:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
10.11.2000 – Boczna ulica – E. Munch & Bezimienny: H. Nilsen
2 posters
Egon Munch
10.11.2000 – Boczna ulica – E. Munch & Bezimienny: H. Nilsen Pon 27 Lis - 23:23
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
10.11.2000
Pierwsze kilka sekund po zażyciu lubił najbardziej – własne ciało wydawało mu się wówczas nieważkie, myśli pierzchły, a afekty rozemocjonowanego serca blakły i tężały, opadając na samo dno jak kamienie rzucone dziecięcą dłonią w otchłań szemrzącego stawu. Ostatnio coraz częściej odcinał się w ten sposób, zamykał oczy i pozwalał by deliryczna przyjemność narkotyku wypełniła jego żyły, zatruła krew, wsiąkła w meandry sfatygowanego umysłu, łagodząc chłód wdzierający się do ciasnego mieszkania przez nieszczelne okna, łagodząc bolesne poczucie głodu, drżące w spazmatycznie ściśniętym żołądku, łagodząc odległe widma nadgryzionego sumienia, które nawiedzało go jak duch wśród ciemnych sieni opuszczonego domostwa. Dawniej zwykł łagodzić swe emocje w inny sposób, lecz destrukcyjna siła jego rozpaczliwych prób pozostawiała barwne kwiaty siniaków na obitych żebrach, wyblakłe ślady po ostrzu przecinającym skórę w miejscach, gdzie tkanka była najwrażliwsza – teraz, choć stroniący się od młodzieńczych metod opanowania, gdy tylko tchnienie syntetycznej euforii mijało, wyklinał Görana za wprowadzenie go w świat uzależniających substancji, których zdobycie zajmowało mu niekiedy kilka podłych, dłużących się dni, podczas których ciałem szarpały niekontrolowane dreszcze, a wnętrzności kurczyły się w konwulsjach, choć nie było już nic, co mógłby z siebie wyrzucić. Może poza żółcią i spłachciami zabłoconego krwią człowieczeństwa.
O konsekwencjach swych decyzji myślał jednak rzadko, tym rzadziej, gdy świat kołysał się jak łódź wysłana bez kotwicy na otwarte morze, gdzie za burtę co i raz wdzierały się gwałtowne fale, spychające w otchłań wzburzonego sztormu wszystko to, co niefortunnie pojawiało się na ich drodze, poddając się intensywności bezlitosnych wiatrów. Przesączające się przez klepsydrę rzeczywistości minuty rozciągały się jak guma, przeobrażając świat w makabreskę abstrakcyjnych doznań, z bagna których z trudem wyławiał kolejne winkle mijanych budynków, rozpływające się pod nogami płytki chodnikowe, przypominające kamienie w nurcie wartkiej rzeki, śliskie i nieprzyjazne. Jak przez mgłę docierały do niego szepty wypowiadanych głośno uwag, okrzyki oburzenia i pełne obaw pytania, które zbywał wysłużonym, przesadnie filuternym uśmiechem, nie rozumiejąc nawet, czego od niego chciano – w końcu nawet te głosy ucichły, a zapełniający ulice motłoch przerzedził się, pozostawiając go w pozornej, milczącej samotności pomiędzy obdrapanymi fasadami urastających po bokach kamienic, stojących niby szpaler żołnierzy po obu stronach brukowanej drogi. Miał ochotę się śmiać, ale dźwięk grzązł mu w gardle, na zewnątrz wydobywając tylko cichy charkot, dyszkant żartobliwego jęknięcia, który przypominał skowyt wygłodzonej hieny.
Nie pamiętał, dlaczego przysiadł na kamiennych schodach, dlaczego osunął się na nie niepewnie, ale kiedy czyjś cień rzucił obrys sylwetki na jednolitą szarość chodnika, podniósł nareszcie głowę, nieobecnym, przyćpanym wzrokiem spoglądając na stojącego nad sobą osiłka z ustami wygiętymi w paroksyzmie gniewnego niezadowolenia. A może wcale nie był osiłkiem, może był zwykłym mężczyzną – wyniszczone, charłackie ciało nie mogło być wyzwaniem dla nikogo, kimkolwiek nie był nieznajomy, z łatwością chwycił zatem dłonią za kołnierz jego wymiętej, znoszonej kurtki, by przymusem podnieść go do góry (czuł, jak stopy przez chwilę zawisły w powietrzu i był prawie pewien, że lata), po czym rzucić w dół tak, że lewym bokiem uderzył o nierówne brukowanie szczerbatej, kamiennej ulicy. Egon jęknął cicho, patrząc jak obcy mężczyzna znika za drzwiami swego lokalu, po czym odruchowo sięgnął dłonią ku głowie, gdzie z rozjątrzonego czerwienią rozcięcia w okolicy skroni sączyła się pojedyncza, szkarłatna struga krwi, oplatająca włóczką swego metalicznego zapachu jego palce, zsuwająca się aż ku brwi, znad której otarł ją brudnym brzegiem dłoni, rozcierając posokę na bladym płótnie czoła.
Wzrokiem obolałym, choć niewątpliwe wyostrzonym chwilową trzeźwością rozejrzał się po szemranej okolicy jednej z bocznych przecznic na Ymira Starszego, po czym niechętnie podniósł się z powrotem na nogi, teatralnym gestem otrzepując pokryte ulicznym pyłem spodnie, które, choć rzeczywiście pozbawione szarego nalotu, wciąż wydawały się jednak splamione i wypłowiałe. Chłodny, listopadowy wiatr wdarł się silnym powiewem pod szeleszczący materiał kurtki, oplatając go mroźną zapowiedzią nadchodzącej zimy, uderzając w naznaczoną wypiekami twarz z intensywnością ręcznie zadanego ciosu, zaraz okolicę na nowo pochłonęła jednak cisza, znajomy szum miasta, który w trybikach z wolna budzącego się do życia umysłu dźwięczał hukiem katedralnego dzwonu. Mógł wprawdzie spodziewać się, że właśnie w podobnie nieoczywistej chwili, gdy ręką sięgał już po tratwę, o którą mógłby wesprzeć ciało, choćby krótkotrwale wyciągając głowę na powierzchnię, sztorm uderzy w niego ze zdwojoną siłą, spieniając gwałtowne fale podżeganego okolicznościami szaleństwa – niecałe kilka metrów dalej, zza drewnianych, obitych żeliwnymi ozdobami drzwi jednego z lokali, wyłoniła się kobieca sylwetka, osobliwie znajoma, choć wciąż lawirująca jeszcze na cienkiej granicy pamięci, a gdy już myślał, że uda mu się wymknąć jej napastliwej obecności, skrzypiąca maszyneria umysłu przebudziła się, wyciągając z niego nagłym, bolesnym zrywem szokujący wyraz rozpoznania.
– Nie, nie, nie. – pamiętał, powtarzał te same słowa, kiedy klęczał w śniegu nad jej bezwładnym ciałem, nad posiniałymi wargami spomiędzy których wydobył się ostatni dech chłodnego, styczniowego powietrza, pamiętał, że wyrywały się z jego piersi jak muchy, bzyczące natrętnie ponad stygnącym zapachem zwłok. – Ty skurwiała wiedźmo. – wycedził przez zęby, tym razem głośniej, zmuszając kobietę, by spojrzała w jego stronę, przecinając cienką, napełniającą go przerażeniem linię spojrzenia. Wciąż niezupełnie trzeźwy, był przekonany, że Freydis majaczy przed nim w postaci zesłanego na ziemię widma, że bogowie zesłali ją, aby go nawiedzać – chociaż mięśnie napięły się zatem w mimowolnym przejawie strachu, Egon uparcie zesztywniał w miejscu, celując w kobietę ostrym, gorejącym nienawiścią puginałem rozszerzonych narkotykiem źrenic. Zabił ją już wcześniej, mógł zrobić to po raz drugi.
Bezimienny
Re: 10.11.2000 – Boczna ulica – E. Munch & Bezimienny: H. Nilsen Pon 27 Lis - 23:24
Smukłe palce delikatnie oplatały butelkę półsłodkiego wina, które subtelnie oplatały jej zmysły pragnące przede wszystkim wyprzeć się wspomnień — wszystkich, jakie wciąż uparcie zalegały na dnie wymiętego umysłu nadgryzionego wyraźnie przeszłością, której niewdzięczny odór poczuła przed kilkoma tygodniami i chociaż próbowała zapomnieć, nie umiała. Nie tak, jak chciałaby tego dokonać, oblać wszystko łatwopalną terpentyną, której żółtawe smugi pozostawiłaby nierównomierne szlaczki niewprawionego podpalacza dookoła każdej reminiscencji, jaką wyłuskałaby spod sklepienia myśli. Potrzebowała tego oderwania, dlatego zignorowawszy nawoływania zdrowego rozsądku, wymknęła się przed kilkoma godzinami z własnego mieszkania i sięgając dawnej rozrzutności wychylała kieliszek za kieliszkiem, dopóki pejzaże zatłoczonego pubu nie zafalowały nieznacznie w sztywnym konstrukcie wybudowanym wyobraźnią. Może w rzeczywistości wszystko było chybotliwe, nietrwałe, łatwe do przełamania prostym zaklęciem.
Może.
Może północ jeszcze nie wybiła, kiedy zaciągała się chłodnym, listopadowym powietrzem zimnej, milczącej nocy nieprzyjemnie otrzeźwiającej każdą myśl, którą zrodziła między jawą a snem. Wciągnęła w płuca głębokim oddechem opiłki nadchodzącej zimy, pierwsze tego miesiąca śniegi niegroźnie zasypywały miasto, tworząc iluzoryczne malowidła sielankowych krajobrazów złudnie nakrywających widmowe sylwetki porzuconych dookoła ciał i wraz z tym słowem zakrztusiła się kroplą goryczy. Czy Freydis też rzucono krukom, by wybebeszyły jej wnętrzności?, pomyślała.
Tyle wystarczyło, by naraz oprzytomniała.
Wspomnienie imienia zmarłej siostry za każdym razem wyciągało spośród gęsto spowitych czernią otchłani, ku którym regularnie wędrowała, nie rozumiejąc dlaczego wciąż powtarza okrutnie przewidywalny schemat. Winna była zaufać Kruczej Straży, jednak zaufanie definiowała jako towar deficytowy i przywykła zadziwiająco dawno, by nie obdarzać przesadną wiarą jednostek niebezpiecznie balansujących na granicy zamierzchłej, bliskiej przeszłości a teraźniejszej, chłodnej zażyłości, bowiem tym właśnie był Finnurson, który przed tygodniami zburzył harmonię kobiecego świata, po czym brutalnie zniknął. — Gdzie się podziewasz, na Odyna? — wyszeptała pytanie w nużący milczeniem eter, opierając plecy o jedną ze ścian.
Może tylko sekunda, może dwie, może dużo więcej czasu upłynęło, kiedy poprawiła ciepły, gruby płaszcz opadający przyjemnym ciężarem na ramiona i poczuła, jak sztuczne futro kołnierza połaskotało szyję, wprawiając w odrobinę nietrzeźwe rozbawienie, któremu towarzyszyło głośne łupnięcie szklanej butelki o bruk. Wymamrotanym pod nosem zaklęciem zmusiła rozbite, ostro zakończone kawałki do samoistnego uprzątnięcia i odrobinę chwiejnym krokiem ruszyła przed siebie, pozwalając atłasowym chmurom nakrywać ostre kości policzków kombinacją cieni oraz chybotliwego światła, którego wiązka migotała w oddalonej o kilkanaście metrów latarni.
Męska sylwetka odcinała się wyraźnym konturem na horyzoncie.
Na początku wszystko było obojętne. Przyzwyczajeniem przywołała najłatwiejsze do wypowiedzenia zaklęcie czerpiące siłę z magii natury, gdyby nieznajomy odważył się zagrodzić jej drogę, jednak każdy kolejny krok przybliżał Heddę do przeszłości, którą zapragnęła spopielić i nieświadoma tego niepewnie uniosła głowę znad własnych dłoni, by gwałtownie zatrzymać ciało. Wszystko w niej krzyczało zażarcie, wyło, skomlało, dopóki nie warknęło niebezpiecznie gardłowo niczym toczone szaleńczą furią zwierzę, wypchnięte przed szereg oraz zmuszone walczyć o przetrwanie, o zaczerpnięcie ponownego oddechu. Poczuła, jakby bogowie okrutnie zadrwili z niej, piętnując nazwiskiem noszonym przez człowieka coraz wyraźniej malującym się w ciemnościach.
Powietrze dookoła zgęstniało w dziwacznej mieszaninie pierwotnego gniewu oraz lichych uczuć sięgających wszystkiego, co nieprzyjemne, wręcz obrzydliwe, wybrzmiewające wstrętem do cyrkowej codzienności i usta same wypluły powitanie. — Ty kurwi synu — wyrzuciła między oddechami. Przestrzeń zawibrowała niebezpiecznie nagromadzonymi emocjami, których iluzoryczny warkot poniósł się przez opustoszałą uliczkę, gdzie Nilsen uparcie trwała we wcześniejszym miejscu.
Mierzyła go zachłannym, wynaturzonym spojrzeniem barwy nienaturalnie pociemniałego bursztynu skrzyżowanym ze wzrokiem dziwnie odległym, jednak emanującym namacalną wściekłością, której krzyk słyszała przez dzielące ich przestrzeń oraz czas, bo ten wydawał się uwięzić dwójkę dzieci tam, dokąd powracali raz za razem, wbrew sobie i na własną krzywdę. Nie potrafiąc bądź nie chcąc kompletnie się odciąć; możliwe iż nigdy nie zrozumieją, czego naprawdę pragnęli.
Ucieczki czy zapomnienia? A może wydarcia wszystkiego siłą?
— Egon — wycedziła przez zęby jego imię.
Nieświadoma wszystkiego, co wydarzyło się przed miesiącami, czego się dopuścił, czego nie powinna mu była darować, odważyła się wypowiedzieć imię przeklętego dziecka, którego tragedii nigdy nie potrafiła dostrzec. Zaślepiona własną prawdą, zbyt głęboko zżyta sierocą historią z pozostałymi odmieńcami, nie widziała okrucieństwa wytyczającego rytm jego dni — teraz wszystko i tak było pozbawione znaczenia.
(czy kiedykolwiek jakieś miało?)
Podbródek jej zadrżał, tęczówki zaskrzyły furią, niezabliźnione rany zapiekły boleśnie.
Przeklęty Egon Munch był niemalże na wyciągnięcie ręki, a jedyne o czym myślała Hedda to jak bardzo pragnie go spoliczkować, bez cienia zastanowienia, gwałtownie i agresywnie, jak rozwścieczona pantera śnieżna odsłaniająca pomału kły, których biel błyskała niebezpiecznie w podejrzanym, opustoszałym zaułku, gdzie nikt poza tą dwójką nie rozumiałby złowrogiego napięcia. Powietrze zgęstniało w drobinkach zatęchłej faktury drobnych cząsteczek, które drażniąco wdzierały się w nozdrza, gorzki posmak wypełnił usta, wnętrzności wykonały przedziwnego fikołka.
— Kurwi synu — powtórzyła głośniej, odpowiadając na jego słowa.
Może.
Może północ jeszcze nie wybiła, kiedy zaciągała się chłodnym, listopadowym powietrzem zimnej, milczącej nocy nieprzyjemnie otrzeźwiającej każdą myśl, którą zrodziła między jawą a snem. Wciągnęła w płuca głębokim oddechem opiłki nadchodzącej zimy, pierwsze tego miesiąca śniegi niegroźnie zasypywały miasto, tworząc iluzoryczne malowidła sielankowych krajobrazów złudnie nakrywających widmowe sylwetki porzuconych dookoła ciał i wraz z tym słowem zakrztusiła się kroplą goryczy. Czy Freydis też rzucono krukom, by wybebeszyły jej wnętrzności?, pomyślała.
Tyle wystarczyło, by naraz oprzytomniała.
Wspomnienie imienia zmarłej siostry za każdym razem wyciągało spośród gęsto spowitych czernią otchłani, ku którym regularnie wędrowała, nie rozumiejąc dlaczego wciąż powtarza okrutnie przewidywalny schemat. Winna była zaufać Kruczej Straży, jednak zaufanie definiowała jako towar deficytowy i przywykła zadziwiająco dawno, by nie obdarzać przesadną wiarą jednostek niebezpiecznie balansujących na granicy zamierzchłej, bliskiej przeszłości a teraźniejszej, chłodnej zażyłości, bowiem tym właśnie był Finnurson, który przed tygodniami zburzył harmonię kobiecego świata, po czym brutalnie zniknął. — Gdzie się podziewasz, na Odyna? — wyszeptała pytanie w nużący milczeniem eter, opierając plecy o jedną ze ścian.
Może tylko sekunda, może dwie, może dużo więcej czasu upłynęło, kiedy poprawiła ciepły, gruby płaszcz opadający przyjemnym ciężarem na ramiona i poczuła, jak sztuczne futro kołnierza połaskotało szyję, wprawiając w odrobinę nietrzeźwe rozbawienie, któremu towarzyszyło głośne łupnięcie szklanej butelki o bruk. Wymamrotanym pod nosem zaklęciem zmusiła rozbite, ostro zakończone kawałki do samoistnego uprzątnięcia i odrobinę chwiejnym krokiem ruszyła przed siebie, pozwalając atłasowym chmurom nakrywać ostre kości policzków kombinacją cieni oraz chybotliwego światła, którego wiązka migotała w oddalonej o kilkanaście metrów latarni.
Męska sylwetka odcinała się wyraźnym konturem na horyzoncie.
Na początku wszystko było obojętne. Przyzwyczajeniem przywołała najłatwiejsze do wypowiedzenia zaklęcie czerpiące siłę z magii natury, gdyby nieznajomy odważył się zagrodzić jej drogę, jednak każdy kolejny krok przybliżał Heddę do przeszłości, którą zapragnęła spopielić i nieświadoma tego niepewnie uniosła głowę znad własnych dłoni, by gwałtownie zatrzymać ciało. Wszystko w niej krzyczało zażarcie, wyło, skomlało, dopóki nie warknęło niebezpiecznie gardłowo niczym toczone szaleńczą furią zwierzę, wypchnięte przed szereg oraz zmuszone walczyć o przetrwanie, o zaczerpnięcie ponownego oddechu. Poczuła, jakby bogowie okrutnie zadrwili z niej, piętnując nazwiskiem noszonym przez człowieka coraz wyraźniej malującym się w ciemnościach.
Powietrze dookoła zgęstniało w dziwacznej mieszaninie pierwotnego gniewu oraz lichych uczuć sięgających wszystkiego, co nieprzyjemne, wręcz obrzydliwe, wybrzmiewające wstrętem do cyrkowej codzienności i usta same wypluły powitanie. — Ty kurwi synu — wyrzuciła między oddechami. Przestrzeń zawibrowała niebezpiecznie nagromadzonymi emocjami, których iluzoryczny warkot poniósł się przez opustoszałą uliczkę, gdzie Nilsen uparcie trwała we wcześniejszym miejscu.
Mierzyła go zachłannym, wynaturzonym spojrzeniem barwy nienaturalnie pociemniałego bursztynu skrzyżowanym ze wzrokiem dziwnie odległym, jednak emanującym namacalną wściekłością, której krzyk słyszała przez dzielące ich przestrzeń oraz czas, bo ten wydawał się uwięzić dwójkę dzieci tam, dokąd powracali raz za razem, wbrew sobie i na własną krzywdę. Nie potrafiąc bądź nie chcąc kompletnie się odciąć; możliwe iż nigdy nie zrozumieją, czego naprawdę pragnęli.
Ucieczki czy zapomnienia? A może wydarcia wszystkiego siłą?
— Egon — wycedziła przez zęby jego imię.
Nieświadoma wszystkiego, co wydarzyło się przed miesiącami, czego się dopuścił, czego nie powinna mu była darować, odważyła się wypowiedzieć imię przeklętego dziecka, którego tragedii nigdy nie potrafiła dostrzec. Zaślepiona własną prawdą, zbyt głęboko zżyta sierocą historią z pozostałymi odmieńcami, nie widziała okrucieństwa wytyczającego rytm jego dni — teraz wszystko i tak było pozbawione znaczenia.
(czy kiedykolwiek jakieś miało?)
Podbródek jej zadrżał, tęczówki zaskrzyły furią, niezabliźnione rany zapiekły boleśnie.
Przeklęty Egon Munch był niemalże na wyciągnięcie ręki, a jedyne o czym myślała Hedda to jak bardzo pragnie go spoliczkować, bez cienia zastanowienia, gwałtownie i agresywnie, jak rozwścieczona pantera śnieżna odsłaniająca pomału kły, których biel błyskała niebezpiecznie w podejrzanym, opustoszałym zaułku, gdzie nikt poza tą dwójką nie rozumiałby złowrogiego napięcia. Powietrze zgęstniało w drobinkach zatęchłej faktury drobnych cząsteczek, które drażniąco wdzierały się w nozdrza, gorzki posmak wypełnił usta, wnętrzności wykonały przedziwnego fikołka.
— Kurwi synu — powtórzyła głośniej, odpowiadając na jego słowa.
Egon Munch
Re: 10.11.2000 – Boczna ulica – E. Munch & Bezimienny: H. Nilsen Pon 27 Lis - 23:24
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Małodusznie sądził, że po cyrkowej tragedii nigdy nie wróci już do przeszłości. Była to myśl rdzennie naiwna, spleciona z delirycznych wyobrażeń, przeszłość bowiem, jak wierny kundel, podążała za nim na każdym kroku, przyciskając nos do krawędzi nogawki, unosząc groźnie wargi i wydobywając z gardła ostrzegawczy warkot, zwiastując widma, które uderzały w niego całkiem niespodziewanie, nie – rzucały się na niego z zębami, jak rozwścieczone zwierzę, przegryzając krtań i odcinając oddechowi drogę do spragnionych powietrza płuc. Uciekając od koszmarów wspomnień, jak dziecko wpadał z powrotem w ich ramiona – w surowy rygor sierocińca, w karcer obcego zwierzchnictwa, w czarną, tęchnąca plątaninę magii zakazanej, we Freydis, która wychwytywała zawsze z ciemności jego bursztynowe spojrzenie, Freydis, która opierała swą brodę na jego barku, oplatając go ciepłem swego ciała, Freydis, którą kochał byle jak, a którą nienawidził z całej siły. Bywały dni, kiedy trzeźwość wyżynała się boleśnie w cienkie płaty umysłu, uświadamiała, że świat, który miał być ucieczką, okazał się być kolejną, cyrkową menażerią, że od tego, co zatruwało żyły, nie było ewakuacji innej, jak w matczyne objęcia śmierci – nawet ona nie chciała jednak przyjąć go do siebie, mimo że groził nią tylekroć wcześniej, w egzaltowanym uniesieniu rzucając się na ściany pokoju, niby osa uwięziona w szklanym słoju, gniewna i zrozpaczona. Zmory rozgoryczonego poczucia winy powracały do niego wysłużonym bumerangiem drapieżnego zezwierzęcenia – teraz bardziej rzeczywiste, niż kiedykolwiek.
– Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę. – głos, w swej wrogości niespodziewanie czuły, przeciął nożem mrok dzielącej ich odległości, zalegając w powietrzu jak burzowa chmura, grzmiąca apokaliptycznym zwiastunem swej pociemniałej barwy. Kobieta, otoczona futrem ciepłego kołnierza, stała naprzeciwko niego, nieruchoma jak kariatyda, wbrew jego woli sięgająca dłonią ku stęchłym, brudnym piwnicom pamięci, wyciągająca na gładką powierzchnię świadomości szary muł dna, który zdawał się zatruć pozorną przejrzystość jego myśli – robił wszystko, by zapomnieć, tymczasem nawet teraz, z zalegającym na czole kompresem narkotycznych substancji, umysłem skutym igłami nieprzejednanego mrozu, obrazy reminiscencji przeskakiwały mu przed oczami jak pobladłe klisze filmowej taśmy. Patrzył na Heddę, lecz widział tylko Freydis, jej filuterny uśmiech i rozwichrzone wiatrem włosy, jej czuły dotyk, jej palce zaciskające się na miękkim śródręczu, wszystko to rozmyte gwałtowną falą zaklęcia, ciężkich, mosiężnych łańcuchów, które oplotły jej rachityczne ciało jak winorośl, powalając je na ziemię, wyciskając z krtani ostatni, przerażony oddech, ostatni obłok pobielałego powietrza, który zawisnął nad siną linią warg. Nigdy nie chciał jej zabić, chociaż w głębi serca musiał wiedzieć, że było to nieuniknione – cokolwiek pomiędzy nimi było, lżyło prawdziwej miłości, było jej nędzną, obmierzłą karykaturą, szpetnym plagiatem, który należało spalić na stosie lub zatopić w nurcie rwącej rzeki. W swych patetycznych afektach, był człowiekiem niezdolnym do czułości, przyjaźni czy szczerego oddania – był dzieckiem od samego zarania skazanym na ruinę.
– Nazywały mnie gorzej, i to piękniejsze od ciebie. – krzywy, nieprzyjemny uśmiech zakołysał się pomiędzy kącikami warg, a wraz z nim zachybotała się cała jego sylwetka, wciąż krzywdząco nadszarpnięta efektem wypełniającego żyły eliksiru. Powietrze zgęstniało, topiąc ich w mroku nocy jak w brunatnej melasie, bez znieczulenia wbijając w skórę drzazgi ślepej, podżeganej rauszem nienawiści, która popielała w ogniu impulsywnej, bezbrzeżnej wściekłości – ciemność wieczoru przecinały jedynie pojedyncze, a z każdą kolejną sekundą coraz gwałtowniejsze opady śniegu, zimny puch zalegający na brukowanej uliczce, sunący w dół rynsztoku, przyozdabiający włosy i ramiona, roztapiający się na rozgrzanej emocjami twarzy i spływający, niby łzy, po kościstych, zapadniętych policzkach. Kiedy Freydis umierała, styczniowy chłód zmroził świat wokoło, a jej sztywne, pobladłe ciało zakrył cienki obrus śniegu – historia miała wyraźne upodobanie do zataczania koła.
– Sænkva. – zaklęcie wychynęło gładko spomiędzy warg, przecinając dzielącą ich odległość ze słyszalnym nieomal świstem i uderzając w kobiece ciało jak szpada torreadora przebijająca podjudzonego czerwienią byka – ostatnim razem był sfrustrowany, tym razem w jego sercu dojrzał jednak soczysty owoc gorączkowej wściekłości, tym razem chciał, żeby cierpiała, skoro miała czelność nawiedzać go za życia. Ciało, poruszone siłą udanego czaru, bezwiednie szarpnęło nim do przodu, zmniejszając odległość, jaka ich dzieliła, brutalnie niszcząc cienką opokę osobistej przestrzeni. Zaślepiony tym, co przypominało złość, a co w istocie było przede wszystkim nieposkromionym, dziecięcym przerażeniem, chwycił za ramię Nilsen, wykrzywiając usta w grymasie drwiącego uśmiechu – potencjalne zagrożenie, przyczajone jak drapieżnik w napiętym ramieniu i prężące się od barku poprzez łokieć aż do zaciśniętej pięści, drżało siłą, której nie sposób było przeciwdziałać. Miał nad nią chwilową władzę, triumfalne poczucie wyższości nad tą piersią ściśniętą torturą zaklęcia, ustami uchylonymi w błagalnych, łapczywych próbach nabrania powietrza, oczach – tak podobnych do tych, których tęczówki bladły, by w końcu oderwać spojrzenie od jego twarzy i wywrócić bielmo na bezgwiezdne niebo – zakotwiczonych na okrągłych, szerokich talarach jego źrenic, chwycił zatem gwałtownie za miękkie futro kołnierza, za łabędzie wygięcie szyi, którego skóra pobielała pod naciskiem jego palców. Ignorując czcze próby nabrania powietrza, wygiął usta w grymasie złowrogiego paroksyzmu, po czym nachylił się do przodu, pozostawiając piętno ciepłego oddechu na miękkiej skórze, której jasne meszki stanęły na sztorc, strosząc się jak u spłoszonego zwierzęcia.
– Myślisz, że tak właśnie się czuła? – jadowity syk świdrującego szeptu rozjaśnił bursztyn spojrzenia iskrą powracających wspomnień, wyżynając się złośliwością w świadomość swej ofiary, lecz uciskając również jego własne, kiełznane łańcuchami wspomnienia, deliryczną jawę, która nie pozwalała na klarowność myśli, myląc to, co rzeczywiste, z tym, co zapisało się na kamiennym nagrobku jego pamięci – komu groził, nad kim się teraz nachylał, czyje ciepło skóry wyczuwał pod chłodem własnych palców? Heddy czy Freydis? – Tak właśnie się czułaś, kiedy umierałaś? – być może ich obu?
Sænkva 120/65
– Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę. – głos, w swej wrogości niespodziewanie czuły, przeciął nożem mrok dzielącej ich odległości, zalegając w powietrzu jak burzowa chmura, grzmiąca apokaliptycznym zwiastunem swej pociemniałej barwy. Kobieta, otoczona futrem ciepłego kołnierza, stała naprzeciwko niego, nieruchoma jak kariatyda, wbrew jego woli sięgająca dłonią ku stęchłym, brudnym piwnicom pamięci, wyciągająca na gładką powierzchnię świadomości szary muł dna, który zdawał się zatruć pozorną przejrzystość jego myśli – robił wszystko, by zapomnieć, tymczasem nawet teraz, z zalegającym na czole kompresem narkotycznych substancji, umysłem skutym igłami nieprzejednanego mrozu, obrazy reminiscencji przeskakiwały mu przed oczami jak pobladłe klisze filmowej taśmy. Patrzył na Heddę, lecz widział tylko Freydis, jej filuterny uśmiech i rozwichrzone wiatrem włosy, jej czuły dotyk, jej palce zaciskające się na miękkim śródręczu, wszystko to rozmyte gwałtowną falą zaklęcia, ciężkich, mosiężnych łańcuchów, które oplotły jej rachityczne ciało jak winorośl, powalając je na ziemię, wyciskając z krtani ostatni, przerażony oddech, ostatni obłok pobielałego powietrza, który zawisnął nad siną linią warg. Nigdy nie chciał jej zabić, chociaż w głębi serca musiał wiedzieć, że było to nieuniknione – cokolwiek pomiędzy nimi było, lżyło prawdziwej miłości, było jej nędzną, obmierzłą karykaturą, szpetnym plagiatem, który należało spalić na stosie lub zatopić w nurcie rwącej rzeki. W swych patetycznych afektach, był człowiekiem niezdolnym do czułości, przyjaźni czy szczerego oddania – był dzieckiem od samego zarania skazanym na ruinę.
– Nazywały mnie gorzej, i to piękniejsze od ciebie. – krzywy, nieprzyjemny uśmiech zakołysał się pomiędzy kącikami warg, a wraz z nim zachybotała się cała jego sylwetka, wciąż krzywdząco nadszarpnięta efektem wypełniającego żyły eliksiru. Powietrze zgęstniało, topiąc ich w mroku nocy jak w brunatnej melasie, bez znieczulenia wbijając w skórę drzazgi ślepej, podżeganej rauszem nienawiści, która popielała w ogniu impulsywnej, bezbrzeżnej wściekłości – ciemność wieczoru przecinały jedynie pojedyncze, a z każdą kolejną sekundą coraz gwałtowniejsze opady śniegu, zimny puch zalegający na brukowanej uliczce, sunący w dół rynsztoku, przyozdabiający włosy i ramiona, roztapiający się na rozgrzanej emocjami twarzy i spływający, niby łzy, po kościstych, zapadniętych policzkach. Kiedy Freydis umierała, styczniowy chłód zmroził świat wokoło, a jej sztywne, pobladłe ciało zakrył cienki obrus śniegu – historia miała wyraźne upodobanie do zataczania koła.
– Sænkva. – zaklęcie wychynęło gładko spomiędzy warg, przecinając dzielącą ich odległość ze słyszalnym nieomal świstem i uderzając w kobiece ciało jak szpada torreadora przebijająca podjudzonego czerwienią byka – ostatnim razem był sfrustrowany, tym razem w jego sercu dojrzał jednak soczysty owoc gorączkowej wściekłości, tym razem chciał, żeby cierpiała, skoro miała czelność nawiedzać go za życia. Ciało, poruszone siłą udanego czaru, bezwiednie szarpnęło nim do przodu, zmniejszając odległość, jaka ich dzieliła, brutalnie niszcząc cienką opokę osobistej przestrzeni. Zaślepiony tym, co przypominało złość, a co w istocie było przede wszystkim nieposkromionym, dziecięcym przerażeniem, chwycił za ramię Nilsen, wykrzywiając usta w grymasie drwiącego uśmiechu – potencjalne zagrożenie, przyczajone jak drapieżnik w napiętym ramieniu i prężące się od barku poprzez łokieć aż do zaciśniętej pięści, drżało siłą, której nie sposób było przeciwdziałać. Miał nad nią chwilową władzę, triumfalne poczucie wyższości nad tą piersią ściśniętą torturą zaklęcia, ustami uchylonymi w błagalnych, łapczywych próbach nabrania powietrza, oczach – tak podobnych do tych, których tęczówki bladły, by w końcu oderwać spojrzenie od jego twarzy i wywrócić bielmo na bezgwiezdne niebo – zakotwiczonych na okrągłych, szerokich talarach jego źrenic, chwycił zatem gwałtownie za miękkie futro kołnierza, za łabędzie wygięcie szyi, którego skóra pobielała pod naciskiem jego palców. Ignorując czcze próby nabrania powietrza, wygiął usta w grymasie złowrogiego paroksyzmu, po czym nachylił się do przodu, pozostawiając piętno ciepłego oddechu na miękkiej skórze, której jasne meszki stanęły na sztorc, strosząc się jak u spłoszonego zwierzęcia.
– Myślisz, że tak właśnie się czuła? – jadowity syk świdrującego szeptu rozjaśnił bursztyn spojrzenia iskrą powracających wspomnień, wyżynając się złośliwością w świadomość swej ofiary, lecz uciskając również jego własne, kiełznane łańcuchami wspomnienia, deliryczną jawę, która nie pozwalała na klarowność myśli, myląc to, co rzeczywiste, z tym, co zapisało się na kamiennym nagrobku jego pamięci – komu groził, nad kim się teraz nachylał, czyje ciepło skóry wyczuwał pod chłodem własnych palców? Heddy czy Freydis? – Tak właśnie się czułaś, kiedy umierałaś? – być może ich obu?
Sænkva 120/65
Bezimienny
Re: 10.11.2000 – Boczna ulica – E. Munch & Bezimienny: H. Nilsen Pon 27 Lis - 23:24
Światło oraz mrok splecione nierozerwalnym uściskiem.
Chociaż — czy na pewno? mogłaby zapytać.
Ciemność bowiem spowijała jej wnętrze gęstniejącą wraz z każdym dniem galaretowatą mazią, niemalże smolistą, coraz zachłanniej pożerającej rozbłyski dobroci niegdyś malujące dziewczęce serce dziesiątkami pastelowych akwareli, jednak wszystko ulegało zmianom, tak Hedda powoli ulegała swoistemu rozkładowi. Jej wnętrze przemianowywało się niespiesznie z przestraszonej sieroty w istotę bardziej skomplikowaną niżeli ktokolwiek mógł przypuszczać, niezdefiniowaną, trudną, może nawet niebezpieczną; gdzieś w szaleństwie przygrywającym tanecznym osiągnięciom, którymi wspinała się po szczeblach kolejnych tytułów, przechowywała jednocześnie odległe wspomnienia cyrkowej areny, ustawionego w epicentrum własnego, chuderlawego ciała pożeranego wzrokiem bezimiennych gapiów rozdziawiających usta w wyrazie zdumienia, ilekroć ośmiolatka wydawała polecenia zwierzętom podążającym cierpliwie za każdym słowem. Wszystko to było jedynie ulotnością, drobnym ziarenkiem piasku rzuconym ku stercie mu podobnych, nigdy identycznych, jednak cofających o kilka kroków do tyłu.
Niespodziewanie poczuła uderzenia siarczystego policzka wymierzonego dłonią rzeczywistości, kiedy bursztynowe spojrzenie zetknęło się z zimnym, zastygłym w bezruchu złocistą pomarańczą zbliżoną do tej, którą widywała każdego dnia w lustrze. Zmierzch przysłonił rozsądek, osnuł poczerniałą, utkaną grubymi splotami peleryną niewyleczonej nienawiści pielęgnowanej może wręcz nieświadomie we wnętrzu, jakie zapłonęło szczerym gniewem, bowiem oto napotkała zadrę zawistnie tkwiącą pod powierzchnią niespokojnej przeszłości. Przydymionej powierzchownie, pozornie zaakceptowanej, jednak podskórnie rozlanej niczym gorzka trucizna.
Zgasło wszelkie światło.
Może nigdy go nie było?
Wszystko rozmyło się pospiesznie, zabierając niewypowiedziane pytania, uwypuklając jedynie zwierzęcą furię skrzącą coraz wyraźniej pod taflami pociemniałych zwierciadeł pochłaniających bezpowrotnie męskie oblicze. Obydwoje inni — każde zmienione we własny sposób, na skrajnie różnych zasadach; wciąż obydwoje pochwyceni własnymi słabościami, uzależnieni bezwiednie, ona nierzeczywistą pogonią za perfekcją, on uwiedziony prostolinijnie używkami. Nikt nie rozumiał ani rozumieć nie potrafił, jednak oni uciekali właśnie tak, w ten mało heroiczny sposób przed osiadłymi pod sklepieniem czaszki demonami wykluwającymi się ze skorup, których trzask przyprawiał o bolesne migreny. Mogłaby ruszyć przed siebie, pozwolić mu zawierzyć narkotycznym substancjom rozpalającym żyły, iż wszystko dookoła było jedynie miernym mirażem, wytworem jego bezpowrotnie przekreślonej karykaturą życia wyobraźni, fantasmagorią zalewającą ulice tego chłodnego, listopadowego wieczoru.
Mogłaby odejść.
W tym była dobra; niemalże idealna, trenowała tę sztuczkę wielokrotnie.
Odchodzenie oraz znikanie opanowała do perfekcji.
Mogła odejść.
m o g ł a
Nie chciała.
Spoglądała na Egona nieświadoma prawdy, która rysowała się iluzorycznym konturem gdzieś w zatęchłych korytarzach reminiscencji, jakie przechowywał. Patrzyła i dostrzegała wszystko to, czego nienawidziła przy każdym oddechu, przed czym zawzięcie uciekała, przed czym pragnęła umieć się obronić, jednak przeszłość raz po raz boleśnie wżynała się swymi zębiskami w delikatne struktury jej myśli przecinanych ostrzami wspomnień. Wpatrywała się w twarz tego, który odebrał jej Freydis — dwukrotnie.
— Ty… — zaczęła, by nie dokończyć.
Niewidzialne szpony wyszeptanego zaklęcia pomknęły w eter, ofiarowując liche sekundy na podjęcie decyzji, jednak otępiała przez alkohol tancerka była zbyt słaba, by zareagować; wychrypiała niemalże bezgłośnie. — Bughr — usta zadrżały przy sięgnięciu inkantacji. Oddech później boleśnie uderzyła kolanami o chłodną, chropowatą fakturę kamienistego chodnika, podświadomie chwytając lewą dłonią za własną gardziel, czując nierzeczywiste strumienie lodowatej wody wdzierające się przez gardło, odbierające ostatnie gramy powietrza.
Spektakularne widowisko zostało zacieśnione do dwóch ciał urządzających właśnie mierny spektakl własnych, niewygojonych ran sięgających głęboko, niepotrafiących się zabliźnić wbrew biegnącym przed siebie latom. Nienaturalnie szarpnięta na kolana, idealnie obrazująca człowieka słabego, pokonanego, jednocześnie usiłująca wycharczeć przynajmniej ostatnie przekleństwo, jednak tego zrobić nie mogła; poczuła jeszcze uścisk jego palców parzących ciało nawet przez materiał płaszcza i uniosła zamglone spojrzenie ponad horyzont rzeczywistości. Wściekłość bezsilności zawrzała w żyłach. Zwierzęce szaleństwo zadygotało gdzieś we wnętrzu. Furia przedarła się przez bursztynowe zwierciadła, usiłując go sięgnąć.
Bezskutecznie.
Zmusił bolesnym szarpnięciem, by spoglądała dłużej, wypowiadając słowa, które dopiero przy upływie sekund przedarły się przez pierwotne przerażenie oraz waleczność, jaką pragnęła wyszarpać przynajmniej krótki oddech. Freydis, pomyślała nieludzko przytomnie, rozszerzając spojrzenie. Oderwała własne palce od uwięzionej okrutnymi kleszczami dotyku Egona szyi i agresywnie wczepiła ostrością paznokci przez delikatne powłoki skóry głębiej, chcąc by poczuł tak ją, co rozżarzoną furię podpalającą kolejne stosy, które przez niepoliczalną przestrzeń oraz uciekający czas prowadziły właśnie do niego.
Do człowieka, którego twarz przysłoniła spochmurniały nieboskłon.
Do człowieka, którego głowę zamierzała oderwać od korpusu.
Do człowieka, którego życie należało do niej — za to, kogo odebrał.
Za Freydis, do której nigdy nie miał prawa.
Chociaż — czy na pewno? mogłaby zapytać.
Ciemność bowiem spowijała jej wnętrze gęstniejącą wraz z każdym dniem galaretowatą mazią, niemalże smolistą, coraz zachłanniej pożerającej rozbłyski dobroci niegdyś malujące dziewczęce serce dziesiątkami pastelowych akwareli, jednak wszystko ulegało zmianom, tak Hedda powoli ulegała swoistemu rozkładowi. Jej wnętrze przemianowywało się niespiesznie z przestraszonej sieroty w istotę bardziej skomplikowaną niżeli ktokolwiek mógł przypuszczać, niezdefiniowaną, trudną, może nawet niebezpieczną; gdzieś w szaleństwie przygrywającym tanecznym osiągnięciom, którymi wspinała się po szczeblach kolejnych tytułów, przechowywała jednocześnie odległe wspomnienia cyrkowej areny, ustawionego w epicentrum własnego, chuderlawego ciała pożeranego wzrokiem bezimiennych gapiów rozdziawiających usta w wyrazie zdumienia, ilekroć ośmiolatka wydawała polecenia zwierzętom podążającym cierpliwie za każdym słowem. Wszystko to było jedynie ulotnością, drobnym ziarenkiem piasku rzuconym ku stercie mu podobnych, nigdy identycznych, jednak cofających o kilka kroków do tyłu.
Niespodziewanie poczuła uderzenia siarczystego policzka wymierzonego dłonią rzeczywistości, kiedy bursztynowe spojrzenie zetknęło się z zimnym, zastygłym w bezruchu złocistą pomarańczą zbliżoną do tej, którą widywała każdego dnia w lustrze. Zmierzch przysłonił rozsądek, osnuł poczerniałą, utkaną grubymi splotami peleryną niewyleczonej nienawiści pielęgnowanej może wręcz nieświadomie we wnętrzu, jakie zapłonęło szczerym gniewem, bowiem oto napotkała zadrę zawistnie tkwiącą pod powierzchnią niespokojnej przeszłości. Przydymionej powierzchownie, pozornie zaakceptowanej, jednak podskórnie rozlanej niczym gorzka trucizna.
Zgasło wszelkie światło.
Może nigdy go nie było?
Wszystko rozmyło się pospiesznie, zabierając niewypowiedziane pytania, uwypuklając jedynie zwierzęcą furię skrzącą coraz wyraźniej pod taflami pociemniałych zwierciadeł pochłaniających bezpowrotnie męskie oblicze. Obydwoje inni — każde zmienione we własny sposób, na skrajnie różnych zasadach; wciąż obydwoje pochwyceni własnymi słabościami, uzależnieni bezwiednie, ona nierzeczywistą pogonią za perfekcją, on uwiedziony prostolinijnie używkami. Nikt nie rozumiał ani rozumieć nie potrafił, jednak oni uciekali właśnie tak, w ten mało heroiczny sposób przed osiadłymi pod sklepieniem czaszki demonami wykluwającymi się ze skorup, których trzask przyprawiał o bolesne migreny. Mogłaby ruszyć przed siebie, pozwolić mu zawierzyć narkotycznym substancjom rozpalającym żyły, iż wszystko dookoła było jedynie miernym mirażem, wytworem jego bezpowrotnie przekreślonej karykaturą życia wyobraźni, fantasmagorią zalewającą ulice tego chłodnego, listopadowego wieczoru.
Mogłaby odejść.
W tym była dobra; niemalże idealna, trenowała tę sztuczkę wielokrotnie.
Odchodzenie oraz znikanie opanowała do perfekcji.
Mogła odejść.
m o g ł a
Nie chciała.
Spoglądała na Egona nieświadoma prawdy, która rysowała się iluzorycznym konturem gdzieś w zatęchłych korytarzach reminiscencji, jakie przechowywał. Patrzyła i dostrzegała wszystko to, czego nienawidziła przy każdym oddechu, przed czym zawzięcie uciekała, przed czym pragnęła umieć się obronić, jednak przeszłość raz po raz boleśnie wżynała się swymi zębiskami w delikatne struktury jej myśli przecinanych ostrzami wspomnień. Wpatrywała się w twarz tego, który odebrał jej Freydis — dwukrotnie.
— Ty… — zaczęła, by nie dokończyć.
Niewidzialne szpony wyszeptanego zaklęcia pomknęły w eter, ofiarowując liche sekundy na podjęcie decyzji, jednak otępiała przez alkohol tancerka była zbyt słaba, by zareagować; wychrypiała niemalże bezgłośnie. — Bughr — usta zadrżały przy sięgnięciu inkantacji. Oddech później boleśnie uderzyła kolanami o chłodną, chropowatą fakturę kamienistego chodnika, podświadomie chwytając lewą dłonią za własną gardziel, czując nierzeczywiste strumienie lodowatej wody wdzierające się przez gardło, odbierające ostatnie gramy powietrza.
Spektakularne widowisko zostało zacieśnione do dwóch ciał urządzających właśnie mierny spektakl własnych, niewygojonych ran sięgających głęboko, niepotrafiących się zabliźnić wbrew biegnącym przed siebie latom. Nienaturalnie szarpnięta na kolana, idealnie obrazująca człowieka słabego, pokonanego, jednocześnie usiłująca wycharczeć przynajmniej ostatnie przekleństwo, jednak tego zrobić nie mogła; poczuła jeszcze uścisk jego palców parzących ciało nawet przez materiał płaszcza i uniosła zamglone spojrzenie ponad horyzont rzeczywistości. Wściekłość bezsilności zawrzała w żyłach. Zwierzęce szaleństwo zadygotało gdzieś we wnętrzu. Furia przedarła się przez bursztynowe zwierciadła, usiłując go sięgnąć.
Bezskutecznie.
Zmusił bolesnym szarpnięciem, by spoglądała dłużej, wypowiadając słowa, które dopiero przy upływie sekund przedarły się przez pierwotne przerażenie oraz waleczność, jaką pragnęła wyszarpać przynajmniej krótki oddech. Freydis, pomyślała nieludzko przytomnie, rozszerzając spojrzenie. Oderwała własne palce od uwięzionej okrutnymi kleszczami dotyku Egona szyi i agresywnie wczepiła ostrością paznokci przez delikatne powłoki skóry głębiej, chcąc by poczuł tak ją, co rozżarzoną furię podpalającą kolejne stosy, które przez niepoliczalną przestrzeń oraz uciekający czas prowadziły właśnie do niego.
Do człowieka, którego twarz przysłoniła spochmurniały nieboskłon.
Do człowieka, którego głowę zamierzała oderwać od korpusu.
Do człowieka, którego życie należało do niej — za to, kogo odebrał.
Za Freydis, do której nigdy nie miał prawa.
Egon Munch
Re: 10.11.2000 – Boczna ulica – E. Munch & Bezimienny: H. Nilsen Pon 27 Lis - 23:25
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Niektóre obrazy z dzieciństwa zapisywały się w albumie pamięci wyryte niczym fotografie, sceneria, która pojawiała się przed oczami, ilekroć na granicy snu i jawy powieki opadały nareszcie na rozjątrzoną czerń źrenic, choćby upłynęły miesiące, lata, dekady, choćby jemu samemu zdawało się, że cyrkowa rzeczywistość była wspomnieniem równie odległym, co fundamenty kładzione pod miastem. Ogarniętym szaleństwem wzrokiem patrzył na twarz Heddy, z każdym utraconym oddechem coraz bledszą, z oczami rozszerzonymi przerażeniem, inkrustowanymi w cienkie płótno lica, ustami uchylonymi jak u ryby przypadkiem wyrzuconej na brzeg; patrzył na twarz Heddy, ale widział Freydis, która kładła mu dłoń na ramieniu, kiedy ciałem wstrząsały gwałtowne spazmy histerii, widział matkę, jej wąskie usta zaciśnięte w cienką linię, kiedy stawał w drzwiach jej pokoju, spocony i przerażony nocnym koszmarem, widział ojca, jego palce zaciśnięte w pięść zwieszoną jak siekiera ponad jego głową, pozostawiającą fiolet siniaków, które kolekcjonował jak pocztowe znaczki, szklane koraliki, kapsle, monety, nakrętki. Patrzył na twarz Heddy i uśmiechał się triumfalnie.
Bursztynowe spojrzenie kobiety osunęło mu się sprzed oczu, kiedy uderzyła kolanami o zimny bruk, upadła pochwycona w karcer duszności, zaklęcia wycelowanego z zuchwałą wprawnością w pierś, gdzie za klatką żeber serce dudniło głośno jak katedralny dzwon, jak mięsień słabego i płochliwego zwierzęcia pochwycony w żelazne kły zastawionych wnyków. Spojrzał na nią z góry, chełpiąc się jej boleśnie ściśniętym gardłem, dłońmi, które oplatały je jak łodygę kwiatu, tym, że padała przed nim na kolana, uniżona w ten najbardziej prozaiczny, oczywisty sposób, nietrwały, a mimo to podżegający zagnieżdżony w piersi gniew, rozpacz, przerażenie, płonący wielkim ogniskiem emocji, których nie potrafił stłumić, ani którymi nie potrafił w pełni zawładnąć, poddany sile ich tyrańskiej opresji. Nachylił się nad nią powoli, dobywając szorstkiego, prześmiewczego dyszkantu na dźwięk wyszarpniętego z krtani zaklęcia, rozbitego o bursztynowe szkło jego spojrzenia, okien do wnętrza duszy – cienkich, nadszarpniętych pajęczyną pęknięć, kruszących się powoli pod naporem dojrzewającego w głębi napięcia.
Śnieg wciąż sypał mu na ramiona, przesiąkał przez cienki materiał płaszcza, moczył włosy, które w brudnych, ciemnych strąkach opadały mu na czoło, zlepione krwią i potem. Gwałtowna fala wściekłości zburzyła w jego umyśle wszelkie zastawki, te, które wykuli rodzice, zabraniające okazywać słabości, te, które wymuszono na nim w sierocińcu, gdzie za drobne winy groziły poważne kary, te, które siłą wstawił Göran, nie bacząc na krzyki i łzy, ukracając gwałtowną szarpaninę dziecięcych afektacji tak mocno, że potem całą noc zwijał się po jego rygorystycznych wyrokach na podłodze, we własnych wymiocinach, w kurzu, w brudzie. Złoto tęczówek błysnęło schizofrenicznym blaskiem, usta wykrzywiły się w nieprzyjemny grymas, a do oczu napłynęły łzy, chociaż żadna nie odważyła się zsunąć w dół policzka, wszystkie trwały zamknięte w wodnistej tarczy spojrzenia.
– Przykro mi, Freydis. – słowa wydarły się spomiędzy roztrzęsionych strun instrumentu krtani, chociaż sam nie usłyszał, jak zalegały w powietrzu – ton jego głosu był całkowicie wyrugowany ze skruchy, lecz pozbawiony również złowrogiej zawiści, jak gdyby, pomimo kłębiących się w przełyku emocji, żadna nie przywarła do wypowiedzianego zdania, pozostawiając je pustym, jałowym, na swój sposób niepokojącym. – Bind snubba. – nie wypowiadał tego zaklęcia od wielu miesięcy, odkąd łańcuchy nie oplotły kobiecego ciała, rzucając je na śnieg, martwe i zdrętwiałe, teraz czerń jego mocy osiadła jednak cierpko na podniebieniu, zmusiła serce do szybszego bicia, uderzyła w niego falą gwałtownych mdłości, które z trudem powstrzymał w odmęcie gardła – za sprawą czaru wspomnienia wychynęły wspólną siłą z głębi ciemnej piwnicy pamięci, uderzając w jego nadgryziony narkotycznym delirium umysł z mocą oceanicznego huraganu, który rozdudnił się w piersi tak głośno i tak boleśnie, że rzeczywistość na moment zniknęła mu z pola widzenia, twarz Heddy rozmazała się, zastąpiona przez śnieżny bezkres, tak świeży i chłodny, dopóki nie splamiono go krwią.
Oszołomiony, cofnął się o krok, ugodzony puginałem własnej porażki, słowami zaklęcia, które z trudem wyrwało się z jego przepony, które musiał wyrzucić z siebie jak w torsjach i które, podobnie co żółć i nieprzetrawione resztki jedzenia, jakie wypluwał co rano, targany narkotykowym głodem, legło pod jego stopami, żałosne i odpychające. Spłachcie pamięci, jak pokaz slajdów, przemknęły przed jego oczami – bursztyn spojrzenia Freydis, powoli odpływający w beznamiętne, martwe bielmo, zmarznięte łańcuchy oplatające się winoroślą swej śmiercionośnej siły wokół jej szyi, skostniałe do czerwoności, pokaleczone palce, którymi próbował je podważyć, łzy spływające po policzkach, zasychające na nich jak krople lodu, wypalające dziury w bladym płótnie skóry. Zdawało mu się, że czuł, jak krew przesuwa się boleśnie wzdłuż zwężonych, zapadniętych korytarzy żył, jak cały świat wokół niego, naznaczony gwałtownym uderzeniem paniki, kurczy się i zamyka, oplata wokół jak te przywołane-nieprzywołane zaklęciem pęta, chłodne i nieustępliwe. Zamrugał szybko, w ostatniej chwili odzyskując świadomość, chwytając się rzeczywistości zębami jak terier, chociaż było już za późno, serce pulsowało za kratami żeber, palce zacisnęły się w pięść, chciało mu się rzygać.
Poczuł ból paznokci wbijanych w skórę, chociaż w porównaniu z bólem, który znał, ten wydawał się ledwie komarzym ukąszeniem, chwilową niedogodnością – wzrok miał rozmazany, świat wokół falował złowrogo, niby statek pochwycony w sztorm na głębinach morza, grożący wyrzuceniem za burtę, mimo to zmusił ciało, by szarpnęło się ku Heddzie, rzuciło się na nią jak kot z pazurami, jak pies z pyskiem toczonym pianą. Nie mógł na nią patrzeć, musiał się jej pozbyć, teraz, teraz, teraz, nieważne jak. Nieważne jak.
Bind snubba 21/60
Bursztynowe spojrzenie kobiety osunęło mu się sprzed oczu, kiedy uderzyła kolanami o zimny bruk, upadła pochwycona w karcer duszności, zaklęcia wycelowanego z zuchwałą wprawnością w pierś, gdzie za klatką żeber serce dudniło głośno jak katedralny dzwon, jak mięsień słabego i płochliwego zwierzęcia pochwycony w żelazne kły zastawionych wnyków. Spojrzał na nią z góry, chełpiąc się jej boleśnie ściśniętym gardłem, dłońmi, które oplatały je jak łodygę kwiatu, tym, że padała przed nim na kolana, uniżona w ten najbardziej prozaiczny, oczywisty sposób, nietrwały, a mimo to podżegający zagnieżdżony w piersi gniew, rozpacz, przerażenie, płonący wielkim ogniskiem emocji, których nie potrafił stłumić, ani którymi nie potrafił w pełni zawładnąć, poddany sile ich tyrańskiej opresji. Nachylił się nad nią powoli, dobywając szorstkiego, prześmiewczego dyszkantu na dźwięk wyszarpniętego z krtani zaklęcia, rozbitego o bursztynowe szkło jego spojrzenia, okien do wnętrza duszy – cienkich, nadszarpniętych pajęczyną pęknięć, kruszących się powoli pod naporem dojrzewającego w głębi napięcia.
Śnieg wciąż sypał mu na ramiona, przesiąkał przez cienki materiał płaszcza, moczył włosy, które w brudnych, ciemnych strąkach opadały mu na czoło, zlepione krwią i potem. Gwałtowna fala wściekłości zburzyła w jego umyśle wszelkie zastawki, te, które wykuli rodzice, zabraniające okazywać słabości, te, które wymuszono na nim w sierocińcu, gdzie za drobne winy groziły poważne kary, te, które siłą wstawił Göran, nie bacząc na krzyki i łzy, ukracając gwałtowną szarpaninę dziecięcych afektacji tak mocno, że potem całą noc zwijał się po jego rygorystycznych wyrokach na podłodze, we własnych wymiocinach, w kurzu, w brudzie. Złoto tęczówek błysnęło schizofrenicznym blaskiem, usta wykrzywiły się w nieprzyjemny grymas, a do oczu napłynęły łzy, chociaż żadna nie odważyła się zsunąć w dół policzka, wszystkie trwały zamknięte w wodnistej tarczy spojrzenia.
– Przykro mi, Freydis. – słowa wydarły się spomiędzy roztrzęsionych strun instrumentu krtani, chociaż sam nie usłyszał, jak zalegały w powietrzu – ton jego głosu był całkowicie wyrugowany ze skruchy, lecz pozbawiony również złowrogiej zawiści, jak gdyby, pomimo kłębiących się w przełyku emocji, żadna nie przywarła do wypowiedzianego zdania, pozostawiając je pustym, jałowym, na swój sposób niepokojącym. – Bind snubba. – nie wypowiadał tego zaklęcia od wielu miesięcy, odkąd łańcuchy nie oplotły kobiecego ciała, rzucając je na śnieg, martwe i zdrętwiałe, teraz czerń jego mocy osiadła jednak cierpko na podniebieniu, zmusiła serce do szybszego bicia, uderzyła w niego falą gwałtownych mdłości, które z trudem powstrzymał w odmęcie gardła – za sprawą czaru wspomnienia wychynęły wspólną siłą z głębi ciemnej piwnicy pamięci, uderzając w jego nadgryziony narkotycznym delirium umysł z mocą oceanicznego huraganu, który rozdudnił się w piersi tak głośno i tak boleśnie, że rzeczywistość na moment zniknęła mu z pola widzenia, twarz Heddy rozmazała się, zastąpiona przez śnieżny bezkres, tak świeży i chłodny, dopóki nie splamiono go krwią.
Oszołomiony, cofnął się o krok, ugodzony puginałem własnej porażki, słowami zaklęcia, które z trudem wyrwało się z jego przepony, które musiał wyrzucić z siebie jak w torsjach i które, podobnie co żółć i nieprzetrawione resztki jedzenia, jakie wypluwał co rano, targany narkotykowym głodem, legło pod jego stopami, żałosne i odpychające. Spłachcie pamięci, jak pokaz slajdów, przemknęły przed jego oczami – bursztyn spojrzenia Freydis, powoli odpływający w beznamiętne, martwe bielmo, zmarznięte łańcuchy oplatające się winoroślą swej śmiercionośnej siły wokół jej szyi, skostniałe do czerwoności, pokaleczone palce, którymi próbował je podważyć, łzy spływające po policzkach, zasychające na nich jak krople lodu, wypalające dziury w bladym płótnie skóry. Zdawało mu się, że czuł, jak krew przesuwa się boleśnie wzdłuż zwężonych, zapadniętych korytarzy żył, jak cały świat wokół niego, naznaczony gwałtownym uderzeniem paniki, kurczy się i zamyka, oplata wokół jak te przywołane-nieprzywołane zaklęciem pęta, chłodne i nieustępliwe. Zamrugał szybko, w ostatniej chwili odzyskując świadomość, chwytając się rzeczywistości zębami jak terier, chociaż było już za późno, serce pulsowało za kratami żeber, palce zacisnęły się w pięść, chciało mu się rzygać.
Poczuł ból paznokci wbijanych w skórę, chociaż w porównaniu z bólem, który znał, ten wydawał się ledwie komarzym ukąszeniem, chwilową niedogodnością – wzrok miał rozmazany, świat wokół falował złowrogo, niby statek pochwycony w sztorm na głębinach morza, grożący wyrzuceniem za burtę, mimo to zmusił ciało, by szarpnęło się ku Heddzie, rzuciło się na nią jak kot z pazurami, jak pies z pyskiem toczonym pianą. Nie mógł na nią patrzeć, musiał się jej pozbyć, teraz, teraz, teraz, nieważne jak. Nieważne jak.
Bind snubba 21/60
Bezimienny
Re: 10.11.2000 – Boczna ulica – E. Munch & Bezimienny: H. Nilsen Pon 27 Lis - 23:25
Słowa uwięzione w gardle.
Charczące brzmienie nadchodzącej śmierci wychylające zza krzykliwych haustów, którymi usiłowała nabierać powietrza i we wszystkim przegrywała; niespiesznie pozwalała dziwacznemu bielmu zakraść na bursztynowe atłasy tęczówek, palce coraz słabiej chwytały gardzieli, niedające się pochwycić definicjom zimno — ze strachu? ze złości? r e z y g n a c j i ? wszystkiego? — wspinało się wzdłuż karku, zawijając na skostniałych palcach pasma ciemnych, rozrzuconych niedbale włosów. Przeszłość zaatakowała równie niespodziewanie, co zakazane zaklęcie odebrało wydarło wszelkie miligramy powietrza wypełniające ściany płuc, nawet nie potrafiła wskazać, czym zakrztusiła się gwałtowniej. Nagłym, agresywnym atakiem ze strony przeklętego Muncha czy własnymi tajemnicami, których żrący swąd wdarł się pomiędzy rozpierzchnięte myśli. Wspomnienia widmowych, cyrkowych namiotów pożerane wygłodniałymi płomieniami, przysłaniały poczerniałość bocznej uliczki i ponownie zabierały w podróż, od jakiej czuła obrzmiałe szaleńczym kołataniem serce, które tłukło wściekle, uwięzione klatką jej lichego, śmiertelnego konstruktu. Freydis. Hedda. Egon. Wszystko splecione nierozerwalnym węzłem.
Przeklęte. Brudne. Znoszone.
Przypominające zardzewiałą opowieść, gdzie każde słowo zdawało się wytarte, chociaż wciąż nie przeczytała ani jednego rozdziału, nie zasłyszała żadnej historii, jednak zjawiskowość prawdy rozbłysła ostrością wybuchu, który zabrał do podświadomości złowrogi chichot losu przemieszany szyderczym śmiechem oprawcy. Człowieka będącego na wyciagnięcie ręki, zarazem odgrodzonego nieludzką siłą zaklęcia, jakiemu poddała się łatwo. Zbyt łatwo. Naiwnie, niczym głupie dziecko wyswobodzone ze szpon matczynego uścisku; pragnące pokonać świat, mimo iż nie posiadało niczego ponad tragedię, której łuna płonęła żywo nad horyzontem.
>Skowyt, zduszony bolesnością ciągnącą przez wszystkie kręgi zarysowane ostrym konturem pod skórą po załamanie pochylonej głowy, zadźwięczał jej we własnych uszach i zapragnęła rzucić się do męskiej krtani. Chwycić zębami, szarpnąć, przegryźć przez skórę oraz zasmakować w szkarłatnej posoce jego krwi. Zatrutej, jakżeby. Równie trującej, co on sam. We wszystkich grzechach, we wszystkich przewinieniach, we wszystkich koszmarach majaczących chybotliwie tam, gdzie maszkarady kreowane umysłem przenikały do świata, rozpościerając poczerniałe skrzydła wśród labiryntów rzeczywistości — jednak oto codzienność skurczyła się do
Wypowiedziane słowa zadźwięczały.
Wpiły się szaleńczym pędem w skołowaciały umysł niczym ostrze torreadora wepchnięte, dla zakończenia krwawego widowiska, gdzieś w naprężone mięśnie scalające głowę z wijącym we wściekłych spazmach ciałem, obleczonym czerwienią krwi. Zakrztusiła się raz jeszcze, kolana wchłaniały kolejną dawkę zimnych pocałunków poszarzałego chodnika i chociaż zamglone spojrzenie obrysowało krzywiznę brukowanej kostki, jedna dłoń podparła się o chłodne podłoże i zmusiła do ostatniego szarpnięcia. Zrywu wiodącego ku wolności, czymkolwiek by nie była; śmiercią czy ulotnym zwycięstwem. Zawahanie, które uszy wyłapały przed odzyskaną jasnością umysłu, wystarczyło.
Pociągnęła twarz ku górze, zajrzała pod wyziębione, krzyczące straszliwą pustką wnętrze jego pustego spojrzenia smakującego martwym bursztynem, dawno zastygłym w karykaturze wzroku i złapawszy pierwszy oddech, wycharczała pierwsze zaklęcie, jakie iskrą rozjarzyło przetrwanie. — Rætur.
Złapała się głupiej nadziei, że inkantacja sięgnie go, aby zatrzymać przynajmniej o kilka sekund, których potrzebowała. Śnieżnobiałe płatki wciąż sypały nieznośną regularnością zza kurtyny pociemniałego nieboskłonu, kiedy Hedda dźwignęła się, zarazzatoczyła cofnęła, w oszołomieniu niemal ponownie gubiąc grunt. Depcząc białe skurwysyny, depcząc ich ciałka, zgniatając obcasami truchła, topiąc je w czeluściach chodnika, na którym wciąż trwali. Zatrzymani gniewem, spiekotą nabrzmiałych emocji, namacalnością furii skrzącej niczym ocean pochodni. Zagrzewani do wgryzienia we własne tętnice niczym toczone wściekłością zwierzęta, dla których — być albo nie być — przybrało rzeczywistego kształtu oraz rozmiaru. Rozrysowane zakrzywionymi liniami.
Jego szczęki.
Jej kości policzków.
Jego narkotycznego delirium.
Jej alkoholowego upojenia.
Jego głuchego upadku.
Jej charczącego oddechu.
Jego szaleństwa.
Jej obłędu.
Frenezja wypowiedzianego zaklęcia pozostała w ciele, przemieściła się przez struny zamknięte w gardzieli dalej, zmusiła odrętwiałe ramiona, dłonie, paznokcie do naprężenia, przygotowania na atak bądź wyprowadzenia ciosu. Wszystko wiedzione iluzorycznym rozkazem podświadomości, która krzyczała i krzyczała, i krzyczała, a krzyczała coraz głośniej.
Rætur. 49/45
Charczące brzmienie nadchodzącej śmierci wychylające zza krzykliwych haustów, którymi usiłowała nabierać powietrza i we wszystkim przegrywała; niespiesznie pozwalała dziwacznemu bielmu zakraść na bursztynowe atłasy tęczówek, palce coraz słabiej chwytały gardzieli, niedające się pochwycić definicjom zimno — ze strachu? ze złości? r e z y g n a c j i ? wszystkiego? — wspinało się wzdłuż karku, zawijając na skostniałych palcach pasma ciemnych, rozrzuconych niedbale włosów. Przeszłość zaatakowała równie niespodziewanie, co zakazane zaklęcie odebrało wydarło wszelkie miligramy powietrza wypełniające ściany płuc, nawet nie potrafiła wskazać, czym zakrztusiła się gwałtowniej. Nagłym, agresywnym atakiem ze strony przeklętego Muncha czy własnymi tajemnicami, których żrący swąd wdarł się pomiędzy rozpierzchnięte myśli. Wspomnienia widmowych, cyrkowych namiotów pożerane wygłodniałymi płomieniami, przysłaniały poczerniałość bocznej uliczki i ponownie zabierały w podróż, od jakiej czuła obrzmiałe szaleńczym kołataniem serce, które tłukło wściekle, uwięzione klatką jej lichego, śmiertelnego konstruktu. Freydis. Hedda. Egon. Wszystko splecione nierozerwalnym węzłem.
Przeklęte. Brudne. Znoszone.
Przypominające zardzewiałą opowieść, gdzie każde słowo zdawało się wytarte, chociaż wciąż nie przeczytała ani jednego rozdziału, nie zasłyszała żadnej historii, jednak zjawiskowość prawdy rozbłysła ostrością wybuchu, który zabrał do podświadomości złowrogi chichot losu przemieszany szyderczym śmiechem oprawcy. Człowieka będącego na wyciagnięcie ręki, zarazem odgrodzonego nieludzką siłą zaklęcia, jakiemu poddała się łatwo. Zbyt łatwo. Naiwnie, niczym głupie dziecko wyswobodzone ze szpon matczynego uścisku; pragnące pokonać świat, mimo iż nie posiadało niczego ponad tragedię, której łuna płonęła żywo nad horyzontem.
>Skowyt, zduszony bolesnością ciągnącą przez wszystkie kręgi zarysowane ostrym konturem pod skórą po załamanie pochylonej głowy, zadźwięczał jej we własnych uszach i zapragnęła rzucić się do męskiej krtani. Chwycić zębami, szarpnąć, przegryźć przez skórę oraz zasmakować w szkarłatnej posoce jego krwi. Zatrutej, jakżeby. Równie trującej, co on sam. We wszystkich grzechach, we wszystkich przewinieniach, we wszystkich koszmarach majaczących chybotliwie tam, gdzie maszkarady kreowane umysłem przenikały do świata, rozpościerając poczerniałe skrzydła wśród labiryntów rzeczywistości — jednak oto codzienność skurczyła się do
Wypowiedziane słowa zadźwięczały.
Wpiły się szaleńczym pędem w skołowaciały umysł niczym ostrze torreadora wepchnięte, dla zakończenia krwawego widowiska, gdzieś w naprężone mięśnie scalające głowę z wijącym we wściekłych spazmach ciałem, obleczonym czerwienią krwi. Zakrztusiła się raz jeszcze, kolana wchłaniały kolejną dawkę zimnych pocałunków poszarzałego chodnika i chociaż zamglone spojrzenie obrysowało krzywiznę brukowanej kostki, jedna dłoń podparła się o chłodne podłoże i zmusiła do ostatniego szarpnięcia. Zrywu wiodącego ku wolności, czymkolwiek by nie była; śmiercią czy ulotnym zwycięstwem. Zawahanie, które uszy wyłapały przed odzyskaną jasnością umysłu, wystarczyło.
Pociągnęła twarz ku górze, zajrzała pod wyziębione, krzyczące straszliwą pustką wnętrze jego pustego spojrzenia smakującego martwym bursztynem, dawno zastygłym w karykaturze wzroku i złapawszy pierwszy oddech, wycharczała pierwsze zaklęcie, jakie iskrą rozjarzyło przetrwanie. — Rætur.
Złapała się głupiej nadziei, że inkantacja sięgnie go, aby zatrzymać przynajmniej o kilka sekund, których potrzebowała. Śnieżnobiałe płatki wciąż sypały nieznośną regularnością zza kurtyny pociemniałego nieboskłonu, kiedy Hedda dźwignęła się, zaraz
Jego szczęki.
Jej kości policzków.
Jego narkotycznego delirium.
Jej alkoholowego upojenia.
Jego głuchego upadku.
Jej charczącego oddechu.
Jego szaleństwa.
Jej obłędu.
Frenezja wypowiedzianego zaklęcia pozostała w ciele, przemieściła się przez struny zamknięte w gardzieli dalej, zmusiła odrętwiałe ramiona, dłonie, paznokcie do naprężenia, przygotowania na atak bądź wyprowadzenia ciosu. Wszystko wiedzione iluzorycznym rozkazem podświadomości, która krzyczała i krzyczała, i krzyczała, a krzyczała coraz głośniej.
walcz, walcz, walcz.
Rzeczywistość nieogrzana jakimkolwiek światłem, jego namiastka właśnie kona, umiera, zdycha. Uśmiercone bezdusznie kobiecym wrzaskiem, szarpnięciem klatki piersiowej, bolesnością płuc chwytających powietrze, żalem przepływającym przez żyły. Pragnęła jego głowy — nabitej na pal; spopielonej zaklęciem; oderwanej agresywnie od korpusu. Cokolwiek miałaby poświęcić, kogokolwiek utracić po drodze, jakkolwiek dostać się do trzewi skurwysyna naprzeciw, wyrwać serce, wątrobę, nawet kłamliwy język. Pragnęła krwawej kąpieli, śmierci tłumaczonej przez umysł jako sprawiedliwość. Z a d o ś ć u c z y n i e n i e. Życie za życie. Krew za krew. Jej strużka chyba właśnie spłynęła znad jej lewej brwi, jednak to nieważne. Nic poza nawoływaniem zemsty nie miało znaczenia. Tylko zaklęcie rzucone przed siebie oraz ciało, które wyszło jemu naprzeciw.Rætur. 49/45
Egon Munch
Re: 10.11.2000 – Boczna ulica – E. Munch & Bezimienny: H. Nilsen Pon 27 Lis - 23:25
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Świat, który go otaczał, płonął. Wrzał jak zagotowany eliksirem kocioł, pienił się i bulgotał, wydzierając ku niemu łakome jęzory gorąca, plując rozżarzonym olejem śliny, obłąkana bestia wściekłości, niespodziewanie skuta łańcuchami, w diabelskiej furii waląca ogonem o ziemię, wyszczekująca w męczarni swoje ostatnie tchnienie. Kamienie brukowanego chodnika rozdarły się, wypuszczając spod swoich płyt grube pnącza roślinnych korzeni, spróchniałe ręce wzmocnione sklerenchymą, których brutalna gwałtowność zacisnęła się wokół jego ciała, wspinając się po nogach jak po pniu drzewa i owijając się boleśnie wokół falującej piersi. W duchu lżył i przeklinał, z nadwyrężonego instrumentu krtani wydarł się jednak ledwie rozpaczliwy okrzyk gniewnej zgrozy, skowyt, o jaki można by posądzić dzikie zwierzę pochwycone przypadkiem w żelazne sidła wnyków, skazane na łowiecką bezmyślność i barbarię – cętkowane złoto jego spojrzenia stężało jak zastygła na słońcu kalafonia, zęby zazgrzytały, gdy zacisnął szczękę, uwydatniając ostre kości żuchwy, w obliczu których reszta jego twarzy zdawała się morowa i zapadła niczym cienka błona zawieszona pomiędzy murłatami dachu. Szarpnął się ponownie, w odpowiedzi na tę żałosną defensywę zaklęcie przybrało jednak tylko na sile, wżynając się w jego skórę, ściskając kości żeber, które grzechotały, ugięte do kresu swych nierozciągliwych możliwości.
– Będziesz mnie jeszcze prosić o litość. – warknął, celując ostrze spojrzenia ku Heddzie i unosząc nieznacznie wargi, pokazując zęby jak pies, gdy słowa z trudem wydarły się z głębi jego gardła. – Zabiłem cię raz, mogę zrobić to ponownie. Obyś tym razem przebudziła się w męczarniach. – słowa wydobywały się spomiędzy ust niby jad, trucizna płynąca strumieniem równie gęstym i opieszałym, co krew. Ojciec mawiał, że duchy zamordowanych prześladują po śmierci swoich zabójców, ciągną za sznurki trzeźwości, podżegając głęboko zagnieżdżone wyrzuty, odsłaniając na słońcu dnia struchlałe sumienie, poszarpane i usuwające się w cień jak zaszczuta zwierzyna – ale to nie była prawda. Magiczne pnącza skutecznie unieruchomiły go w miejscu, histeryczna próba uwolnienia się z ich sideł powaliła go tymczasem na ziemię, wysuwając grunt spod stóp i sprawiając, że uderzył plecami o fasadę jednej z kamienic, usta – największa broń – wciąż pozostawiły jednak rozsznurowane, układające się w znajomą obłość zakazanych czarów, których ciemna smoła uwypukliła wężowisko żył na jego ciele. – Bein-illr. – chciał, żeby cierpiała i miała cierpieć, gdy ostre kłącza kości przebiją skórę, odrzucając na bok bezużyteczną osłonę mięśni.
– Nigdy jej nie żałowałem. – kręciło mu się w głowie, mdłości podchodziły do ust spienioną falą morza; był osłabiony, lecz wciąż podtrzymywał na twarzy widmo złowrogiego uśmiechu, grymasu animalistycznego triumfu, który z niepokojącą skutecznością upodabniał go do ojca. Skupił się na pojedynczej, szkarłatnej kropli zsuwającej się po kobiecym czole i wsiąkającej w brązową wiechlinę brwi, pozostawiwszy po sobie posoczą koleinę, metaliczną pręgę przecinającą twarz jak blizna. – Słyszysz?! – z głębi piersi dobył się rzężący dyszkant, śmiech brzmiący jak konwulsyjne parsknięcie, widoczny w jego spojrzeniu, które, wpierw zalane bielą, odzyskiwało powoli swój naturalny koloryt, przebijając się zbrązowiałym bursztynem przez mgłę krążącej w żyłach zarazy, błyskając schizofrenicznym lśnieniem obłędu – rozmawiał z Heddą czy z Freydis? Która z nich miała konać dzisiaj na jego oczach? Po raz pierwszy, ponownie? Czy to ważne?
Zatoczył się i upadł na ziemię, przesiąknięty krwią i błotem, wściekłością, rozpaczą i szaleństwem. Uparcie wpatrywał się w kobietę, jej spojrzenie równie furiackie co jego, spojrzenie, które zakosztowało smaku zemsty tak, jak po raz pierwszy kosztuje się ludzkiego mięsa – była krzepiąca i doskonała, ale w głębi wnętrzności musiała w końcu okazać się niestrawna.
– Dlaczego już mnie nie nawiedzasz? – Freydis była piękna, tak ją zapamiętał, destruktywna i dzika – przypominała trującą roślinę o barwnych płatkach, tojad kwitnący fioletowym kolorytem na stromych zboczach gór, nawet wówczas, kiedy umierała, blada, ponacinana sinymi śladami łańcuchów, które oplotły ją szczelnie wokół szyi, odcinając dopływ powietrza. Dawniej zastanawiał się, co myślała, kiedy zaklęcie wydzierało jej z płuc ostatnie tchnienia, czy była zła, czy była przerażona, czy czuła zimne igły śniegu przeciekające przez materiał ubrania, zmrożone płatki opadające jej na policzki i spływające po nich opasłymi kroplami, jak łzy. Teraz, dyszący ciężko, półprzytomny i szarpany narkotycznymi konwulsjami, zdał sobie sprawę, jak bardzo w gruncie rzeczy się od siebie różniły – dwa wierzchowce przywiązane do osobnych uprzęży, nie do siebie nawzajem. Wraz z tą realizacją w jego umysł wstąpił błysk osobliwej trzeźwości, cień jaźni poniekąd bardziej niepokojący, niż uprzednie szaleństwo, jak gdyby cały czas pokazywał puste dłonie i nagle błysnął w nich nóż – ostrze perfidnego uśmiechu, szkliwo rozkołysane pomiędzy uniesionymi wargami, wzrok uparcie wbity w twarz Heddy.
– Ona nie myślała o tobie wcale. – odparł, obserwując lineaturę jej pojaśniałego gniewem lica, spąsowiałego od krwi i mrozu. – Jej ostatnia myśl była o mnie.
Bein-illr 105/45
– Będziesz mnie jeszcze prosić o litość. – warknął, celując ostrze spojrzenia ku Heddzie i unosząc nieznacznie wargi, pokazując zęby jak pies, gdy słowa z trudem wydarły się z głębi jego gardła. – Zabiłem cię raz, mogę zrobić to ponownie. Obyś tym razem przebudziła się w męczarniach. – słowa wydobywały się spomiędzy ust niby jad, trucizna płynąca strumieniem równie gęstym i opieszałym, co krew. Ojciec mawiał, że duchy zamordowanych prześladują po śmierci swoich zabójców, ciągną za sznurki trzeźwości, podżegając głęboko zagnieżdżone wyrzuty, odsłaniając na słońcu dnia struchlałe sumienie, poszarpane i usuwające się w cień jak zaszczuta zwierzyna – ale to nie była prawda. Magiczne pnącza skutecznie unieruchomiły go w miejscu, histeryczna próba uwolnienia się z ich sideł powaliła go tymczasem na ziemię, wysuwając grunt spod stóp i sprawiając, że uderzył plecami o fasadę jednej z kamienic, usta – największa broń – wciąż pozostawiły jednak rozsznurowane, układające się w znajomą obłość zakazanych czarów, których ciemna smoła uwypukliła wężowisko żył na jego ciele. – Bein-illr. – chciał, żeby cierpiała i miała cierpieć, gdy ostre kłącza kości przebiją skórę, odrzucając na bok bezużyteczną osłonę mięśni.
– Nigdy jej nie żałowałem. – kręciło mu się w głowie, mdłości podchodziły do ust spienioną falą morza; był osłabiony, lecz wciąż podtrzymywał na twarzy widmo złowrogiego uśmiechu, grymasu animalistycznego triumfu, który z niepokojącą skutecznością upodabniał go do ojca. Skupił się na pojedynczej, szkarłatnej kropli zsuwającej się po kobiecym czole i wsiąkającej w brązową wiechlinę brwi, pozostawiwszy po sobie posoczą koleinę, metaliczną pręgę przecinającą twarz jak blizna. – Słyszysz?! – z głębi piersi dobył się rzężący dyszkant, śmiech brzmiący jak konwulsyjne parsknięcie, widoczny w jego spojrzeniu, które, wpierw zalane bielą, odzyskiwało powoli swój naturalny koloryt, przebijając się zbrązowiałym bursztynem przez mgłę krążącej w żyłach zarazy, błyskając schizofrenicznym lśnieniem obłędu – rozmawiał z Heddą czy z Freydis? Która z nich miała konać dzisiaj na jego oczach? Po raz pierwszy, ponownie? Czy to ważne?
Zatoczył się i upadł na ziemię, przesiąknięty krwią i błotem, wściekłością, rozpaczą i szaleństwem. Uparcie wpatrywał się w kobietę, jej spojrzenie równie furiackie co jego, spojrzenie, które zakosztowało smaku zemsty tak, jak po raz pierwszy kosztuje się ludzkiego mięsa – była krzepiąca i doskonała, ale w głębi wnętrzności musiała w końcu okazać się niestrawna.
– Dlaczego już mnie nie nawiedzasz? – Freydis była piękna, tak ją zapamiętał, destruktywna i dzika – przypominała trującą roślinę o barwnych płatkach, tojad kwitnący fioletowym kolorytem na stromych zboczach gór, nawet wówczas, kiedy umierała, blada, ponacinana sinymi śladami łańcuchów, które oplotły ją szczelnie wokół szyi, odcinając dopływ powietrza. Dawniej zastanawiał się, co myślała, kiedy zaklęcie wydzierało jej z płuc ostatnie tchnienia, czy była zła, czy była przerażona, czy czuła zimne igły śniegu przeciekające przez materiał ubrania, zmrożone płatki opadające jej na policzki i spływające po nich opasłymi kroplami, jak łzy. Teraz, dyszący ciężko, półprzytomny i szarpany narkotycznymi konwulsjami, zdał sobie sprawę, jak bardzo w gruncie rzeczy się od siebie różniły – dwa wierzchowce przywiązane do osobnych uprzęży, nie do siebie nawzajem. Wraz z tą realizacją w jego umysł wstąpił błysk osobliwej trzeźwości, cień jaźni poniekąd bardziej niepokojący, niż uprzednie szaleństwo, jak gdyby cały czas pokazywał puste dłonie i nagle błysnął w nich nóż – ostrze perfidnego uśmiechu, szkliwo rozkołysane pomiędzy uniesionymi wargami, wzrok uparcie wbity w twarz Heddy.
– Ona nie myślała o tobie wcale. – odparł, obserwując lineaturę jej pojaśniałego gniewem lica, spąsowiałego od krwi i mrozu. – Jej ostatnia myśl była o mnie.
Bein-illr 105/45
Bezimienny
Re: 10.11.2000 – Boczna ulica – E. Munch & Bezimienny: H. Nilsen Pon 27 Lis - 23:26
Krew wezbrała gniewnie w żyłach.
Rzuciła się, niby niepotrzymana rzeka, wprzód — nasiąkała każdą myśl, zbolały mięsień, charknięcie wydobywające się z gardzieli, niestrudzoną wolą walki, bowiem walka (b r u t a l n a; nasączona odorem śmierci, zepsucia, wonią zmarnowanego oraz nadgnitego dzieciństwa) była jedynym, co Hedda znała. Jedynym, co jeszcze rozumiała, przez lata splatając ze sobą nierozerwalnym węzłem niemającą końca batalię ze swoistym zaangażowaniem, by przetrwaćza wszelką cenę. To wszystko pozwalało wciąż oddychać, tańczyć, ż y ć. Jakiekolwiek to życie nie było i kiedy jej inkantacja zawyła o pomoc do samej matki natury, ta przyszła z pomocą przynajmniej na ulotność kilku cennych chwil, które pozwoliły zamglonym spojrzeniem otulić przestrzeń. To jednak nie wystarczyło.
Za mało, by pokonać właśnie Jego.
Zatrutą strzałę, jaka ugodziła jej siostrę.
Zaglądając na ulotność oddechu pod martwe źrenice Egona poznała odpowiedzieć, nim wypowiedziały ją usta, a szaleństwo zadygotało we wszystkich nerwach, które powiodły ową boleść natychmiastowo pod sklepienie czaszki, gdzie pozostać miały już zawsze. Zaskomlała niczym zranione zwierzę, jednak to nie łamana okrutnie kość, której trzask przeszył zgęstniałe, duszne wręcz powietrze tlące się siarczaną wonią podpalonych prawd, napełniła cierpieniem kobiece, spękane wnętrze; rozpacz zajrzała pod bursztynowe tęczówki, nagle zgasłe, ucichłe, znieruchomiałe.
Może w szoku, może w otępieniu.
wszystko boli.
[ w s z y s t k o ]
ak bardzo boli.
Przeszywa na wskroś.
Spopiela Pali.
Rozdrapuje zabliźnione, do niedawna,wspomnienia rany.
Może rany i wspomnienia, sama nie wie. Nie jest pewna, wszystko się zlewa, jak zalewa samą Heddę leżącą pośród roztłuczonych kryształów pozostałych ze szklanego parkietu, na którym stawiała kroki, jeden za drugim, przez dwie dekady. Przeszłość jadowitym, trującym strumieniem wdziera się do codzienności, do obdrapanego fragmentu rzeczywistości, w której jednocześnie jest i jej nie ma, jakby podzielona na dwie. Obecna, zarazem odległa. Pochwycona szponiastymi pazurami zakazanej magii, ciśnięta brutalnie o brudną, chodnikową kostkę, jednak wpatrzona własnym spojrzeniem ponad to — furia obsypuje solą toczące szkarłatną posoką, rozorane wgłębienia zarysowane na pofałdowanej fakturze wielokrotnie ranionego serca.
Trzask jednak wreszcie sięga uszu.
(trzask — głuchy, pojedynczy)
Upadek nadchodzi sekundę później.
Upadek pełen niedopowiedzeń.
Upadek, który jednocześnie wszystko kończy, jak zaczyna.
Biel kości wyłamuje się naraz zza jedwabnej powłoki skóry, przebija przez jej delikatną fakturę niczym pisklę wychylające dziób zza skorupy jaja i nim wszyscy się dowiedzą, ona pierwsza dostrzega, jak kariera rozbija się o zatęchłość bocznej uliczki. Pierwsza tancerka powalona jednym, celnym zaklęciem
uwolniłeś
ukarałeś mnie,
czy uratowałeś?
Rozstajemy się?, zapragnęła zapytać. Nie zdążyła.
Zapiekło ją coś w gardle, ale ból biegnący przez każdy, nawet najdrobniejszy element smukłego konstruktu tancerki, odebrał zarówno racjonalność, co oddech i zawyła donośnie krzykiem na granicy ludzkiego ze zwierzęcym, w amoku mocząc opuszki palców w pierwszych kroplach krwi jakie pojawiły się z wnętrza rany.
— T-t-ty… — Opleciony frenezją furii wzrok zatrzymany na męskiej twarzy. Niedokończone zdanie, jak niedokończona [ jeszcze, wciąż ] wymiana ognia pomiędzy dwoma ciałami; jednym spowitym bezkresnym obłędem, drugim emanującym szaleństwem od zawsze. Teraz dziwnie splecionych w dwojakim tańcu, gdzie konsekwentnie pielęgnowana vendetta, za przeszłość, została przepiłowana wpół ostrzem gilotyny. Taka rozpołowiona, by pozostała żywa.
Narkotyczny umysł Egona niczym upojony zwycięstwem heros wychynięty zza kotary zakazanego, zaślepionego świata karmiącego się nienawiścią oraz plugastwem, jednocześnie napełniający rozklekotane, drżące tysiącem uczuć wnętrze kobiety, której odebrał wszystko — wcześniej, teraz, kiedyś. Nie potrafiła poruszyć się nawet o milimetr ani drgnąć skostniałymi wargami, ale zlodowaciały bursztyn nadkruszonego spojrzenia przemawiał feerią wariacji biegnących we wszystkie kierunki. Odbijające się przez dziwnie nasiąkłe łzawą solą zwierciadła przekleństwa, zatrzymane w po(zornie)konanym ciele klątwy, przełknięte goryczą obelgi przeznaczone samych bogom zasiadającym gdzieś w panteonie.
Może i dla niego skrajnie różne, jednak jeszcze tego nie wie, iż wszystko co miało się zakończyć, zdechło w okrutnych męczarniach tylko po to, by narodziło się nowe. Niekoniecznie lepsze, na pewno nie doskonalsze. N o w e. Inne. Groźniejsze. Dziksze o kilka oktaw od tego, co było wcześniej. Niebezpiecznie ludzkie we wszystkich załamaniach świateł migocących gdzieś ponad wynędzniałymi sylwetkami, które odważnie zapuściły się poza granicę śmiertelności, o ramionach przyprószonych śniegiem, głowie pochylonej, myślach skołatanych, sercu ironicznie drżącym, jednak nienapędzanym nienawiścią, wręcz przeciwnie; m i ł o ś c i ą.
Hedda oraz Freydis splecione dożywotnio węzłem zgubnej, ambiwalentnej miłości, co pozwalała rozwijać skrzydła tylko po to, by gwałtownie podpalić pierze przed wzbiciem się do lotu.
Czy go słyszała? naturalnie.
Wyraźniej niżeli przypuszczał. Mówił głośniej niż biło jej serce.
Czy pragnęła jego śmierci? retoryczność pytania.
Wierzchem dłoni starła mieszaninę perlistych łez sięgających kącika ust wykrzywionych grymasem, nawet ona wiedziała, iż wyszeptane resztą sił zaklęcie zawiodło, wierzchołek kości wystający spomiędzy zakrwawionego krateru rany, gdzie przebito skórę, przypominał górski szczyt wyłaniający się przez zamglone spojrzenie i mimowolnie podniosła wzrok, by napotkać męską sylwetkę. Chciała, by poczuł J Ą całą — ze wszystkim, co wypełniało wnętrze, co płynęło żyłami, co zaatakowało umysł jarzmem zemsty — dlatego obiecała sobie, cicho, pośród myśli, gdzie nie mógł niczego sięgnąć ani naruszyć, że poczuje jej wszystko.
Roześmiała się złowrogo, charkliwie, wręcz ironicznie, nim wypluła nasączone w jadowitym wywarze słowa. — Mylisz się — wycharczała. Przez ból i gniew. Przez próżność i dumę. — Jesteś głupcem, zawsze nim byłeś. — Czuła to wciąż.
Tę noc, kiedy pozbawił Freydis życia.
— I dlatego umrzesz. Z d e c h n i e s z — wycedziła przez zaciśnięte zęby. — A ja będę się temu przyglądać.
obrona: nieudana
Rzuciła się, niby niepotrzymana rzeka, wprzód — nasiąkała każdą myśl, zbolały mięsień, charknięcie wydobywające się z gardzieli, niestrudzoną wolą walki, bowiem walka (b r u t a l n a; nasączona odorem śmierci, zepsucia, wonią zmarnowanego oraz nadgnitego dzieciństwa) była jedynym, co Hedda znała. Jedynym, co jeszcze rozumiała, przez lata splatając ze sobą nierozerwalnym węzłem niemającą końca batalię ze swoistym zaangażowaniem, by przetrwać
Za mało, by pokonać właśnie Jego.
Zatrutą strzałę, jaka ugodziła jej siostrę.
Zaglądając na ulotność oddechu pod martwe źrenice Egona poznała odpowiedzieć, nim wypowiedziały ją usta, a szaleństwo zadygotało we wszystkich nerwach, które powiodły ową boleść natychmiastowo pod sklepienie czaszki, gdzie pozostać miały już zawsze. Zaskomlała niczym zranione zwierzę, jednak to nie łamana okrutnie kość, której trzask przeszył zgęstniałe, duszne wręcz powietrze tlące się siarczaną wonią podpalonych prawd, napełniła cierpieniem kobiece, spękane wnętrze; rozpacz zajrzała pod bursztynowe tęczówki, nagle zgasłe, ucichłe, znieruchomiałe.
Może w szoku, może w otępieniu.
wszystko boli.
[ w s z y s t k o ]
ak bardzo boli.
Przeszywa na wskroś.
Rozdrapuje zabliźnione, do niedawna,
Może rany i wspomnienia, sama nie wie. Nie jest pewna, wszystko się zlewa, jak zalewa samą Heddę leżącą pośród roztłuczonych kryształów pozostałych ze szklanego parkietu, na którym stawiała kroki, jeden za drugim, przez dwie dekady. Przeszłość jadowitym, trującym strumieniem wdziera się do codzienności, do obdrapanego fragmentu rzeczywistości, w której jednocześnie jest i jej nie ma, jakby podzielona na dwie. Obecna, zarazem odległa. Pochwycona szponiastymi pazurami zakazanej magii, ciśnięta brutalnie o brudną, chodnikową kostkę, jednak wpatrzona własnym spojrzeniem ponad to — furia obsypuje solą toczące szkarłatną posoką, rozorane wgłębienia zarysowane na pofałdowanej fakturze wielokrotnie ranionego serca.
Trzask jednak wreszcie sięga uszu.
(trzask — głuchy, pojedynczy)
Upadek nadchodzi sekundę później.
Upadek pełen niedopowiedzeń.
Upadek, który jednocześnie wszystko kończy, jak zaczyna.
Biel kości wyłamuje się naraz zza jedwabnej powłoki skóry, przebija przez jej delikatną fakturę niczym pisklę wychylające dziób zza skorupy jaja i nim wszyscy się dowiedzą, ona pierwsza dostrzega, jak kariera rozbija się o zatęchłość bocznej uliczki. Pierwsza tancerka powalona jednym, celnym zaklęciem
(może tak miało być?)
ukarałeś mnie,
czy uratowałeś?
Rozstajemy się?, zapragnęła zapytać. Nie zdążyła.
Zapiekło ją coś w gardle, ale ból biegnący przez każdy, nawet najdrobniejszy element smukłego konstruktu tancerki, odebrał zarówno racjonalność, co oddech i zawyła donośnie krzykiem na granicy ludzkiego ze zwierzęcym, w amoku mocząc opuszki palców w pierwszych kroplach krwi jakie pojawiły się z wnętrza rany.
— T-t-ty… — Opleciony frenezją furii wzrok zatrzymany na męskiej twarzy. Niedokończone zdanie, jak niedokończona [ jeszcze, wciąż ] wymiana ognia pomiędzy dwoma ciałami; jednym spowitym bezkresnym obłędem, drugim emanującym szaleństwem od zawsze. Teraz dziwnie splecionych w dwojakim tańcu, gdzie konsekwentnie pielęgnowana vendetta, za przeszłość, została przepiłowana wpół ostrzem gilotyny. Taka rozpołowiona, by pozostała żywa.
Narkotyczny umysł Egona niczym upojony zwycięstwem heros wychynięty zza kotary zakazanego, zaślepionego świata karmiącego się nienawiścią oraz plugastwem, jednocześnie napełniający rozklekotane, drżące tysiącem uczuć wnętrze kobiety, której odebrał wszystko — wcześniej, teraz, kiedyś. Nie potrafiła poruszyć się nawet o milimetr ani drgnąć skostniałymi wargami, ale zlodowaciały bursztyn nadkruszonego spojrzenia przemawiał feerią wariacji biegnących we wszystkie kierunki. Odbijające się przez dziwnie nasiąkłe łzawą solą zwierciadła przekleństwa, zatrzymane w po(
Może i dla niego skrajnie różne, jednak jeszcze tego nie wie, iż wszystko co miało się zakończyć, zdechło w okrutnych męczarniach tylko po to, by narodziło się nowe. Niekoniecznie lepsze, na pewno nie doskonalsze. N o w e. Inne. Groźniejsze. Dziksze o kilka oktaw od tego, co było wcześniej. Niebezpiecznie ludzkie we wszystkich załamaniach świateł migocących gdzieś ponad wynędzniałymi sylwetkami, które odważnie zapuściły się poza granicę śmiertelności, o ramionach przyprószonych śniegiem, głowie pochylonej, myślach skołatanych, sercu ironicznie drżącym, jednak nienapędzanym nienawiścią, wręcz przeciwnie; m i ł o ś c i ą.
Hedda oraz Freydis splecione dożywotnio węzłem zgubnej, ambiwalentnej miłości, co pozwalała rozwijać skrzydła tylko po to, by gwałtownie podpalić pierze przed wzbiciem się do lotu.
Czy go słyszała? naturalnie.
Wyraźniej niżeli przypuszczał. Mówił głośniej niż biło jej serce.
Czy pragnęła jego śmierci? retoryczność pytania.
Wierzchem dłoni starła mieszaninę perlistych łez sięgających kącika ust wykrzywionych grymasem, nawet ona wiedziała, iż wyszeptane resztą sił zaklęcie zawiodło, wierzchołek kości wystający spomiędzy zakrwawionego krateru rany, gdzie przebito skórę, przypominał górski szczyt wyłaniający się przez zamglone spojrzenie i mimowolnie podniosła wzrok, by napotkać męską sylwetkę. Chciała, by poczuł J Ą całą — ze wszystkim, co wypełniało wnętrze, co płynęło żyłami, co zaatakowało umysł jarzmem zemsty — dlatego obiecała sobie, cicho, pośród myśli, gdzie nie mógł niczego sięgnąć ani naruszyć, że poczuje jej wszystko.
Roześmiała się złowrogo, charkliwie, wręcz ironicznie, nim wypluła nasączone w jadowitym wywarze słowa. — Mylisz się — wycharczała. Przez ból i gniew. Przez próżność i dumę. — Jesteś głupcem, zawsze nim byłeś. — Czuła to wciąż.
Tę noc, kiedy pozbawił Freydis życia.
— I dlatego umrzesz. Z d e c h n i e s z — wycedziła przez zaciśnięte zęby. — A ja będę się temu przyglądać.
Egonie, na mocy danej mi przez siostrę miłość, skazuję Cię na śmierć.
obrona: nieudana
Egon Munch
Re: 10.11.2000 – Boczna ulica – E. Munch & Bezimienny: H. Nilsen Pon 27 Lis - 23:26
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Kocioł wewnętrznego rozemocjonowania wrzał, chybocząc się groźnie na językach łakomych płomieni, bulgocząc pod pokrywką, spod której na wierzch wypływała biel gorącej piany, ból, wściekłość i żal, wszystkie zespolone w pojedynczy amalgamat afektu, pozostawiający ciemne plamy na jego psychice – dłonie drżały mimowolnie, żołądek szarpał spazmatycznie, oczy o szerokich, prawie przysłaniających tęczówki źrenicach nie potrafiły skupić się w jednym miejscu, ściągane na boki przez intensywność pozostałych zmysłów; czuł w piersi dziwny ucisk, rzeczywistość popełnionego grzechu, jakby coś na kształt duszy kołatało się i ocierało boleśnie o jego wnętrze, drapiąc pazurami, z jękiem próbując wydostać się za kostne kraty żeber. Nieważne, jak bardzo rozrzedzona delirium narkotycznych eliksirów, w żyłach wciąż płynęła mu krew Hermana i Arabelli, ich złych skłonności, opętanych fiksacji i psychopatycznych urojeń, ich złości, pretensji i rozczarowania – czy kiedykolwiek go żałowali? Czy kiedykolwiek byli zdolni spojrzeć na niego inaczej, jak tylko z pogardą? Nie sądził, nie pamiętał. Był ich synem – nie mógł wyrosnąć na nikogo innego.
Chrzęst łamanej kości wyszarpnął go, jak za pomocą cienkiej struny wędki, z powrotem na powierzchnię rzeczywistości – puginał ostrego, bursztynowego spojrzenia utkwił w twarzy Heddy, bladej, skroplonej potem, jakby wsunęła czoło pod wosk topniejącej świecy; dostrzegł iskrę strachu w jej oczach, kiedy kość przebiła skórę i perwersyjnie zapragnął, by bała się go już zawsze. Drgnął, uśmiechając się słabo, nieprzyjemnie, obserwując jak siła rzuconego przez niego czaru przedzierała się żelaznymi wnykami zębów przez jej wątłe ciało, płatała pergamin skóry i wychylała na zewnątrz białym klifem skancerowanej struktury trzewi – głowa kości wydostała się ochoczo przez ranę w lewym boku, brocząc ubranie karminową czerwienią świeżej posoki, krwi mieszającej się z błotem w bruzdach brukowanego chodnika, spływającej ciemnymi wstęgami ku zagłębieniom rynsztoku; tym razem kobieta nie sprawiała już wrażenia spłoszonej, tym razem w jej fizjonomii dojrzał tylko wściekłość, czując, jak wąż w jego piersi rozwija się powoli, rozgrzany i usatysfakcjonowany.
Dotknął dłonią wilgotnego chłodu podłoża, chwiejnie podnosząc się z ziemi, wyraźnie pozbawiony wcześniejszej frenezji, lecz wciąż opierający się o nierówną fasadę kamienicy bardziej jak duch, niż jak człowiek, dzikie zwierzę z bezwładnym, nieruchomym spojrzeniem zakotwiczonym w dogorywającym ciele swej ofiary. Cierpienie zdawało się przybliżyć siostry do siebie bardziej, niż kiedykolwiek, iluzoryczne fantomy naszpikowanego eliksirem umysłu sprawiały tymczasem, że klisze ich wspomnień nakładały się na siebie w jego świadomości, przysłaniały jedna drugą, jakby w ten opaczny sposób toczyły walkę o wyróżnienie – wzburzone złoto spojrzenia Heddy i dawno zapomniana wyrozumiałość w tęczówkach Freydis, ich wspólny bunt przeciwko niemu, ich wspólna śmierć z jego ręki. Zdawało mu się, że czuł nerwowe bicie jej serca, zagłuszane przez dudnienie własnej piersi, zupełnie jak gdyby jad, który czaił się w wydzieranych spomiędzy zębów słowach, wtłoczył się w jego arterie, sprawiając, że własne ciało, choć nareszcie oderwane od podpory zbrukanej rdzą cegły, wydawało mu się słabe i dygoczące, niczym wówczas, gdy był jeszcze dzieckiem przedzierającym się przez zapory sierocińca, pokonującym kilometry po skostniałej od mrozu ziemi, zatrzymującym się dopiero, gdy nogi ugięły się pod jego ciężarem, twarz uderzyła o nierówność mchu, a ręce nie mogły zdobyć się na uniesienie go z pozycji leżącej, palce na zaciśnięcie się w skorupy gotowych do walki pięści – mimo to stał nad nią, ożywiony jej gniewem, rozbudzony własnym szaleństwem.
– Nie. – obuch przeczenia rozciągnął kąciki jego warg w okrucieństwie niepokojącego uśmiechu, straceńczego rozbawienia, które błysnęło tanecznie w kalafonii tęczówek, cienkich, stężałych obręczach okalających ciemne talary źrenic. – Nie sądzę. – nawet w tym stanie miał nad nią przewagę, utrzymywany przy świadomości animuszem narkotycznych substancji, ichorem ich zbawiennej słodyczy, która powoli spełzała swym kompresem z jego czoła, odsłaniała to, co kryło się wewnątrz, cierpkie i zgniłe. Przechylił lekko głowę, jak rozdrażniony czerwienią byk na chwilę przed szarżą – czy żałował wtedy, lata temu, nachylony nad bezwładnym ciałem Freydis, jej siną od ucisku szyją i białkami oczu rozpaczliwie uciekającymi w tył czaszki? Miała łagodne oczy. Łagodne, łagodne, łagodne dłonie – wiele razy, mimo wszystko, tak ciepło zalegające na jego zniszczonym ciele. Dotknij mnie. Już nigdy więcej.
Roześmiał się głośno w obliczu wycedzonych zza zagrody zębów gróźb, rygoru słów, jakże lichych i bezużytecznych w karcerze sytuacji, w jakiej się znalazła – ze żgniętą zaklęciem sylwetką, niezdolną podtrzymać jej w pozycji stojącej, ugodzoną psychiką, która dłużej nie hamowała łez, spływających pojedynczymi kroplami po zaokrąglonej spadzistości spąsowiałych policzków. Nachylił się powoli, uginając kolana, napierając dłonią na krater rany, miejsce, w którym kość przebiła skórę, wydzierając się poszarpaną żerdzią bieli na chłód jesiennego powietrza.
– Nawet w śmierci jesteście do siebie takie podobne. – szablasty uśmiech, tak złudnie przypominający uśmiech ojca, krzywe, lekko pożółkłe zęby ukryte za pobladłymi dziąsłami; wyprostował się, spoglądając na nią z góry, po czym splunął na ziemię zbroczoną czerwienią śliną. – Żegnaj, Heddo.
Egon i Hedda z tematu
Chrzęst łamanej kości wyszarpnął go, jak za pomocą cienkiej struny wędki, z powrotem na powierzchnię rzeczywistości – puginał ostrego, bursztynowego spojrzenia utkwił w twarzy Heddy, bladej, skroplonej potem, jakby wsunęła czoło pod wosk topniejącej świecy; dostrzegł iskrę strachu w jej oczach, kiedy kość przebiła skórę i perwersyjnie zapragnął, by bała się go już zawsze. Drgnął, uśmiechając się słabo, nieprzyjemnie, obserwując jak siła rzuconego przez niego czaru przedzierała się żelaznymi wnykami zębów przez jej wątłe ciało, płatała pergamin skóry i wychylała na zewnątrz białym klifem skancerowanej struktury trzewi – głowa kości wydostała się ochoczo przez ranę w lewym boku, brocząc ubranie karminową czerwienią świeżej posoki, krwi mieszającej się z błotem w bruzdach brukowanego chodnika, spływającej ciemnymi wstęgami ku zagłębieniom rynsztoku; tym razem kobieta nie sprawiała już wrażenia spłoszonej, tym razem w jej fizjonomii dojrzał tylko wściekłość, czując, jak wąż w jego piersi rozwija się powoli, rozgrzany i usatysfakcjonowany.
Dotknął dłonią wilgotnego chłodu podłoża, chwiejnie podnosząc się z ziemi, wyraźnie pozbawiony wcześniejszej frenezji, lecz wciąż opierający się o nierówną fasadę kamienicy bardziej jak duch, niż jak człowiek, dzikie zwierzę z bezwładnym, nieruchomym spojrzeniem zakotwiczonym w dogorywającym ciele swej ofiary. Cierpienie zdawało się przybliżyć siostry do siebie bardziej, niż kiedykolwiek, iluzoryczne fantomy naszpikowanego eliksirem umysłu sprawiały tymczasem, że klisze ich wspomnień nakładały się na siebie w jego świadomości, przysłaniały jedna drugą, jakby w ten opaczny sposób toczyły walkę o wyróżnienie – wzburzone złoto spojrzenia Heddy i dawno zapomniana wyrozumiałość w tęczówkach Freydis, ich wspólny bunt przeciwko niemu, ich wspólna śmierć z jego ręki. Zdawało mu się, że czuł nerwowe bicie jej serca, zagłuszane przez dudnienie własnej piersi, zupełnie jak gdyby jad, który czaił się w wydzieranych spomiędzy zębów słowach, wtłoczył się w jego arterie, sprawiając, że własne ciało, choć nareszcie oderwane od podpory zbrukanej rdzą cegły, wydawało mu się słabe i dygoczące, niczym wówczas, gdy był jeszcze dzieckiem przedzierającym się przez zapory sierocińca, pokonującym kilometry po skostniałej od mrozu ziemi, zatrzymującym się dopiero, gdy nogi ugięły się pod jego ciężarem, twarz uderzyła o nierówność mchu, a ręce nie mogły zdobyć się na uniesienie go z pozycji leżącej, palce na zaciśnięcie się w skorupy gotowych do walki pięści – mimo to stał nad nią, ożywiony jej gniewem, rozbudzony własnym szaleństwem.
– Nie. – obuch przeczenia rozciągnął kąciki jego warg w okrucieństwie niepokojącego uśmiechu, straceńczego rozbawienia, które błysnęło tanecznie w kalafonii tęczówek, cienkich, stężałych obręczach okalających ciemne talary źrenic. – Nie sądzę. – nawet w tym stanie miał nad nią przewagę, utrzymywany przy świadomości animuszem narkotycznych substancji, ichorem ich zbawiennej słodyczy, która powoli spełzała swym kompresem z jego czoła, odsłaniała to, co kryło się wewnątrz, cierpkie i zgniłe. Przechylił lekko głowę, jak rozdrażniony czerwienią byk na chwilę przed szarżą – czy żałował wtedy, lata temu, nachylony nad bezwładnym ciałem Freydis, jej siną od ucisku szyją i białkami oczu rozpaczliwie uciekającymi w tył czaszki? Miała łagodne oczy. Łagodne, łagodne, łagodne dłonie – wiele razy, mimo wszystko, tak ciepło zalegające na jego zniszczonym ciele. Dotknij mnie. Już nigdy więcej.
Roześmiał się głośno w obliczu wycedzonych zza zagrody zębów gróźb, rygoru słów, jakże lichych i bezużytecznych w karcerze sytuacji, w jakiej się znalazła – ze żgniętą zaklęciem sylwetką, niezdolną podtrzymać jej w pozycji stojącej, ugodzoną psychiką, która dłużej nie hamowała łez, spływających pojedynczymi kroplami po zaokrąglonej spadzistości spąsowiałych policzków. Nachylił się powoli, uginając kolana, napierając dłonią na krater rany, miejsce, w którym kość przebiła skórę, wydzierając się poszarpaną żerdzią bieli na chłód jesiennego powietrza.
– Nawet w śmierci jesteście do siebie takie podobne. – szablasty uśmiech, tak złudnie przypominający uśmiech ojca, krzywe, lekko pożółkłe zęby ukryte za pobladłymi dziąsłami; wyprostował się, spoglądając na nią z góry, po czym splunął na ziemię zbroczoną czerwienią śliną. – Żegnaj, Heddo.
Egon i Hedda z tematu