:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
25.01.2001 – Plac Sigrid Undset – G. Almstedt & Bezimienny: E. Tiihonen
2 posters
Gösta Almstedt
25.01.2001 – Plac Sigrid Undset – G. Almstedt & Bezimienny: E. Tiihonen Czw 30 Lis - 0:07
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
25.01.2001
Miasto przypominało żywy organizm – z krwią tętniącą przez żyły topniejącego rynsztoku, perystaltyką splątanych w trzewiach ulic i zębami ścierającymi szkliwo na ugiętych kręgosłupach mieszkańców; wydawało mu się, że utknął w jego przełyku, nie mogąc przedostać się głębiej pomiędzy tkanki, pozostawiał rozjątrzoną infekcję w miejscach, które zapomniały jego bliskości i sprawiał, że otaczająca go rzeczywistość nabrzmiewała boleśnie, jakby nawet kamienice wiedziały, że nie przynależał do otaczającego go krajobrazu, odstawał drzazgą w zaczerwienionej skórze, dopiero niedawno spełzłej warstwą jego obecności i teraz wyścielającej się świeżym, pąsowym włóknem, które nie pamiętało jego dotyku. Przez cztery lata spędzone za kratami więziennej celi nie rozważał, że świat, który pozostawił za murami Nordkinn, nie będzie tym samym, który trzymał go wcześniej w swoich ramionach – jego pamięć ugrzęzła w wąskim przesmyku klepsydry, a teraz, kiedy był na wolności, oszołamiała go raptowność upływającego czasu, pośpiech, z jakim dni przeobrażały się w noce, a mdły czas pomiędzy, nie będący żadnym z nich, bo w ciasnej celi często nie potrafił określić właściwej pory, wydawał mu się coraz bardziej odległy, jak gdyby umysł próbował zatrzeć w sobie bolesne wspomnienia i jedynie ciało nie potrafiło wypuścić ich z pamięci mięśniowej, sprawiając, że wciąż wzdrygał się przed impulsem niektórych gestów, gubił własny oddech w ciasnych przestrzeniach i nie potrafił udźwignąć ciszy, która zaszywała się w kątach sypialni, okrywając go ciaśniej niż naciągnięta na ramiona kołdra. Kimkolwiek był wcześniej, nie mieścił się już w to samo ciało, uparcie wciąż naciągał je jednak na swe pogruchotane kości, podświadomie próbując natrafić na kogoś, kto nie dostrzegłby żadnej różnicy.
Ludzie spoglądali na niego tymczasem, jakby potrafili odnaleźć na jego twarzy odcisk więziennych krat, wyczuć zbrodnię, którą ukrywał pod opuszkami palców i skojarzyć czerń wypalonego na nadgarstku tatuażu; odnosił wrażenie, że widzieli w jego źrenicach odbicie twarzy Elisy i podświadomie trzymał wobec nich urazę, bo kiedy sam spoglądał w lustro, jego zdrowe oko wydawało się równie nieprzejrzyste co szklana proteza. Obawiał się własnego braku skruchy i ulegał mu jednocześnie, bo w ten sposób łatwiej było przepłynąć z powrotem do pulsu tętniącego miasta, odchylić głowę i pozwolić, by ciepła krew zalała mu sumienie – z plecami wspartymi o betonową ścianę celi wiele razy przyrzekał sobie, że przełknie zaklęcia, które cierpły mu pod językiem i nie wróci pomiędzy splątane kapilary tej części miasta, w chwili, w której rozprostował jednak zdrętwiałą świadomość pierwszym rozkurczem wolności, wiedział, że Przesmyk wołał go z powrotem do siebie, przypominał o niezaspokojonej ciekawości i podrażniał wrażliwe miejsce za żebrami, które pulsowało echem niezrozumiałej potrzeby, by powrócić tam, gdzie wszystko się zaczęło. Nawet z szalbierczym uśmiechem i błyskotliwym refleksem przesuwającym się po bursztynowej obręczy zdrowego oka nie był jednak częścią tego świata, bo w żyłach wciąż płynęła mu krew czerwona jak cynober, a białko nie przysłaniało mu wzroku gęstym odcieniem bieli – kręgosłup uginał mu się za to pod ciężarem gróźb, a ciarki sztywniały na karku, gdy ciężar kolejnego zaklęcia opuszczał rozchylone usta. Wbrew swym przekonaniom nie pasował jeszcze do tego miejsca i kiedy wypełzła z półmroku dłoń schwyciła go za przegub, osunął się wzdłuż trajektorii szarpnięcia, przewracając się na mokre brukowanie opustoszałego placu. Krzyknął, gdy palce sięgnęły zaborczo do jego kieszeni, rozpruwając podszewkę przewieszonego przez ramiona płaszcza, pojedyncze monety wypadły jednak ze stukotem na ulicę, a on poczuł, jak skóra piecze go w miejscu, gdzie nieopatrznie zadrapały ją cudze paznokcie.
– Nie mam nic więcej – spróbował szarpnąć się z ucisku, który przytrzymał go za ramiona, prośba ugrzęzła mu jednak w gardle zdławionym jękiem, kiedy twarda podeszwa buta zderzyła się z kratowaniem żeber, przewracając go na lewy bok – dżdżysty, panujący na dworze chłód wgryzł się pod materiał ubrań, przesiąkając przez rozpięte poły i brudząc przylegającą do ziemi skroń błotem, gdy barczysty mężczyzna nachylił się nad nim, dociskając brudną zelówkę do oznaczonego znamieniem policzka, po czym zderzając twarde obicie buta z jego twarzą, sprawiając, że złamany nos szczęknął głośnym chrobotem, brocząc na rozchylone wargi. Wzrok pociemniał mu nagłym rezonansem bólu, z trudem wyławiając z półmroku kontur postaci, która sięgnęła dłonią po leżące w kałuży monety, po czym przestąpiła krok nad jego ciałem, rozrywając gardło głuchym śmiechem. Przymknął oczy, zmuszając płuca do rozkurczenia się głębokim oddechem, kiedy uniósł powieki, ktoś wciąż nachylał się jednak nad nim, łyskając spomiędzy mroku ciekawością błękitnego spojrzenia.
Bezimienny
Kłęby pary tańczyły nad jej głową, a płuca ściskał ból, jak siatka drobnych igieł. Każdy dzień był odkryciem, przekroczeniem granicy, o której nie miała dotychczas pojęcia. Jakby jej ciało jeszcze nigdy nie zaprezentowało pełnego wachlarzu swoich możliwości, jedynie czekało na odpowiedni moment. Jednego dnia potrafiło pokonać kilkaset metrów przeszkód, pchane przez niewidzialny impuls, innego – jakikolwiek odważniejszy ruch rodził niewyobrażalny ból. Im częściej przeguby opuszczały swoje docelowe miejsce, tym trudniej było je z powrotem nastawić. Piekący strumień rozlewał się gorącym dreszczem po wszystkich kończynach i tylko bliskie spotkanie z chłodnym gruntem pomagało odzyskać Erice kontakt z rzeczywistością. Kurczyła się wtedy cała jak zasuszony owoc. Zagryzała wargi do krwi, zdrapywała zaschnięte strupy, cierpliwie czekając, pozwalając rozłożyć się temu równomiernie do każdej komórki. Wraz z konwulsjami, rozlewało się w niej mętne poczucie końca, jakby jej ciało było osobnym bytem, rozsadzającym ją od środka, monstrum zamieszkującym jej układ mięśniowo-szkieletowy i decydującym, która chwila jest tą ostatnią.
Ale umieranie jest zbyt łatwe. O wiele trudniej jest żyć w ten sposób. Tak smakuje twoja upragniona wolność, Eriko.
Teraz, mimo ciężaru w płucach, gnała przed siebie zadzierając brodę, popychana przez wrzącą w niej adrenalinę. Zazwyczaj wychodziła z podobnych awantur obronną ręką, przeważnie dlatego, że potrafiła ulotnić się jeszcze przed ostatecznym wybuchem pijanej złości, zbierając po drodze wszystko, co uznała za przydatne. W tym jednak przypadku, nazwanie matki jednego z rybaków Zaraźnicą, okazało się bardziej obraźliwe, niż Erice mogło się wydawać. Tutejsi mężczyźni mają bardzo niski próg tolerancji na krzywdę i strzegą swojego honoru, mimo że jest on równie wątpliwy, co zawartość ich kieszeni. Możliwe, że na odchodne sprzedała parę kopniaków, tak w ramach ostrzeżenia, żeby się nie zbliżali. Nie sądziła, że znajdzie się ktoś na tyle głupi, kto zechce za nią wybiec.
Ciemny labirynt wąskich ścieżek otwierał się przed nią stopniowo, dźwięk butów uderzających o chodnik pierw zdawał się pomnażać, niesiony przez echo, teraz wpadał w wilgotną, czarną przestrzeń. Może ich zgubiła. Tak jak wtedy, gdy pojawiła się tu pierwszy raz. Te same obrazy odbijały się w jej podświadomości, te same milczące posągi i stare kamienice zdawały się połykać światło i hałas i wszystkie inne odgłosy, podczas gdy ślina w ustach gęstniała, a nogi ciągnęły uparcie do przodu, prosto w ciemność. To szczenię znało już drogę do domu. Znała ten organizm. On znał ją. Znała każdą żyłę. Obgryzała jego kości. Mają wobec siebie dług wdzięczności.
Trucht zmieniła w chód. Obróciła się powoli wokół własnej osi, a kiedy jej plecy odnalazły chłoną, wilgotną ścianę, pozwoliła swojemu ciału osunąć się ciężko na ziemię. Płuca zdawały się płonąć żywym ogniem. Rytmiczny szum dudniącej krwi w uszach. Żałośni matkojebcy, ich czerwone, opuchnięte policzki i zaciśnięte pięści. Najchętniej zamieniłaby każdy bar w popiół, żeby tylko pozbyć się tego miotu z powierzchni ziemi. Na pewno wyświadczyłaby światu ogromną przysługę.
Wszystkie kości zaprotestowały chórem, kiedy podniosła się gwałtownie z ziemi, by wyjrzeć na plac, z którego dosłyszała nagły hałas i poruszenie. Jednak nie była sama. Zacisnęła zdarte paznokcie na wilgotnej ścianie, chcąc dojrzeć jak najwięcej szczegółów, ale kontur postaci rozmywał się przed nią, otulony przez mrok i mgłę. Wyszła ostrożnie ze swojej kryjówki, kiedy echo śmiechu rozniosło się między kamienicami i z grymasem bólu zbliżyła się powoli do leżącej na ziemi sylwetki, z przyzwyczajenia zakładając na swoje zabliźnione dłonie parę czarnych rękawiczek. Bezwładna postać przypominała naiwną zwierzynę złapaną w sidła. Długie, chude ciało i twarz, której rysy majaczyły zza lepkich smug krwi i błota. I ona, Erika, nachylona nad truchłem, jak wygłodzona hiena szukająca swoich resztek. Tutaj jednak nie miała na co liczyć, jedynie ciekawość pchała ją do obejrzenia ciała, chociaż nie wyglądało to na wyrównywanie rachunków, raczej na klasyczny, żałosny rabunek. Podważyła czubkiem buta zakrwawiony policzek. Usta drgnęły w szyderczym uśmiechu, gdy para ciemnych oczu błysnęła w jej stronę. - Głupota zawsze weźmie, co jej się należy - jej ochrypły głos przeciął ciszę.
Ale umieranie jest zbyt łatwe. O wiele trudniej jest żyć w ten sposób. Tak smakuje twoja upragniona wolność, Eriko.
Teraz, mimo ciężaru w płucach, gnała przed siebie zadzierając brodę, popychana przez wrzącą w niej adrenalinę. Zazwyczaj wychodziła z podobnych awantur obronną ręką, przeważnie dlatego, że potrafiła ulotnić się jeszcze przed ostatecznym wybuchem pijanej złości, zbierając po drodze wszystko, co uznała za przydatne. W tym jednak przypadku, nazwanie matki jednego z rybaków Zaraźnicą, okazało się bardziej obraźliwe, niż Erice mogło się wydawać. Tutejsi mężczyźni mają bardzo niski próg tolerancji na krzywdę i strzegą swojego honoru, mimo że jest on równie wątpliwy, co zawartość ich kieszeni. Możliwe, że na odchodne sprzedała parę kopniaków, tak w ramach ostrzeżenia, żeby się nie zbliżali. Nie sądziła, że znajdzie się ktoś na tyle głupi, kto zechce za nią wybiec.
Ciemny labirynt wąskich ścieżek otwierał się przed nią stopniowo, dźwięk butów uderzających o chodnik pierw zdawał się pomnażać, niesiony przez echo, teraz wpadał w wilgotną, czarną przestrzeń. Może ich zgubiła. Tak jak wtedy, gdy pojawiła się tu pierwszy raz. Te same obrazy odbijały się w jej podświadomości, te same milczące posągi i stare kamienice zdawały się połykać światło i hałas i wszystkie inne odgłosy, podczas gdy ślina w ustach gęstniała, a nogi ciągnęły uparcie do przodu, prosto w ciemność. To szczenię znało już drogę do domu. Znała ten organizm. On znał ją. Znała każdą żyłę. Obgryzała jego kości. Mają wobec siebie dług wdzięczności.
Trucht zmieniła w chód. Obróciła się powoli wokół własnej osi, a kiedy jej plecy odnalazły chłoną, wilgotną ścianę, pozwoliła swojemu ciału osunąć się ciężko na ziemię. Płuca zdawały się płonąć żywym ogniem. Rytmiczny szum dudniącej krwi w uszach. Żałośni matkojebcy, ich czerwone, opuchnięte policzki i zaciśnięte pięści. Najchętniej zamieniłaby każdy bar w popiół, żeby tylko pozbyć się tego miotu z powierzchni ziemi. Na pewno wyświadczyłaby światu ogromną przysługę.
Wszystkie kości zaprotestowały chórem, kiedy podniosła się gwałtownie z ziemi, by wyjrzeć na plac, z którego dosłyszała nagły hałas i poruszenie. Jednak nie była sama. Zacisnęła zdarte paznokcie na wilgotnej ścianie, chcąc dojrzeć jak najwięcej szczegółów, ale kontur postaci rozmywał się przed nią, otulony przez mrok i mgłę. Wyszła ostrożnie ze swojej kryjówki, kiedy echo śmiechu rozniosło się między kamienicami i z grymasem bólu zbliżyła się powoli do leżącej na ziemi sylwetki, z przyzwyczajenia zakładając na swoje zabliźnione dłonie parę czarnych rękawiczek. Bezwładna postać przypominała naiwną zwierzynę złapaną w sidła. Długie, chude ciało i twarz, której rysy majaczyły zza lepkich smug krwi i błota. I ona, Erika, nachylona nad truchłem, jak wygłodzona hiena szukająca swoich resztek. Tutaj jednak nie miała na co liczyć, jedynie ciekawość pchała ją do obejrzenia ciała, chociaż nie wyglądało to na wyrównywanie rachunków, raczej na klasyczny, żałosny rabunek. Podważyła czubkiem buta zakrwawiony policzek. Usta drgnęły w szyderczym uśmiechu, gdy para ciemnych oczu błysnęła w jej stronę. - Głupota zawsze weźmie, co jej się należy - jej ochrypły głos przeciął ciszę.
Gösta Almstedt
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Nigdy nie przyzwyczaił się do bólu, choć nosił na skórze liczne ślady po jego obecności – podobnie jak matczyny uśmiech wydawał mu się z biegiem lat czymś trudnym do osadzenia w rzeczywistości, bo Märta unosiła wprawdzie kąciki ust w wyrazie łagodnego rozbawienia, ale jej oczy zawsze pozostawały wtedy nieruchome, tak dojmujące rwanie naciągniętych spazmem mięśni wydawało mu się równie zaskakujące za każdym razem, gdy go doświadczał; rozczarowywała go wrażliwość własnego ciała, łatwość, z jaką pruło się pod cudzymi paznokciami i odbarwiało burymi plamami siniaków, które potrzebowały zbyt wiele czasu, by wniknąć z powrotem w płótno bladej cery. Zbyt wiele czasu spędzał pochylony nad korpusami maszyn – zapominał jak kruche były jego własne kości, ustępujące głośnym trzaskiem pod twardą podeszwą buta, jak rychło grzbiet nosa łamał się w zderzeniu z zaciśniętą pięścią, jak niewiele wystarczyło, by wybić szkliwo z miękkiej tkanki dziąseł; uderzenie zasupłało się bolesną konwulsją na jego trzewiach, ściągając żołądek pod samo podniebienie i wyzierając na język mdłym posmakiem krwi, która spłynęła mu do gardła. Podciągnął kolana bliżej piersi, jakby próbował w ten sposób powstrzymać tętno przed nerwowym wyrwaniem się z tunelu aorty, ucisnąć własny strach z powrotem pod skobel mostka, zanim mógłby rozewrzeć się po ciele, ten zdążył jednak wyciec spod zaciśniętych powiek, wprawiając kończyny w lekkie drżenie, bo kiedy zamykał oczy, przez chwilę znów wydawało mu się, że leży na betonowej posadzce celi, z twarzą rozkrwawioną cudzym gniewem i skórą tężejącą od panującego w więzieniu zimna. Zawsze łatwo było mu ukrywać własną obawę – jako dziecko potrafił schować ją głęboko pod ubranie, gdzie z rzadka sięgały cudze źrenice, zbyt zdekoncentrowane wesołym uśmiechem, by dostrzegać dropiatość emocji rozrysowujących się na skórze; odkąd wrócił na wolność, miał wrażenie, że stracił panowanie nad samym sobą, nie potrafił wstrzymać kończyn przed impulsem płochliwych odruchów ani wyrwać splotu wspomnień, które utknęły w wąskim przesmyku gardła, wrastając w nie przesłoną dodatkowej tkanki.
Czuł zwierającą czerwień świeżych obrażeń, ogniska bólu skrzące się w miejscach, gdzie skórzana zelówka wgniotła parów między żebrami, a lędźwie posiniaczyło się przy upadku na brukowany grunt; westchnął cicho, przepuszczając oddech przez zaciśnięte zęby, by w końcu odgiąć niechętnie brodę i sięgnąć wzrokiem na błękit zawieszonego nad nim spojrzenia – oczekiwał kolejnego ciosu, przed którym nie mógłby się obronić, bo jego ciało potrafiło jedynie kurczyć się i zawijać, zmuszając wszystkie tkanki, by wyścieliły się grubym szańcem wokół nierówno bijącego serca, kobieca twarz wydała mu się jednak niewygodnie znajoma, bo jasne, inkrustowane pod powiekami oczy spoglądały na niego tak wnikliwie, jakby dobrze wiedziały, gdzie patrzeć, by przejrzeć obraz jego duszy. Wykrzywił usta w bolesnym grymasie, gdy czubek buta znów dotknął jego twarzy, podważając zakrwawiony policzek i wzbraniając go przed kolejną ucieczką wzrokiem, małoduszną próbą ignorowania rzeczywistości, dopóki ta zupełnie nie skrzepnie, pozostawiając chropowate strupy nie tylko na jego skórze, ale także na rozdrapanej powierzchni świadomości.
– Przyszłaś kopać leżącego? Obawiam się, że więcej monet ze mnie nie wypadnie. – wargi drgnęły w podobnie cierpkim uśmiechu, choć paroksyzm, w jakim ugrzęzła jego twarz, zdradzał raczej słabość niż rozdrażnienie – kobieta nachylała się nad nim jak sęp, a on nie mógł wyzbyć się wrażenia, że istotnie zbyt blisko było mu do truchła. Poczuł wypływające na język zaklęcia, zbroczone upokorzeniem słowa, które smakowały inaczej, gdy brudziła je krew, lecz wciąż warowały posłusznie za linią zębów, jak ujadające psy, oczekujące jedynie, kiedy właściciel puści je z uprzęży; wcześniej nie zdążył zareagować, teraz był jednak przygotowany, nie zamierzał pozwolić, by wyrwano mu spod płaszcza kolejne spłachcie godności, lecz zanim poruszył bezgłośnie ustami, jego wzrok zatrzymał się na obcisłych, czarnych rękawiczkach, które nieznajoma wciągnęła na palce. Drgnął, poruszony ukłuciem krótkiego wspomnienia, tęczówka jego zdrowego oka pociemniała natomiast widocznie, nadając twarzy stanowczego wyrazu.
– Przestępca zawsze wraca na miejsce zbrodni. – uśmiechnął się słabo, powoli przenosząc wzrok wyżej, by spojrzeć jej w oczy. – To podstawowy błąd. A to – wyciągnął rękę, wskazując palcem na jej zwieszone przy ciele dłonie. – Moje rękawiczki.
Czuł zwierającą czerwień świeżych obrażeń, ogniska bólu skrzące się w miejscach, gdzie skórzana zelówka wgniotła parów między żebrami, a lędźwie posiniaczyło się przy upadku na brukowany grunt; westchnął cicho, przepuszczając oddech przez zaciśnięte zęby, by w końcu odgiąć niechętnie brodę i sięgnąć wzrokiem na błękit zawieszonego nad nim spojrzenia – oczekiwał kolejnego ciosu, przed którym nie mógłby się obronić, bo jego ciało potrafiło jedynie kurczyć się i zawijać, zmuszając wszystkie tkanki, by wyścieliły się grubym szańcem wokół nierówno bijącego serca, kobieca twarz wydała mu się jednak niewygodnie znajoma, bo jasne, inkrustowane pod powiekami oczy spoglądały na niego tak wnikliwie, jakby dobrze wiedziały, gdzie patrzeć, by przejrzeć obraz jego duszy. Wykrzywił usta w bolesnym grymasie, gdy czubek buta znów dotknął jego twarzy, podważając zakrwawiony policzek i wzbraniając go przed kolejną ucieczką wzrokiem, małoduszną próbą ignorowania rzeczywistości, dopóki ta zupełnie nie skrzepnie, pozostawiając chropowate strupy nie tylko na jego skórze, ale także na rozdrapanej powierzchni świadomości.
– Przyszłaś kopać leżącego? Obawiam się, że więcej monet ze mnie nie wypadnie. – wargi drgnęły w podobnie cierpkim uśmiechu, choć paroksyzm, w jakim ugrzęzła jego twarz, zdradzał raczej słabość niż rozdrażnienie – kobieta nachylała się nad nim jak sęp, a on nie mógł wyzbyć się wrażenia, że istotnie zbyt blisko było mu do truchła. Poczuł wypływające na język zaklęcia, zbroczone upokorzeniem słowa, które smakowały inaczej, gdy brudziła je krew, lecz wciąż warowały posłusznie za linią zębów, jak ujadające psy, oczekujące jedynie, kiedy właściciel puści je z uprzęży; wcześniej nie zdążył zareagować, teraz był jednak przygotowany, nie zamierzał pozwolić, by wyrwano mu spod płaszcza kolejne spłachcie godności, lecz zanim poruszył bezgłośnie ustami, jego wzrok zatrzymał się na obcisłych, czarnych rękawiczkach, które nieznajoma wciągnęła na palce. Drgnął, poruszony ukłuciem krótkiego wspomnienia, tęczówka jego zdrowego oka pociemniała natomiast widocznie, nadając twarzy stanowczego wyrazu.
– Przestępca zawsze wraca na miejsce zbrodni. – uśmiechnął się słabo, powoli przenosząc wzrok wyżej, by spojrzeć jej w oczy. – To podstawowy błąd. A to – wyciągnął rękę, wskazując palcem na jej zwieszone przy ciele dłonie. – Moje rękawiczki.
Bezimienny
Kolejny raz impuls był silniejszy, niż zdrowy rozsądek i nic nie wskazywało na to, że Erika kiedykolwiek pozbędzie się tego ryzykownego nawyku pojawiania się tam, gdzie nie powinno jej być. Choć znała na pamięć każde wyżłobienie, zbrzydło jej już podpieranie tych wielkich, milczących, starych kamienic. Nie miała zamiaru dłużej dźwigać tych tajemnic na swoich barkach. Zawiązała z tym miejscem niemy pakt i ciasne, ciemne ulice krępowały jej ruchy, chociaż mogła poruszać się po nich z zamkniętymi oczami. Kręciła się w kółko, bo czegoś jej brakowało. Wiedziała. Wiedziała, że okno jednego z mieszkań zawsze będzie otwarte. Mogłaby wsunąć się przez nie jak cień. Tam jest zawsze ciepło, zbyt ciepło jak na jej wychłodzony organizm. Dostałaby rumieńców. Przytuliłaby policzek do miękkiej jak pierwszy śnieg, poduszki. Pewnie jej dłonie znów zrobiłyby się niezdrowo czerwone, żeby potem stopniowo odzyskiwać naturalny kolor, aż w końcu mogłaby swobodnie zginać palce. Cholerne dłonie.
Ale to tylko liche wyobrażenie, srebrzysty negatyw. Przecież nie miała żadnego wyboru. Tak było łatwiej.
Trudno nie zareagować wcale – trudno przejść bez odwrócenia głowy, drgnięcia powiek, drobnego dreszczu między łopatkami. To gwarancja dobrej rozrywki - antidotum na nudę i przeszywającą samotność. Chciała być najbliżej, usiąść w pierwszym rzędzie. Przyjrzeć się, jak ból wygląda z bliska i przekonać, że zna to uczucie, jest jej bliższe niż wszystko inne. Tylko ten strach miał ciemne oczy. To trochę jak patrzeć na swoje odbicie. Też tutaj byłam. Wszyscy tu kiedyś byliśmy. W tej brudnej kałuży.
- Nie. Przyszłam spytać, gdzie boli – przechyliła głowę, pozwalając sobie na sarkazm, jakby widok zakrwawionego, półprzytomnego na środku ciemnej ulicy nie robił na niej większego wrażenia. Wyczuwała wzbierającą w nim złość, obserwowała ruchy jego mięśni, tak pozornie przypadkowe, jednak wysyłające prosty komunikat. Może ma tak zbrukane sumienie, że wszystko mu jedno. Może jest kolejnym, naiwnym głupcem, chcącym odnaleźć szczęście tam, gdzie jeszcze go nie szukał. Może ktoś pozbawił go szczęścia. Dotarł tutaj, więc na pewno go nie posiada. Kolejne zagubione szczenię.
Słowa, które wydobyły się z jego zbrudzonych krwią ust, nakazały Erice zrobić krok w tył. Znów dała się złapać w pułapkę własnej chciwości. Kolejny raz, ciekawski umysł popchnął ją za daleko i kiedy z półmroku stopniowo wyłaniały się rysy twarzy, tak łudząco znajome, poczuła jak rany na dłoniach przeszywa ciepły dreszcz. To Blizny są prawdziwymi powiernikami naszych tajemnic, jednocześnie tylko one mogą nas zdradzić.
- To raczej niemożliwe – mruknęła, sama nie do końca pewna swoich słów, jednak uparcie pragnęła w nie wierzyć. Schowała dłonie za siebie, robiąc kolejny krok w tył. – Obawiam się, że to nie jest twój rozmiar - Nie chciała, by jej przeczucie okazało się prawdą. Zbyt wiele oddała i zbyt wiele poświęciła, żeby już nigdy tam nie wracać; nie rozgrzebywać starych ran, nie dłubać we wspomnieniach, które już dawno nie były jej, bo teraz jej umysł i ciało należały do kogoś innego. Jednak oczy, które tak intensywnie się w nią wpatrywały, zdawały się wiedzieć więcej.
Ale to tylko liche wyobrażenie, srebrzysty negatyw. Przecież nie miała żadnego wyboru. Tak było łatwiej.
Trudno nie zareagować wcale – trudno przejść bez odwrócenia głowy, drgnięcia powiek, drobnego dreszczu między łopatkami. To gwarancja dobrej rozrywki - antidotum na nudę i przeszywającą samotność. Chciała być najbliżej, usiąść w pierwszym rzędzie. Przyjrzeć się, jak ból wygląda z bliska i przekonać, że zna to uczucie, jest jej bliższe niż wszystko inne. Tylko ten strach miał ciemne oczy. To trochę jak patrzeć na swoje odbicie. Też tutaj byłam. Wszyscy tu kiedyś byliśmy. W tej brudnej kałuży.
- Nie. Przyszłam spytać, gdzie boli – przechyliła głowę, pozwalając sobie na sarkazm, jakby widok zakrwawionego, półprzytomnego na środku ciemnej ulicy nie robił na niej większego wrażenia. Wyczuwała wzbierającą w nim złość, obserwowała ruchy jego mięśni, tak pozornie przypadkowe, jednak wysyłające prosty komunikat. Może ma tak zbrukane sumienie, że wszystko mu jedno. Może jest kolejnym, naiwnym głupcem, chcącym odnaleźć szczęście tam, gdzie jeszcze go nie szukał. Może ktoś pozbawił go szczęścia. Dotarł tutaj, więc na pewno go nie posiada. Kolejne zagubione szczenię.
Słowa, które wydobyły się z jego zbrudzonych krwią ust, nakazały Erice zrobić krok w tył. Znów dała się złapać w pułapkę własnej chciwości. Kolejny raz, ciekawski umysł popchnął ją za daleko i kiedy z półmroku stopniowo wyłaniały się rysy twarzy, tak łudząco znajome, poczuła jak rany na dłoniach przeszywa ciepły dreszcz. To Blizny są prawdziwymi powiernikami naszych tajemnic, jednocześnie tylko one mogą nas zdradzić.
- To raczej niemożliwe – mruknęła, sama nie do końca pewna swoich słów, jednak uparcie pragnęła w nie wierzyć. Schowała dłonie za siebie, robiąc kolejny krok w tył. – Obawiam się, że to nie jest twój rozmiar - Nie chciała, by jej przeczucie okazało się prawdą. Zbyt wiele oddała i zbyt wiele poświęciła, żeby już nigdy tam nie wracać; nie rozgrzebywać starych ran, nie dłubać we wspomnieniach, które już dawno nie były jej, bo teraz jej umysł i ciało należały do kogoś innego. Jednak oczy, które tak intensywnie się w nią wpatrywały, zdawały się wiedzieć więcej.
Gösta Almstedt
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Ojciec mawiał kiedyś, że żadne miejsce do niego nie należało, dopóki nie zakropił go krwią – jakby czerwień z rozerwanej tkanki znaczyła jego obecność lepiej niż ślady stóp, odcisk palców czy pamięć, jaką po sobie pozostawiał; był niezdarny i wciąż opowiadał, że pierwszego dnia, kiedy przeprowadzili się z Märtą do Tärnaby, rozbił głowę o kant kuchennego blatu, a później wielokrotnie kaleczył dłonie na własnych wynalazkach, potwierdzając w ten sposób ich autentyczność. Jedynie, kiedy umierał, nie pozostawił po sobie ani kropli krwi – potrafił utrzymać w rękach życie i nazywać je swoim własnym, lecz śmierć nie mogła do niego przynależeć, zbyt precyzyjnie wyczuwała zbierający się pod osierdziem strach, by powstrzymać szczęki od zaciśnięcia się na nabrzmiałej wzdłuż szyi tętnicy. Wyobrażał sobie Hel pod postacią piekielnego brytana o dwóch parach oczu, który wietrzył cierpką metaliczną woń lęku, więc starał się chować swój własny głęboko w kieszeni osierdzia, gdzie nikt nie byłby w stanie go odnaleźć – nie myślał o bólu, który stygł pulsacyjnym drętwieniem pomiędzy strukturą żeber ani o posoce zasychającej na górnej wardze, zamiast tego chwytając się spłachcia przestarzałej, ojcowskiej filozofii: zbroczył miasto krwią, ponownie odnajdując dla siebie miejsce w jego trzewiach. Był przekonany, że świat należał do niego nawet wtedy, kiedy nieustannie spychał go na margines, próbując wyrwać się z kurczowego ucisku dłoni – przez cztery lata trzymał ręce rozkurczone w bezwładzie; dzisiaj miał dość siły, bo ponownie zacisnąć je w pięść.
– Tak? Planujesz pocałować mnie, żeby przestało? – odparł jej sarkazm kąśliwą prowokacją, odchylając głowę do tyłu, choć włosy nasiąkły mu marasem rozlanej po bruku kałuży, a twarz kobiety wciąż była pogrążona w półmroku opustoszałej uliczki, wyłaniająca się z ciemności powoli i niechętnie, jakby jej kontur był zbyt niewyraźny, by odznaczyć się na tle murowanej fasady. Popełnił błąd, który popełniał każdy, kto uczył się żyć w przesmyku – zaufał mu; wkroczył pomiędzy labirynt ujść i tuneli, wierząc, że wciąż pamiętał drogę do domu, że wystarczyło zdrapać wierzchnią warstwę naskórka, by dotknąć palcami bijącego serca. Otarł wierzchem dłoni krew, która spływała mu z nosa powolnym strumieniem, po czym pochylił się ostrożnie, wydając z siebie cichy, stłumiony za zębami jęk, gdy ból z pękniętych żeber rozciągnął się wzdłuż brzucha, sprawiając, że odniósł wrażenie, jakby fragment kości ugrzązł mu w miękkiej podszewce trzewi – odetchnął gwałtownie, pozwalając, by zimne powietrze uderzyło w wieżę tchawicy, wypełniając płuca łapczywym haustem powietrza. Kobieta cofnęła się o krok, a on poczuł, jak coś w jego piersi zaciska się mocniej wokół rękojeści mostka, wsuwając się powolnym dreszczem rozpoznania pod płytkie kieszenie skroni – pamiętał każdy przedmiot, jaki trzymał w dłoniach i każdą osobę, która dokonała od niego zakupu; trzymał swoją przeszłość w uporządkowanych folderach, przekładając lata, dni i godziny, jakby mógł zatrzymać przy sobie każde z nich, drobne kartki myśli, zapełniające gruby pamiętnik jego istnienia.
– Mimo wszystko – rozciągnął usta do niewygodnego uśmiechu, wpierając się dłonią o ziemię, jakby zamierzał wstać, lecz wciąż uparcie pozostając w miejscu. – Chciałbym je przymierzyć, moje dłonie są w rzeczywistości mniejsze, niż się wydają. – oczy zaczynały przyzwyczajać mu się do ciemności; zdrowa źrenica rozszerzyła się wyraźnie, połykając hebanową obręcz tęczówek, podczas gdy druga, nieruchoma i zatrzymana w szkle, wciąż lśniła w słabej poświacie latarni. Fizjonomia kobiecej twarzy zaczęła wyłaniać się z mroku zatęchłej posoką alejki, a on powoli wyciągnął dłoń przed siebie, nie zrywając napiętej struny spojrzenia. – Erika. Pomożesz mi wstać?
– Tak? Planujesz pocałować mnie, żeby przestało? – odparł jej sarkazm kąśliwą prowokacją, odchylając głowę do tyłu, choć włosy nasiąkły mu marasem rozlanej po bruku kałuży, a twarz kobiety wciąż była pogrążona w półmroku opustoszałej uliczki, wyłaniająca się z ciemności powoli i niechętnie, jakby jej kontur był zbyt niewyraźny, by odznaczyć się na tle murowanej fasady. Popełnił błąd, który popełniał każdy, kto uczył się żyć w przesmyku – zaufał mu; wkroczył pomiędzy labirynt ujść i tuneli, wierząc, że wciąż pamiętał drogę do domu, że wystarczyło zdrapać wierzchnią warstwę naskórka, by dotknąć palcami bijącego serca. Otarł wierzchem dłoni krew, która spływała mu z nosa powolnym strumieniem, po czym pochylił się ostrożnie, wydając z siebie cichy, stłumiony za zębami jęk, gdy ból z pękniętych żeber rozciągnął się wzdłuż brzucha, sprawiając, że odniósł wrażenie, jakby fragment kości ugrzązł mu w miękkiej podszewce trzewi – odetchnął gwałtownie, pozwalając, by zimne powietrze uderzyło w wieżę tchawicy, wypełniając płuca łapczywym haustem powietrza. Kobieta cofnęła się o krok, a on poczuł, jak coś w jego piersi zaciska się mocniej wokół rękojeści mostka, wsuwając się powolnym dreszczem rozpoznania pod płytkie kieszenie skroni – pamiętał każdy przedmiot, jaki trzymał w dłoniach i każdą osobę, która dokonała od niego zakupu; trzymał swoją przeszłość w uporządkowanych folderach, przekładając lata, dni i godziny, jakby mógł zatrzymać przy sobie każde z nich, drobne kartki myśli, zapełniające gruby pamiętnik jego istnienia.
– Mimo wszystko – rozciągnął usta do niewygodnego uśmiechu, wpierając się dłonią o ziemię, jakby zamierzał wstać, lecz wciąż uparcie pozostając w miejscu. – Chciałbym je przymierzyć, moje dłonie są w rzeczywistości mniejsze, niż się wydają. – oczy zaczynały przyzwyczajać mu się do ciemności; zdrowa źrenica rozszerzyła się wyraźnie, połykając hebanową obręcz tęczówek, podczas gdy druga, nieruchoma i zatrzymana w szkle, wciąż lśniła w słabej poświacie latarni. Fizjonomia kobiecej twarzy zaczęła wyłaniać się z mroku zatęchłej posoką alejki, a on powoli wyciągnął dłoń przed siebie, nie zrywając napiętej struny spojrzenia. – Erika. Pomożesz mi wstać?
Bezimienny
Cierpki, duszący zapach unosił się nad nią, jak fatum. Wsiąkł w jej włosy, szedł za nią jak cień. Zapach tlącego się drewna i zgnilizny - stary, zły omen, ostrzeżenie. Dla niej był jak powrót do domu. Na samo wspomnienie ciało zginało się w bolesnym skurczu w samym swoim centrum, jakby płuca nie wiedziały, co począć z bijącym w ich objęciach sercem. Nie były przyzwyczajone do jego mocniejszego rytmu, do częstszych uderzeń i szumu pompowanej krwi. Jej ciało, misternie skonstruowany, kruchy mechanizm. Sploty kości, nerwów, mięśni i żył obite cienką skórą - nigdy nie poradziły sobie z ciężarem tych wspomnień. Dlatego tak trudno było jej wziąć pełen oddech i używać obolałych kończyn bez echa kontuzji, a popiół już zawsze będzie widniał na jej zbrukanych krwią dłoniach, niezależnie od tego, ile razy spróbuje obmyć je wodą.
Była złym omenem. Zgubną klątwą. Choć nigdy nie usłyszała tego od swojego ojca - jego wzrok zawsze mówił prawdę. Sam był małym, zagubionym, zbyt przywiązanym do butelki mężczyzną i bał się swojej jedynej córki, zrzucając na nią odpowiedzialność za wszystkie przykrości, które doprowadziły do rozpadu ich rodziny. Och, ile by dała, żeby w ogóle się nie urodzić. Żeby nie musieć patrzeć w wąskie, jasne, przepełnione nienawiścią oczy, nie słyszeć słów, wyrzucanych z zaplutych, zmęczonych ust. Wszystko wyglądałoby inaczej. Nie byłoby tego zapachu. Żaden zduszony żal nie wypalałby teraz jej płuc, za każdym razem, kiedy próbowała wziąć oddech. Ale nie chciała dać bogom tej satysfakcji. Ostatnie, czego potrzebowała, to użalania się nad sobą.
Niektórzy istnieją po to, żeby krwawić. Tak jak inni istnieją, by płonąć.
Uniosła podbródek, wpatrując się w twarz, rysującą się teraz przed nim, jak dobrze znany obraz. Wspomnienia, fala drobnych szpilek, drobne ukłucia w podświadomości, drażniły jej sumienie, uruchamiały te uczucia i stany, których już dawno się pozbyła - przynajmniej tak jej się wydawało. Sumienie zawsze idzie pod rękę ze wstydem, a wstyd ciągnie za sobą strach. Ona żadnego nie posiadała. - Zawsze uważałam cię za kogoś bystrego - położyła rękę na biodrze. - Widocznie z rozumem też tak jest. Mniejszy, niż się wydaje - wysoki, ochrypły chichot obiegł ciszę wokół nich. Erika zastygła z ostrym, lisim uśmiechem na twarzy, wciąż zachowując bezpieczną odległość. Dlaczego miałaby mu pomóc? Jej nikt nie pomógł. Bluźnisz. Zacisnęła wargi, puszczając obie ręce wzdłuż ciała. Dopiero teraz poczuła, jak niespokojny jest jej oddech. To jej rękawiczki. Dzięki nim jeszcze żyje. Bez nich, równie dobrze mogłaby zrzucić się z pierwszej lepszej rybackiej łajby. Tak naprawdę nikt tego nie zrozumie, więc po co miałaby to komukolwiek tłumaczyć?
Majaczący w mroku blask tęczówek, praca żuchwy, uparta walka mięśni, kazały Erice domyślić się, że widok tych rękawiczek tchnął w jej znajomego zaskakująco dużo energii.
- Musiałbyś je ze mnie ściągnąć - zignorowała jego wyciągniętą dłoń. Uśmiech zniknął z jej twarzy, a oczy pociemniały, błyszcząc teraz jak dwa brudne szmaragdy. - Siłą.
Była złym omenem. Zgubną klątwą. Choć nigdy nie usłyszała tego od swojego ojca - jego wzrok zawsze mówił prawdę. Sam był małym, zagubionym, zbyt przywiązanym do butelki mężczyzną i bał się swojej jedynej córki, zrzucając na nią odpowiedzialność za wszystkie przykrości, które doprowadziły do rozpadu ich rodziny. Och, ile by dała, żeby w ogóle się nie urodzić. Żeby nie musieć patrzeć w wąskie, jasne, przepełnione nienawiścią oczy, nie słyszeć słów, wyrzucanych z zaplutych, zmęczonych ust. Wszystko wyglądałoby inaczej. Nie byłoby tego zapachu. Żaden zduszony żal nie wypalałby teraz jej płuc, za każdym razem, kiedy próbowała wziąć oddech. Ale nie chciała dać bogom tej satysfakcji. Ostatnie, czego potrzebowała, to użalania się nad sobą.
Niektórzy istnieją po to, żeby krwawić. Tak jak inni istnieją, by płonąć.
Uniosła podbródek, wpatrując się w twarz, rysującą się teraz przed nim, jak dobrze znany obraz. Wspomnienia, fala drobnych szpilek, drobne ukłucia w podświadomości, drażniły jej sumienie, uruchamiały te uczucia i stany, których już dawno się pozbyła - przynajmniej tak jej się wydawało. Sumienie zawsze idzie pod rękę ze wstydem, a wstyd ciągnie za sobą strach. Ona żadnego nie posiadała. - Zawsze uważałam cię za kogoś bystrego - położyła rękę na biodrze. - Widocznie z rozumem też tak jest. Mniejszy, niż się wydaje - wysoki, ochrypły chichot obiegł ciszę wokół nich. Erika zastygła z ostrym, lisim uśmiechem na twarzy, wciąż zachowując bezpieczną odległość. Dlaczego miałaby mu pomóc? Jej nikt nie pomógł. Bluźnisz. Zacisnęła wargi, puszczając obie ręce wzdłuż ciała. Dopiero teraz poczuła, jak niespokojny jest jej oddech. To jej rękawiczki. Dzięki nim jeszcze żyje. Bez nich, równie dobrze mogłaby zrzucić się z pierwszej lepszej rybackiej łajby. Tak naprawdę nikt tego nie zrozumie, więc po co miałaby to komukolwiek tłumaczyć?
Majaczący w mroku blask tęczówek, praca żuchwy, uparta walka mięśni, kazały Erice domyślić się, że widok tych rękawiczek tchnął w jej znajomego zaskakująco dużo energii.
- Musiałbyś je ze mnie ściągnąć - zignorowała jego wyciągniętą dłoń. Uśmiech zniknął z jej twarzy, a oczy pociemniały, błyszcząc teraz jak dwa brudne szmaragdy. - Siłą.
Gösta Almstedt
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Czasem zastanawiał się, czy był w swoim ciele całkiem sam – czy pod skórą nie przebywał drugi Gösta, uciśnięty pomiędzy kratami żeber, z uśmiechem ściągniętym do ostrych krańców warg i źrenicami wypełniającymi białka jak plamy atramentu rozrastające się na mokrym papierze; pamiętał wyraz twarzy swej matki, kiedy jeden ze strażników pchnął go na ziemię, a drugi wpiął nadgarstki w metalowe obręcze kajdan, siłą ściągając je nisko na lędźwie – spojrzała się na niego tak, jakby zauważyła w jego oczach coś okropnego, coś, co sprawiło, że zakryła dłońmi usta i wycofała się w głąb salonu, a on przez całą drogę na Kinnarodden zastanawiał się, co musiało prześwitywać przez jego fizjonomię, by wyłowić z jej mimiki ten sam wyraz przerażenia, jaki nosiła na twarzy po śmierci męża, dowód na przechowywany za mostkiem strach, z którym nigdy nie potrafiła się obchodzić. W więzieniu próbował dopatrywać się swej drugiej tożsamości w brudnym, zamglonym fragmencie lustra, szybko nauczył się jednak, że mógł dostrzec ją tylko w cudzym wejrzeniu, sposobie, w jaki między kącikami ust przesuwał się dreszcz niepewności, barwa tęczówek pogłębiała się o dwa odcienie, a wargi zaciskały się w płaską linię – równoleżnik podchodzącej do gardła obawy. Zauważył tę zmianę u Eriki – cień stygnącej na twarzy frustracji, która powoli wyłaniała się zza blednącego uśmiechu.
Wykrzywił usta w kąśliwym grymasie, ściągając wzrok z nierównego bruku, gdzie pomiędzy fusami błota łyskały pojedyncze krople rdzy – krew zdążyła zastygnąć mu w rynience nosa i pozostawić nierówną smugę wzdłuż brody, nie zwracał już jednak na nią uwagi, przyzwyczajony do metalicznego zapachu, jaki pozostawiała na wargach, nauczony tłumić ból pomiędzy zębami, dopóki ten nie roztarł się pod szkliwem jak ziarno piachu; żyła w nim druga osoba i teraz był tego pewien – potrafił wyczuć jej zawiść, uciskającą zębami za płat osierdzia, jej rozdrażnienie, skierowane ku ochrypłemu chichotowi, który wypełnił ciasny przesmyk ulicy, jej pragnienie, które zaciskało już pięść wyobraźni na skórzanym materiale rękawiczek. Podkasał kąciki ust, klękając z dłonią wciąż wyciągniętą w kierunku kobiety, jego twarz napięła się jednak wyraźną determinacją, oczy błysnęły drapieżnie, odbijając zżółkłą poświatę latarni – nigdy nie zapominał ludzi, którym sprzedał jeden ze swoich przedmiotów, podobnie jak nie zapominał ludzi, którym udało się go oszukać; Erika należała do obu kategorii, a on tym razem nie zamierzał pozwolić jej zniknąć.
– Dlaczego jeszcze nie uciekasz? – spytał w końcu, czując jak głos chrobotał mu o brzeg podniebienia, topniejąc na języku jak lukrecjowy cukierek. – Nie pamiętam, żebyś wahała się ostatnim razem. – uśmiech zniknął z jego twarzy, płowiejąc na tle bladej cery – kiedy był zły, jego głos cichł, wpadając w nienaturalnie spokojny ton, a teraz obniżył się dodatkowo o oktawę, jakby tylko w ten sposób mógł przecisnąć się przez gardło niezauważony. – Nögl – zaklęcie szarpnęło za struny krtani, a on poderwał się z ziemi, tłumiąc jęk bólu za zaciśniętymi zębami – jeden z napastników musiał złamać mu żebro, kiedy już przewrócił się na zimny bruk, ale możliwość odwetu nałożyła się na zmysły winietą gniewnego zobojętnienia. Sięgnął dłonią ku prawemu nadgarstkowi Eriki, usiłując zatrzymać ją w miejscu, zahaczyć palcami o krawędź rękawiczki i ściągnąć ją siłą z zaciskających się palców.
Gösta i Erika z tematu
Wykrzywił usta w kąśliwym grymasie, ściągając wzrok z nierównego bruku, gdzie pomiędzy fusami błota łyskały pojedyncze krople rdzy – krew zdążyła zastygnąć mu w rynience nosa i pozostawić nierówną smugę wzdłuż brody, nie zwracał już jednak na nią uwagi, przyzwyczajony do metalicznego zapachu, jaki pozostawiała na wargach, nauczony tłumić ból pomiędzy zębami, dopóki ten nie roztarł się pod szkliwem jak ziarno piachu; żyła w nim druga osoba i teraz był tego pewien – potrafił wyczuć jej zawiść, uciskającą zębami za płat osierdzia, jej rozdrażnienie, skierowane ku ochrypłemu chichotowi, który wypełnił ciasny przesmyk ulicy, jej pragnienie, które zaciskało już pięść wyobraźni na skórzanym materiale rękawiczek. Podkasał kąciki ust, klękając z dłonią wciąż wyciągniętą w kierunku kobiety, jego twarz napięła się jednak wyraźną determinacją, oczy błysnęły drapieżnie, odbijając zżółkłą poświatę latarni – nigdy nie zapominał ludzi, którym sprzedał jeden ze swoich przedmiotów, podobnie jak nie zapominał ludzi, którym udało się go oszukać; Erika należała do obu kategorii, a on tym razem nie zamierzał pozwolić jej zniknąć.
– Dlaczego jeszcze nie uciekasz? – spytał w końcu, czując jak głos chrobotał mu o brzeg podniebienia, topniejąc na języku jak lukrecjowy cukierek. – Nie pamiętam, żebyś wahała się ostatnim razem. – uśmiech zniknął z jego twarzy, płowiejąc na tle bladej cery – kiedy był zły, jego głos cichł, wpadając w nienaturalnie spokojny ton, a teraz obniżył się dodatkowo o oktawę, jakby tylko w ten sposób mógł przecisnąć się przez gardło niezauważony. – Nögl – zaklęcie szarpnęło za struny krtani, a on poderwał się z ziemi, tłumiąc jęk bólu za zaciśniętymi zębami – jeden z napastników musiał złamać mu żebro, kiedy już przewrócił się na zimny bruk, ale możliwość odwetu nałożyła się na zmysły winietą gniewnego zobojętnienia. Sięgnął dłonią ku prawemu nadgarstkowi Eriki, usiłując zatrzymać ją w miejscu, zahaczyć palcami o krawędź rękawiczki i ściągnąć ją siłą z zaciskających się palców.
Gösta i Erika z tematu