:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
15.04.2001 – Pokój Blanki – B. Vargas
Blanca Vargas
15.04.2001 – Pokój Blanki – B. Vargas Czw 28 Wrz - 11:29
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
15 IV 2001 r.
Za dużo. Wszystkiego było jej za dużo.
Po powrocie od Esa wcale nie czuła się lepiej. To znaczy, w pewnym sensie tak – mężczyzna wyraźnie dochodził do siebie. Powoli, bez dramatycznych zmian z dnia na dzień, ale nie przesypiał już całych dób i, z tego co dowiedziała się od medyków, dostawał już mniejsze dawki przeciwbólówek. Ręka zrastała mu się całkiem nieźle i jak dobrze pójdzie, za dwa czy trzy dni będzie mógł pozbyć się podtrzymującej niesprawne przedramię szyny. Tak naprawdę jedynym problemem pozostawał jad, ale i on – wydawało się – przestał niepokoić medyków aż tak.
Pod tym względem było więc dobrze. Prawie. Było dobrze do momentu, w którym Barros podzielił się swoim pomysłem. Swoją decyzją – Blanca nie miała złudzeń, Es doskonale wiedział już, co chce zrobić. Jej własne zdanie było... Było. Wcale nie była pewna, czy rzeczywiście było dla Barrosa aż tak istotne.
Wypadłaby ze szpitala jak burza gdyby nie to, że udo wciąż ją bolało – i że wciąż kulała. Ewakuowała się jednak dość szybko, by Es nie widział gorących łez złości zbierających się w złotych oczach Vargas i kompulsywnie zaciskanych pięści – zaciskanych tak mocno, że we wnętrzach dłoni pozostały dziewczynie wyryte równiótko ślady po paznokciach.
Nie musieli się na siebie wydzierać, by bolało. Wściekłość Blanki nie potrzebowała rzucania talerzami, upór i złość Barrosa najwyraźniej też nie.
Jesteś cholernym egoistą, Es, powiedziała mu na odchodnym i, szczerze mówiąc, żałowała tego tylko trochę. Potem pewnie będzie bardziej, ale teraz, z ogniem lęku i złości szalejącym jej w piersi, nie potrafiła czuć się winna. I nie pierdol, że robisz to dla mnie czy dla nas. Robisz to dla siebie. Tylko i wyłącznie dla siebie, Barros.
Wątpliwości, czy faktycznie miała rację, pojawiły się jeszcze w drodze powrotnej, zbyt słabe jednak, by zastanowiła się nad nimi bardziej.
Teraz, siedząc skulona na łóżku Barrosa, nie potrafiła przestać myśleć o tym, co zamierzał ze sobą zrobić.
Zaczął miękko, od tego, że Sarnai – ta sama, z którą regularnie mierzył się w klubie sportowym, a która, będąc ratowniczką, zabrała ich też z kurhanu – mogłaby postawić go na nogi wystarczająco szybko, by mogli pojechać do Meksyku. Meksyku, o którym Blanca przez ostatnie dni zupełnie nie myślała, a który – wspomniany teraz – brzmiał dobrze. Wciąż chciała jechać. Bardzo. Jeśli Eskola mogła im w tym pomóc, być może rzeczywiście powinni z tego skorzystać.
Tylko że potem wyjaśnił jej, z czym miałoby się to wiązać. Była pewna, że nie powiedział jej absolutnie wszystkiego – że, gdy zaczęła się denerwować, a zaczęła bardzo szybko, że ominął wtedy to, co mogłoby wściec ją jeszcze bardziej – dość jednak, by nabrała pewności, że to cholernie głupi pomysł.
Pomysł, z którego on sam wcale nie chciał rezygnować.
Nie pamiętała wielu rzeczy, które powiedziała – i które on mówił. Jej myśli kotłowały się jej w głowie niczym gwałtowny wir morski – złożenie z nich spójnego wspomnienia graniczyło z niemożliwością. Była zbyt zła, zbyt przerażona, zbyt wyczerpana. Jedyne, co wiedziała, to że żadne nie chciało ustąpić. Oczywiście, że nie. Oboje byli cholernie uparci.
Przyszła tu, do pokoju Esa, a nie do siebie, bo potrzebowała wmówić sobie, że niezależnie, co Barros zrobi, będzie dobrze – a tu przychodziło jej to łatwiej niż u siebie. Wsunęła na siebie jedną z jego bluz, wyjątkowo nie marudząc, że jest jej za ciepło, i skuliła się w kącie jego łóżka, próbując zrobić ze sobą cokolwiek. Cokolwiek, co nie będzie maglowaniem bez przerwy tych samych problemów.
- Hej, wszystko w porządku? – Ciche pukanie do drzwi poprzedziło Yami zaglądającą ostrożnie do środka. Blanca potwierdziła bez przekonania, Serrano poszła sobie z wyraźnym ociąganiem. Powtarzały to jeszcze ze dwa razy, przyszła też Nita, w którymś momencie zajrzał Sal i Isac.
- Możecie się odpierdolić? – nie wytrzymała wreszcie Vargas. – Nie jest w porządku, oczywiście, że nie jest. Ale chcę posiedzieć sama. Mogę? Czy proszę już o zbyt wiele? – warknęła.
Finalnie została sama, choć wcale nie czuła się z tym lepiej.
Po książkę leżącą przy łóżku Barrosa – opasły tom traktujący o, bez zaskoczenia, przemianie – sięgnęła od ruchowo, głównie po to, by zająć ręce czymś innym niż skubanie rękawów bluzy czy uciskanie obolałego uda. Wertowała ją początkowo bez zainteresowania, nie potrafiąc skupić się na czytanych słowach – kolejne zdania przelatywały jej przed oczami, nie niosąc ze sobą żadnego większego sensu. Dopiero potem, docierając do pierwszej ilustracji – schematycznego odwzorowania procesów zachodzących w widzącym przemieniającym się w psa – zorientowała się, że rozumie. I że, wbrew wszystkiemu, co zajmowało jej teraz głowę, znalazła w sobie miejsce na ostrożne zaciekawienie.
Poszła do siebie tylko na chwilę, by przynieść z góry kilka arkuszy papieru, pióro i notes, który dostała od Barrosa, z własnym imieniem połyskującym na okładce. Jak dotąd zapisała w nim zaledwie kilka stron, ale chyba właśnie o to chodziło. Że pisała zamiast rysować. Słowo nigdy nie było przecież jej środkiem ekspresji – nie tak, jak obraz.
Nie odzywając się do nikogo po drodze – kurcząc się tylko pod zatroskanymi spojrzeniami – wróciła na wygrzane miejsce na łóżku Barrosa i obłożyła się materiałami dookoła. Znów wzięła książkę, ułożyła ją sobie na kolanach, wróciła do początku. Nabierając powietrza głęboko, powoli uspokoiła szalejące serce – i galopujące myśli. Nie potrafiła zapomnieć, ale mogła przynajmniej spróbować przekłuć swoją złość w coś dobrego. Robiła tak już wcześniej. Gorące emocje stały za wieloma z jej manuskryptów i błyskotliwych prezentacji astronomicznych.
Początkowo kilka razy musiała cofać się do tego, co już przeczytała, potem było jednak lepiej. Słowa wreszcie zaczęły nabierać sensu, znajdując sobie miejsce w szufladce w głowie Blanki przeznaczonej na nową umiejętność, a te paragrafy, które podparte były rysunkami – okazało się, że było ich całkiem sporo – gładko przekształcały się w zupełnie zrozumiałe formuły. Rozum Vargas pracował dziwnie. Potrzebował obrazów, by zrozumieć słowa, i wzorów matematycznych, by opisać ilustracje. Blanca już dawno przestała się jednak nad tym zastanawiać, akceptując siebie taką, jaką jest. Teraz, pozwalając myślom dryfować tak, jak tego potrzebowały, by spleść się w zrozumiałe dla niej instrukcje, stwierdzenia i wyjaśnienia, w milczeniu przechodziła przez kolejne strony księgi. W którymś momencie straciła poczucie czasu i – przede wszystkim – przestała się martwić.
Zaczęła rysować, gdy przeczytane paragrafy nabrały w jej głowie określonych kształtów. Przewracając kilka pierwszych stron notesu, odnalazła pierwszą pustą kartkę i z westchnieniem sięgnęła po pióro. Zwykle szkicowała węglem, tusz jednak też był w porządku. Zanurzając końcówkę pióra w atramencie, otarła ja starannie i zaczęła rysować. Po pierwszej ilustracji przyszła kolejna i jeszcze jedna. Część tworzyła sama na podstawie tekstu, inne – po prostu przerysowywała, dodając tylko na boku własne notatki, albo przepisując te, które Barros zrobił na marginesach książki. Porównywała formuły zaklęć do funkcji matematycznych, zależności między formą ludzką a zwierzęcą przekładała na uwarunkowania fizyczne. W minimalnej ilości słów łączyła ze sobą to, co wiedziała jako astronom – i niemagiczny fizyk, chociaż o tym, jak wiele wiedziała z tej dziedziny, wiedział głównie jej tata – i to, czego uczyła się teraz, próbując opanować sztukę przemiany. Nie spieszyła się, pozwalając nowym treściom spokojnie wsączać się jej do głowy i układać w niej jak puzzle. W przeciwieństwie do zajęć z Esem, nie próbowała teraz czarować, skupiając się wyłącznie na teorii. Nie szukała własnej magii i nie starała się jej rozciągać, zamiast tego koncentrując się na rzeczowych opisach podstaw zjawiska, jakim była przemiana. Zamiast zmieniać kolor swoich włosów jak w kalejdoskopie, ze zmarszczonymi brwiami studiowała kolejne definicje istotne dla tej konkretnej dziedziny magii. I rysowała. Rysowała, rysowała, rysowała. Ludzi. Zwierzęta. Pół ludzi, pół zwierzęta. Przekształcenia przedmiotów w inne przedmioty. Przedmiotów w rośliny. Pozornie nic nieznaczące wzory, które dla niej były odzwierciedleniem formuły zaklęcia. Oznaczała rysunki symbolami, których nie rozumiałby nikt poza nią, bo zbyt silnie siedziały w astronomii czy fizyce.
Układała własną układankę i, w którymś momencie, ze zdumieniem stwierdziła, że rozumie. Nie wszystko, ale dość, by uznać, że na pewno sobie poradzi. Że jej ciało było miękką masą, którą mogła kształtować, jak tylko jej się zamarzy – potrzebowała tylko trochę praktyki. A praktyka, powtarzanie do znudzenia tych samych ćwiczeń, czytanie raz po raz tych samych rozdziałów podręczników i rozwiązywanie tych samych zadań tak długo, aż odkryła, gdzie tkwił jej błąd – to znała. Robiła to już od bardzo dawna.
Gdy wreszcie zamknęła książkę – nagle czując obolałe od siedzenia w jednej, nie do końca wygodnej pozycji plecy, i kłucie w nadgarstku wymęczonym trzymaniem pióra przez tak długi czas – czuła się lepiej. Było już późno – gdyby się postarała, pewnie dojrzałaby za oknem pierwsze, nieśmiałe promienie słońca – ale Blanca nie rozumowała w ten sposób. Późno czy nie, liczyło się tylko to, że była spokojniejsza. Nie na tyle spokojna, by liczyć na w pełni przespaną noc – nawet z pomocą Pochłaniacza - ale wystarczająco, by nie gryźć już każdego, kto się do niej zbliży.
I żeby przeprosić. Przede wszystkim musiała przeprosić Yami i resztę.
[Blanca zt]