:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
23.01.2001 – Warsztat "Tellefsen i synowie" – G. Almstedt & Bezimienny: I. Engberg
2 posters
Gösta Almstedt
23.01.2001 – Warsztat "Tellefsen i synowie" – G. Almstedt & Bezimienny: I. Engberg Sro 29 Lis - 18:29
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
23.01.2001
Nie miał odwagi wrócić do domu; nie był pewien, czy dom wciąż znajdował się w tym samym miejscu, co dawniej – na obrzeżach miasta, spróchniały bezczynnością matczynej żałoby? W krętych jelitach Przesmyku, gdzie zamknięte drzwi porzuciły go w głuchym milczeniu korytarza? W cudzych ramionach, spośród których żadne nie obejmowały go już z tą samą czułością? Nie miał odwagi wrócić do domu, bo już w nim był i nie czuł się, jakby przynależał – siadał na fotelu w salonie, ale poduszki nie pamiętały ciężaru jego ciała, kilkanaście kilogramów lżejszego, niż kiedy wspierał się o nie ostatnio, i uginały się niewygodnie, opierał się dłońmi o parapet, ale widok za oknem, wiedziany tylekroć wcześniej, wydawał mu się obcy, jakby ktoś zmienił pod jego nieobecność drobne szczegóły, niemożliwe do wychwycenia bez porównania, lecz wrzynające się w źrenice jak drzazgi, spoglądał na siebie w łazienkowym zwierciadle tak, jak spogląda się niekiedy na przechodniów mijanych przypadkiem na ulicy, z sennym wrażeniem, że widziało się ich już gdzieś wcześniej, lecz nie mogąc w pełni odnaleźć tego miejsca we własnej pamięci. Patrzył na własne ciało z przenikliwym zaskoczeniem, zastanawiając się, czy wciąż mieścił się w skórę człowieka, którym był cztery lata temu – nosił pod mostkiem zaróżowioną bliznę, na żebrach stygnące już siniaki, a nos miał lekko przekrzywiony w prawą stronę, zrośnięty pamiątką bolesnego złamania, wierzył jednak, że duszę posiadał tę samą, nieprzetrąconą konsekwencją swych ambicji, zaczepioną wokół nadgarstka jak dziecięcy balonik; trzymał pod językiem trujące pigułki zaklęć, o których nie potrafił zapomnieć, bo teraz, gdy nareszcie rozkurczał zesztywniałe szczęki, czerń towarzyszącego im pragnienia wylewała się smołą do jego gardła.
W ciasnym kącie więziennej celi koszmary przychodziły łatwiej – nie musiały się zakradać, bo umysł nie miał dokąd uciec, a kiedy budził się w środku nocy z czołem woskowym od potu i strachem wstrzymanym na wargach konającym w gardle krzykiem, w ferworze emocji przysięgał sobie, że już nigdy nie sięgnie ku podobnym czarom, cofnie dłonie przed magią, która nie była przeznaczona do układania się w ludzkiej krtani i następnego dnia nie odmawiał przed snem znanych sobie inkantacji, pozwalając, by umysł nakrył je innymi wspomnieniami, te zawsze przesiąkały jednak na wierzch, broczyły przez jego pamięć jak przez cienki bandaż, przepychały się mdłościami przez przełyk i uwierały pomiędzy zębami, gdy próbował przełknąć je z powrotem do ciasnej klatki skrupułów. Otrzymał od życia drugą szansę – czasem wydawało mu się, że nie odwiedził jeszcze matki nie dlatego, że bał się ponownie stanąć w miejscu, gdzie umarła Elisa, ale ponieważ nie byłby w stanie przyrzec jej, że się zmienił, że nigdy nie struje się już zakazaną magią, lecz wepnie zamiast tego szyję w stryczek ciasnego krawatu i poszuka pracy, z którą mogłaby pogodzić sumienie; pierwszego dnia, stojąc w pokoju Gerdy, rzeczywiście zaciskał palce kurczowo na tej myśli, sądząc, że po czerech latach stronienia od własnych pragnień, mógłby czynić to do końca życia, lecz nazajutrz, widząc przypadkiem zachodzącą biel cudzego spojrzenia, poczuł, jak zabliźniona w jego sercu rana krwawi na nowo, rozlewając się ciepłą juchą po jego trzewiach. Dłonie mu drżały, kiedy docisnął plecy do brukowanej fasady i po raz pierwszy faktycznie się siebie przestraszył – zawsze sądził, że posiadał kontrolę nad własnym umysłem, ten obrósł tymczasem gęstym pnączem obłędu, z którego nie potrafił go wyrwać, więc postanowił mu ulec, przekonany, że jeśli dokończy badania i zaspokoi swoją wiedzę, pragnienie w końcu uwiędnie i zniknie. Rozsądek nakazywał mu odwrócić wzrok w przeciwną stronę, bezczynność, choćby jednodniowa, zabijała go jednak skuteczniej niż nocny kaszel i wieloletnie niedożywienie – wbrew temu, że jeszcze niedawno marzył jedynie o spokoju, bardzo szybko zrozumiał, że dach nad głową, ciepłe łóżko i możliwość rozkurczenia mięśni mu tego nie zapewnią; nie, dopóki nie osiągnie tego, do czego od samego początku dążył.
Przebywał w Midgardzie od pięciu dni, spośród których znaczną część czasu spędzał w warsztacie, którego podziemny garaż, zazwyczaj zupełnie opustoszały, służył mu jako tymczasowa pracownia – nie żywił nadziei, że matka zachowała którykolwiek z przedmiotów, jakie pozostawił na jej strychu, kolekcjonował więc od nowa, zbierał części, konstruował pomysły, rysował dłonią we wklęsłych żłobieniach run i chociaż ufał właścicielowi lokalu, który powitał go skonsternowanym, choć pełnym otuchy uśmiechem (wróciłeś oddać mi swoje drugie oko?, zażartował, a Gösta odwzajemnił to rozbawienie, mimo że nie rozpoznał śmiechu, jaki poruszył strunami jego krtani), postanowił być ostrożniejszy (to było moje jedyne przewinienie, zapewniał się w myślach, dokładnie przeżuwając w ustach zaklęcia, zanim wyciągał je na powierzchnię, nieostrożność). Kiedy pracował, tracił poczucie czasu, a teraz, wchodząc po schodach na piętro, gdzie zza przeszklonych drzwi do środka wpadała śreżoga zimowego słońca, zmrużył wyraźnie oczy, rażony świadomością, że noc ustąpiła miejsca chłodnemu, mglistemu porankowi, jakie niegdyś drażniły go wszechobecną wilgocią, a jaki dzisiaj wydawał się kojącym podmuchem świeżości, zdzierającym ze skóry poczucie, że nie mógł zmyć z siebie pobytu w Nordkinn, bo ten zdążył przylgnąć do niego na stałe. Odwrócił się tyłem do drzwi, nachylając się nad jedną z szuflad w poszukiwaniu właściwych narzędzi – warsztat był o tej porze całkiem pusty, a on miał nadzieję, że taki pozostanie.
Bezimienny
Re: 23.01.2001 – Warsztat "Tellefsen i synowie" – G. Almstedt & Bezimienny: I. Engberg Sro 29 Lis - 18:30
Duchy coraz lżej pociągały za struny jej emocji.
Wplątywała się w nieme batalie martwych spojrzeń, obojętnych i pustych, poprzetykanych mrugnięciami - lubiły wtedy kapitulować, znikać w ułamku sekundy, gdy zamykała powieki, rozmywać się do miana nieistniejących. Niektóre nadal zachowały głębię kolorów w tarczach tęczówek, reminiscencje dawnego błysku, który tlił się słabiutko, podduszony pięścią śmierci; inne były szare, czasem białe, niekiedy niemal przeźroczyste albo zupełnie niedostrzegalne. Każde patrzyło jej w oczy z tą samą pewnością, opowieścią tragiczną, wiadomością czająca się na kraju świadomości. Kiedyś ją przerażały - im bardziej namacalne były, im mocniej balansowały na krawędzi prawdy i złudzenia, tym szybciej wzmagały trzepot jej serca, drżenie palców, ścisk w żołądku tak dotkliwy, że żółć egzystencji podchodziła jej do gardła, paliła tkanki, podniebienie, język. Kiedyś im współczuła - wędrowcom uwięzionym na aphelium świata, zwabionym pod płaszcz ponurej bliźniaczki życia, wiecznym gościom wśród tych, w których tętniła jeszcze ciepła krew, przyglądając się ich szerokim uśmiechom, nieistotnym troskom, wyborom zatrważająco nieroztropnym. A może wcale nie byli gośćmi? Może byli gospodarzami, wpatrującymi się w ten barwny korowód życia dogrywający do zdradliwych melodii śmierci, czekając aż ich horyzont pochłonie ołów mroku. Aż staną się współlokatorami wieczności. Kiedyś próbowała zapamiętywać ich twarze - wbijać je na połać wspomnień rozżarzonym żegadłem, bo przecież ludzie żyli tak długo, jak pozostawała po nich jakakolwiek cząstka pamięci. Starała się sięgać dłońmi w ich stronę, chwytać mocno za przeguby wydzierając na swoją stronę membrany światów.
Kiedyś.
Do wszystkiego można się było przyzwyczaić. Do odgłosów tykającego zegara na ścianie, do zapachu krwi, smaku gorzkiej kawy pitej co rano. Przyzwyczaiła się i do nich, do obłędu powoli wkradającego się po wypukłości kręgosłupa, twarzy widzianych pierwszy i ostatni razy, cudzych odbić w lustrach i szeptów tuż przy uchu - czasem wytrącały ją z równowagi, czasem sama kapitulowała w beznadziejnych starciach, ale z reguły im więcej ich było, tym bardziej obojętne się jej stawały. Już nie przerażały jej tak często, już im nie współczuła, już nie pamiętała ich twarzy. Rzadko kiedy pozwalała im wygrać.
Ten wpatrujący się w nią zza któregoś ze straganów był starcem o skórze cienkiej jak papier, przygarbiony, okraszony konstelacjami przebarwień na dłoniach i twarzy. Opierał się o drewnianą laskę, ruszał spierzchniętymi ustami starając się coś przekazać, ale nie mogła go usłyszeć. W końcu jego dłoń spoczęła na pozytywce, przefrunęła przez jej drewno dygocząc lekko w marnej próbie jej pochwycenia.
Irene odwróciła wzrok, skupiając się na reszcie bibelotów wystawionych na stoiskach targowiska, obojętnie i bezdusznie. Ruszyła dalej lawirując pomiędzy kramami wypełnionymi po brzegi starociami, w końcu zatrzymując się przy starym zegarze, bliźniaczo podobnym do tego, który spoczywał na półce w salonie rodzinnego domu. Przekrzywiła głowę, zagryzła wargę. Wygrała poprzednią batalię, ta była jednak z góry skazana na porażkę. Chwyciła go w dłonie zakryte skórą rękawiczek, spojrzała w mosiężną tarczę skrytą za pękniętą szybką i nieruchomą wskazówkę zawieszoną w czasie. W końcu włożyła go pod pachę, wygrzebując wolną dłonią odpowiednią sumę talarów z kieszeni, wręczając je starszej kobiecie. Duch starca zamigotał gdzieś obok, ale nie poświęciła mu więcej uwagi; obróciwszy się na pięcie odeszła.
Nie miała pojęcia co z nim zrobi - zepsutym zegarem boleśnie przypominającym o przeszłości, nieużyteczną częścią wspomnienia jej i poprzedniego anonimowego właściciela. Zganiła się w myślach za ten pomysł, za kolejną z kiepskich decyzji, stając pośrodku ulicy, pozwalając zimowemu wiatrowi mierzwić jasne włosy. Szyld warsztatu zamajaczył gdzieś w oddali, głupia myśl, że mogłaby w nim zabłądzić odbiła się w jej głowie z głośnym echem. Nie była pewna, czy to odpowiednie miejsce do takich napraw, czy było ją stać na podobne zachcianki, czy w ogóle chciała, by znów działał. Czas się dla niego zatrzymał, a jeśli czegokolwiek nauczyła się na przestrzeni ostatnich tygodni, to że spoczynku zmarłych nie powinno się zakłócać, wbrew pielęgnowanych przez lata teorii podtruwających myśli Irene.
Mimo wszystko wykonała krok w jego stronę, potem następny, niesiona nieokreśloną siłą zapukała nieśmiało, poszukując kogokolwiek skorego do pomocy.
W ostateczności mogła go tam po prostu zostawić.
- Chciałam… - urwała, jej krtań zacisnęła się w wąski supeł pozbawiając zdolności doklejenia reszty zdania. Zmarszczyła brwi, najpierw trzepocząc powiekami w maniakalnym interwale, pewna, że padła ofiarą złudzenia. Zegar wypadł jej z rąk, drewno trzasnęło o posadzkę, szkiełko rozbiło się do końca, śrubki i trybiki rozpadły dookoła wchodząc w zagłębienia nierówności gruntu, chowając się w odległych zakamarkach. Świat się zatrzymał na jedno uderzenie serca, potem przyśpieszył w szaleńczej gonitwie, coś zebrało się w otchłani jej piesi - smutek, złość może radość, sama nie była pewna.
- T y - wycedzone z głębi krtani, podszyte piaskiem czasu, jaki się pomiędzy nimi przesypał. Na nic więcej nie było ją stać.
Duchy coraz lżej pociągały za struny jej emocji.
Ten szarpnął za nie bez krztyny łaski.
Wplątywała się w nieme batalie martwych spojrzeń, obojętnych i pustych, poprzetykanych mrugnięciami - lubiły wtedy kapitulować, znikać w ułamku sekundy, gdy zamykała powieki, rozmywać się do miana nieistniejących. Niektóre nadal zachowały głębię kolorów w tarczach tęczówek, reminiscencje dawnego błysku, który tlił się słabiutko, podduszony pięścią śmierci; inne były szare, czasem białe, niekiedy niemal przeźroczyste albo zupełnie niedostrzegalne. Każde patrzyło jej w oczy z tą samą pewnością, opowieścią tragiczną, wiadomością czająca się na kraju świadomości. Kiedyś ją przerażały - im bardziej namacalne były, im mocniej balansowały na krawędzi prawdy i złudzenia, tym szybciej wzmagały trzepot jej serca, drżenie palców, ścisk w żołądku tak dotkliwy, że żółć egzystencji podchodziła jej do gardła, paliła tkanki, podniebienie, język. Kiedyś im współczuła - wędrowcom uwięzionym na aphelium świata, zwabionym pod płaszcz ponurej bliźniaczki życia, wiecznym gościom wśród tych, w których tętniła jeszcze ciepła krew, przyglądając się ich szerokim uśmiechom, nieistotnym troskom, wyborom zatrważająco nieroztropnym. A może wcale nie byli gośćmi? Może byli gospodarzami, wpatrującymi się w ten barwny korowód życia dogrywający do zdradliwych melodii śmierci, czekając aż ich horyzont pochłonie ołów mroku. Aż staną się współlokatorami wieczności. Kiedyś próbowała zapamiętywać ich twarze - wbijać je na połać wspomnień rozżarzonym żegadłem, bo przecież ludzie żyli tak długo, jak pozostawała po nich jakakolwiek cząstka pamięci. Starała się sięgać dłońmi w ich stronę, chwytać mocno za przeguby wydzierając na swoją stronę membrany światów.
Kiedyś.
Do wszystkiego można się było przyzwyczaić. Do odgłosów tykającego zegara na ścianie, do zapachu krwi, smaku gorzkiej kawy pitej co rano. Przyzwyczaiła się i do nich, do obłędu powoli wkradającego się po wypukłości kręgosłupa, twarzy widzianych pierwszy i ostatni razy, cudzych odbić w lustrach i szeptów tuż przy uchu - czasem wytrącały ją z równowagi, czasem sama kapitulowała w beznadziejnych starciach, ale z reguły im więcej ich było, tym bardziej obojętne się jej stawały. Już nie przerażały jej tak często, już im nie współczuła, już nie pamiętała ich twarzy. Rzadko kiedy pozwalała im wygrać.
Ten wpatrujący się w nią zza któregoś ze straganów był starcem o skórze cienkiej jak papier, przygarbiony, okraszony konstelacjami przebarwień na dłoniach i twarzy. Opierał się o drewnianą laskę, ruszał spierzchniętymi ustami starając się coś przekazać, ale nie mogła go usłyszeć. W końcu jego dłoń spoczęła na pozytywce, przefrunęła przez jej drewno dygocząc lekko w marnej próbie jej pochwycenia.
Irene odwróciła wzrok, skupiając się na reszcie bibelotów wystawionych na stoiskach targowiska, obojętnie i bezdusznie. Ruszyła dalej lawirując pomiędzy kramami wypełnionymi po brzegi starociami, w końcu zatrzymując się przy starym zegarze, bliźniaczo podobnym do tego, który spoczywał na półce w salonie rodzinnego domu. Przekrzywiła głowę, zagryzła wargę. Wygrała poprzednią batalię, ta była jednak z góry skazana na porażkę. Chwyciła go w dłonie zakryte skórą rękawiczek, spojrzała w mosiężną tarczę skrytą za pękniętą szybką i nieruchomą wskazówkę zawieszoną w czasie. W końcu włożyła go pod pachę, wygrzebując wolną dłonią odpowiednią sumę talarów z kieszeni, wręczając je starszej kobiecie. Duch starca zamigotał gdzieś obok, ale nie poświęciła mu więcej uwagi; obróciwszy się na pięcie odeszła.
Nie miała pojęcia co z nim zrobi - zepsutym zegarem boleśnie przypominającym o przeszłości, nieużyteczną częścią wspomnienia jej i poprzedniego anonimowego właściciela. Zganiła się w myślach za ten pomysł, za kolejną z kiepskich decyzji, stając pośrodku ulicy, pozwalając zimowemu wiatrowi mierzwić jasne włosy. Szyld warsztatu zamajaczył gdzieś w oddali, głupia myśl, że mogłaby w nim zabłądzić odbiła się w jej głowie z głośnym echem. Nie była pewna, czy to odpowiednie miejsce do takich napraw, czy było ją stać na podobne zachcianki, czy w ogóle chciała, by znów działał. Czas się dla niego zatrzymał, a jeśli czegokolwiek nauczyła się na przestrzeni ostatnich tygodni, to że spoczynku zmarłych nie powinno się zakłócać, wbrew pielęgnowanych przez lata teorii podtruwających myśli Irene.
Mimo wszystko wykonała krok w jego stronę, potem następny, niesiona nieokreśloną siłą zapukała nieśmiało, poszukując kogokolwiek skorego do pomocy.
W ostateczności mogła go tam po prostu zostawić.
- Chciałam… - urwała, jej krtań zacisnęła się w wąski supeł pozbawiając zdolności doklejenia reszty zdania. Zmarszczyła brwi, najpierw trzepocząc powiekami w maniakalnym interwale, pewna, że padła ofiarą złudzenia. Zegar wypadł jej z rąk, drewno trzasnęło o posadzkę, szkiełko rozbiło się do końca, śrubki i trybiki rozpadły dookoła wchodząc w zagłębienia nierówności gruntu, chowając się w odległych zakamarkach. Świat się zatrzymał na jedno uderzenie serca, potem przyśpieszył w szaleńczej gonitwie, coś zebrało się w otchłani jej piesi - smutek, złość może radość, sama nie była pewna.
- T y - wycedzone z głębi krtani, podszyte piaskiem czasu, jaki się pomiędzy nimi przesypał. Na nic więcej nie było ją stać.
Duchy coraz lżej pociągały za struny jej emocji.
Ten szarpnął za nie bez krztyny łaski.
Gösta Almstedt
Re: 23.01.2001 – Warsztat "Tellefsen i synowie" – G. Almstedt & Bezimienny: I. Engberg Sro 29 Lis - 18:30
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Zaglądał w przeszłość tak, jak zagląda się w ciemną otchłań studni – nachylając się nad nią ostrożnie, zdrętwiały obawą, że mógłby wpaść do środka. Rzucał w otchłań drobny kamyk swej świadomości i odliczał na głos sekundy, jakie mijały, zanim ten uderzył ze stukotem o dno – niektóre wspomnienia potrzebowały zaledwie chwili, by wrócić na powierzchnię echem rozbitego o kamienie dźwięku, inne spadały tak długo, że kiedy nareszcie dotykały gruntu, odgłos był całkiem cichy, ledwie muskający napięte wyczekiwaniem bębenki; odnajdywał wstydliwą przyjemność w stopniowym zacieraniu się myśli, sposobie, w jaki stawały się coraz cieńsze, a w końcu całkiem przezroczyste, jakby wystarczyło wyciągnąć ku nim dłoń, by rozpłynęły się jak pustynny miraż – pamiętał dzień, w którym złamał rękę, spadając podwórkowego dębu, lecz nie ból, jaki wybroczył mu spod powiek dziecinnymi łzami, pamiętał pogrzeb ojca, lecz nie to, jak ciężkie wydawało mu się milczenie, które zapadło w domu po jego śmierci, pamiętał chłodny, sierpniowy wieczór, kiedy Gerda pierwszy raz złapała go za rękę, lecz nie ciepło, które rozsunęło się po jego dłoni. Czas zacierał nawet najgorsze emocje, a on wyobrażał sobie, że potrafił operować własnym umysłem tak, jak operuje się skomplikowaną maszyną – wiedział, które tryby powinny zazębiać się ze sobą, by nie wywołać zwarcia, precyzyjnie dobierał myśli sunące wąską prowadnicą świadomości, mógł wykręcać zardzewiałe śruby swych niepowodzeń i wbijać gwoździe w odstające płaty mózgowia, mięknące pod wpływem niechcianych uczuć. Z magią, która ugrzęzła w jego krwiobiegu, było inaczej – nawet cztery lata od dnia, w którym broczył swój język krwią po raz ostatni, był w stanie przypomnieć sobie każdy fragment wyzwolonego w nim doznania; próbował zapomnieć, uparcie przełykając zaklęcia z powrotem w głąb trzewi, po czym przesuwając językiem po wyszczerbionych zębach, jakby starał się zetrzeć ich resztki z pokrywającego je szkliwa lub wypełniał wartki nurt swych refleksji kordonem naukowych definicji, sądząc, że te mogłyby opleść się bandażem wokół naruszonej tkanki jego sumienia, ligninowa warstwa pozorów zawsze w końcu przesiąkała jednak czerwienią, gdy poruszał bezgłośnie ustami, wypowiadając przez sen pacierz zakazanych czarów.
Czasem, kiedy przypominał sobie załzawioną twarz matki, drażniły go zaułki własnej pamięci – sposób, w jaki zakrzewiona w nim obsesja nie pozwalała wyplewić się spod skroni, bo za każdym razem, gdy wyrywał jej cierniste łodygi, pozostawione w glebie korzenie rozrastały się na nowo, a pędy wzrastały wyższe i silniejsze niż poprzednio; na dnie czaszki rozkładały się wspomnienia pustych, zbielałych oczu Elise i zimnych kajdan, które zapięto mu ciasno wokół nadgarstków, z ich przegniłych trucheł powoli wyrastało natomiast kłącze nawracającego obłędu, który, zamiast sczeznąć, odzywał się w jego piersi tym większą determinacją, stanowczym pragnieniem, spędzającym sen z powiek częściej i skuteczniej niż wyżymający płuca kaszel. Wiedział o tym, by nie przekraczać cienkiej granicy uzależnienia, lecz nawet skowyt, jaki wydawał z siebie Pekka, gdy jego ciało przechodziło kierat przemiany, nie wydrapało się w jego świadomości wystarczająco boleśnie, by wzdrygał się przed zaklęciami zupełnie, bo widok czarnego labiryntu żył i wypływającego na źrenice białka wzbudzał w nim niezdrową fascynację, która błyskała w spojrzeniu czymś więcej, jak tylko badawczą ciekawością – ukrywał ten fakt przed sobą samym, lecz nigdy nie potrafił dość dobrze schować go przed wnikliwością Irene, która dostrzegła w nim poświatę szaleńczego afektu na długo przed tym, jak sam nauczył się rozpoznawać ją w lustrze. Być może dlatego, pomimo tęsknoty, jeszcze jej nie odwiedził – obawiał się, że pierwsze spojrzenie zdradziłoby jego intencje, że wystarczyłoby, aby darowała mu pojedyncze spojrzenie swych przenikliwych, oliwkowo zielonych oczu, a nie miałby potrzeby kłamać, bo prawda rozrysowałaby się pośród lineatury jego twarzy. Gorszymi dniami, kiedy leżał posiniaczony na podłodze więziennej celi, zastanawiał się, czy gdyby zmarł w Nordkinn, byłaby jedyną osobą, z którą mógłby jeszcze porozmawiać – czasem wyobrażał sobie, co mógłby jej powiedzieć, układał w głowie długie rozmowy, w których zwierzał się jej ze swoich myśli, jakby klękał przed konfesjonałem; teraz, ledwie odwróciwszy się w stronę drzwi, jego usta zastygły jednak w rozchylonym wyrazie zaskoczenia, zatrzymane stuporem gdzieś pomiędzy hukiem rozbijającego się o podłogę zegara, a ty, które brzmiało bardziej jak przekleństwo, niż by tego pragnął.
– Chyba nie myślałaś, że utknąłem za kratkami na zawsze? – odparł po chwili milczenia, siląc się na żartobliwy ton, kąciki ust ledwie drgnęły jednak ku górze, a on czuł się, jakby w gardle utknęła mu lepka gruda pecyny; wydawało mu się, że mógłby dość dobrze udawać – że nie dzieliły ich cztery lata więzienia, dojmujące rozczarowanie i naręcze zebranych pod językiem niedopowiedzeń. Odetchnął cicho, przenosząc wzrok na rozsypane po podłodze części, niektóre wciąż dogorywające impulsem niespodziewanego uderzenia – pomyślał, że przypominały ludzkie organy, wciąż bijące w rytm tętna, nawet po tym jak cudze dłonie wyjęły je spod rozciętej skóry. – Zabijanie czasu nie jest tak trudne jak się wydaje. – ironia leżała mu na wargach obcym posmakiem, kiedy przykucnął powoli, zbierając z linoleum części felernego zegara, po czym chwytając w dłonie drewniany korpus, przyglądając się zbitej szybce i unieruchomionych za nią wskazówkom. – To zabytek. Takie grawery zaczęto umieszczać na zegarach w drugiej połowie osiemnastego wieku… – zaczął, mówiąc właściwie bardziej do siebie niż do Irene, a w jego zdrowym oku błysnęła skra dziecięcej ekscytacji – dopiero kiedy znów uniósł głowę, zatrzymując wzrok na kobiecej twarzy, jego lico przyjęło wyraz spoważniałego zmartwienia, jakby potrzebował tego wszystkiego, by zebrać się na podobne wyznanie. – Nie byłem pewien… czy chcesz mnie jeszcze widzieć.
Czasem, kiedy przypominał sobie załzawioną twarz matki, drażniły go zaułki własnej pamięci – sposób, w jaki zakrzewiona w nim obsesja nie pozwalała wyplewić się spod skroni, bo za każdym razem, gdy wyrywał jej cierniste łodygi, pozostawione w glebie korzenie rozrastały się na nowo, a pędy wzrastały wyższe i silniejsze niż poprzednio; na dnie czaszki rozkładały się wspomnienia pustych, zbielałych oczu Elise i zimnych kajdan, które zapięto mu ciasno wokół nadgarstków, z ich przegniłych trucheł powoli wyrastało natomiast kłącze nawracającego obłędu, który, zamiast sczeznąć, odzywał się w jego piersi tym większą determinacją, stanowczym pragnieniem, spędzającym sen z powiek częściej i skuteczniej niż wyżymający płuca kaszel. Wiedział o tym, by nie przekraczać cienkiej granicy uzależnienia, lecz nawet skowyt, jaki wydawał z siebie Pekka, gdy jego ciało przechodziło kierat przemiany, nie wydrapało się w jego świadomości wystarczająco boleśnie, by wzdrygał się przed zaklęciami zupełnie, bo widok czarnego labiryntu żył i wypływającego na źrenice białka wzbudzał w nim niezdrową fascynację, która błyskała w spojrzeniu czymś więcej, jak tylko badawczą ciekawością – ukrywał ten fakt przed sobą samym, lecz nigdy nie potrafił dość dobrze schować go przed wnikliwością Irene, która dostrzegła w nim poświatę szaleńczego afektu na długo przed tym, jak sam nauczył się rozpoznawać ją w lustrze. Być może dlatego, pomimo tęsknoty, jeszcze jej nie odwiedził – obawiał się, że pierwsze spojrzenie zdradziłoby jego intencje, że wystarczyłoby, aby darowała mu pojedyncze spojrzenie swych przenikliwych, oliwkowo zielonych oczu, a nie miałby potrzeby kłamać, bo prawda rozrysowałaby się pośród lineatury jego twarzy. Gorszymi dniami, kiedy leżał posiniaczony na podłodze więziennej celi, zastanawiał się, czy gdyby zmarł w Nordkinn, byłaby jedyną osobą, z którą mógłby jeszcze porozmawiać – czasem wyobrażał sobie, co mógłby jej powiedzieć, układał w głowie długie rozmowy, w których zwierzał się jej ze swoich myśli, jakby klękał przed konfesjonałem; teraz, ledwie odwróciwszy się w stronę drzwi, jego usta zastygły jednak w rozchylonym wyrazie zaskoczenia, zatrzymane stuporem gdzieś pomiędzy hukiem rozbijającego się o podłogę zegara, a ty, które brzmiało bardziej jak przekleństwo, niż by tego pragnął.
– Chyba nie myślałaś, że utknąłem za kratkami na zawsze? – odparł po chwili milczenia, siląc się na żartobliwy ton, kąciki ust ledwie drgnęły jednak ku górze, a on czuł się, jakby w gardle utknęła mu lepka gruda pecyny; wydawało mu się, że mógłby dość dobrze udawać – że nie dzieliły ich cztery lata więzienia, dojmujące rozczarowanie i naręcze zebranych pod językiem niedopowiedzeń. Odetchnął cicho, przenosząc wzrok na rozsypane po podłodze części, niektóre wciąż dogorywające impulsem niespodziewanego uderzenia – pomyślał, że przypominały ludzkie organy, wciąż bijące w rytm tętna, nawet po tym jak cudze dłonie wyjęły je spod rozciętej skóry. – Zabijanie czasu nie jest tak trudne jak się wydaje. – ironia leżała mu na wargach obcym posmakiem, kiedy przykucnął powoli, zbierając z linoleum części felernego zegara, po czym chwytając w dłonie drewniany korpus, przyglądając się zbitej szybce i unieruchomionych za nią wskazówkom. – To zabytek. Takie grawery zaczęto umieszczać na zegarach w drugiej połowie osiemnastego wieku… – zaczął, mówiąc właściwie bardziej do siebie niż do Irene, a w jego zdrowym oku błysnęła skra dziecięcej ekscytacji – dopiero kiedy znów uniósł głowę, zatrzymując wzrok na kobiecej twarzy, jego lico przyjęło wyraz spoważniałego zmartwienia, jakby potrzebował tego wszystkiego, by zebrać się na podobne wyznanie. – Nie byłem pewien… czy chcesz mnie jeszcze widzieć.
Bezimienny
Re: 23.01.2001 – Warsztat "Tellefsen i synowie" – G. Almstedt & Bezimienny: I. Engberg Sro 29 Lis - 18:30
Jak ubierało się czas w słowa?
Jakim splotem łączyło się materiały przeszłości, jak ratowało się ścinki wspomnień? Miała mu do powiedzenia tak wiele, równocześnie nie umiejąc ująć w składną całość nic. Tkała i tkała kolejne nieszczęścia własnej historii, ale teraz każdy skrawek jaki powstał przez te cztery lata wydawał się niemal identyczny, równie skomplikowany, równie upokarzająco brzydki, ciągnąc się na długie metry.
Jak rozmawiało się z najbliższymi, którzy nagle wydawali się zupełnie obcy?
Musiałaby usiąść przed drewnianym blatem, wyciąć z piersi własne serce, dokonać autopsji każdego skrawka, przeanalizować ubytki, których nie znał, wybrakowania, jakie przed nim chowała, z niewzruszeniem wskazując kolejne poczerniałe części, tłumacząc, dlaczego strawiła je nieznana plaga. Zacząć od początku, właściwie nie wiedząc gdzie go szukać.
Cztery lata. Jaki miały kolor, jaką fakturę? Formowały się w czarny całun, przerzucone przez plecy, sprawiły, że dłużej nie potrafiła spoglądać w lustro, były tak ciężkie, że już ledwie potrafiła stawiać kolejne kroki.
Kiedy się poznali mieli pyzate twarze i wielkie, pełne smutku oczy - od tamtej pory nie wyobrażała sobie własnego życia bez Gösty. Przyklejona do niego blondwłosa odmiana rzepu, z szerokim uśmiechem, językiem nieznającym jeszcze wtedy smaku taktu - siadała przed nim z podbródkiem opartym o dłonie, obserwując jak niszczy tylko po to, żeby znów ratować w całość, jak rozkłada na części pierwsze i tłumaczy ze spokojem rzeczy, które odbijają się z łoskotem od tafli zrozumienia Irene. Stał się jedną z tych oczywistości, elementów wszechświata wpojonych w skomplikowaną strukturę, które po prostu były, aż z czasem nawet nie zastanawiało się nad ich istnieniem - nie czuło się ich obecności, dotkliwy stawał się dopiero ich brak. I poczuła. Czasem miała wrażenie, że go widziała. Na ulicy, pośród tłumu ludzi, jej wzrok zagnieżdżał się w bliźniaczo podobnej sylwetce, serce przyspieszało i przepychała się przez przypadkowe osoby, potrącała je barkiem, parła do przodu, ale gdy niemal go doganiała, znikał w rysach obcej twarzy, uchodził jak dusza ze stygnącego ciała. Wiesz, chyba widziałam Cię dziś w parku, zaczynała kreślone srebrną stalówką listy. Nie wiem, co wolałabym bardziej - żebyś to faktycznie był Ty, czy tylko ktoś łudząco podobny do Ciebie. Bo widzisz, oba te widoki byłyby tak samo bolesne, a ja mam serdecznie dość bycia krzywdzoną. Pytanie więc, któremu szybciej potrafiłabym wybaczyć. Czy w ogóle? Pisała i pisała, a koperty piętrzyły się w biurku, aż w końcu musiała je wyjąć, związać jutowym sznurkiem i wcisnąć na dół szafy, bo szuflada już dłużej się nie domykała. Nigdy żadnego nie wysłała, zresztą wątpiła, by kiedykolwiek miała dostać odpowiedź. Tak, momentami wydawało jej się, że utknął za kratkami na zawsze. Prawie jakby umarł, ale wtedy przecież mogłaby go zobaczyć - wtedy byłby bardziej żywy niż tam. Wtedy miałaby pewność, że odpowie.
Zacisnęła zęby, nadal próbując otrząsnąć się z początkowego osłupienia, nagle obolała, jakby pozostanie nieruchomo wymuszało współpracę na wszyskich mięśniach ciała.
- Pozostaje pytanie, jak go potem wskrzesić - odpowiedziała, śledząc go wzrokiem, patrząc jak zbiera martwą powłokę zegara. Nie zdobyła się by kucnąć obok, z trudem splotła ręce na piersi, próbując przybrać na twarz maskę ostrości, ta jednak na złość nie chciała uformować się w odpowiednim kształcie. Słuchała jak opowiada o czymś, czego zupełnie nie rozumiała ze znajomą krążącą po wciąż chłopięcych rysach manierą, jak ukłucie elektryczności przeskakując pomiędzy kolejnymi niemal niezauważalnymi tikami - zmarszką między brwiami, malutką fałdą obok oka, kącikami ust wędrującymi lekko ku górze. Może ułudne podobieństwo zegara do tego, który lata temu zostawiła za sobą między oliwkowymi tapetami rodzinnego domu nie było wcale przypadkowe, może los faktycznie podrzucił je kawałek starego życia, okruch świata, w którym kiedyś żyła, jak przystawkę przed gwoździem programu.
- Pierdolenie - prychnęła z oburzeniem wyraźnie wkomponowanym w rysy jej twarzy. Złość. Złość zawsze otrzeźwiała ją lepiej niż cokolwiek innego. - Cztery lata, Gösta. Zamartwiałam się cztery lata i wiem, że to nie twoja wina, pewnie nie miałeś nawet jak dać znaku życia, ale… - zacisnęła szczękę, walcząc ze słowami, zbytnią wylewnością, bo ostatnio zbyt wiele za nią płaciła. - Bałam się, że cię straciłam. Permanentnie. - Nie mogę stracić już nikogo więcej. - Więc nie mów takich rzeczy, bo przysięgam, że zaraz stracisz drugie oko. - Wbiła palec wskazujący w jego klatkę piersiową, zaciskając zęby, kręcąc lekko głową, jakby prowadziła ze sobą jakąś nieokreśloną batalię. Chciała umieć wywołać awanturę - rzucić czymś, zacząć krzyczeć, wyjść trzaskając drzwiami. Bo powinien do niej przyjść. Bo powinien się odezwać. Bo powinien wiedzieć lepiej. Jeszcze jakiś czas potrafiłaby to zrobić, ale teraz wszystko w niej stygło, dzień po dniu rdzewiało coraz wyraźniej, nie miała siły na kolejne walki. - Tyle się wydarzyło - westchnęła jedynie, spuszczając głowę, opierając się którąś z drewnianych ławek. Dotknęła brunatnej skóry rękawiczki.
Może to ty nie będziesz chciał mnie już widzieć.
Jakim splotem łączyło się materiały przeszłości, jak ratowało się ścinki wspomnień? Miała mu do powiedzenia tak wiele, równocześnie nie umiejąc ująć w składną całość nic. Tkała i tkała kolejne nieszczęścia własnej historii, ale teraz każdy skrawek jaki powstał przez te cztery lata wydawał się niemal identyczny, równie skomplikowany, równie upokarzająco brzydki, ciągnąc się na długie metry.
Jak rozmawiało się z najbliższymi, którzy nagle wydawali się zupełnie obcy?
Musiałaby usiąść przed drewnianym blatem, wyciąć z piersi własne serce, dokonać autopsji każdego skrawka, przeanalizować ubytki, których nie znał, wybrakowania, jakie przed nim chowała, z niewzruszeniem wskazując kolejne poczerniałe części, tłumacząc, dlaczego strawiła je nieznana plaga. Zacząć od początku, właściwie nie wiedząc gdzie go szukać.
Cztery lata. Jaki miały kolor, jaką fakturę? Formowały się w czarny całun, przerzucone przez plecy, sprawiły, że dłużej nie potrafiła spoglądać w lustro, były tak ciężkie, że już ledwie potrafiła stawiać kolejne kroki.
Kiedy się poznali mieli pyzate twarze i wielkie, pełne smutku oczy - od tamtej pory nie wyobrażała sobie własnego życia bez Gösty. Przyklejona do niego blondwłosa odmiana rzepu, z szerokim uśmiechem, językiem nieznającym jeszcze wtedy smaku taktu - siadała przed nim z podbródkiem opartym o dłonie, obserwując jak niszczy tylko po to, żeby znów ratować w całość, jak rozkłada na części pierwsze i tłumaczy ze spokojem rzeczy, które odbijają się z łoskotem od tafli zrozumienia Irene. Stał się jedną z tych oczywistości, elementów wszechświata wpojonych w skomplikowaną strukturę, które po prostu były, aż z czasem nawet nie zastanawiało się nad ich istnieniem - nie czuło się ich obecności, dotkliwy stawał się dopiero ich brak. I poczuła. Czasem miała wrażenie, że go widziała. Na ulicy, pośród tłumu ludzi, jej wzrok zagnieżdżał się w bliźniaczo podobnej sylwetce, serce przyspieszało i przepychała się przez przypadkowe osoby, potrącała je barkiem, parła do przodu, ale gdy niemal go doganiała, znikał w rysach obcej twarzy, uchodził jak dusza ze stygnącego ciała. Wiesz, chyba widziałam Cię dziś w parku, zaczynała kreślone srebrną stalówką listy. Nie wiem, co wolałabym bardziej - żebyś to faktycznie był Ty, czy tylko ktoś łudząco podobny do Ciebie. Bo widzisz, oba te widoki byłyby tak samo bolesne, a ja mam serdecznie dość bycia krzywdzoną. Pytanie więc, któremu szybciej potrafiłabym wybaczyć. Czy w ogóle? Pisała i pisała, a koperty piętrzyły się w biurku, aż w końcu musiała je wyjąć, związać jutowym sznurkiem i wcisnąć na dół szafy, bo szuflada już dłużej się nie domykała. Nigdy żadnego nie wysłała, zresztą wątpiła, by kiedykolwiek miała dostać odpowiedź. Tak, momentami wydawało jej się, że utknął za kratkami na zawsze. Prawie jakby umarł, ale wtedy przecież mogłaby go zobaczyć - wtedy byłby bardziej żywy niż tam. Wtedy miałaby pewność, że odpowie.
Zacisnęła zęby, nadal próbując otrząsnąć się z początkowego osłupienia, nagle obolała, jakby pozostanie nieruchomo wymuszało współpracę na wszyskich mięśniach ciała.
- Pozostaje pytanie, jak go potem wskrzesić - odpowiedziała, śledząc go wzrokiem, patrząc jak zbiera martwą powłokę zegara. Nie zdobyła się by kucnąć obok, z trudem splotła ręce na piersi, próbując przybrać na twarz maskę ostrości, ta jednak na złość nie chciała uformować się w odpowiednim kształcie. Słuchała jak opowiada o czymś, czego zupełnie nie rozumiała ze znajomą krążącą po wciąż chłopięcych rysach manierą, jak ukłucie elektryczności przeskakując pomiędzy kolejnymi niemal niezauważalnymi tikami - zmarszką między brwiami, malutką fałdą obok oka, kącikami ust wędrującymi lekko ku górze. Może ułudne podobieństwo zegara do tego, który lata temu zostawiła za sobą między oliwkowymi tapetami rodzinnego domu nie było wcale przypadkowe, może los faktycznie podrzucił je kawałek starego życia, okruch świata, w którym kiedyś żyła, jak przystawkę przed gwoździem programu.
- Pierdolenie - prychnęła z oburzeniem wyraźnie wkomponowanym w rysy jej twarzy. Złość. Złość zawsze otrzeźwiała ją lepiej niż cokolwiek innego. - Cztery lata, Gösta. Zamartwiałam się cztery lata i wiem, że to nie twoja wina, pewnie nie miałeś nawet jak dać znaku życia, ale… - zacisnęła szczękę, walcząc ze słowami, zbytnią wylewnością, bo ostatnio zbyt wiele za nią płaciła. - Bałam się, że cię straciłam. Permanentnie. - Nie mogę stracić już nikogo więcej. - Więc nie mów takich rzeczy, bo przysięgam, że zaraz stracisz drugie oko. - Wbiła palec wskazujący w jego klatkę piersiową, zaciskając zęby, kręcąc lekko głową, jakby prowadziła ze sobą jakąś nieokreśloną batalię. Chciała umieć wywołać awanturę - rzucić czymś, zacząć krzyczeć, wyjść trzaskając drzwiami. Bo powinien do niej przyjść. Bo powinien się odezwać. Bo powinien wiedzieć lepiej. Jeszcze jakiś czas potrafiłaby to zrobić, ale teraz wszystko w niej stygło, dzień po dniu rdzewiało coraz wyraźniej, nie miała siły na kolejne walki. - Tyle się wydarzyło - westchnęła jedynie, spuszczając głowę, opierając się którąś z drewnianych ławek. Dotknęła brunatnej skóry rękawiczki.
Może to ty nie będziesz chciał mnie już widzieć.
Gösta Almstedt
Re: 23.01.2001 – Warsztat "Tellefsen i synowie" – G. Almstedt & Bezimienny: I. Engberg Sro 29 Lis - 18:31
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Nordkinn nie było miejscem, w którym mogłoby przetrwać życie – nie było go na twarzach internowanych, których fizjonomia układała się pionowo, równolegle z kratami więziennych celi i nie było go na betonowym placu, gdzie pozwalano im wychodzić rzadko i nieregularnie, jak gdyby nie chciano, by śledzili okręgi wznoszącego się nad horyzont słońca; przez pierwsze miesiące pobytu uparcie skrobał paznokciem po cementowej podłodze, odliczając kolejne dni, w końcu stracił jednak kontrolę nad upływającym czasem, przestał rozróżniać godziny, miesiące i pory roku, a zapytany nie potrafił stwierdzić, czy spędził w niewoli rok czy kilkadziesiąt lat. Kinnarodden był najdalej wysuniętym przylądkiem na kontynencie, lecz za każdym razem, kiedy wychodził na dwór, wydawało mu się, że świat był w tym miejscu martwy – powietrze prawie się nie poruszało, przymarzając do wszystkiego grubą warstwą szronu, nadmorskie ptaki trzymały się z oddala od skalistego brzegu, a trawa porastająca obszar ziemi wokół ogrodzonej zasiekami placówki nawet latem przybierała pożółkły, morowy odcień; w puste, bezsenne noce, które spędzał, wpatrując się w nasiąknięty wilgocią sufit, tętno zawijało się ciaśniej wokół szpuli mostka, a serce spowalniało, oddalając się stuporem ociężałego bezwładu, jakby śmierć – powolna i niepostrzeżona – zakradała się do osierdzia na podobieństwo wspinającej się po tynku pleśni, która zbierała się białymi kępami w rogach pomieszczenia, sprawiając, że wnętrze stawało się duszne i zatęchłe. Zastanawiał się, czy mógł być martwy i nawet tego nie zauważyć – przyglądał się własnym dłoniom, unosząc je ostrożnie na wysokość twarzy i próbował odróżnić pod skórą zarys każdej z kości oraz lekkie zaokrąglenie spajających je stawów; otwierał usta, szeptem poruszając każdą strunę naciągniętej milczeniem krtani, jakby próbował upewnić się, że wciąż pamiętał brzmienie niektórych słów; przykładał opuszki do miejsca, gdzie pod cienką warstwą mięśni wyczuwał miarowe dudnienie serca i w napływie onirycznego sentymentalizmu myślał, że musiało czuć się tak samo uwięzione za prętami żeber co on w ciasnym karcerze więziennego rygoru. Czy gdyby zmarł w celi, mógłby jeszcze kiedykolwiek opuścić mury Nordkinn? Nietrudno było mu sobie wyobrazić, że duchy skazańców wciąż tłoczyły się dusznych izbach, a ich ciągłe zawodzenie ugrzęzło głęboko pomiędzy cegłami. Czasem wypowiadał na głos imię Irene, sprawdzając, czy mogła go usłyszeć.
Teraz Irene stała naprzeciwko niego, a on nie potrafił spojrzeć jej w oczy, jakby obawiał się tego, co mógłby w nich zobaczyć w jej źrenicach lub co ona mogłaby zobaczyć na jego twarzy – pragnął wrócić do miasta niepostrzeżenie, chowając pod rękawem czarny tusz więziennego tatuażu i malując usta szminką tego samego uśmiechu, którym potrafił zjednać sobie życie, więzienie wpełzło jednak zbyt głęboko pod jego skórę, przewiązało supły przez prążkowane włókna mięśni i usztywniło stelaż kości, sprawiając, że wszystkie jego gesty, choć pozornie takie same, zawierały w sobie pewną paralityczność. Nosił w sobie ostatnie cztery lata tak, jak jego matka nosiła w sobie żałobę – jak coś ciężkiego i uwłaczającego, lecz niemożliwego do wydrapania spod naskórka ani zmycia z sumienia pod ciepłą wodą; nie był pewien, czy rozłamany zbrodnią życiorys wciąż do niego należał, bo kiedy wrócił do Midgardu, rana po jego nieobecności dawno zdążyła się już zabliźnić.
– Serce bije jeszcze przez chwilę po tym, jak zostanie wyjęte z piersi – zaczął, zbierając z podłogi kolejne elementy roztrzaskanego zegara, aż w końcu przesunął palcem po wnętrzu okrągłej tarczy, wyczuwając uwypuklone kształty zapisanych naokoło liczb. – Wyobrażam sobie, że wskazówki zegara funkcjonują podobnie, tykają w tym samym rytmie jeszcze po tym, jak czas zostaje uśmiercony. Wystarczy włożyć je z powrotem odpowiednio szybko. – wraz z tymi słowami, wziął na ręce wszystkie, zebrane elementy mechanizmu, podnosząc się z przykucniętej pozycji i odkładając je na blat przybrudzonego stołu. Jeszcze przez kilka sekund stał zwrócony do niej tyłem, wpijając śródręcza w twardy brzeg biurka, w końcu odwrócił się jednak ostrożnie, sięgając zdrowym okiem na pobladłą twarz Irene, nagle pełną rozdrażnienia i prześwitującego spod fizjonomii gniewu – czuł się, jakby jej emocje miały być skierowane ku niemu, lecz zamiast tego zawisły w powietrzu, obciążając dzielącą ich przestrzeń i wypełniając atmosferę obciążającym poczuciem straty; zbyt dobrze wiedział, jak wiele mogło zmienić się w ludzkim życiu przez cztery lata. Palec dźgnął go oskarżycielsko w pierś, a on nie cofnął się do tyłu, pozwalając, by kobiecy paznokieć nakreślił miejsce, gdzie pod skórą biło jego serce – pomyślał, że Irene znów wyglądała jak dwunastoletnia dziewczynka, która w akademii wyrwała mu z rąk zeszyt i trzymała go tak wysoko nad głową, że choć wspinał się na palce, nie mógł go dosięgnąć; miała to samo jasne, zazielenione spojrzenie i włosy, których pojedyncze, blade kosmyki zbierały jej się cienką aureolą wokół twarzy – wtedy porywały ją emocje, teraz odnosił jednak wrażenie, że uwiązała je na smyczy jak niesfornego psa, przyuczając, by poruszały się z łbem dociśniętym posłusznie do jej uda.
– Nigdy nie straciłabyś mnie permanentnie, nawiedzałbym cię – odparł, lecz chociaż jego słowa sugerowały żartobliwy ton, nie uśmiechnął się ani nie podjął próby podkasania kącików ust do drażliwego grymasu. Pochylił głowę, zanim znów odważył się spojrzeć jej w oczy, jednocześnie zaciskając prawą dłoń na fragmencie drobnej, metalowej sprężyny, która wypadła spod tylnej klapy zegara. – Zejdźmy do piwnicy, opowiesz mi.
Irene i Gösta z tematu
Teraz Irene stała naprzeciwko niego, a on nie potrafił spojrzeć jej w oczy, jakby obawiał się tego, co mógłby w nich zobaczyć w jej źrenicach lub co ona mogłaby zobaczyć na jego twarzy – pragnął wrócić do miasta niepostrzeżenie, chowając pod rękawem czarny tusz więziennego tatuażu i malując usta szminką tego samego uśmiechu, którym potrafił zjednać sobie życie, więzienie wpełzło jednak zbyt głęboko pod jego skórę, przewiązało supły przez prążkowane włókna mięśni i usztywniło stelaż kości, sprawiając, że wszystkie jego gesty, choć pozornie takie same, zawierały w sobie pewną paralityczność. Nosił w sobie ostatnie cztery lata tak, jak jego matka nosiła w sobie żałobę – jak coś ciężkiego i uwłaczającego, lecz niemożliwego do wydrapania spod naskórka ani zmycia z sumienia pod ciepłą wodą; nie był pewien, czy rozłamany zbrodnią życiorys wciąż do niego należał, bo kiedy wrócił do Midgardu, rana po jego nieobecności dawno zdążyła się już zabliźnić.
– Serce bije jeszcze przez chwilę po tym, jak zostanie wyjęte z piersi – zaczął, zbierając z podłogi kolejne elementy roztrzaskanego zegara, aż w końcu przesunął palcem po wnętrzu okrągłej tarczy, wyczuwając uwypuklone kształty zapisanych naokoło liczb. – Wyobrażam sobie, że wskazówki zegara funkcjonują podobnie, tykają w tym samym rytmie jeszcze po tym, jak czas zostaje uśmiercony. Wystarczy włożyć je z powrotem odpowiednio szybko. – wraz z tymi słowami, wziął na ręce wszystkie, zebrane elementy mechanizmu, podnosząc się z przykucniętej pozycji i odkładając je na blat przybrudzonego stołu. Jeszcze przez kilka sekund stał zwrócony do niej tyłem, wpijając śródręcza w twardy brzeg biurka, w końcu odwrócił się jednak ostrożnie, sięgając zdrowym okiem na pobladłą twarz Irene, nagle pełną rozdrażnienia i prześwitującego spod fizjonomii gniewu – czuł się, jakby jej emocje miały być skierowane ku niemu, lecz zamiast tego zawisły w powietrzu, obciążając dzielącą ich przestrzeń i wypełniając atmosferę obciążającym poczuciem straty; zbyt dobrze wiedział, jak wiele mogło zmienić się w ludzkim życiu przez cztery lata. Palec dźgnął go oskarżycielsko w pierś, a on nie cofnął się do tyłu, pozwalając, by kobiecy paznokieć nakreślił miejsce, gdzie pod skórą biło jego serce – pomyślał, że Irene znów wyglądała jak dwunastoletnia dziewczynka, która w akademii wyrwała mu z rąk zeszyt i trzymała go tak wysoko nad głową, że choć wspinał się na palce, nie mógł go dosięgnąć; miała to samo jasne, zazielenione spojrzenie i włosy, których pojedyncze, blade kosmyki zbierały jej się cienką aureolą wokół twarzy – wtedy porywały ją emocje, teraz odnosił jednak wrażenie, że uwiązała je na smyczy jak niesfornego psa, przyuczając, by poruszały się z łbem dociśniętym posłusznie do jej uda.
– Nigdy nie straciłabyś mnie permanentnie, nawiedzałbym cię – odparł, lecz chociaż jego słowa sugerowały żartobliwy ton, nie uśmiechnął się ani nie podjął próby podkasania kącików ust do drażliwego grymasu. Pochylił głowę, zanim znów odważył się spojrzeć jej w oczy, jednocześnie zaciskając prawą dłoń na fragmencie drobnej, metalowej sprężyny, która wypadła spod tylnej klapy zegara. – Zejdźmy do piwnicy, opowiesz mi.
Irene i Gösta z tematu