogła wypłynąć z niego wraz z krwią, którą broczył przedramiona ani sięgnąć w torsjach wysoko pod gardło – stłuczona i posiniała grzęzła pomiędzy kratami żeber, zatruwając ciało zgorzelą stopniowego rozkładu; wielokrotnie marzył o tym, by zrzucić z siebie stare egzuwium przebytego bólu, rozsupłać szwy, które zacieśniały się na nim przerostowymi bliznami przeszłości i paznokciem wydłubać z siebie życie, jakby było ziarnem piachu zalegającym mu pomiędzy zębami. Wyczuwał na własnej jaźni zgrubienia przebytych śmierci i pod opuszkami palców przypominał sobie każdą z nich, jakby były kolekcją zdobiącą wnętrze jego czaszki – każde zaklęcie inkrustowane głęboko w jego trzewia, każda rana rozdarta ostrym pazurem świata, każde pęknięcie kości, które nigdy nie zrosły się z tą samą precyzją; umierał wciąż od nowa, uwięziony w aragońskim kole swego przeznaczenia, z ciężarem cudzych dłoni rozłamującym skobel jego mostka, by wsunąć ręce pod złojone osierdzie aż po zgięcie łokcia. Za każdym razem czuł na języku gorycz własnej posoki, przełykanej spazmatycznie w dół żołądka dopóki nie zachłysnął się gęstym skrzepem, chowając pod naskórkiem drgawki, które przesiąkały czerwienią wybroczyn, gdy nareszcie rozkurczał mięśnie – śmierć zadomowiła się w nim na stałe i być może dlatego wciąż utrzymywała go przy życiu, oplatając supeł na zapadającej się tętnicy, zanim ta mogłaby pociągnąć za sobą całe rozgałęzienie krwiobiegu. Zostawiał w cudzym posiadaniu drobne cząstki swego istnienia – fragment skóry z miejsca, gdzie ojciec wyrugował ją rzemiennym pasem, trzonowy ząb wybity matczyną przestrogą i odkształcony w dziąśle płytkim wgłębieniem, włókna mięśnia na prawej łydce wplątane w metalowe ogrodzenie sierocińca, żyły przewiązane wokół nadgarstków Görana węzłem dożywotniej obietnicy; długie lata wydawało mu się, że jakiś odprysk musiał pozostać także w towarzystwie Anji, bo kiedy zniknęła, poczuł się tak, jakby ktoś wyjął mu spod skóry długą drzazgę, lecz ponieważ tkanki zdążyły już zrosnąć się wokół niej nowymi korzeniami, jej strata bolała bardziej niż jej obecność.
Było mu niewygodnie w uczuciu, którym ją darzył, bo im dłużej o nim myślał, tym bardziej go uwierało, strosząc futro pod jej nieobecność i kładąc po sobie uszy, gdy wstrzymywała jego dłonie we własnych, okrywając ich ciężkim firmamentem koca, pod którym marzenia były ciepłe i duszne, a kiedy wydawało mu się, że nie miał już jak nabrać w płuca kolejnego oddechu, stawały się prawie namacalne, jak trzecie ciało leżące pomiędzy nimi na wąskim materacu. Powtarzał jej – w konspiracji dziecięcego zwierzenia – że wyobraźnia nigdy nie potrafiła przenieść go miejsce poza własnym ciałem, bo chociaż słowa plątały mu się na języku spiralnymi zdaniami, nawet kiedy zaciskał powieki, nie był w stanie w pełni w nie uwierzyć i być może dlatego wiersze, które wychodziły później spod jego dłoni, były tak rachityczne i surowe; kiedy wymykali się nocą do stołówki, wykradając z porcelanowych słoików zeschłe kostki cukru i snuli wzajemnie historie o życiu, w którym mieli dokąd uciec, bo gdzieś na świecie oczekiwała na nich czułość ojcowskich dłoni, wierzył jednak, że mogli przepowiadać sobie prawdę. Tej samej nocy, kiedy kazał Anji przyrzec, że nigdy nie użyje na nim swojego czaru, przetrawione chorobą stawy przypomniały o sobie bolesną konwulsją, która wygięła jego ciało w sztywny łuk i napięła mięśnie, powodując, że prześwitujące spod skóry żebra sprawiały wrażenie, jakby miały przebić się na powierzchnię, lecz pozostawiły po sobie tylko pręgi bordowych sińców – przyjaciółka wsparła o nie łagodnie dłonie, a kiedy w końcu się odezwała, jej słowa wybrzmiały jak nowe, wyrosłe pod językiem zaklęcie; spójrz na mnie, choć nie mógł, nie chciał, a kiedy odgiął szyję, oczy miał przeszklone paroksyzmem obolałego gniewu.
Oboje nosili na sobie piętno cyrkowej przeszłości, wspomnienie Munchów wszyte głęboko w materiał świadomości; kiedy trafili do sierocińca, przypominali drapieżne zwierzęta – nie w sposób, w jaki odsłaniali zęby i stroszyli zmierzwioną na karku sierść, ale ponieważ żadne inne stworzenia nie były tak często zaniedbywane i porzucane, tak łatwo krzywdzone i nienawidzone przez wzgląd na własną naturę. Teraz Anja nosiła jednak drogie ubrania, pachniała jaśminem i opium, należała do życia, które nigdy nie należało do niej. Rozciągnął usta w rozkapryszonym drwiną paroksyzmie, sięgając ku pociemniałej zieleni jej spojrzenia, która nagle wyłoniła się spod przymrużonych powiek – krzyczała, a jego uśmiech bladł, powoli przeobrażając się w grymas płonącego pod skórą gniewu, jakby wyrzucone mu słowa na nowo rozdarły bliznę kauteryzowanych wspomnień, które przelały się przez niego rdzawym osoczem, uciskając nabrzmiały żołądek przeszłości. Byliśmy tylko dziećmi.
– Mieliśmy tylko siebie. – brzmiące jak echo gorzkiego pozdrowienia, górna część szczęki, która zacisnęła się mocno na ich rzeczywistości. – Nie masz bladego pojęcia, czego doświadczyłem, Anja! – jego głos zagrzmiał, krzykiem wzniesiony pod próg zaciskającej się na sercu złości. – Nie wyobrażasz sobie, gdzie trafiłem po tym, jak zniknęłaś, co… co on ze mną zrobił. – dygotał i nagle wszystkie ślady, które odcisnęła w jego ciele obecność Görana, zdawały się nabrać konturów – gęste blizny pełznące spod rękawa płaszcza i wślizgujące się na rozchylone śródręcza, cienka, wygłodniała zmęczeniem sylwetka, która przechylała się nieznacznie w lewo oporem krzywo zrośniętych żeber, tęczówki ciemniejące do odcienia zeschniętej kalafonii i czarny obrys pieczęci po wewnętrznej stronie dłoni, nienaruszony pomimo śladów po ostrzu nacinającego ją noża; uśmiechnął się perfidnie, a wtedy oczy zalśniły mu mielizną zebranej pod powiekami wilgoci. – Miałem nadzieję, że nie żyjesz. Wydawało mi się, że mógłbym ci wtedy wybaczyć. – ściszył głos, zaciskając palce na diamentowej zawieszce, po czym powoli, z uporczywą cierpliwością, sięgając wzrokiem z powrotem ku jej pobladłej twarzy. W ciemnym karcerze wychłodzonej piwnicy, gdzie Göran zamykał go pod skoblem zakazanych zaklęć, wyklinał ją w myślach prawie tyle samo razy, co błagał, aby po niego wróciła – w delirium naciekającej na świadomość gorączki miał niekiedy wrażenie, że dostrzegał na podłodze cień jej smukłej sylwetki, z długą wstęgą ogona kołyszącą się przekornie pomiędzy nogami, nie miał jednak siły odgiąć karku, by spojrzeć jej w oczy, więc wpatrywał się w miraż znajomego kształtu rozrysowany nieistniejącą grą świateł wśród kurzu brudnej posadzki. Anja miała rację – był wtedy zaledwie dzieckiem, nie mógł być jeszcze świadom siły, do jakiej zdolne będą cudze dłonie, aby tylko przełamać mu kark.
– Zawsze chciałem – zaczął takim tonem, jakby rozmawiali przy herbacie, lecz kąciki jego ust drgnęły niebezpiecznie, gdy sięgnął dłonią pod połę płaszcza. – Nosić szalik z prawdziwego futra. – wyciągnął krótki sztylet, który odbił błysk szaleństwa w jego spojrzeniu. – W zamian oddasz mi swój ogon. To pamiątka po mojej siostrze.
Było mu niewygodnie w uczuciu, którym ją darzył, bo im dłużej o nim myślał, tym bardziej go uwierało, strosząc futro pod jej nieobecność i kładąc po sobie uszy, gdy wstrzymywała jego dłonie we własnych, okrywając ich ciężkim firmamentem koca, pod którym marzenia były ciepłe i duszne, a kiedy wydawało mu się, że nie miał już jak nabrać w płuca kolejnego oddechu, stawały się prawie namacalne, jak trzecie ciało leżące pomiędzy nimi na wąskim materacu. Powtarzał jej – w konspiracji dziecięcego zwierzenia – że wyobraźnia nigdy nie potrafiła przenieść go miejsce poza własnym ciałem, bo chociaż słowa plątały mu się na języku spiralnymi zdaniami, nawet kiedy zaciskał powieki, nie był w stanie w pełni w nie uwierzyć i być może dlatego wiersze, które wychodziły później spod jego dłoni, były tak rachityczne i surowe; kiedy wymykali się nocą do stołówki, wykradając z porcelanowych słoików zeschłe kostki cukru i snuli wzajemnie historie o życiu, w którym mieli dokąd uciec, bo gdzieś na świecie oczekiwała na nich czułość ojcowskich dłoni, wierzył jednak, że mogli przepowiadać sobie prawdę. Tej samej nocy, kiedy kazał Anji przyrzec, że nigdy nie użyje na nim swojego czaru, przetrawione chorobą stawy przypomniały o sobie bolesną konwulsją, która wygięła jego ciało w sztywny łuk i napięła mięśnie, powodując, że prześwitujące spod skóry żebra sprawiały wrażenie, jakby miały przebić się na powierzchnię, lecz pozostawiły po sobie tylko pręgi bordowych sińców – przyjaciółka wsparła o nie łagodnie dłonie, a kiedy w końcu się odezwała, jej słowa wybrzmiały jak nowe, wyrosłe pod językiem zaklęcie; spójrz na mnie, choć nie mógł, nie chciał, a kiedy odgiął szyję, oczy miał przeszklone paroksyzmem obolałego gniewu.
Oboje nosili na sobie piętno cyrkowej przeszłości, wspomnienie Munchów wszyte głęboko w materiał świadomości; kiedy trafili do sierocińca, przypominali drapieżne zwierzęta – nie w sposób, w jaki odsłaniali zęby i stroszyli zmierzwioną na karku sierść, ale ponieważ żadne inne stworzenia nie były tak często zaniedbywane i porzucane, tak łatwo krzywdzone i nienawidzone przez wzgląd na własną naturę. Teraz Anja nosiła jednak drogie ubrania, pachniała jaśminem i opium, należała do życia, które nigdy nie należało do niej. Rozciągnął usta w rozkapryszonym drwiną paroksyzmie, sięgając ku pociemniałej zieleni jej spojrzenia, która nagle wyłoniła się spod przymrużonych powiek – krzyczała, a jego uśmiech bladł, powoli przeobrażając się w grymas płonącego pod skórą gniewu, jakby wyrzucone mu słowa na nowo rozdarły bliznę kauteryzowanych wspomnień, które przelały się przez niego rdzawym osoczem, uciskając nabrzmiały żołądek przeszłości. Byliśmy tylko dziećmi.
– Mieliśmy tylko siebie. – brzmiące jak echo gorzkiego pozdrowienia, górna część szczęki, która zacisnęła się mocno na ich rzeczywistości. – Nie masz bladego pojęcia, czego doświadczyłem, Anja! – jego głos zagrzmiał, krzykiem wzniesiony pod próg zaciskającej się na sercu złości. – Nie wyobrażasz sobie, gdzie trafiłem po tym, jak zniknęłaś, co… co on ze mną zrobił. – dygotał i nagle wszystkie ślady, które odcisnęła w jego ciele obecność Görana, zdawały się nabrać konturów – gęste blizny pełznące spod rękawa płaszcza i wślizgujące się na rozchylone śródręcza, cienka, wygłodniała zmęczeniem sylwetka, która przechylała się nieznacznie w lewo oporem krzywo zrośniętych żeber, tęczówki ciemniejące do odcienia zeschniętej kalafonii i czarny obrys pieczęci po wewnętrznej stronie dłoni, nienaruszony pomimo śladów po ostrzu nacinającego ją noża; uśmiechnął się perfidnie, a wtedy oczy zalśniły mu mielizną zebranej pod powiekami wilgoci. – Miałem nadzieję, że nie żyjesz. Wydawało mi się, że mógłbym ci wtedy wybaczyć. – ściszył głos, zaciskając palce na diamentowej zawieszce, po czym powoli, z uporczywą cierpliwością, sięgając wzrokiem z powrotem ku jej pobladłej twarzy. W ciemnym karcerze wychłodzonej piwnicy, gdzie Göran zamykał go pod skoblem zakazanych zaklęć, wyklinał ją w myślach prawie tyle samo razy, co błagał, aby po niego wróciła – w delirium naciekającej na świadomość gorączki miał niekiedy wrażenie, że dostrzegał na podłodze cień jej smukłej sylwetki, z długą wstęgą ogona kołyszącą się przekornie pomiędzy nogami, nie miał jednak siły odgiąć karku, by spojrzeć jej w oczy, więc wpatrywał się w miraż znajomego kształtu rozrysowany nieistniejącą grą świateł wśród kurzu brudnej posadzki. Anja miała rację – był wtedy zaledwie dzieckiem, nie mógł być jeszcze świadom siły, do jakiej zdolne będą cudze dłonie, aby tylko przełamać mu kark.
– Zawsze chciałem – zaczął takim tonem, jakby rozmawiali przy herbacie, lecz kąciki jego ust drgnęły niebezpiecznie, gdy sięgnął dłonią pod połę płaszcza. – Nosić szalik z prawdziwego futra. – wyciągnął krótki sztylet, który odbił błysk szaleństwa w jego spojrzeniu. – W zamian oddasz mi swój ogon. To pamiątka po mojej siostrze.
Bezimienny
Re: 02.01.2001 – Stara rzeźnia – E. Munch & Bezimienny: B. Larsen Czw 30 Lis - 16:14
Był pewien, iż dawno pobył się żalu — wyobrażał sobie, że składa go w kostkę, kawałek po kawałku, każdy płacz i ból, ślady zębów na dziecięcych ramionach i wkłada do pudełka równie małego co skrzynka, w której Zara trzymała swoje perły. Był pewien, iż schował pudełko głęboko pod łóżko, pozwalając mu kurzyć się gdzieś w kątach zapomnianych domów, w których od lat nie bywał. A jednak nosił je wciąż przy sobie, wciśnięte do wewnętrznej kieszeni płaszcza, wsunięte między żebra niczym twardość dodatkowej kości — trzymał swoje żale zawsze blisko serca, tak jak matka zwykła trzymać swoje perły. Nie mógł się ich pozbyć nie dlatego, iż prawdziwie do niego przylgnęły, a dlatego, że pozbycie się ich oznaczałoby stratę jednego z żeber lub rodzinnego klejnotu. Czym byłby bez niego — czym byłby bez żalu? Czy to nie on napędzał jego organy, czy to nie on buzował w jego żyłach zamiast krwi? Czy to nie dzięki niemu nadal mógł oddychać, wychylając głowę przez długie okno pustoszejącego apartamentu? Uświadomił to sobie być może za późno — pudełko było potrzebne. Krzywda, która go spotkała była tym, co wciąż trzymało go na nogach, choć świat pod jego stopami osuwał się i kruszył. Egon też tam był, gdzieś przy sercu, gdzieś pod wieczkiem, nadal chudy i wielkooki, z kosmykami potarganych włosów opadających na czoło; kulił się w kącie łóżka i mówił mu, że nie wie, co się teraz z nimi stanie. Nic takiego, pająku — śmiał się, dotykając palcem wskazującym jego nosa. Będziemy nosić swoje żale przy sobie tak długo, aż pewnego dnia nas pożrą.
Wierzył, że zasługiwali na lepsze życia, ale ta wiara była wiarą dziecka, które nadal wypatrywało matki w swoich snach. Skoro nie odnalazł ich ojciec, który nigdy nie żył, nie mógł odnaleźć ich nikt, kto nadal istniał. Mieliśmy tylko siebie. Nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że głos Egona dochodzi prosto z jego gardła. Długie lata po tym, jak Laursenowie wyciągnęli go za ramię z sierocińca, przekonany był, iż w dalszym ciągu ma tylko jego. Zasypiał w obcej sypialni, wpatrując się w sufit, przerażony otaczającą go przestrzenią, z której w każdym momencie mógł wypełznąć jakiś potwór — troll, warg, Herman Munch — i szeptał pod nosem wersy tych samych wyśnionych niegdyś bajek i historii, które zwykł opowiadać bratu. Chciał wierzyć, że jest blisko, bo bez wspomnienia jego obecności, nie miał przy sobie niczego, co mogłoby przypominać mu o tym, że wciąż żyje. I choć dziecięcy lęk ginął powoli, a on zapominał tamtych bajek na dobranoc, nieregularny kształt pustki pozostał — Beau widywał go w lustrze, gdy odgarniał z czoła jasną grzywkę. Pamiętał, że gdy Ralf pierwszy raz wyszedł z jego pokoju, zamykając drzwi tak cicho, że dźwięk zamka zagłuszyło jego własne łkanie, leżał na łóżku, które niedawno jeszcze było tylko jego i próbował wyobrazić sobie, co robi teraz Egon. Może ma lepsze życie, może nikt już nie ma prawa go dotknąć, może gdy patrzy w lustro i odgarnia z czoła grzywkę, nie dostrzega dziury po swojej siostrze. Wymyślił mu przyszłość, tak jak niegdyś wymyślił ich ojca — widział wysokiego, ciemnowłosego chłopaka o ładnym uśmiechu, wełniane marynarki szkolnych mundurków i płaszcze podobne do tych, które nosił Per Laursen; czasem wyobrażał sobie, że zaadoptowała go rodzina z naprzeciwka, para smukłych ludzi o śniadej cerze, zamieszkująca wąski pas białej kamienicy o prostokątnych oknach. Może jedli śniadanie o tej samej godzinie.
Wszystkie jego bajki zawsze źle się kończyły. Konie łamały nogi, księżniczki spadały z wież, smoki pożerały żołnierzy jak piernikowe ludki. Egon nie dostał przyszłości, którą mu napisał, a potem zniknął gdzieś w ciemności Midgardu jak rzednąca popołudniem mgła. Nie było sposobu, który zdołałby doprowadzić Anję znów do jej rodziny, więc Beau musiał zadowolić się żałobą. Teraz kiedy duchy wychodziły na powierzchnię, ból był gorszy niż przed laty, a on dusił się pozostałością własnego sumienia. Nie powinien był go tam zostawiać, ale nikt nie dał mu do ręki walizki, w którą mógłby spakować ich obu.
— Przysięgam, że próbowałam cię znaleźć! Nie chciałam z nimi iść — nie chciałam być już niczyją własnością, niczyim trofeum, dziwnie egzotyczną pamiątką wyciągniętą dobrodusznie z brudnej biedy. Jak dumni byli Laursenowie, gdy ludzie pytali o ich sierotkę? Cóż za serca, co za gest, jak bezinteresownym trzeba być człowiekiem, by pozwolić temu małemu kocmołuchowi chodzić po tych białych dywanach? — Nie rozumiesz, nie pozwolili mi nawet się spakować — gdy mówił, głos łamał mu się jak zapałki, ale iskry gasły, nim zdążyły wzlecieć ku oczom. Twarz pobladła na dźwięk kolejnych słów, roztrzęsione dłonie pragnęły wyciągnąć się do brata, ale ciało nadal zamrożone było w akcie samoobrony, każdy mięsień napięty jak miedziana struna. — Co... Co się stało? Co ci zrobili? Egon, mów, co on ci zrobił? Wymyślimy coś, ja.. — przerwał, czując jak dławi się gęstniejącym wokół powietrzem. Nie wiedział, jak miałby mu pomóc, ale ten człowiek, który znów był jego bratem, dygotał przed jego oczami jak przerażone dziecko. Cały cuchnął strachem i łamał się pod naciskiem dłoni, które dawno przestały go dotykać, ale których ślad czul nadal na swoim karku. Nie wiedział, jak ma mu powiedzieć, że i on je czuje. Być może dla dzieci zrodzonych w pożarze nie było miejsca poza ogniem — zawsze już musieli płonąć, by nie zamarznąć. W pierwszej chwili więc nie zwrócił uwagi na kształt jego uśmiechu, dostrzegł jedynie wilgoć w jego znajomych oczach podkrążonych niewdzięczną dorosłością i zmatowiałych ulicą. Z tęsknoty prawie stracił czujność. — Nie wybaczyłbyś mi, nawet gdybym dawno zgniła pod ziemią — odparł powoli, próbując znów odnaleźć stanowczość w swoim poharatanym głosie. — Znam cię przecież. Nie wybaczyłeś żadnemu z nas... ani mi, ani Freydis, ani Neptúnusowi. Nie wybaczyłeś nawet własnym rodzicom za to, że wtedy umarli. Nie zawsze byłeś zły, Egon, ale zawsze lubiłeś chomikować swoją urazę. — Spojrzał mu w oczy, obijając swoją zaciętą powagę o jego jadowity uśmiech. Chciał sięgnąć do jego piersi i wyciągnąć pudełko, znaleźć w nim ich wszystkich, cyrkowe dzieci potłuczone jak porcelanowe lalki.
Zadrżał na brzmienie jego tonu. Był taki lekki, iż niemal bliski i sprawiał, że otaczającą ich groza stawała się jeszcze ostrzejsza w swoich rysach, jeszcze paskudniejsza, duszna od śmierci, cuchnącą siarką, martwicą i horrorem. Sztylet odbił kilka punktów światła, choć Beau pewien był, że wszystkie dawno zgasły.
— Oszalałeś — syknął, odsuwając się o krok i pozwalając, by połowę pobladłej twarzy połknął cień. — Egon, nie każ mi tego robić.
Wierzył, że zasługiwali na lepsze życia, ale ta wiara była wiarą dziecka, które nadal wypatrywało matki w swoich snach. Skoro nie odnalazł ich ojciec, który nigdy nie żył, nie mógł odnaleźć ich nikt, kto nadal istniał. Mieliśmy tylko siebie. Nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że głos Egona dochodzi prosto z jego gardła. Długie lata po tym, jak Laursenowie wyciągnęli go za ramię z sierocińca, przekonany był, iż w dalszym ciągu ma tylko jego. Zasypiał w obcej sypialni, wpatrując się w sufit, przerażony otaczającą go przestrzenią, z której w każdym momencie mógł wypełznąć jakiś potwór — troll, warg, Herman Munch — i szeptał pod nosem wersy tych samych wyśnionych niegdyś bajek i historii, które zwykł opowiadać bratu. Chciał wierzyć, że jest blisko, bo bez wspomnienia jego obecności, nie miał przy sobie niczego, co mogłoby przypominać mu o tym, że wciąż żyje. I choć dziecięcy lęk ginął powoli, a on zapominał tamtych bajek na dobranoc, nieregularny kształt pustki pozostał — Beau widywał go w lustrze, gdy odgarniał z czoła jasną grzywkę. Pamiętał, że gdy Ralf pierwszy raz wyszedł z jego pokoju, zamykając drzwi tak cicho, że dźwięk zamka zagłuszyło jego własne łkanie, leżał na łóżku, które niedawno jeszcze było tylko jego i próbował wyobrazić sobie, co robi teraz Egon. Może ma lepsze życie, może nikt już nie ma prawa go dotknąć, może gdy patrzy w lustro i odgarnia z czoła grzywkę, nie dostrzega dziury po swojej siostrze. Wymyślił mu przyszłość, tak jak niegdyś wymyślił ich ojca — widział wysokiego, ciemnowłosego chłopaka o ładnym uśmiechu, wełniane marynarki szkolnych mundurków i płaszcze podobne do tych, które nosił Per Laursen; czasem wyobrażał sobie, że zaadoptowała go rodzina z naprzeciwka, para smukłych ludzi o śniadej cerze, zamieszkująca wąski pas białej kamienicy o prostokątnych oknach. Może jedli śniadanie o tej samej godzinie.
Wszystkie jego bajki zawsze źle się kończyły. Konie łamały nogi, księżniczki spadały z wież, smoki pożerały żołnierzy jak piernikowe ludki. Egon nie dostał przyszłości, którą mu napisał, a potem zniknął gdzieś w ciemności Midgardu jak rzednąca popołudniem mgła. Nie było sposobu, który zdołałby doprowadzić Anję znów do jej rodziny, więc Beau musiał zadowolić się żałobą. Teraz kiedy duchy wychodziły na powierzchnię, ból był gorszy niż przed laty, a on dusił się pozostałością własnego sumienia. Nie powinien był go tam zostawiać, ale nikt nie dał mu do ręki walizki, w którą mógłby spakować ich obu.
— Przysięgam, że próbowałam cię znaleźć! Nie chciałam z nimi iść — nie chciałam być już niczyją własnością, niczyim trofeum, dziwnie egzotyczną pamiątką wyciągniętą dobrodusznie z brudnej biedy. Jak dumni byli Laursenowie, gdy ludzie pytali o ich sierotkę? Cóż za serca, co za gest, jak bezinteresownym trzeba być człowiekiem, by pozwolić temu małemu kocmołuchowi chodzić po tych białych dywanach? — Nie rozumiesz, nie pozwolili mi nawet się spakować — gdy mówił, głos łamał mu się jak zapałki, ale iskry gasły, nim zdążyły wzlecieć ku oczom. Twarz pobladła na dźwięk kolejnych słów, roztrzęsione dłonie pragnęły wyciągnąć się do brata, ale ciało nadal zamrożone było w akcie samoobrony, każdy mięsień napięty jak miedziana struna. — Co... Co się stało? Co ci zrobili? Egon, mów, co on ci zrobił? Wymyślimy coś, ja.. — przerwał, czując jak dławi się gęstniejącym wokół powietrzem. Nie wiedział, jak miałby mu pomóc, ale ten człowiek, który znów był jego bratem, dygotał przed jego oczami jak przerażone dziecko. Cały cuchnął strachem i łamał się pod naciskiem dłoni, które dawno przestały go dotykać, ale których ślad czul nadal na swoim karku. Nie wiedział, jak ma mu powiedzieć, że i on je czuje. Być może dla dzieci zrodzonych w pożarze nie było miejsca poza ogniem — zawsze już musieli płonąć, by nie zamarznąć. W pierwszej chwili więc nie zwrócił uwagi na kształt jego uśmiechu, dostrzegł jedynie wilgoć w jego znajomych oczach podkrążonych niewdzięczną dorosłością i zmatowiałych ulicą. Z tęsknoty prawie stracił czujność. — Nie wybaczyłbyś mi, nawet gdybym dawno zgniła pod ziemią — odparł powoli, próbując znów odnaleźć stanowczość w swoim poharatanym głosie. — Znam cię przecież. Nie wybaczyłeś żadnemu z nas... ani mi, ani Freydis, ani Neptúnusowi. Nie wybaczyłeś nawet własnym rodzicom za to, że wtedy umarli. Nie zawsze byłeś zły, Egon, ale zawsze lubiłeś chomikować swoją urazę. — Spojrzał mu w oczy, obijając swoją zaciętą powagę o jego jadowity uśmiech. Chciał sięgnąć do jego piersi i wyciągnąć pudełko, znaleźć w nim ich wszystkich, cyrkowe dzieci potłuczone jak porcelanowe lalki.
Zadrżał na brzmienie jego tonu. Był taki lekki, iż niemal bliski i sprawiał, że otaczającą ich groza stawała się jeszcze ostrzejsza w swoich rysach, jeszcze paskudniejsza, duszna od śmierci, cuchnącą siarką, martwicą i horrorem. Sztylet odbił kilka punktów światła, choć Beau pewien był, że wszystkie dawno zgasły.
— Oszalałeś — syknął, odsuwając się o krok i pozwalając, by połowę pobladłej twarzy połknął cień. — Egon, nie każ mi tego robić.
Egon Munch
Re: 02.01.2001 – Stara rzeźnia – E. Munch & Bezimienny: B. Larsen Czw 30 Lis - 16:14
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Arabella nigdy nie patrzyła w lustro, jakby obawiała się tego, co mogłaby zobaczyć we własnych oczach – głębokiego odmętu źrenic, które przypominały czarną taflę wody i w podobny sposób zawsze, kiedy przyglądano się im zbyt długo, sprawiały wrażenie, jakby mogło wynurzyć się z nich coś przerażającego; za każdym razem, gdy chwytał przypadkiem odbicie jej twarzy w jednej ze szklanych powierzchni, odwracał płochliwie wzrok, przekonany, że w ciele jego matki żyło drapieżne stworzenie, które wysycało korytarze jej krwiobiegu i pozostawiało ślady zębów na zaczerwienionej tkance mięśni. Bał się patrzeć jej w oczy, a kiedy którymś razem chwyciła go za żuchwę tak mocno, że jej paznokcie pozostawiły w skórze krwawe wgniecenia, tremor tego strachu uwierał go w trzewiach – spójrz na mnie, kiedy do ciebie mówię, zbeształa go wtedy, a on był pewien, że kiedy rozchyliła usta, z dziąseł wyżynały jej się ostre kły; nigdy nie uwłaczała mu w obecności pozostałych cyrkowców, tym razem poczuł jednak, jak dziesiątki par oczu zwracają się w jego stronę, sięgają mu pod skórę i przesuwają się dreszczem bezpośrednio po powierzchni kości. Nie chciał na nią patrzeć, bo kiedy zacisnął szczęki, pod powiekami zebrała mu się cienka warstwa wilgoci, matka nie była jednak osobą, której należało się sprzeciwiać; przetrąciłaby mu kark, gdyby uważała, że to zapewni jej właściwy posłuch. Po jej odejściu leżał jeszcze na ziemi, żałując, że tego nie uczyniła, bo upokorzenie bolało go bardziej niż zwichnięte stawy, gdy odchylił głowę, tylko jedna osoba patrzyła tymczasem bezpośrednio w jego kierunku – zdał sobie sprawę, że Anja musiała dostrzegać w jego oczach to samo, co on widział w oczach matki i prawda ta objawiała mu się później, ilekroć przechodził obok lustrzanych powierzchni. Stworzenie, które zalęgło się wtedy w jego trzewiach, miało zbyt wiele obliczy, by pamiętał je wszystkie – niesforny bachor odbity w oczach pracowników sierocińca, którzy kazali mu zdjąć spodnie, zanim wżynali w skórę odcisk skórzanego pasa; bestia odbita w oczach Görana, który nachylał się nad nim z ustami wykrzywionymi paroksyzmem perfidnego uśmiechu; przestraszony, dwunastoletni chłopiec odbity w oczach Anji, która przed snem opowiadała barwne historie o ich wspólnej przyszłości. W tę ostatnią zawsze wierzył najmniej – niezależnie od tego, jak wyglądało zamieszkujące go zwierzę, za każdym razem odżywiało się krwią.
Teraz, kiedy wpatrywał się w lśniące, zielone oczy siostry, nie widział już niczego, jakby jego odbicie zmętniało do czarnych kręgów źrenic – nie wiedział, jak wyglądał, bo ktokolwiek istniał w jego ciele dwanaście lat temu, dawno przegnił i zmurszał pod ciężką okrywą skóry. Chłopiec, którym był w sierocińcu – dziecko o smukłej twarzy, głośnym śmiechu i tęczówkach w kolorze bursztynu – zmarł w jego wnętrzu i został pogrzebany w nieoznaczonym grobie, głęboko wśród miąższu trzewi; nosił w sercu pleśń własnej przeszłości, wspomnień, które pokryły żebra cienką warstwą patyny, tymczasem Anja wciąż trzymała między zębami ten sam przecinek diastemy, rozciągała wargi do kokieteryjnych uśmiechów i nakrywała ramiona miękkim materiałem, który chował pod połami zarys jej smukłej, delikatnej sylwetki. Przypominała mu klepsydrę – zatrzymała w sobie drobne fragmenty jego życia, przesypując je pomiędzy dłońmi, a on wpatrywał się w nią z zadrażnionym niedowierzaniem, bo wydawało mu się, że pozbył się wszystkiego, co mogłoby tak boleśnie przypominać mu o własnym nieszczęściu; w świadomości Anji wciąż był dzieckiem, którego wystające kręgi liczyła na głos, przesuwając palcem wzdłuż wygiętego kręgosłupa, a kiedy chorował na wicherię, pozwalała mu ogrzać dłonie na miękkim futrze ogona, którego brunatna końcówka poruszała się leniwie pod sztywną warstwą kołdry. Nie potrafił być dłużej ani jej przyjacielem, ani jej bratem i kiedy spoglądał na nią teraz, z plecami przypartymi do chłodnej ściany rzeźni, wzrok miał całkowicie przemglony zawiścią, która chrobotała mu między zębami, gdy zaciskał szczęki.
– Wygląda na to, że zapewnili ci całkiem przyzwoite życie. – znów powiódł wzrokiem po jej sylwetce, jej ładnej twarzy i okrywających kibić ubraniach, w kieszeniach których grzechotały srebrne monety, skarby podobne ściskanej w dłoni zawieszce – wyobrażał sobie, że podczas gdy on umierał w wilgotnej piwnicy Görana, Anja siedziała na czyiś kolanach, gładząc dłonią welurowe oparcie fotela, zakrywała łopatki drogimi materiałami i zapraszała na usta jeden z tych uśmiechów, który sprawiał, że niegdyś zastanawiał się, czy mógłby ją pokochać. – Uciekłem kilka tygodni po tym, jak zniknęłaś. Pomyślałem, że jeśli nie ucieknę, to się zabiję. – uniósł powoli brodę, choć całe ciało zesztywniało mu boleśnie, jakby wspomnienia zacisnęły mu na sercu wnyki gwałtownej parezy. – Być może tak byłoby lepiej. – rozchylił usta w kwaśnym grymasie, broda wciąż drżała mu jednak wyraźnie, a oczy lśniły cienką mielizną wilgoci, jakby były fragmentami bursztynu wyciągniętymi prosto spod wzburzonych fal. – Göran mnie znalazł. – nie pamiętał, kiedy ostatnio wypowiadał jego imię na głos i brzmienie niewygodnych głosek pozostawiło mu na języku zmierzły posmak goryczy. – Powtarzał, że jestem chory, dlatego muszę mieszkać w piwnicy. Dopóki nie wyzdrowieję. Traktował mnie jak zwierzę, wyjątkowo niewdzięczne trofeum, które będzie mógł powiesić na ścianie, kiedy już skończy wypychać mnie od środka. – kącik ust drgnął mu nerwowo, w obręczach tęczówek znów pojawiły się jednak brązowe cętki obłędu, wyraz twarzy, który w niepokojący sposób upodabniał go do matki. – Myślisz, że chciałem mieć takie życie?! – zacisnął palce mocniej na rękojeści noża, nachylając się tak blisko twarzy Anji, że czuł jej rwany oddech na własnych ustach. – Czuję jego dłonie zaszyte pod swoją skórą. Próbowałem je wyjąć, musiały zgubić się w środku. – uśmiechnął się, właściwie wyszczerzył, pokazał zęby jak zwierzę, a potem rozchylił ręce, rozluźniając palce wokół bursztynowej zawieszki, która leżała na zapieczętowanej dłoni, obrośnięta winoroślą wspinających się wzdłuż przedramion blizn. – Dlaczego miałbym wam wybaczyć? Nienawidziliście mnie od początku. – nie potrafił znieść jej powagi, sposobu, w jaki próbowała unieść dumnie głowę i rozbić jego szaleństwo o kamień własnego rozsądku i przez chwilę pomyślał, że mógłby zabrać jej więcej niż tylko ogon.
– Wiesz, jaki jest twój problem? Nigdy nie doceniałaś starań, które jestem w stanie dołożyć, żeby dostać to, czego chcę. – drżeli oboje i chociaż sztylet wciąż błyszczał, zniekształcając ukradkowe odbicie jego twarzy, on sam czuł się, jakby każdy cal skóry lepił mu się od krwi – w rzeczywistości był to jedynie wosk wszechobecnego strachu, ciężka atmosfera rzeźni, która miała niebawem spłynąć świeżą posoką, świadomość, że trzymał własną zemstę pod płytkami paznokci i mógł nareszcie wyżąć ją spod nich siłą. Anja odsunęła się o krok, wymuszając, by skoczył do przodu, wypuszczając z dłoni brylantową zawieszkę i tymi samymi palcami chwytając ją za kołnierz; sztylet rozciął powietrze, zatrzymując się groźbą chłodu na jej gardle, a on uśmiechnął się złowrogo, choć do oczu napłynęły mu łzy. – Wezmę go sam, jeśli będę musiał. Odwróć się.
Teraz, kiedy wpatrywał się w lśniące, zielone oczy siostry, nie widział już niczego, jakby jego odbicie zmętniało do czarnych kręgów źrenic – nie wiedział, jak wyglądał, bo ktokolwiek istniał w jego ciele dwanaście lat temu, dawno przegnił i zmurszał pod ciężką okrywą skóry. Chłopiec, którym był w sierocińcu – dziecko o smukłej twarzy, głośnym śmiechu i tęczówkach w kolorze bursztynu – zmarł w jego wnętrzu i został pogrzebany w nieoznaczonym grobie, głęboko wśród miąższu trzewi; nosił w sercu pleśń własnej przeszłości, wspomnień, które pokryły żebra cienką warstwą patyny, tymczasem Anja wciąż trzymała między zębami ten sam przecinek diastemy, rozciągała wargi do kokieteryjnych uśmiechów i nakrywała ramiona miękkim materiałem, który chował pod połami zarys jej smukłej, delikatnej sylwetki. Przypominała mu klepsydrę – zatrzymała w sobie drobne fragmenty jego życia, przesypując je pomiędzy dłońmi, a on wpatrywał się w nią z zadrażnionym niedowierzaniem, bo wydawało mu się, że pozbył się wszystkiego, co mogłoby tak boleśnie przypominać mu o własnym nieszczęściu; w świadomości Anji wciąż był dzieckiem, którego wystające kręgi liczyła na głos, przesuwając palcem wzdłuż wygiętego kręgosłupa, a kiedy chorował na wicherię, pozwalała mu ogrzać dłonie na miękkim futrze ogona, którego brunatna końcówka poruszała się leniwie pod sztywną warstwą kołdry. Nie potrafił być dłużej ani jej przyjacielem, ani jej bratem i kiedy spoglądał na nią teraz, z plecami przypartymi do chłodnej ściany rzeźni, wzrok miał całkowicie przemglony zawiścią, która chrobotała mu między zębami, gdy zaciskał szczęki.
– Wygląda na to, że zapewnili ci całkiem przyzwoite życie. – znów powiódł wzrokiem po jej sylwetce, jej ładnej twarzy i okrywających kibić ubraniach, w kieszeniach których grzechotały srebrne monety, skarby podobne ściskanej w dłoni zawieszce – wyobrażał sobie, że podczas gdy on umierał w wilgotnej piwnicy Görana, Anja siedziała na czyiś kolanach, gładząc dłonią welurowe oparcie fotela, zakrywała łopatki drogimi materiałami i zapraszała na usta jeden z tych uśmiechów, który sprawiał, że niegdyś zastanawiał się, czy mógłby ją pokochać. – Uciekłem kilka tygodni po tym, jak zniknęłaś. Pomyślałem, że jeśli nie ucieknę, to się zabiję. – uniósł powoli brodę, choć całe ciało zesztywniało mu boleśnie, jakby wspomnienia zacisnęły mu na sercu wnyki gwałtownej parezy. – Być może tak byłoby lepiej. – rozchylił usta w kwaśnym grymasie, broda wciąż drżała mu jednak wyraźnie, a oczy lśniły cienką mielizną wilgoci, jakby były fragmentami bursztynu wyciągniętymi prosto spod wzburzonych fal. – Göran mnie znalazł. – nie pamiętał, kiedy ostatnio wypowiadał jego imię na głos i brzmienie niewygodnych głosek pozostawiło mu na języku zmierzły posmak goryczy. – Powtarzał, że jestem chory, dlatego muszę mieszkać w piwnicy. Dopóki nie wyzdrowieję. Traktował mnie jak zwierzę, wyjątkowo niewdzięczne trofeum, które będzie mógł powiesić na ścianie, kiedy już skończy wypychać mnie od środka. – kącik ust drgnął mu nerwowo, w obręczach tęczówek znów pojawiły się jednak brązowe cętki obłędu, wyraz twarzy, który w niepokojący sposób upodabniał go do matki. – Myślisz, że chciałem mieć takie życie?! – zacisnął palce mocniej na rękojeści noża, nachylając się tak blisko twarzy Anji, że czuł jej rwany oddech na własnych ustach. – Czuję jego dłonie zaszyte pod swoją skórą. Próbowałem je wyjąć, musiały zgubić się w środku. – uśmiechnął się, właściwie wyszczerzył, pokazał zęby jak zwierzę, a potem rozchylił ręce, rozluźniając palce wokół bursztynowej zawieszki, która leżała na zapieczętowanej dłoni, obrośnięta winoroślą wspinających się wzdłuż przedramion blizn. – Dlaczego miałbym wam wybaczyć? Nienawidziliście mnie od początku. – nie potrafił znieść jej powagi, sposobu, w jaki próbowała unieść dumnie głowę i rozbić jego szaleństwo o kamień własnego rozsądku i przez chwilę pomyślał, że mógłby zabrać jej więcej niż tylko ogon.
– Wiesz, jaki jest twój problem? Nigdy nie doceniałaś starań, które jestem w stanie dołożyć, żeby dostać to, czego chcę. – drżeli oboje i chociaż sztylet wciąż błyszczał, zniekształcając ukradkowe odbicie jego twarzy, on sam czuł się, jakby każdy cal skóry lepił mu się od krwi – w rzeczywistości był to jedynie wosk wszechobecnego strachu, ciężka atmosfera rzeźni, która miała niebawem spłynąć świeżą posoką, świadomość, że trzymał własną zemstę pod płytkami paznokci i mógł nareszcie wyżąć ją spod nich siłą. Anja odsunęła się o krok, wymuszając, by skoczył do przodu, wypuszczając z dłoni brylantową zawieszkę i tymi samymi palcami chwytając ją za kołnierz; sztylet rozciął powietrze, zatrzymując się groźbą chłodu na jej gardle, a on uśmiechnął się złowrogo, choć do oczu napłynęły mu łzy. – Wezmę go sam, jeśli będę musiał. Odwróć się.
Bezimienny
Re: 02.01.2001 – Stara rzeźnia – E. Munch & Bezimienny: B. Larsen Czw 30 Lis - 16:14
Zara Laursen nigdy nie przestawała patrzeć w lustro, jakby w obawie, iż w każdej sekundzie mogłaby stracić twarz. Miała więc sypialnię o lustrzanych ścianach i podłogi z polerowanego marmuru, miała dekorowane perłami puderniczki w torebkach i gładkie tafle diamentów na palcach; czasem, gdy siedzieli blisko siebie, a Zara uśmiechała się ze swoim wyuczonym kryształowym wdziękiem, Beau nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż przeglądała się w jego oczach. Gdy jego spojrzenie ciemniało, przez twarz adopcyjnej matki przebiegał cień strachu — na kilka sekund traciła głowę, wraz z głową swoją miłość, bo zwykła kochać go jedynie wtedy, gdy mogła dostrzec swoje odbicie ostre i niezmącone na tle morskiego błękitu. Nie było wcale trudno żyć z niemiłoscią. To bzdura, płytka i naiwna, iż ludzie potrzebują być kochanymi, że miłość w istocie jest największą częścią naszych ciał, choć te przecież pełne są jedynie mięsa i krwi; to brednie, że wszyscy potrzebujemy rodziców, że dzieci pozbawione uścisku i ciepła maleją i umierają; to kłamstwo, bo on przecież żył. On żył — uparcie, złośliwe i na przekór światu — chociaż nikt nigdy nie powiedział mu, że powinien włożyć czapkę, bo jest zimno. Był wysoki, silny i zdrowy nawet wtedy, gdy sypiał na gołej podłodze i krzyczał z rozpaczy. Być może ludzie (ludzie tacy jak on, więc nie ludzie wcale — poprawiał się cicho, gdzieś na granicach własnych rozmyślań) nie potrzebowali miłości — być może on (kimkolwiek lub czymkolwiek właściwie był) potrzebował jedynie powodu. Powodem mogło być wszystko, powodem mogła być zemsta i powodem mogła być obietnica. Nie pamiętał już, którą z tych dwóch rzeczy złożyli wraz z Egonem w swoich dłoniach, lecz im starszy był i im mniej kochał, tym bardziej przekonywał się, iż zemsta i obietnica mają jedną matkę — tę samą, która zginęła pod cyrkowym namiotem.
Nigdy nie miał lepszej, wszystkie jednak pozostawały w równym stopniu martwe. Leżały obok siebie, powykrzywiane jak koszmary i patrzyły jej w oczy, choć te ich były puste i blade jakby ktoś zalał je woskiem. Nie potrzebował ich nigdy, żadna z tych matek nie podarowała mu niczego poza przesadnie mocnym uściskiem na ramieniu i żałobną czernią; nie potrzebował rodziny innej niż jej brat, jego dziecięca twarz wracająca do niej w snach jak przepowiednia końca świata. Jego nieobecność przeszyła go jak igła i długie lata nawlekał na jej koniec te same nici o tych samych barwach — cętkowane oczy, stary, popielaty sweter, róż na nosie, gdy biegli przez korytarz sierocińca, gubiąc za sobą oddechy. Dlaczego nie wzięliście też mojego brata? — pytał pierwsze miesiące, kuląc się w kątach wielkiego, białego mieszkania, strzelistej budowli ze szkła, w której nie można było się ukryć. Nie masz brata — odpowiadał wtedy Per Laursen, marszcząc z rozbawieniem brwi, jakby usłyszał właśnie wyjątkowo niedorzeczną anegdotę przy proszonej kolacji. Jesteś jedynaczką, moje złotko. Potem śmiali się wraz z Zarą i ich przyjaciółmi, nachylając swoje śliczne, płaskie czoła nad blatem długiego stołu, ich twarze zagubione w dymie z cygaretek, piórach i muzyce, niczym portrety wielkich gwiazd na ścianach teatrów. Nie umiał spać w swoim nowym pokoju, a pustka drapała go w gardło jak kurz z materaca. Był samotny w każdej tkance swojego ciała i w każdym piegu na policzku, bo chociaż nic na świecie nigdy go nie kochało, w szklanym pałacu Laursenów nikt go też nie pamiętał. Egona nie było, Egon został i gdziekolwiek był (być może gdzieś, gdzie ludzie potrzebują miłości do życia) nie dostał listu, który Beau zostawił na parapecie. Ich rozłąka nabrała kształtów — przypominała miskę owsianki albo pazury niedźwiedzia.
Pamiętasz starą Jannę, tę która przychodziła w czwartki do cyrku? Zawsze nosiła złotą biżuterię i cuchnęła różanym mydłem. Była bogata w ten obleśny sposób, który nie niesie za sobą ani uznania, ani szczodrości. Przypminala ropuchę i czasem śmiałeś się, że gdyby szturchnąć ją patykiem, odskoczyłaby w bok, prosto w kałużę. Tutaj wszyscy są jak Janna — w moim nowym domu, rozumiesz, wszyscy są jak Janna. Utknęłam między ropuchami i widzę, jak rosną im brzuchy. Myślę, że jedzą dzieci i wkrótce zjedzą też mnie, najlepiej taką w maśle i w tymianku. Każą mi uczyć się języków i grać na skrzypcach. Po co im kolacja, która gra na skrzypcach i mówi po francusku?
— Lubili drogie rzeczy i często zaciągali długi — skwitował, a słowa wypadły z niego automatycznie, jakby recytował formułkę powtarzaną latami gdzieś w ciemnych przestrzeniach, w których śmierć Laursenów odbijała się echem od znajomych ścian znajomych kamienic. Bliżej jej było do skandalu niż do tragedii — nic w nich nie było godne pożałowania, ich zęby były zbyt białe, ich głosy zbyt złote, ich życia niewarte prawdziwych łez. Beau nadal pamiętał damy wycierające haftowanymi chusteczkami suche policzki. — Zamienili mi imię i nie pozwalali pytać o przeszłość. Mówili, że wciągnęli mnie z rynsztoku, choć ja niczego takiego nie pamiętam. Nie pamiętam ani rynsztoku, ani tego, bym kiedykolwiek była im wdzięczna. — Gdy mówił, jego głos zamieniał się w kłęby pary ulatujące ospale spomiędzy warg. Brzmiał chłodno i stanowczo, twarz miał spiętą w zdeterminowaniu, ale oddech drżał lekko, popychany wiatrem i szarpany lękiem w miejscach, w których słowa stawały się tkliwe i pełne ckliwego sentymentu. Wpatrywał się w twarz brata z przekonaniem, iż nie mogliby patrzeć na siebie, gdyby nie powiedział mu prawdy — to było jak dług ciągnący się za nimi latami, jak tamta zemsta i tamta obietnica, które włożyli sobie w dziecięce dłonie. Gdy Laursenowie go zabrali, powstała między nimi pustka zakwitła pierwszym obłokiem cienia, który rósł i rósł tak długo, aż ciemność połknęła wszystko to, co niegdyś żyło między nimi. Teraz, choć już dorosły, Beau nie mógł odnaleźć w tym kraterze tamtej pojedynczej nici, którą niegdyś przywiązał Egonowi do wskazującego palca. — Nie żyją.
Jego brat uciekł, a on pomyślał, że wiedział o tym od samego początku. Uciekł bez niego, choć mieli zrobić to razem i w swojej niedojrzałej naiwności planowali ścieżki, którymi wydostaną się na zewnątrz, a potem życia, które będą wieść. Mieli zapomnieć o wszystkim — o tym, jak okrutny i niesprawiedliwy w istocie jest świat i o tym, że tak naprawdę nie ma na nim domu dla dzieci takich, jak oni. Beau powtarzał, że jeżeli chcą mieć dla siebie miejsce, będą musieli sami wygryźć je zębami, a Egon go posłuchał i teraz pluł ziemią pod jego nogi. Na kilka sekund jego serce zacisnęło się w pięść — nie gotową do uderzenia, a taką, która desperacko próbuje zatrzymać w palcach własne tętno.
— Nie jest tak łatwo umrzeć, to byłoby za łatwe — wycedził przez zęby, a wzrok uciekł w odmęty rzeźni, ciemny i przerażony, bo śmierć zbierała się nad nimi jak burzowa chmura. — Szukałam cię — powtórzył, tym razem ciszej, pozwalając, by słowa wżarły się w przerwy między kolejnymi zdaniami. Göran, piwnica, wypchane zwierzęta; wyobraził sobie Egona rozciągniętego na ścianie letniej rezydencji jego adopcyjnych rodziców jak skóra z dzika; jego postrzępione, ciemne włosy, jego szkliste oczy cętkowane jak łeb żmii, szybki poblask jego uśmiechu — wszystko wywrócone na drugą stronę i pełne ciasnych szwów, pełne dłoni, których nie mógł z siebie wydrzeć. — Też go nie chciałam, nie chciałam niczego z tego życia — syknął, prostując się czujnie, gdy ostrze noża odbiło mgławy snop światła. — Przez dziesięć lat przygotowywali mnie na sprzedaż, jak wystawowego pudla, mój adopcyjny ojciec oddał mnie znajomemu za uścisk ręki i dwa zaproszenia na bankiet. Nigdy nie dostałam szansy an to, żeby zaszyć tamtą parę rąk pod skórą, nigdy jej w sobie nie zgubiłam, bo nie można zgubić czegoś stokrotnie większego od siebie. Są wszędzie, te dłonie, wszędzie — nie ma miejsca ani na mnie, ani na całym cholernym świecie, gdzie mogłabym przed nimi uciec! — krzyk chrobotał między jego zębami, ciało napięło się w przygotowaniu do walki, której nigdy nie planował wygrywać. — Nie rozumiesz? To była jedyna przyszłość, która na nas czekała, nie było dla nas nigdy niczego poza tymi dłońmi! Mogłeś uciec, mogłeś zostać, mogłeś nawet, kurwa, rzucić się z okna, i tak skończyłbyś tak samo. Byliśmy an to skazani, ty, ja i cała reszta tych beznadziejnych, chorych sierot. — Gdy podniósł wzrok, twarz Egona była bliska i znajoma, jego spojrzenie roziskrzone tym dzikim rodzajem szaleństwa, które widział już wcześniej w oczach jego rodziców. Przypominał swoją matkę w równym stopniu jak kogoś, kto latami szukał miejsca, by połknąć w końcu swoją żałobę, a zamiast tego odnajdował jedynie więcej śmierci i więcej przemocy, więcej kości, po których musiał stąpać, kalecząc sobie stopy. — Nie, Egon — odezwał się ostrożnie, czując jak drży mu oddech. Musiał zaciskać własną złość za zębami, kręcić głową z ostrożnym niedowierzaniem, jak gdyby próbował wyrwać broń z dłoni szaleńca. — To ty, to zawsze byłeś ty. Wmawiasz sobie cudzą nienawiść, bo nie umiesz już bez niej oddychać.
Próbował uciec — jeden krok, kolejny krok za nim, sztylet sięgający do jego gardła, groźba zaczepiona o rzeźnicze haki. Przeklął cicho, wciągając powietrze w płuca, na kilka sekund unosząc podbródek w desperackich probach odsunięcia się od ostrza. Powinien był być sprytniejszy, ale szok i ciemność zamknęły go w tamtej wielkiej, bezzębnej szczęce, a on stracił panowanie nad własnym ciałem. Myślał o tamtym nożu, myślał o oczach swojego brata, myślał o dłoni naznaczonej liniami wężowych ciał. Otworzył usta, by coś powiedzieć — inkantację lub błaganie o litość — lecz upadł, nim głos poruszył krtanią, Ziemia pod nim była twarda i zimna, ból potylicy rozlał się chłodną falą wzdłuż ciała, a on zdążył jedynie zauważyć wystający spod betonu kawałek metalu — pozostałość zdradliwej konstrukcji, która pozbawiła go szans na szybki unik. Próbował podnieść się na łokciach, próbował odnaleźć w ciemności twarz Egona, ale kręciło mu się w głowie, a świat był mętny i cuchnął rozerwanymi trzewiami.
Nigdy nie miał lepszej, wszystkie jednak pozostawały w równym stopniu martwe. Leżały obok siebie, powykrzywiane jak koszmary i patrzyły jej w oczy, choć te ich były puste i blade jakby ktoś zalał je woskiem. Nie potrzebował ich nigdy, żadna z tych matek nie podarowała mu niczego poza przesadnie mocnym uściskiem na ramieniu i żałobną czernią; nie potrzebował rodziny innej niż jej brat, jego dziecięca twarz wracająca do niej w snach jak przepowiednia końca świata. Jego nieobecność przeszyła go jak igła i długie lata nawlekał na jej koniec te same nici o tych samych barwach — cętkowane oczy, stary, popielaty sweter, róż na nosie, gdy biegli przez korytarz sierocińca, gubiąc za sobą oddechy. Dlaczego nie wzięliście też mojego brata? — pytał pierwsze miesiące, kuląc się w kątach wielkiego, białego mieszkania, strzelistej budowli ze szkła, w której nie można było się ukryć. Nie masz brata — odpowiadał wtedy Per Laursen, marszcząc z rozbawieniem brwi, jakby usłyszał właśnie wyjątkowo niedorzeczną anegdotę przy proszonej kolacji. Jesteś jedynaczką, moje złotko. Potem śmiali się wraz z Zarą i ich przyjaciółmi, nachylając swoje śliczne, płaskie czoła nad blatem długiego stołu, ich twarze zagubione w dymie z cygaretek, piórach i muzyce, niczym portrety wielkich gwiazd na ścianach teatrów. Nie umiał spać w swoim nowym pokoju, a pustka drapała go w gardło jak kurz z materaca. Był samotny w każdej tkance swojego ciała i w każdym piegu na policzku, bo chociaż nic na świecie nigdy go nie kochało, w szklanym pałacu Laursenów nikt go też nie pamiętał. Egona nie było, Egon został i gdziekolwiek był (być może gdzieś, gdzie ludzie potrzebują miłości do życia) nie dostał listu, który Beau zostawił na parapecie. Ich rozłąka nabrała kształtów — przypominała miskę owsianki albo pazury niedźwiedzia.
Pamiętasz starą Jannę, tę która przychodziła w czwartki do cyrku? Zawsze nosiła złotą biżuterię i cuchnęła różanym mydłem. Była bogata w ten obleśny sposób, który nie niesie za sobą ani uznania, ani szczodrości. Przypminala ropuchę i czasem śmiałeś się, że gdyby szturchnąć ją patykiem, odskoczyłaby w bok, prosto w kałużę. Tutaj wszyscy są jak Janna — w moim nowym domu, rozumiesz, wszyscy są jak Janna. Utknęłam między ropuchami i widzę, jak rosną im brzuchy. Myślę, że jedzą dzieci i wkrótce zjedzą też mnie, najlepiej taką w maśle i w tymianku. Każą mi uczyć się języków i grać na skrzypcach. Po co im kolacja, która gra na skrzypcach i mówi po francusku?
— Lubili drogie rzeczy i często zaciągali długi — skwitował, a słowa wypadły z niego automatycznie, jakby recytował formułkę powtarzaną latami gdzieś w ciemnych przestrzeniach, w których śmierć Laursenów odbijała się echem od znajomych ścian znajomych kamienic. Bliżej jej było do skandalu niż do tragedii — nic w nich nie było godne pożałowania, ich zęby były zbyt białe, ich głosy zbyt złote, ich życia niewarte prawdziwych łez. Beau nadal pamiętał damy wycierające haftowanymi chusteczkami suche policzki. — Zamienili mi imię i nie pozwalali pytać o przeszłość. Mówili, że wciągnęli mnie z rynsztoku, choć ja niczego takiego nie pamiętam. Nie pamiętam ani rynsztoku, ani tego, bym kiedykolwiek była im wdzięczna. — Gdy mówił, jego głos zamieniał się w kłęby pary ulatujące ospale spomiędzy warg. Brzmiał chłodno i stanowczo, twarz miał spiętą w zdeterminowaniu, ale oddech drżał lekko, popychany wiatrem i szarpany lękiem w miejscach, w których słowa stawały się tkliwe i pełne ckliwego sentymentu. Wpatrywał się w twarz brata z przekonaniem, iż nie mogliby patrzeć na siebie, gdyby nie powiedział mu prawdy — to było jak dług ciągnący się za nimi latami, jak tamta zemsta i tamta obietnica, które włożyli sobie w dziecięce dłonie. Gdy Laursenowie go zabrali, powstała między nimi pustka zakwitła pierwszym obłokiem cienia, który rósł i rósł tak długo, aż ciemność połknęła wszystko to, co niegdyś żyło między nimi. Teraz, choć już dorosły, Beau nie mógł odnaleźć w tym kraterze tamtej pojedynczej nici, którą niegdyś przywiązał Egonowi do wskazującego palca. — Nie żyją.
Jego brat uciekł, a on pomyślał, że wiedział o tym od samego początku. Uciekł bez niego, choć mieli zrobić to razem i w swojej niedojrzałej naiwności planowali ścieżki, którymi wydostaną się na zewnątrz, a potem życia, które będą wieść. Mieli zapomnieć o wszystkim — o tym, jak okrutny i niesprawiedliwy w istocie jest świat i o tym, że tak naprawdę nie ma na nim domu dla dzieci takich, jak oni. Beau powtarzał, że jeżeli chcą mieć dla siebie miejsce, będą musieli sami wygryźć je zębami, a Egon go posłuchał i teraz pluł ziemią pod jego nogi. Na kilka sekund jego serce zacisnęło się w pięść — nie gotową do uderzenia, a taką, która desperacko próbuje zatrzymać w palcach własne tętno.
— Nie jest tak łatwo umrzeć, to byłoby za łatwe — wycedził przez zęby, a wzrok uciekł w odmęty rzeźni, ciemny i przerażony, bo śmierć zbierała się nad nimi jak burzowa chmura. — Szukałam cię — powtórzył, tym razem ciszej, pozwalając, by słowa wżarły się w przerwy między kolejnymi zdaniami. Göran, piwnica, wypchane zwierzęta; wyobraził sobie Egona rozciągniętego na ścianie letniej rezydencji jego adopcyjnych rodziców jak skóra z dzika; jego postrzępione, ciemne włosy, jego szkliste oczy cętkowane jak łeb żmii, szybki poblask jego uśmiechu — wszystko wywrócone na drugą stronę i pełne ciasnych szwów, pełne dłoni, których nie mógł z siebie wydrzeć. — Też go nie chciałam, nie chciałam niczego z tego życia — syknął, prostując się czujnie, gdy ostrze noża odbiło mgławy snop światła. — Przez dziesięć lat przygotowywali mnie na sprzedaż, jak wystawowego pudla, mój adopcyjny ojciec oddał mnie znajomemu za uścisk ręki i dwa zaproszenia na bankiet. Nigdy nie dostałam szansy an to, żeby zaszyć tamtą parę rąk pod skórą, nigdy jej w sobie nie zgubiłam, bo nie można zgubić czegoś stokrotnie większego od siebie. Są wszędzie, te dłonie, wszędzie — nie ma miejsca ani na mnie, ani na całym cholernym świecie, gdzie mogłabym przed nimi uciec! — krzyk chrobotał między jego zębami, ciało napięło się w przygotowaniu do walki, której nigdy nie planował wygrywać. — Nie rozumiesz? To była jedyna przyszłość, która na nas czekała, nie było dla nas nigdy niczego poza tymi dłońmi! Mogłeś uciec, mogłeś zostać, mogłeś nawet, kurwa, rzucić się z okna, i tak skończyłbyś tak samo. Byliśmy an to skazani, ty, ja i cała reszta tych beznadziejnych, chorych sierot. — Gdy podniósł wzrok, twarz Egona była bliska i znajoma, jego spojrzenie roziskrzone tym dzikim rodzajem szaleństwa, które widział już wcześniej w oczach jego rodziców. Przypominał swoją matkę w równym stopniu jak kogoś, kto latami szukał miejsca, by połknąć w końcu swoją żałobę, a zamiast tego odnajdował jedynie więcej śmierci i więcej przemocy, więcej kości, po których musiał stąpać, kalecząc sobie stopy. — Nie, Egon — odezwał się ostrożnie, czując jak drży mu oddech. Musiał zaciskać własną złość za zębami, kręcić głową z ostrożnym niedowierzaniem, jak gdyby próbował wyrwać broń z dłoni szaleńca. — To ty, to zawsze byłeś ty. Wmawiasz sobie cudzą nienawiść, bo nie umiesz już bez niej oddychać.
Próbował uciec — jeden krok, kolejny krok za nim, sztylet sięgający do jego gardła, groźba zaczepiona o rzeźnicze haki. Przeklął cicho, wciągając powietrze w płuca, na kilka sekund unosząc podbródek w desperackich probach odsunięcia się od ostrza. Powinien był być sprytniejszy, ale szok i ciemność zamknęły go w tamtej wielkiej, bezzębnej szczęce, a on stracił panowanie nad własnym ciałem. Myślał o tamtym nożu, myślał o oczach swojego brata, myślał o dłoni naznaczonej liniami wężowych ciał. Otworzył usta, by coś powiedzieć — inkantację lub błaganie o litość — lecz upadł, nim głos poruszył krtanią, Ziemia pod nim była twarda i zimna, ból potylicy rozlał się chłodną falą wzdłuż ciała, a on zdążył jedynie zauważyć wystający spod betonu kawałek metalu — pozostałość zdradliwej konstrukcji, która pozbawiła go szans na szybki unik. Próbował podnieść się na łokciach, próbował odnaleźć w ciemności twarz Egona, ale kręciło mu się w głowie, a świat był mętny i cuchnął rozerwanymi trzewiami.
Egon Munch
Re: 02.01.2001 – Stara rzeźnia – E. Munch & Bezimienny: B. Larsen Czw 30 Lis - 16:15
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Jeżeli kiedyś był człowiekiem, już tego nie pamiętał – spoglądał w dół na własne dłonie i dostrzegał jedynie szpony, w które przeobrażała je cudza magia, zakrzywione, czarne pazury, jakich nie widział wcześniej u żadnego zwierzęcia, bo wyrastały bezpośrednio z miękkiej tkanki opuszka, pozostawiając bordowe sińce, sięgające środkowego zgięcia stawów; Göran kazał mu odgryzać mięso z własnych kończyn, a on czynił to z sobaczą uległością, rozdrapując skórę, dopóki ramiona nie pąsowiały mu bolesnym obrzękiem, prześwitując bielą lśniącej kości, aż nie mógł poruszyć się z miejsca, bo ciało drgało mu parezą konwulsyjnego bólu, który, owładnięty siłą inkantacji, zadał sobie sam. Kładł głowę na sztywnym materacu, choć materiał dawno przesiąkł krwią, której ciężki, metaliczny zapach osiadał mu na wargach wraz z każdym wdechem, osuwał się powoli wzdłuż rozgryzionego wściekłością języka i spływał w dół gardła, zalepiając trzewia. Wcześniej w tym samym miejscu leżał pies, którego ciepłe ciało rozgrzewało mu skórę, choć spomiędzy zmierzwionej sierści wypełzały spuchnięte juchą pchły, pozostawiające świerzbowate ugryzienia na odsłoniętych łydkach, gołej szyi i przytulonych do piersi przedramionach, które nocą rozdrapywał na nowo do ogorzałej tkanki – później pies zniknął, a jego grzało już tylko fantomowe ciepło zaschniętej na piernacie krwi; Göran wydawał się nie zauważyć różnicy – chwytał go za kark, choć skóra nie rozciągała się w tym miejscu jak u zwierzęcia, wydawał surowe komendy i zacieśniał mu wokół szyi metalowy łańcuch swego rygoru, którego cięgna wciąż czuł na skórze, jakby wypaliły mu pod grdyką bliznę w kształcie psiej obroży. Nie miało znaczenia, kim był wcześniej – coraz częściej myślał, że nie był nikim w ogóle; spoglądał prosto w lśniące, zielone oczy Anji i rozważał, czy miało to jeszcze jakiekolwiek znaczenie – nie istnieli oboje, bo ludzie, którzy stali teraz naprzeciwko siebie, nosili inne rysy twarzy, inne marzenia, inną przyszłość.
Wiele razy zastanawiał się, co się z nią stało, a kiedy trawiła go gorączka, wyobrażał sobie, że kładła się obok, wtulając się tak blisko, że czuł zapach jej skóry, wyciągał dłoń, opierając ją na fantomowej bliskości drugiego ciała, choć w rzeczywistości przesuwał palcami po szorstkim betonie – zdał sobie sprawę, jak dawno o niej nie myślał, jak niewiele zmieniało jej życie pod jego nieobecność; wyobrażał sobie, jak siedziała na cudzych kolanach, opierając dłoń o miękkie spodnie z jedwabiu i odchylając lekko głowę podczas śmiechu, by lśniące kolczyki zachybotały się wyraźnie, odbijając światło żyrandola, wyobrażał sobie, że kładła palce na dwukolorowej szczęce fortepianu, otwierała szafę i wyciągała z niej drogą suknię, którą nakładała jedynie podczas spaceru po ogrodzie, wyobrażał sobie, że piła z ceramicznych filiżanek, unosząc przy tym mały palec, rozpoznawała trzy różne rodzaje widelców, spośród których każdy posiadał własne miejsce na szerokim blacie i rozcierała perfumy po wewnętrznej stronie nadgarstków, przystawiając je do nosa, zanim pozwoliłaby powąchać się komukolwiek innemu. Tylko że teraz – z bladą twarzą i unoszącym się spod skóry, dusznym zapachem opium – nie przypominała tej osoby; miała zbyt cierpki głos, a jej uśmiech rozdzierał usta w kształcie, który przypominał cięcie kuchennego noża, oddech drżał jej lękiem, pozostawiającym na skórze zdradliwą dropiatość, dłonie zbyt dobrze pamiętały, jak zacisnąć się w pięści, gdzie wgnieść skórę opuszką kciuka, by wstrzymać haust kolejnego oddechu. Przez chwilę chciał zapytać jej, co się stało, ale zaraz ujarzmił to pragnienie – naiwne i absurdalne – za rzędem zaciśniętych zębów; Anja nie należała już do jego życia, nie była fragmentem przeszłości, który można by zwyczajnie podnieść z ziemi i włożyć z powrotem na swoje miejsce, wybitym zębem podklejonym do miękkiej tkanki dziąseł – dzieliło ich zbyt wiele i zbyt wiele przyciągało ich także ku sobie.
– Szukałaś za słabo – nie wiedział, czy rzeczywiście potrafił winić ją za to, że go nie odnalazła; on nigdy nawet jej nie szukał, drażniło go jednak brzmienie nagle przycichłego głosu, tchórzliwa skrucha, która poruszała strunami jej krtani, drażniły go usprawiedliwienia, emocje kwitnące pod fizjonomią twarzy i przeświadczenie, że rozumiała wszystko, co przeżył – nie miała pojęcia. Słyszał chrobot jej krzyku, z trudem przeciskający się pomiędzy zaciśniętymi zębami i czuł, jak pięść, która trzymała w ucisku jego serce, przykurczyła się mocniej, napływając pod skronie haustem pchniętej aortą krwi. – Wy byliście na to skazani – warknął w końcu, robiąc krok do przodu, a jego oczy wypełniły się połyskiem nabrzmiewającej wokół źrenic grozy. – To nie było moje życie. – nienawiść, która rozpleniła się pod jego osierdziem już w dniu, w którym Arabella przygarnęła pod swoje ramiona pierwszą sierotę o długim, krowim ogonie podkulonym między nogami, sięgała teraz każdej części ciała, porastała kończyny i świerzbiła tuż pod cienką płytką paznokci, aż czuł się, jakby mógł wydrapać je spod skóry. Ostrze błysnęło w powietrzu, rozcinając ciążącą pomiędzy nimi atmosferę, a potem zatrzymało się na gardle Anji, rozcinając płytką rysę pod łagodnym wzniesieniem grdyki – dostrzegł w jej spojrzeniu błysk, którego nie pomyliłby żadnym innym i świadomość strachu, jaki wywołał, sprawiła, że usta rozsunęły się kształtem uśmiechu równie groźnego i ostrego, co trzymany w dłoni sztylet; mógł stać w miejscu i rozmawiać z nią o przeszłości, lecz nie posiadał słów, które opisywałyby ją dość dobrze, co czyny, a kiedy siostra cofnęła się o krok, upadając na betonową posadzkę rzeźni, poczuł jak szaleństwo, które iskrzyło się dotąd w głębi jego źrenic, wylało się na powierzchnię spojówek, wypełniając je obsesyjnym, drapieżnym spojrzeniem, którego nie mógłby obłaskawić już żaden krzyk, żadne błaganie o litość.
– Zapomniałaś – szepnął głosem ociężałym od emocji, kiedy nachylił się bliżej, opierając kolana o twardą podłogę i nachylając się ponad Anją, podciągając nóż z powrotem wzdłuż linii jej mostka, aż po wzniesioną szczękę. – Nigdy nie byłem jednym z was. – uśmiechnął się drapieżnie, cofając przy tym gwałtownie dłoń, zmuszając, by przewróciła się na brzuch, a następnie dociskając jej miękki policzek do zabrudzonego rdzą betonu. – Nie ruszaj się, nie chcesz, żeby bolało bardziej – odparł, choć jego głos przebrzmiał tonem sugerującym prowokacyjną zachętę – wgniótł kolano w płytką debrę zesztywniałych lędźwi, po czym przesunął nóż ku materiale spodni, rozcinając je wzdłuż prawej nogawki; wciąż obwiązywała ogon w ten sam sposób co, gdy byli dziećmi, a teraz puszysty fragment ciała wił się nerwowo, jakby w przeczuciu nadchodzącego bólu. Zacisnął palce na brunatnym futrze, naciągając skórę, wbrew własnej złości poczuł jednak, jak do oczu napływają mu łzy – owinął palce mocniej wokół rękojeści ostrza, ale dłonie miał lepkie i spocone, a kiedy w końcu uniósł ramię, nabierając zamachu, płacz oplótł kolczystą obręcz wokół ugniecionego skurczem gardła. Krew trysnęła obfitym, czerwonym strumieniem, aż powoli zwolnił uchwyt, pozwalając, by odcięty ogon opadł głucho na posadzkę, a łzy spłynęły bezgłośnie po cętkowanej karminem twarzy.
Wiele razy zastanawiał się, co się z nią stało, a kiedy trawiła go gorączka, wyobrażał sobie, że kładła się obok, wtulając się tak blisko, że czuł zapach jej skóry, wyciągał dłoń, opierając ją na fantomowej bliskości drugiego ciała, choć w rzeczywistości przesuwał palcami po szorstkim betonie – zdał sobie sprawę, jak dawno o niej nie myślał, jak niewiele zmieniało jej życie pod jego nieobecność; wyobrażał sobie, jak siedziała na cudzych kolanach, opierając dłoń o miękkie spodnie z jedwabiu i odchylając lekko głowę podczas śmiechu, by lśniące kolczyki zachybotały się wyraźnie, odbijając światło żyrandola, wyobrażał sobie, że kładła palce na dwukolorowej szczęce fortepianu, otwierała szafę i wyciągała z niej drogą suknię, którą nakładała jedynie podczas spaceru po ogrodzie, wyobrażał sobie, że piła z ceramicznych filiżanek, unosząc przy tym mały palec, rozpoznawała trzy różne rodzaje widelców, spośród których każdy posiadał własne miejsce na szerokim blacie i rozcierała perfumy po wewnętrznej stronie nadgarstków, przystawiając je do nosa, zanim pozwoliłaby powąchać się komukolwiek innemu. Tylko że teraz – z bladą twarzą i unoszącym się spod skóry, dusznym zapachem opium – nie przypominała tej osoby; miała zbyt cierpki głos, a jej uśmiech rozdzierał usta w kształcie, który przypominał cięcie kuchennego noża, oddech drżał jej lękiem, pozostawiającym na skórze zdradliwą dropiatość, dłonie zbyt dobrze pamiętały, jak zacisnąć się w pięści, gdzie wgnieść skórę opuszką kciuka, by wstrzymać haust kolejnego oddechu. Przez chwilę chciał zapytać jej, co się stało, ale zaraz ujarzmił to pragnienie – naiwne i absurdalne – za rzędem zaciśniętych zębów; Anja nie należała już do jego życia, nie była fragmentem przeszłości, który można by zwyczajnie podnieść z ziemi i włożyć z powrotem na swoje miejsce, wybitym zębem podklejonym do miękkiej tkanki dziąseł – dzieliło ich zbyt wiele i zbyt wiele przyciągało ich także ku sobie.
– Szukałaś za słabo – nie wiedział, czy rzeczywiście potrafił winić ją za to, że go nie odnalazła; on nigdy nawet jej nie szukał, drażniło go jednak brzmienie nagle przycichłego głosu, tchórzliwa skrucha, która poruszała strunami jej krtani, drażniły go usprawiedliwienia, emocje kwitnące pod fizjonomią twarzy i przeświadczenie, że rozumiała wszystko, co przeżył – nie miała pojęcia. Słyszał chrobot jej krzyku, z trudem przeciskający się pomiędzy zaciśniętymi zębami i czuł, jak pięść, która trzymała w ucisku jego serce, przykurczyła się mocniej, napływając pod skronie haustem pchniętej aortą krwi. – Wy byliście na to skazani – warknął w końcu, robiąc krok do przodu, a jego oczy wypełniły się połyskiem nabrzmiewającej wokół źrenic grozy. – To nie było moje życie. – nienawiść, która rozpleniła się pod jego osierdziem już w dniu, w którym Arabella przygarnęła pod swoje ramiona pierwszą sierotę o długim, krowim ogonie podkulonym między nogami, sięgała teraz każdej części ciała, porastała kończyny i świerzbiła tuż pod cienką płytką paznokci, aż czuł się, jakby mógł wydrapać je spod skóry. Ostrze błysnęło w powietrzu, rozcinając ciążącą pomiędzy nimi atmosferę, a potem zatrzymało się na gardle Anji, rozcinając płytką rysę pod łagodnym wzniesieniem grdyki – dostrzegł w jej spojrzeniu błysk, którego nie pomyliłby żadnym innym i świadomość strachu, jaki wywołał, sprawiła, że usta rozsunęły się kształtem uśmiechu równie groźnego i ostrego, co trzymany w dłoni sztylet; mógł stać w miejscu i rozmawiać z nią o przeszłości, lecz nie posiadał słów, które opisywałyby ją dość dobrze, co czyny, a kiedy siostra cofnęła się o krok, upadając na betonową posadzkę rzeźni, poczuł jak szaleństwo, które iskrzyło się dotąd w głębi jego źrenic, wylało się na powierzchnię spojówek, wypełniając je obsesyjnym, drapieżnym spojrzeniem, którego nie mógłby obłaskawić już żaden krzyk, żadne błaganie o litość.
– Zapomniałaś – szepnął głosem ociężałym od emocji, kiedy nachylił się bliżej, opierając kolana o twardą podłogę i nachylając się ponad Anją, podciągając nóż z powrotem wzdłuż linii jej mostka, aż po wzniesioną szczękę. – Nigdy nie byłem jednym z was. – uśmiechnął się drapieżnie, cofając przy tym gwałtownie dłoń, zmuszając, by przewróciła się na brzuch, a następnie dociskając jej miękki policzek do zabrudzonego rdzą betonu. – Nie ruszaj się, nie chcesz, żeby bolało bardziej – odparł, choć jego głos przebrzmiał tonem sugerującym prowokacyjną zachętę – wgniótł kolano w płytką debrę zesztywniałych lędźwi, po czym przesunął nóż ku materiale spodni, rozcinając je wzdłuż prawej nogawki; wciąż obwiązywała ogon w ten sam sposób co, gdy byli dziećmi, a teraz puszysty fragment ciała wił się nerwowo, jakby w przeczuciu nadchodzącego bólu. Zacisnął palce na brunatnym futrze, naciągając skórę, wbrew własnej złości poczuł jednak, jak do oczu napływają mu łzy – owinął palce mocniej wokół rękojeści ostrza, ale dłonie miał lepkie i spocone, a kiedy w końcu uniósł ramię, nabierając zamachu, płacz oplótł kolczystą obręcz wokół ugniecionego skurczem gardła. Krew trysnęła obfitym, czerwonym strumieniem, aż powoli zwolnił uchwyt, pozwalając, by odcięty ogon opadł głucho na posadzkę, a łzy spłynęły bezgłośnie po cętkowanej karminem twarzy.
Bezimienny
Re: 02.01.2001 – Stara rzeźnia – E. Munch & Bezimienny: B. Larsen Czw 30 Lis - 16:15
Były noce, gdy wydawało mu się, że coś go ominęło — świat przypominał pustą ulicę pełną pustych domów, drzwi zamkniętych na klucz, szachownic okien o czarnych szybach, odległym przyjęciem, na które go nie zaproszono. Czegoś brakowało. Miał lat cztery, dziesięć, potem dwadzieścia pięć. Pragnął młodości, której nigdy nie dostał w pełni, bo ta trafiła w jego ręce wygięta i wybrakowana, wyrysowana piórem jego przygodnych opiekunów i byle jakich rodziców, którzy nigdy nie dbali o jego imię i nie patrzyli na niego, gdy płakał. Per Laursen mawiał, że prawdziwe życie należy do wygranych, reszta musiała zadowolić się tymi dziurami, resztkami wyrzuconymi pod ich stopy jak czerstwy chleb, który zwykł smakować biedą i czyjąś fałszywą, wymuszoną dobrocią. Łaską. Byli na nią zdani jak na niskiej klasy narkotyk. Per Laursen mawiał, że niektórzy powinni umierać na ulicy, niektórzy z niej jeść. Tak było sprawiedliwie, bo nie wszyscy mogli wygrać, nie wszyscy mogli przeżyć w pełni swoją młodość, nie wszyscy mogli też być kochani, bo kocha się jedynie rzeczy ładne i gładkie w dotyku. Beau zrozumiał więc szybko, że ten brak, który czuł nocami, był mu pisany — był sprawiedliwy jak śmierć na ulicach i płacz dzieci ściśniętych w klatce. W świecie, w którym żyli jedynie zwycięzcy i przegrani nie istniało przeznaczenie, bo wszystko sprowadzało się do kary.
Gdy byli dziećmi, wierzył jeszcze, że mogliby uciec. Łatwo było wyobrazić sobie koniec koszmaru, jeżeli koszmar sięgał jedynie do bram sierocińca. Fizyczne granice kutych ogrodzeń można było przeskoczyć, znali się na tym oboje, więc Beau powtarzał wciąż, że za nimi wszystko jest inne, wszystko jest lepsze, za nimi nikt nie ściska nadgarstków, a ludzie mają twarze pozbawione szarości, pełne różanych policzków i ciepłych słów. Nie wiedzieli wtedy jeszcze, że w rzeczywistości granicy nie było. Dla wiezionego dziecka cały świat był więzieniem. Nie istniały drogi ucieczki, bo tragedia szła wszędzie tam, gdzie szli oni, ciągnąc się za nimi jak cień. Snuli marzenia o wolności, lecz przecież żadne z nich nie potrafiło jej sobie wyobrazić. Wolność pozostawała mitycznym stworzeniem z odległych podań, istotą, którą zmuszeni byli zlepić z domysłów — miała więc zbyt wiele głów, za mało zębów i skrzydła, która były zbyt ciężkie, by mogły pozwolić jej latać. Beau wspierał czoło o czoło swojego brata i obiecywał, że znajdą ją gdzieś po drodze, musiała wszak gdzieś się chować, musiała na nich czekać, rozpościerając ramiona za płotem sierocińca. O tym chciał napisać do niego w pierwszym liście, tamtego dnia, gdy Laursenowie zostawili go samego w jego nowym pokoju — za bramą nie jest lepiej, tutaj wszyscy są ładni, ale cuchną tak samo i nadal nie pozwalają jeść, kiedy jesteś głodny. Gdybyś tu był, ucieklibyśmy znów. Gdzieś były kolejne ogrodzenia i kolejne granice. Moglibyśmy skakać tak w nieskończoność.
Miał lat dwadzieścia sześć, a przed sobą tylko ścianę. Była zbyt wysoka, by przez nią przeskoczyć i zbyt gładka, by się po niej wspiąć. To było jego ostatnie więzienie, więzienie ostateczne, poza nim nie było już nic, jedynie czarna dziura pełna cudzych szczątków. A może to on nie miał już siły ni chęci, by uciekać dalej — może to właśnie był ten moment, w którym wypadało oprzeć głowę o mur i czekać. Widok Egona powinien był obudzić w nim pragnienie zrywu, zamiast tego jednak przycisnął go mocniej do podłogi, sprawiając, że ściana nad nim stała się jeszcze wyższa i jeszcze bardziej ostateczna. Dostrzegł koniec w jego roziskrzonych oczach — był lśniący i chabrowy jak ogień wzniecony ponad plamą alkoholu. Kiedy był młodszy, wyobrażał sobie, że znajdą się w końcu na krańcu jakiejś ulicy, gdzieś pod cudzym oknem i padną sobie w ramiona; będą leżeć na bruku i patrzeć w gwiazdy, opowiadając sobie historie o latach, które zmuszeni byli spędzić osobno. I Egon będzie inny, Egon będzie lepszy — jego życie będzie mniej okrutne niż życie Anji, będzie miękkie jak wełna z jaka, rozlane po podłogach domów, które w niczym nie przypominały szklanych komnat Laurensów. Żadnych dłoni zaszytych pod skórą, żadnych krzyków uwięzionych w przeponie. Masz czasem koszmary? No wiesz, o cyrku? Brat pokręciłby głową i uśmiechnął się w ten znajomy, rozweselony sposób, który nadawał jego twarzy wyrazu dziecięcej złośliwości. To nie było moje życie.
— Egon — zdołał wydusić z siebie słabo, gdy jego twarz znalazła się bliżej, jej detale zatopione w cieniu jak w atramencie. Ciemność wkradała się pod kości policzkowe i we wgłębienia oczodołów, sprawiając, iż jego rysy przypominały jedynie kilka pospiesznych cięć noża na tle nocy. Beau jęknął cicho. Bolała go głowa, a wraz z nią każdy oddech. Przez kilka sekund nie był w stanie odnaleźć własnego ciała rozrzuconego po betonie. — Nie musisz — szepnął jeszcze, ale nie rozumiał już sam, o co go prosi. Nie potrafił błagać o litość kogoś, kto nigdy jej nie doświadczył. Znów musiałby składać ją z domysłów, znów miałaby zbyt ciężkie skrzydła. — Nie byłeś jednym z nas — powtórzył więc za nim posłusznie, a w obolałym, roztrzęsionym głosie błysnął nagle śmiech — smutny, ciężki śmiech kogoś, kto nachyla się nad własną śmiercią, spoglądając na nią z cynicznym rozbawieniem. — Byłeś lepszy, prawda? — Przez kilka chwil próbował się wyrywać, ale krew na języku była niemal słodka, a świat prze oczami tracił kształty, krawędzie topniały i spływały na mętną taflę zimnej podłogi. — Dlatego byłeś mój.
Niektórzy ludzie rodzili się, by do kogoś należeć. Od dziecka łapali noże i okrajali się tak, by pasować do obcych dłoni. Może to nie była jego wina, może to nie była wina nikogo właściwie — może tak po prostu musiało być. Dłonie dłonie dłonie. Zawsze było ich tak dużo, pamiętasz? Umiały łapać za włosy i za liny, wymierzały policzki tak intensywne, że pięciopalczaste ślady odbijały się czerwienią na skórze. Jego matka należała do wszystkich mężczyzn, których było stać na godzinę udawania, że nie są samotni. On należał zawsze do tych, którzy byli gotowi po niego sięgnąć. Per Laursen mawiał, że życie należy do wygranych. Wygrani zawsze byli silniejsi. Wyciągnij ręce, opuść głowę, zagryź język. Nie było fragmentu jego ciała, który nadal nosiłby jego imię — wszędzie tylko toporne nazwiska i pozostałości męskich zębów. Nigdy wcześniej nie czuł ostrza noża tak blisko skóry, a jednak chłód ten wydał mu się znajomy. Wiele w nim było cudzej siły, wiele palców przypominających pająki, ramion wciskających go głębiej w materac, centymetr po centymetrze, aż w końcu został z niego tylko czubek głowy i ostatnie drżenie dolnej wargi. Chłód ten bolał, choć nie przebił jeszcze naskórka, jedynie materiał spodni, kawałek futra na krańcu ogona. Tym razem mógł krzyczeć, krzyczał więc z pasją, której od lat nie czuł w płucach — wrzask był metaliczny i poszarpany, pozbawiony przy tym formy i znaczenia, bo tkwił w nim tylko ten sam, cholerny ból i strach, który musiał żyć w jego trzewiach od pierwszego oddechu. Krew była ciepła, a ból przykrył go całym ciężarem swojego monstrualnego, spoconego cielska — nie byłby w stanie go opisać. Był większy niż zwykle, bo sięgał dalej. Kończył się w sercu i cichnął tam, gdzie nadal żyła dziecięca miłość.
Gdy byli dziećmi, wierzył jeszcze, że mogliby uciec. Łatwo było wyobrazić sobie koniec koszmaru, jeżeli koszmar sięgał jedynie do bram sierocińca. Fizyczne granice kutych ogrodzeń można było przeskoczyć, znali się na tym oboje, więc Beau powtarzał wciąż, że za nimi wszystko jest inne, wszystko jest lepsze, za nimi nikt nie ściska nadgarstków, a ludzie mają twarze pozbawione szarości, pełne różanych policzków i ciepłych słów. Nie wiedzieli wtedy jeszcze, że w rzeczywistości granicy nie było. Dla wiezionego dziecka cały świat był więzieniem. Nie istniały drogi ucieczki, bo tragedia szła wszędzie tam, gdzie szli oni, ciągnąc się za nimi jak cień. Snuli marzenia o wolności, lecz przecież żadne z nich nie potrafiło jej sobie wyobrazić. Wolność pozostawała mitycznym stworzeniem z odległych podań, istotą, którą zmuszeni byli zlepić z domysłów — miała więc zbyt wiele głów, za mało zębów i skrzydła, która były zbyt ciężkie, by mogły pozwolić jej latać. Beau wspierał czoło o czoło swojego brata i obiecywał, że znajdą ją gdzieś po drodze, musiała wszak gdzieś się chować, musiała na nich czekać, rozpościerając ramiona za płotem sierocińca. O tym chciał napisać do niego w pierwszym liście, tamtego dnia, gdy Laursenowie zostawili go samego w jego nowym pokoju — za bramą nie jest lepiej, tutaj wszyscy są ładni, ale cuchną tak samo i nadal nie pozwalają jeść, kiedy jesteś głodny. Gdybyś tu był, ucieklibyśmy znów. Gdzieś były kolejne ogrodzenia i kolejne granice. Moglibyśmy skakać tak w nieskończoność.
Miał lat dwadzieścia sześć, a przed sobą tylko ścianę. Była zbyt wysoka, by przez nią przeskoczyć i zbyt gładka, by się po niej wspiąć. To było jego ostatnie więzienie, więzienie ostateczne, poza nim nie było już nic, jedynie czarna dziura pełna cudzych szczątków. A może to on nie miał już siły ni chęci, by uciekać dalej — może to właśnie był ten moment, w którym wypadało oprzeć głowę o mur i czekać. Widok Egona powinien był obudzić w nim pragnienie zrywu, zamiast tego jednak przycisnął go mocniej do podłogi, sprawiając, że ściana nad nim stała się jeszcze wyższa i jeszcze bardziej ostateczna. Dostrzegł koniec w jego roziskrzonych oczach — był lśniący i chabrowy jak ogień wzniecony ponad plamą alkoholu. Kiedy był młodszy, wyobrażał sobie, że znajdą się w końcu na krańcu jakiejś ulicy, gdzieś pod cudzym oknem i padną sobie w ramiona; będą leżeć na bruku i patrzeć w gwiazdy, opowiadając sobie historie o latach, które zmuszeni byli spędzić osobno. I Egon będzie inny, Egon będzie lepszy — jego życie będzie mniej okrutne niż życie Anji, będzie miękkie jak wełna z jaka, rozlane po podłogach domów, które w niczym nie przypominały szklanych komnat Laurensów. Żadnych dłoni zaszytych pod skórą, żadnych krzyków uwięzionych w przeponie. Masz czasem koszmary? No wiesz, o cyrku? Brat pokręciłby głową i uśmiechnął się w ten znajomy, rozweselony sposób, który nadawał jego twarzy wyrazu dziecięcej złośliwości. To nie było moje życie.
— Egon — zdołał wydusić z siebie słabo, gdy jego twarz znalazła się bliżej, jej detale zatopione w cieniu jak w atramencie. Ciemność wkradała się pod kości policzkowe i we wgłębienia oczodołów, sprawiając, iż jego rysy przypominały jedynie kilka pospiesznych cięć noża na tle nocy. Beau jęknął cicho. Bolała go głowa, a wraz z nią każdy oddech. Przez kilka sekund nie był w stanie odnaleźć własnego ciała rozrzuconego po betonie. — Nie musisz — szepnął jeszcze, ale nie rozumiał już sam, o co go prosi. Nie potrafił błagać o litość kogoś, kto nigdy jej nie doświadczył. Znów musiałby składać ją z domysłów, znów miałaby zbyt ciężkie skrzydła. — Nie byłeś jednym z nas — powtórzył więc za nim posłusznie, a w obolałym, roztrzęsionym głosie błysnął nagle śmiech — smutny, ciężki śmiech kogoś, kto nachyla się nad własną śmiercią, spoglądając na nią z cynicznym rozbawieniem. — Byłeś lepszy, prawda? — Przez kilka chwil próbował się wyrywać, ale krew na języku była niemal słodka, a świat prze oczami tracił kształty, krawędzie topniały i spływały na mętną taflę zimnej podłogi. — Dlatego byłeś mój.
Niektórzy ludzie rodzili się, by do kogoś należeć. Od dziecka łapali noże i okrajali się tak, by pasować do obcych dłoni. Może to nie była jego wina, może to nie była wina nikogo właściwie — może tak po prostu musiało być. Dłonie dłonie dłonie. Zawsze było ich tak dużo, pamiętasz? Umiały łapać za włosy i za liny, wymierzały policzki tak intensywne, że pięciopalczaste ślady odbijały się czerwienią na skórze. Jego matka należała do wszystkich mężczyzn, których było stać na godzinę udawania, że nie są samotni. On należał zawsze do tych, którzy byli gotowi po niego sięgnąć. Per Laursen mawiał, że życie należy do wygranych. Wygrani zawsze byli silniejsi. Wyciągnij ręce, opuść głowę, zagryź język. Nie było fragmentu jego ciała, który nadal nosiłby jego imię — wszędzie tylko toporne nazwiska i pozostałości męskich zębów. Nigdy wcześniej nie czuł ostrza noża tak blisko skóry, a jednak chłód ten wydał mu się znajomy. Wiele w nim było cudzej siły, wiele palców przypominających pająki, ramion wciskających go głębiej w materac, centymetr po centymetrze, aż w końcu został z niego tylko czubek głowy i ostatnie drżenie dolnej wargi. Chłód ten bolał, choć nie przebił jeszcze naskórka, jedynie materiał spodni, kawałek futra na krańcu ogona. Tym razem mógł krzyczeć, krzyczał więc z pasją, której od lat nie czuł w płucach — wrzask był metaliczny i poszarpany, pozbawiony przy tym formy i znaczenia, bo tkwił w nim tylko ten sam, cholerny ból i strach, który musiał żyć w jego trzewiach od pierwszego oddechu. Krew była ciepła, a ból przykrył go całym ciężarem swojego monstrualnego, spoconego cielska — nie byłby w stanie go opisać. Był większy niż zwykle, bo sięgał dalej. Kończył się w sercu i cichnął tam, gdzie nadal żyła dziecięca miłość.
Egon Munch
Re: 02.01.2001 – Stara rzeźnia – E. Munch & Bezimienny: B. Larsen Czw 30 Lis - 16:15
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Jego serce przypominało jaskinię, w której drapieżne zwierzęta składały się, gdy czuły, że na barkach zaczynała ciążyć im śmierć – do takich miejsc przychodziło się jedynie po to, aby umrzeć, powoli i samotnie; wiedział o tym, bo każda dłoń, która próbowała sięgnąć głębiej pomiędzy kraty jego żeber, cofała się z nerwowym wzdrygnięciem, pozbawiona palca lub zadraśnięta wzdłuż ściegu linii papilarnych – stworzenia takie jak te, mieszkające pod skoblem jego mostka, miały szorstką sierść i nie znały czułości, nawet gdy podrzucano im jej spłachcie, jak podrzuca się psom resztki ze stołu, brzydkie fragmenty mięsa, których posmak można jeszcze wygryźć spomiędzy chrząstek. Różnił się od pozostałych dzieci już w dniu zarania, bo jego krzyk przypominał sobaczy skowyt, dłonie zbyt szybko nauczyły się zaciskać w pięści, a gniew gorał w piersi jaśniej i intensywniej niż pozostałe emocje, różnił się, bo kiedy jego twarz napinała się surową powagą, spojrzenie stygło jak krople żywicy, więżąc źrenice w nieruchomej determinacji, różnił się, bo Arabella patrzyła na niego w sposób, w jaki żadna matka nie powinna patrzeć na swoje dziecko – był zatem zły nie dlatego, że wychowano go z dłońmi zaplecionymi wokół gardła, ale bo złość tkwiła w nim jak dodatkowy narząd, którego nie dało się wyciąć skalpelem, wyrastająca spomiędzy żeber kończyna, nigdy nieprzyuczona do pozostawiania ciepłej pieszczoty, bo ta zbyt łatwo wybarwiała się purpurą satysfakcjonującego bólu. Lata później nie przeszkadzało mu już, że fragment jego życia, uciśnięty głęboko pod zabliźnionym osierdziem, dawno porósł zgnilizną – miłość była zbyt miękka i delikatna, by przeżyć w jego trzewiach, więzła w czarnych pnączach żył i dusiła się pod ciasną skórą, gdzie powietrze było ciężkie i morowe, niezdolne podtrzymać tętna żadnego stworzenia, które potrzebowało dobroci, by przeżyć; jeżeli coś poruszało się w jego piersi, nigdy nie nazywał tego uczucia miłością, bo to tak, jakby nazywać diamentem ciemną grudę węgla, odrzuconą kopnięciem w zaułek jaskini – znał doświadczenie dłoni przesuwających się po nagim brzuchu, choć dotyk ten nigdy nie nosił w sobie znamion czułości, znał pożądanie zduszone pomiędzy oddechami i sposób, w jaki grzęzło mu w gardle, wydychane spomiędzy cudzych ust, znał ból, który był zbyt bliski przyjemności i przyjemność, której zbyt blisko było do bólu; czasem myślał, że musiały być tożsame.
Trzymał dłoń zaciśniętą na brunatnym ogonie, prężącym się od nasady prześwitującej spod nogawki skóry, jasnej i bladej, prawie zbyt gładkiej, by broczyć ją krwią i nie mógł powstrzymać łez, które napływały mu wściekłością na mieliznę spojówek, błyszcząc na tle skawalonego bursztynu, rozłamanego w miejscach, gdzie ciemne nici wiązały fragmenty jego przeszłości; jeżeli potrafił kochać kogokolwiek, kochał Anję, nie tak, jak powinno się kochać drugiego człowieka, ale tak jak kochało jego serce – gwałtownie i nerwowo, pozostawiając po sobie sińce i ślady po ugryzieniach, poddając się emocjom jedynie wtedy, gdy w ręku trzymał nóż. Przez tyle lat był pewien, że zapomniał, choć czasem, gdy Funi przesuwał palcami wzdłuż jego kręgosłupa, czuł fantomowy ból po rygorze, jakiego podejmowano się w sierocińcu – uderzeń pasem, który wżynał się pod tkankę metalową klamrą, dłoniach uciskających tkliwy przegub i uśmiechów, z jakimi zawsze wydawano mu polecenia, ze świadomością posiadanej władzy; nie myślał natomiast o bezsennych nocach, które spędzali w objęciach tak ciepłych, że czasem naprawdę wierzył, że byli rodziną, o historiach obejmujących ich przyszłość pryzmatem złudnej nadziei, o tym, jak chowali pod poduszką zeschłe skórki chleba, przeżuwając powoli i po kryjomu, z przemyśleniem, że był to najlepszy posiłek, jaki kiedykolwiek jedli. Wtedy Anja splatała jego dłoń ze swoją i obiecywała, że uciekną razem, a teraz leżała przed nim na brudnej podłodze rzeźni i prosiła go o litość – za każdym razem jej słowa były niewystarczające.
– Tak. – jego głos zabrzmiał grząsko i chropowato, jakby podtapiał się w krtani lub docierał z odmętu ciała, wydobywając się spomiędzy trzewi; rozpacz stawała mu w gardle zmierzłą pecyną, a on zaciskał szczęki coraz mocniej, bo pragnął być zły i bał się, że to uczucie mogłoby z niego uciec, pozostawiając po sobie jedynie pustkę, ciemną i pozbawioną dna. – A teraz ty jesteś moja. – wziął zamach, chwytając przelotne odbicie swojej twarzy w cienkim ostrzu – rozszerzone obłędem źrenice i krzywy uśmiech, spomiędzy którego wystawały zęby ostre jak sztylety – po czym rozciął miękką tkankę, oszołamiająco uległą wobec okrucieństwa, zbyt łatwo przepoławiającą się w miejscu urazu. Brunatny ogon upadł na ziemię, przez chwilę wijąc się jeszcze bolesnym spazmem, po czym zamierając zupełnie – był pewien, że gdyby go dotknął, skóra wciąż byłaby ciepła, pamiętałaby melodię płochliwego tętna i wzdrygałaby się pod uciskiem jego palców, nie był jednak w stanie zmusić się, by po niego sięgnąć, bo pomieszczenie drżało od wrzasku, jakby krzyczała nie tylko Anja, ale każde z zawieszonych na hakach zwierząt, ich obdarte z sierści kadłuby, mięśnie pamiętające jedynie strach przed ostatnim oddechem. Łzy ciekły mu bezgłośnie po policzkach, przypominając bezwarunkowy odruch ciała, które, choć przyzwyczajone do okrucieństwa, nie potrafiło zrozumieć kolejnej zbrodni – odciął ogon, a wraz z nim także przeszłości, zarwał nić dziecięcego porozumienia, jaka unosiła się pomiędzy nimi od dnia, w którym czekał na siostrę w zaułku przy drzwiach, a ona nigdy się nie pojawiła; potrzebował kogoś, na kogo mógłby pchnąć winę za wszystko, co się później wydarzyło – opiekuna każącego mu zdjąć spodnie, żeby kara bolała bardziej, Görana, który pozwolił mu uwierzyć w miłość, zanim odebrał ją gwałtownym szarpnięciem, odurzającego pragnienia, by zszyć dla siebie nowe ciało, składającego się jedynie z zabliźnionej tkanki – a Anja dogodnie leżała przed nim na ziemi, wykrwawiając się jak zwierzę złożone na ofiarę. Nienawiść zawsze przychodziła mu łatwiej – nie musiał po nią sięgać, bo przez całe życie trzymał ją na języku.
– Wiem, że odrasta – odparł, ocierając twarz brzegiem rękawa i nachylając się nad huldrą – jej ciało wydawało mu się żałosne i niekompletne, jakby nie odciął jej ogona, ale wyjął serce spomiędzy żeber. – Będę odcinał go, dopóki nie przestanie. – uśmiech, jaki rozsunął się pomiędzy kącikami jego ust, mógł zwiastować jedynie szaleństwo – kałuża posoki rozrastała się na brudnej podłodze, a on pozwolił, by czerwień przesiąkła mu przez buty, zabrudziła nogawki i odprysnęła rdzawymi cętkami na ściągniętą twarz. Ogon był już całkiem nieruchomy, kiedy chwycił go u nasady, mimo to opuszki mierzwiły go pod miękkim futrem, palce z trudem zaciskały się na krwawym trofeum – nie mógł opuścić rzeźni bez niego.
Egon i Beau z tematu
Trzymał dłoń zaciśniętą na brunatnym ogonie, prężącym się od nasady prześwitującej spod nogawki skóry, jasnej i bladej, prawie zbyt gładkiej, by broczyć ją krwią i nie mógł powstrzymać łez, które napływały mu wściekłością na mieliznę spojówek, błyszcząc na tle skawalonego bursztynu, rozłamanego w miejscach, gdzie ciemne nici wiązały fragmenty jego przeszłości; jeżeli potrafił kochać kogokolwiek, kochał Anję, nie tak, jak powinno się kochać drugiego człowieka, ale tak jak kochało jego serce – gwałtownie i nerwowo, pozostawiając po sobie sińce i ślady po ugryzieniach, poddając się emocjom jedynie wtedy, gdy w ręku trzymał nóż. Przez tyle lat był pewien, że zapomniał, choć czasem, gdy Funi przesuwał palcami wzdłuż jego kręgosłupa, czuł fantomowy ból po rygorze, jakiego podejmowano się w sierocińcu – uderzeń pasem, który wżynał się pod tkankę metalową klamrą, dłoniach uciskających tkliwy przegub i uśmiechów, z jakimi zawsze wydawano mu polecenia, ze świadomością posiadanej władzy; nie myślał natomiast o bezsennych nocach, które spędzali w objęciach tak ciepłych, że czasem naprawdę wierzył, że byli rodziną, o historiach obejmujących ich przyszłość pryzmatem złudnej nadziei, o tym, jak chowali pod poduszką zeschłe skórki chleba, przeżuwając powoli i po kryjomu, z przemyśleniem, że był to najlepszy posiłek, jaki kiedykolwiek jedli. Wtedy Anja splatała jego dłoń ze swoją i obiecywała, że uciekną razem, a teraz leżała przed nim na brudnej podłodze rzeźni i prosiła go o litość – za każdym razem jej słowa były niewystarczające.
– Tak. – jego głos zabrzmiał grząsko i chropowato, jakby podtapiał się w krtani lub docierał z odmętu ciała, wydobywając się spomiędzy trzewi; rozpacz stawała mu w gardle zmierzłą pecyną, a on zaciskał szczęki coraz mocniej, bo pragnął być zły i bał się, że to uczucie mogłoby z niego uciec, pozostawiając po sobie jedynie pustkę, ciemną i pozbawioną dna. – A teraz ty jesteś moja. – wziął zamach, chwytając przelotne odbicie swojej twarzy w cienkim ostrzu – rozszerzone obłędem źrenice i krzywy uśmiech, spomiędzy którego wystawały zęby ostre jak sztylety – po czym rozciął miękką tkankę, oszołamiająco uległą wobec okrucieństwa, zbyt łatwo przepoławiającą się w miejscu urazu. Brunatny ogon upadł na ziemię, przez chwilę wijąc się jeszcze bolesnym spazmem, po czym zamierając zupełnie – był pewien, że gdyby go dotknął, skóra wciąż byłaby ciepła, pamiętałaby melodię płochliwego tętna i wzdrygałaby się pod uciskiem jego palców, nie był jednak w stanie zmusić się, by po niego sięgnąć, bo pomieszczenie drżało od wrzasku, jakby krzyczała nie tylko Anja, ale każde z zawieszonych na hakach zwierząt, ich obdarte z sierści kadłuby, mięśnie pamiętające jedynie strach przed ostatnim oddechem. Łzy ciekły mu bezgłośnie po policzkach, przypominając bezwarunkowy odruch ciała, które, choć przyzwyczajone do okrucieństwa, nie potrafiło zrozumieć kolejnej zbrodni – odciął ogon, a wraz z nim także przeszłości, zarwał nić dziecięcego porozumienia, jaka unosiła się pomiędzy nimi od dnia, w którym czekał na siostrę w zaułku przy drzwiach, a ona nigdy się nie pojawiła; potrzebował kogoś, na kogo mógłby pchnąć winę za wszystko, co się później wydarzyło – opiekuna każącego mu zdjąć spodnie, żeby kara bolała bardziej, Görana, który pozwolił mu uwierzyć w miłość, zanim odebrał ją gwałtownym szarpnięciem, odurzającego pragnienia, by zszyć dla siebie nowe ciało, składającego się jedynie z zabliźnionej tkanki – a Anja dogodnie leżała przed nim na ziemi, wykrwawiając się jak zwierzę złożone na ofiarę. Nienawiść zawsze przychodziła mu łatwiej – nie musiał po nią sięgać, bo przez całe życie trzymał ją na języku.
– Wiem, że odrasta – odparł, ocierając twarz brzegiem rękawa i nachylając się nad huldrą – jej ciało wydawało mu się żałosne i niekompletne, jakby nie odciął jej ogona, ale wyjął serce spomiędzy żeber. – Będę odcinał go, dopóki nie przestanie. – uśmiech, jaki rozsunął się pomiędzy kącikami jego ust, mógł zwiastować jedynie szaleństwo – kałuża posoki rozrastała się na brudnej podłodze, a on pozwolił, by czerwień przesiąkła mu przez buty, zabrudziła nogawki i odprysnęła rdzawymi cętkami na ściągniętą twarz. Ogon był już całkiem nieruchomy, kiedy chwycił go u nasady, mimo to opuszki mierzwiły go pod miękkim futrem, palce z trudem zaciskały się na krwawym trofeum – nie mógł opuścić rzeźni bez niego.
Egon i Beau z tematu