:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
18.11.2000 – Port północny – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg
2 posters
Bezimienny
18.11.2000 – Port północny – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Pon 27 Lis - 23:17
18.11.2000
Chował dłonie w kieszeni, zwalczając pokusę zabawy zawieszonym na szyi amuletem, albo zabawy mankietami flanelowej koszuli, albo tarmoszenia kołnierza płaszcza. Był nerwowy, wiedział o tym. Midgard wciąż był obcy, tłoczny, stresujący.
Najbardziej stresująca była chyba świadomość, że to miasto galdrów. Bywał w wioskach i miasteczkach i metropoliach śniących, a odkąd trudniej było mu publicznie korzystać z magii, korciło go, by w nich pozostać. Gdyby nie siostra i trop prowadzący do Midgardu, zaszyłby się pewnie wśród ludzi pozbawionych magii. Tam, gdzie jego niechęć do sięgania po zaklęcia byłaby zrozumiała i usprawiedliwiona. Tutaj - mijając sprzątających magicznie stragany przedsiębiorców - czuł się wręcz kaleki. Coraz jaśniej docierało do niego, jak bardzo musi się pilnować aby uniknąć wykrycia, instynktownego sięgnięcia po magię, najmniejszej wpadki. Potrzebował nauczyć się opanowania i skupienia, ale one nigdy nie były jego mocną stroną.
Sekrety zresztą też nie były jego mocną stroną - nie miał ich w dzieciństwie ani młodości, w cyrku nie sposób było niczego ukryć. Wolał uciec niż tłumaczyć się ze zdrady partnerowi, wolał po prostu nie pokazać się na szkoleniu dla łowców zamiast przyznać się potencjalnemu mentorowi, że jest za słaby, wolał trzasnąć drzwiami niż prowadzić pewne rozmowy o minutę za długo, bo niechcący zdradziłby wtedy zbyt wiele. Teraz od nowej tajemnicy zależało wszystko - nie chciał by wypalono mu na dłoni Pieczęć Lokiego, nie chciał by Saga się go brzydziła, nie chciał taki być.
(A może chciał, może pokusa władzy danej przez tamtą magię była czasem zbyt silna, może to było lepsze niż stawanie się bestią dla uciechy tłumu - wydawało mu się, że gdy czarował, to przynajmniej jakoś się kontrolował, że wciąż było w nim wtedy więcej Theo niż Gniewu. Widząc czarne węże pod skórą, jeszcze bardziej obce niż niedźwiedzie pazury, zrozumiał jednak, że wcale nie miał tego pod kontrolą, że był naiwny, jak zwykle. Było w nim jednak więcej Ślepca niż Theo.)
Musiał taki być, odkąd był już zdolny opuścić własne mieszkanie i jakoś trzymać się na nogach, przeczytał wszystko, co mógł znaleźć o ślepcach - i co mógł przewertować dyskretnie. Nie było odwrotu, naprawdę nie było odwrotu. I nie miał z kim o tym porozmawiać - z n i m stracił kontakt, starym pracodawcom zniknął z oczu i nie zamierzał do nich wracać. Musiał przestać, przestać się w tym zatracać. Po prostu się zaweźmie i będzie porządnym, rzadko używającym magii obywatelem.
Na pewno się uda.
(A pokusy znikną, prawda?)
Szedł tak przez miasto, trochę chcąc znaleźć tanie miejsce na ciepły posiłek, trochę bezcelowo, trochę aby uciec od własnych myśli i Gniewu i pokus i...
...omal nie przystanął, widząc na deptaku znajomą twarz. Brunet miał spojrzenie utkwione gdzieś w ziemi, jeszcze go nie dostrzegł, ale...
Zamrugał.
Minęło tyle lat.
...ale rozpoznałby linię nosa, zaciśnięte usta, łuk brwi. Chyba by rozpoznał?
Minęło tyle lat, ale przez wiele lat mieli tylko siebie.
A potem, już zza krat, nie widywał zbyt wielu twarzy. Twarz Muncha z nim pozostała.
Zaschło mu w gardle, serce przyśpieszyło panicznie, korciło go, by wycofać się w boczny zaułek i uciec, jak zawsze.
Ale to brunet skręcił, nagle.
A Theo miał być przecież innym człowiekiem.
Lepszym człowiekiem.
Odważniejszym człowiekiem.
Przyśpieszył kroku i pognał za nim, półmarszem, półbiegiem.
-Egon...? - wydyszał, skręcając za nim w uliczkę. -To ty? - dodał głośniej, z pozoru spokojniej i nawet łagodnie, choć głos wiązł mu w gardle.
Nie pamiętał nawet ich ostatniego spotkania.
Pamiętał tylko smak krwi jego rodziców.
Ale nie był już tamtym Theo, przecież…
...był mu winien chociaż przeprosiny.
Egon Munch
Re: 18.11.2000 – Port północny – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Pon 27 Lis - 23:17
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
W porcie tęchło rybami, śluzem ich obmierzłych, wyciąganych z wody ciał, które wiły się nerwowo, przez szeroko otwarte wargi próbując bezskutecznie pochwycić haust powietrza, zanim nareszcie ściągano je na ląd, gdzie powoli stygły i wiotczały. Mimo to, z dala od głównych aort miasta, gdzie dudnił gwar podniosłych rozmów i wzburzony kweres kładącego się na ramionach niepokoju, miasto wydawało mu się bardziej przystępne, ulegające znacznemu przerzedzeniu – nieliczni przechodnie, pochłonięci pogłębionym przez jesienną pogodę nieszczęściem, nie zwracali uwagi na szczegóły otaczającego ich krajobrazu, zbyt oddani własnym myślom, konszachtom, które w dzielnicy portowej kwitły równie ochoczo, co rośliny na żyznych, grząskich czarnoziemach. Wśród nich – podpitych marynarzy, szemranych oprychów i przemykających bokiem złodziei – nie wyróżniał się niczym szczególnym, nawet z czernią rozszerzonych narkotykiem źrenic, bruzdami kości policzkowych prześwitujących przez morowe płótno twarzy i drżeniem rąk, z uporem wpychanych w głębokie, dziurawe kieszenie sparciałej kurtki.
Zimna bryza smagała go po twarzy, wdzierając się kroplami wody za cienki materiał ubrań, osiadając na włosach, których niepokorne wiechcie puszyły się pod wpływem wiatru i wilgoci, mdłości skradały się ostrożnie do gardła, ilekroć ku nozdrzom napływał intensywny, ciepły zapach jedzenia – być może dlatego szedł w taki dziwny sposób, trochę paralityczny, trochę zastały, jakby coś istotnie ograniczało mu mobilność. Uśmiechał się kwaśno do sprzedawców, którzy marszczyli czoło, gdy napotykali ciężar jego spojrzenia, dłoń sięgała tymczasem po rozłożone na targowej wystawie przedmioty, chowając je pod pazuchą, gdy nie patrzyli; na pożegnanie pojedyncze skinienie głową, pieczęć uczciwej transakcji.
Dopadała go ponura zgroza, gdy spoglądał na siebie teraz, rachityczną sylwetkę przypadkowo odbitą w witrynie jednego z pubów, nawet pod ubraniami zgarbioną i asteniczną, pozbawioną impulsywności i dawnego wigoru. Co pomyślałby ojciec, gdyby zobaczył go w ten sposób? W jaki grymas wygięłyby się karminowe usta matki, gdyby zdała sobie sprawę, jak bardzo okazał się słaby, jak bardzo niewarty, jak bardzo nijaki? Wspomnienie ich twarzy, ustawicznie pochwyconych w karcer surowego niezadowolenia, zgrzytało pomiędzy trybikami jego umysłu jak wrzucony w zębate koła kamień, obijający się o metalowe konstrukcje, w końcu przeznaczony, by zaklinować się w niewłaściwym miejscu, z przenikliwym wizgiem zablokować cały mechanizm – brutalność Hermana i Arabelli powracała do niego ostatnio jak rybacki hak, który, raz wbity, wyrwać można było tylko z mięsem i krwią.
Owinął ciasno palce na lśniącym, perłowym naszyjniku, dyskretnym ruchem chowając go do kieszeni, kiedy poczuł na sobie dyskomfort czyjegoś spojrzenia; drgnął, nawet nie rozglądając się wokół, szybkim ruchem skręcając w jedną z ciasnych, bocznych ulic, biegnących prostopadle do deptaka wilgotną od deszczu wstęgą, która połyskiwała blado w świetle przedzierającego się zza chmur słońca. Ktokolwiek za nim podążał, przyśpieszył kroku, a jego ciężkie podeszwy obijały się słabym dudnieniem o brukowaną powierzchnię drogi – wyartykułowane w głowie zaklęcie zdołało spełznąć już gorzkim posmakiem na język, gotowe, by wymknąć się spomiędzy warg, uderzyć jednoznacznym okrucieństwem czaru w napastnika, człowieka, który był wystarczająco bezmyślny, by za nim gonić. Ledwie zdołał jednak dotrzeć do miejsca, gdzie boczne drzwi jednego z ukrytych za karczmami magazynów ubezpieczyłyby mu drogę ucieczki, na dźwięk własnego imienia, wypowiedzianego tym obcym, zdyszanym tonem, wzdłuż zgarbionej linii kręgosłupa zsunął się dreszcz, chłód dziwnego niepokoju, którego geneza ugrzęzła mu w gardle jak zbyt duży kąsek jedzenia, przełykany z nerwowym, łapczywym pośpiechem. Zatrzymał się w miejscu, ściągając brwi w wyrazie pełnej zgrozy konsternacji, a kiedy nareszcie się odwrócił, kotwicząc pociemniały bursztyn spojrzenia na barczystej sylwetce mężczyzny, przypominał dzikie zwierzę, drapieżnika gotowego w każdej chwili rozciąć linię warg, by ukazać zęby ostre jak sztylety. Pamiętał go, oczywiście; nigdy nie zdołał zapomnieć.
– Przyszedłeś dokończyć, co zacząłeś? – głos miał nieprzyjemny, cierpki jak przesuwana po tablicy kreda, w jego fizjonomii, wbrew woli, przebiła się jednak iskra strachu, paniki, która zacisnęła się na umyśle obręczą napływających nudnościami reminiscencji, sprawiając, że ciało zesztywniało, a żołądek ścisnął się spazmatycznym bólem. Z trudem cofnął się o krok do tyłu, nagle niezdolny wyszarpnąć z instrumentu krtani odpowiedniego zaklęcia, dłonią sięgając jednak dyskretnie do kieszeni, zaciskając palce na chłodnej rękojeści noża.
Zimna bryza smagała go po twarzy, wdzierając się kroplami wody za cienki materiał ubrań, osiadając na włosach, których niepokorne wiechcie puszyły się pod wpływem wiatru i wilgoci, mdłości skradały się ostrożnie do gardła, ilekroć ku nozdrzom napływał intensywny, ciepły zapach jedzenia – być może dlatego szedł w taki dziwny sposób, trochę paralityczny, trochę zastały, jakby coś istotnie ograniczało mu mobilność. Uśmiechał się kwaśno do sprzedawców, którzy marszczyli czoło, gdy napotykali ciężar jego spojrzenia, dłoń sięgała tymczasem po rozłożone na targowej wystawie przedmioty, chowając je pod pazuchą, gdy nie patrzyli; na pożegnanie pojedyncze skinienie głową, pieczęć uczciwej transakcji.
Dopadała go ponura zgroza, gdy spoglądał na siebie teraz, rachityczną sylwetkę przypadkowo odbitą w witrynie jednego z pubów, nawet pod ubraniami zgarbioną i asteniczną, pozbawioną impulsywności i dawnego wigoru. Co pomyślałby ojciec, gdyby zobaczył go w ten sposób? W jaki grymas wygięłyby się karminowe usta matki, gdyby zdała sobie sprawę, jak bardzo okazał się słaby, jak bardzo niewarty, jak bardzo nijaki? Wspomnienie ich twarzy, ustawicznie pochwyconych w karcer surowego niezadowolenia, zgrzytało pomiędzy trybikami jego umysłu jak wrzucony w zębate koła kamień, obijający się o metalowe konstrukcje, w końcu przeznaczony, by zaklinować się w niewłaściwym miejscu, z przenikliwym wizgiem zablokować cały mechanizm – brutalność Hermana i Arabelli powracała do niego ostatnio jak rybacki hak, który, raz wbity, wyrwać można było tylko z mięsem i krwią.
Owinął ciasno palce na lśniącym, perłowym naszyjniku, dyskretnym ruchem chowając go do kieszeni, kiedy poczuł na sobie dyskomfort czyjegoś spojrzenia; drgnął, nawet nie rozglądając się wokół, szybkim ruchem skręcając w jedną z ciasnych, bocznych ulic, biegnących prostopadle do deptaka wilgotną od deszczu wstęgą, która połyskiwała blado w świetle przedzierającego się zza chmur słońca. Ktokolwiek za nim podążał, przyśpieszył kroku, a jego ciężkie podeszwy obijały się słabym dudnieniem o brukowaną powierzchnię drogi – wyartykułowane w głowie zaklęcie zdołało spełznąć już gorzkim posmakiem na język, gotowe, by wymknąć się spomiędzy warg, uderzyć jednoznacznym okrucieństwem czaru w napastnika, człowieka, który był wystarczająco bezmyślny, by za nim gonić. Ledwie zdołał jednak dotrzeć do miejsca, gdzie boczne drzwi jednego z ukrytych za karczmami magazynów ubezpieczyłyby mu drogę ucieczki, na dźwięk własnego imienia, wypowiedzianego tym obcym, zdyszanym tonem, wzdłuż zgarbionej linii kręgosłupa zsunął się dreszcz, chłód dziwnego niepokoju, którego geneza ugrzęzła mu w gardle jak zbyt duży kąsek jedzenia, przełykany z nerwowym, łapczywym pośpiechem. Zatrzymał się w miejscu, ściągając brwi w wyrazie pełnej zgrozy konsternacji, a kiedy nareszcie się odwrócił, kotwicząc pociemniały bursztyn spojrzenia na barczystej sylwetce mężczyzny, przypominał dzikie zwierzę, drapieżnika gotowego w każdej chwili rozciąć linię warg, by ukazać zęby ostre jak sztylety. Pamiętał go, oczywiście; nigdy nie zdołał zapomnieć.
– Przyszedłeś dokończyć, co zacząłeś? – głos miał nieprzyjemny, cierpki jak przesuwana po tablicy kreda, w jego fizjonomii, wbrew woli, przebiła się jednak iskra strachu, paniki, która zacisnęła się na umyśle obręczą napływających nudnościami reminiscencji, sprawiając, że ciało zesztywniało, a żołądek ścisnął się spazmatycznym bólem. Z trudem cofnął się o krok do tyłu, nagle niezdolny wyszarpnąć z instrumentu krtani odpowiedniego zaklęcia, dłonią sięgając jednak dyskretnie do kieszeni, zaciskając palce na chłodnej rękojeści noża.
Bezimienny
Re: 18.11.2000 – Port północny – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Pon 27 Lis - 23:17
To on. To on, to on, to on.
Przystanął o kilka metrów od Egona, z wrażenia zapominając o tym, by złapać oddech. Rozbieganym spojrzeniem błądził jedynie po sylwetce dawnego przyjaciela, przybranego brata, sojusznika gotowego podzielić się ostatnim posiłkiem. Głód ściskający trzewia, zimne poczucie niedoskonałości, współczujący uśmiech Egona - obejmujący zwykle usta, w oczach trudniej było go znaleźć (zwłaszcza, odkąd Theo trafił za kraty), ale to pewnie wina Theo, że nigdy nie pokochał Muncha równie mocno jak Lindbloma. Nie potrafił pokochać pana ojczyma, słowo "ojciec" nie przechodziło mu przez gardło, nawet o Munchach nigdy nie myślał jak o rodzicach, nigdy nie dał im kredytu zaufania. A może powinien? Niegdyś myślał, że tak - że powinien być ich skarbem, ich talentem, ich synem, że powinien się z tego cieszyć, nawet zza krat. Uparcie nie umiał i nienawidził się czasem za to - zwłaszcza, gdy adopcyjna matka mówiła mu o niewdzięczności i o swoim bólu, gdy pite do kolacji eliksiry podsycały przykre emocje, gdy bywał rozczarowaniem.
Kiedyś, na samym początku cyrkowej kariery, gdy nie panował jeszcze dobrze nad przemianami i gdy opiekunowie nie opracowali do perfekcji odpowiedniej mieszanki eliksirów, nie zdołał wykrzesać z siebie ani gniewu ani siły. Przestraszony, obrywał kolejnymi ciosami od starszego od siebie przeciwnika, krew zabrudziła piasek areny, a przytomność odzyskał do razów pana Muncha. Przeciwnik nie zdążył go skatować, a przybrany ojciec nie chciał go poważnie uszkodzić - miało tylko boleć, miał tylko zapamiętać, by nie przegrać nigdy więcej.
Leżał potem na brzuchu, niezdolny do poruszenia się, niezdolny nawet wczołgać się na koc. Egon przyniósł mu trochę chleba, a potem rozciągnął rękę tak, by włożyć kromkę do drżącej dłoni Theo.
Jeśli kiedykolwiek kochał go jak brata, to właśnie wtedy.
Chciał pamiętać o tamtym wspomnieniu.
Nie pamiętał, czy Egon był obecny, gdy rozrywał zębami ciałaich jego rodziców. Nie chciał pamiętać. Miał nadzieję, że nie.
Pamiętał własne dłonie, drżące i zakrwawione. Pamiętał, że patrzył na nich szeroko otwartymi oczyma zanim urok huldekralla zmusił go do odwrócenia wzroku. Nie wyglądało to ładnie. Nie wyglądali już nawet jak ludzie. Nigdy nie zmasakrował kogoś w ten sposób, zawsze zadawał ciosy (tak, jak kazali), nigdy nie rozrywał mięśni (nikt go o to nie prosił), nigdy nie czuł ludzkiej krwi - i ludzkich mięśni - między zębami.
Egon był jeszcze chudszy, niż Theo zapamiętał. (Nadal oddawał jedzenie potrzebującym...?)
Nie pamiętał też, by się garbił. Nie zapomniałby jednak burzy ciemnych włosów ani złotego błysku w bursztynowych oczach. Jesteś jak słońce, Egon - myślał czasem, gdy wymykali się do lasu i udawali, że są zwykłymi dziećmi, gdy jeszcze był zwykłym chłopcem, a nie niedźwiedziem.
Teraz blask zgasł, bursztynowe złoto było zimne. Ostre. Głos też, jeszcze ostrzejszy. Jakby chciał go zranić.
Tyle, że Theo - pomimo przytłaczającego poczucia winy i naiwnej wiary, że wszystko się ułoży - miał przewagę.
Po pierwsze, poczuł na szyi ciepło. Dłoń odruchowo pomknęła do medalionu z onyksu, a przez twarz przemknęło bolesne niedowierzanie. Egon miał złe zamiary...?
Po drugie, z ich dwójki to Theo był drapieżnikiem. A drapieżniki potrafią dostrzec strach - nawet, gdy Munch tak usilnie usiłował zamaskować agresją narastającą panikę. Theo wiedział, jak to jest - skrywać lęk pod maską złości. Robił tak całe życie.
Dokończyć to, co zacząłeś? - oskarżenie zabolało chyba jeszcze mocniej, niż ciepło promienujące z naszyjnika.
-Co...? - wykrztusił z niedowierzaniem i od razu pokręcił głową, desperacko. -Egon, przecież… ja nie chciałem, wiesz, że nie chciałem. - ośmielił się zwrócić do niego po imieniu, a słowa wypowiedział tak błagalnie i żarliwie, jakby sam w nie wierzył.
Bo wierzył.
Nie chciałem - pomyślał, gdy zobaczył ich rozerwane na strzępy ciała, a myśl ta towarzyszyła mu w rytm każdego wyrzutu sumienia. Nie chciałem, wmawiał sobie uparcie, udając, że wcale nie pamięta o myślach, które towarzyszyły mu podczas przemiany i które celowo podsycił, gdy tylko dostrzegł niedomknięte drzwi klatki. A myślał wtedy o ich batach, o głodzie, o tym jak bili inne dzieci, o tym z jaką pogardą zwracali się do niego, do Egona, do wszystkich. Tylko dzięki nam wyrośnie z ciebie coś dobrego - i wyrosło, bestia, potężny niedźwiedź.
Czasem zastanawiał się, czy w ostatnich sekundach byli z niego d u m n i. Tak bardzo czekali przecież na kulminacyjną przemianę, na tą doniosłą chwilę.
-Przyszedłem przeprosić. - wyobrażał sobie ten moment wielokrotnie. On przed dawnymi braćmi i siostrami z cyrku, wyznający dawne winy, wyciągający dłoń na zgodę. Miał cały miesiąc - spędzony na posłaniu w kawalerce, wśród bólu i czerni żył - by przemyśleć sobie wiele spraw. Myślał, że wie, co powiedzieć. Nie wiedział tylko, że jego własny głos zabrzmi tak cienko i żałośnie.
Przystanął o kilka metrów od Egona, z wrażenia zapominając o tym, by złapać oddech. Rozbieganym spojrzeniem błądził jedynie po sylwetce dawnego przyjaciela, przybranego brata, sojusznika gotowego podzielić się ostatnim posiłkiem. Głód ściskający trzewia, zimne poczucie niedoskonałości, współczujący uśmiech Egona - obejmujący zwykle usta, w oczach trudniej było go znaleźć (zwłaszcza, odkąd Theo trafił za kraty), ale to pewnie wina Theo, że nigdy nie pokochał Muncha równie mocno jak Lindbloma. Nie potrafił pokochać pana ojczyma, słowo "ojciec" nie przechodziło mu przez gardło, nawet o Munchach nigdy nie myślał jak o rodzicach, nigdy nie dał im kredytu zaufania. A może powinien? Niegdyś myślał, że tak - że powinien być ich skarbem, ich talentem, ich synem, że powinien się z tego cieszyć, nawet zza krat. Uparcie nie umiał i nienawidził się czasem za to - zwłaszcza, gdy adopcyjna matka mówiła mu o niewdzięczności i o swoim bólu, gdy pite do kolacji eliksiry podsycały przykre emocje, gdy bywał rozczarowaniem.
Kiedyś, na samym początku cyrkowej kariery, gdy nie panował jeszcze dobrze nad przemianami i gdy opiekunowie nie opracowali do perfekcji odpowiedniej mieszanki eliksirów, nie zdołał wykrzesać z siebie ani gniewu ani siły. Przestraszony, obrywał kolejnymi ciosami od starszego od siebie przeciwnika, krew zabrudziła piasek areny, a przytomność odzyskał do razów pana Muncha. Przeciwnik nie zdążył go skatować, a przybrany ojciec nie chciał go poważnie uszkodzić - miało tylko boleć, miał tylko zapamiętać, by nie przegrać nigdy więcej.
Leżał potem na brzuchu, niezdolny do poruszenia się, niezdolny nawet wczołgać się na koc. Egon przyniósł mu trochę chleba, a potem rozciągnął rękę tak, by włożyć kromkę do drżącej dłoni Theo.
Jeśli kiedykolwiek kochał go jak brata, to właśnie wtedy.
Chciał pamiętać o tamtym wspomnieniu.
Nie pamiętał, czy Egon był obecny, gdy rozrywał zębami ciała
Pamiętał własne dłonie, drżące i zakrwawione. Pamiętał, że patrzył na nich szeroko otwartymi oczyma zanim urok huldekralla zmusił go do odwrócenia wzroku. Nie wyglądało to ładnie. Nie wyglądali już nawet jak ludzie. Nigdy nie zmasakrował kogoś w ten sposób, zawsze zadawał ciosy (tak, jak kazali), nigdy nie rozrywał mięśni (nikt go o to nie prosił), nigdy nie czuł ludzkiej krwi - i ludzkich mięśni - między zębami.
Egon był jeszcze chudszy, niż Theo zapamiętał. (Nadal oddawał jedzenie potrzebującym...?)
Nie pamiętał też, by się garbił. Nie zapomniałby jednak burzy ciemnych włosów ani złotego błysku w bursztynowych oczach. Jesteś jak słońce, Egon - myślał czasem, gdy wymykali się do lasu i udawali, że są zwykłymi dziećmi, gdy jeszcze był zwykłym chłopcem, a nie niedźwiedziem.
Teraz blask zgasł, bursztynowe złoto było zimne. Ostre. Głos też, jeszcze ostrzejszy. Jakby chciał go zranić.
Tyle, że Theo - pomimo przytłaczającego poczucia winy i naiwnej wiary, że wszystko się ułoży - miał przewagę.
Po pierwsze, poczuł na szyi ciepło. Dłoń odruchowo pomknęła do medalionu z onyksu, a przez twarz przemknęło bolesne niedowierzanie. Egon miał złe zamiary...?
Po drugie, z ich dwójki to Theo był drapieżnikiem. A drapieżniki potrafią dostrzec strach - nawet, gdy Munch tak usilnie usiłował zamaskować agresją narastającą panikę. Theo wiedział, jak to jest - skrywać lęk pod maską złości. Robił tak całe życie.
Dokończyć to, co zacząłeś? - oskarżenie zabolało chyba jeszcze mocniej, niż ciepło promienujące z naszyjnika.
-Co...? - wykrztusił z niedowierzaniem i od razu pokręcił głową, desperacko. -Egon, przecież… ja nie chciałem, wiesz, że nie chciałem. - ośmielił się zwrócić do niego po imieniu, a słowa wypowiedział tak błagalnie i żarliwie, jakby sam w nie wierzył.
Bo wierzył.
Nie chciałem - pomyślał, gdy zobaczył ich rozerwane na strzępy ciała, a myśl ta towarzyszyła mu w rytm każdego wyrzutu sumienia. Nie chciałem, wmawiał sobie uparcie, udając, że wcale nie pamięta o myślach, które towarzyszyły mu podczas przemiany i które celowo podsycił, gdy tylko dostrzegł niedomknięte drzwi klatki. A myślał wtedy o ich batach, o głodzie, o tym jak bili inne dzieci, o tym z jaką pogardą zwracali się do niego, do Egona, do wszystkich. Tylko dzięki nam wyrośnie z ciebie coś dobrego - i wyrosło, bestia, potężny niedźwiedź.
Czasem zastanawiał się, czy w ostatnich sekundach byli z niego d u m n i. Tak bardzo czekali przecież na kulminacyjną przemianę, na tą doniosłą chwilę.
-Przyszedłem przeprosić. - wyobrażał sobie ten moment wielokrotnie. On przed dawnymi braćmi i siostrami z cyrku, wyznający dawne winy, wyciągający dłoń na zgodę. Miał cały miesiąc - spędzony na posłaniu w kawalerce, wśród bólu i czerni żył - by przemyśleć sobie wiele spraw. Myślał, że wie, co powiedzieć. Nie wiedział tylko, że jego własny głos zabrzmi tak cienko i żałośnie.
Egon Munch
Re: 18.11.2000 – Port północny – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Pon 27 Lis - 23:18
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Zaniepokoił go własny strach, osobliwe ciepło rozlewające się pod żebrami, wrzenie krwi, której rozpaczliwego bulgotu nie potrafił w żaden sposób powstrzymać; poczuł przeszywający ból w piersi, jakby hak wbił mu się pod mostek i zaczepił o mięsień, odrywając tkankę nerwowo bijącego serca, wnętrzności szarpniętych wspomnieniem, które dawno już pogrzebał w skalistym kurhanie pamięci, głęboko pod ciemną, brudną ziemią – czego Theo mógł od niego chcieć? Dopełnić dziecięcej wróżdy, zemścić się za to, co zrobił Freydis, co prawie zrobił Heddzie? Nie wyglądał na rozeźlonego, mimo to, patrząc na jego pobladłą twarz, nie potrafił odnaleźć w niej choćby rysy łagodności, skruchy, która po wszystkim, co widział, wydawała mu się obca i nienaturalna – pamiętał, jak jego fizjonomia wygięła się w animalistycznym grymasie, wpierw pokryta bruzdami zmarszczek, zaraz porośnięta jednak futrem i wydłużona w krępą kufę, z której wysunęły się wnyki ostrych, niedźwiedzich zębów, pamiętał trzask łamanych kości i łuk kręgosłupa, który wygiął się gwałtownie, szarpiąc ciałem w spazmie, jakby przemiana wymagała od niego wywrócenia skóry na drugą stronę, wypatroszenia własnego człowieczeństwa niczym ryby, śliskiej i obmierzłej. Nareszcie pamiętał również rankor, który nim wtedy zawładnął, ryk wydzierający się dudnieniem z wnętrza zniekształconej krtani, pazury ostre jak scyzoryki, pozostawiające koryta głębokich, zakrwawionych wstęg na twarzy Hermana, ojca ginącego z rąk własnej pociechy. Stał nad nimi potem, kiedy wszystko ucichło, dygocząc i przesuwając wzrokiem po wyrzezanych pazurami trzewiach rodziców, długo nie mogąc zdobyć się, by sięgnąć po portfel za zakrwawioną, ojcowską pazuchę. Berserker nie tylko przypominał w jego oczach niedźwiedzia, ale swoją siłą i krwiożerczością sprawiał wrażenie, jakby do pewnego stopnia rzeczywiście nim był – zwierzęciem drapieżnym pochodzenia ludzkiego; wściekłość amoku czyniła z niego bezlitosną, okrutną bestię.
Mdłości wspomnień podeszły mu do gardła, szarpiąc ścianami nadwyrężonego żołądka, wdzierając się szrapnelem przeszłości w umysł dotąd tak szczelnie od niej odgradzany, mącony delirium narkotycznych substancji, ichorem, który płynął mu w żyłach zamiast krwi. Nie chciał o nich myśleć, o okaleczonym ciele ojca i zalanej posoką matce, o skrawkach ich ciał leżących płatami na mokrej podłodze, o zasnutych bezwładnością spojrzeniach, tępo wpatrujących się w nacieki na chropowatej ścianie sufitu – rugał z siebie te obrazy, juchę, która zastygła mu na dłoniach, infantylny żal, że pozostawił ich w ten sposób, podczas gdy jakaś cząstka jego duszy mimowolnie musiała napełnić się satysfakcją; był jak wilczur po latach uwolniony z klatki, wypuszczony na wolność, która raptem okazała się groźna i przerażająca. Chociaż plewił to wszystko jak chwasty, wstrząsające klisze dzieciństwa powracały do niego niekiedy, rozpościerając się przed kurtyną opadających powiek, szarpiąc w torsjach astenicznym ciałem, bezsilnym i zdrętwiałym od brudu pochłanianych prochów – teraz, wbrew rozjątrzonej potrzebie, był jednak trzeźwy; w każdym razie wystarczająco, by dopuścić do siebie surową nikczemność jego obecności, od której bardziej wstrząsała nim tylko naiwność jego słów, niedowierzanie przesnute gorzką nutą przez sens nieśmiałych, błagalnych tłumaczeń. Nie mógł tego znieść – sposobu, w jaki ten wysoki, barczysty mężczyzna (nie mężczyzna – zwierzę) kajał mu się pod nogami.
– Nie. – słowo jak wystrzał z pistoletu, ołowiany pocisk z trudem wydarty z cieśniny gardła; drżał, a zęby zgrzytały cierpko, jakby połknął piasek, spojrzenie miał jednak sztywne i oziębłe, rozszerzona czerń płonących emocjami źrenic trwała zawieszona bezpośrednio na twarzy Theo, wżynając się w jego lico kurczowym, wulgarnym naciskiem – mógł udawać ostrożność i nieporadność, ale Egon nie dostrzegał w nim już tego samego chłopca, który uśmiechał się do niego z wdzięcznością, któremu wkładał do ręki kromkę ukradzionego ze stołu chleba, za którego zbierał katusze ojcowskiego rygoru, który był wprawdzie pierwszą i ostatnią osobą, jaką odważył się naznaczyć mianem przyjaciela. – Nie masz prawa tak mówić. Widziałem, jak ich zabiłeś, jak ich rozrywałeś. – słowa wypowiedziane na głos zabrzmiały realniej, a myśli skurczyły się boleśnie, zaciskając się na nich zębami jak terier. – Powinienem był wiedzieć. – cień nieprzyjemnego uśmiechu, zawoalowanej w nienawiść kąśliwości. – Przekonać ich, by nigdy nie wypuszczali cię zza krat, zamknęli gdzieś w ciemności jak zwierzę, bo tym właśnie jesteś, Theo – bestią i dewiantem, tym byłeś zawsze. Nigdy się tego nie wyzbędziesz. – warkot słów zadudnił w instrumencie krtani, pozostawiając go zaślepionego przeświadczeniem, że był, kim był nie przez odurzającą truciznę narkotyków, która oddzielała go od świata zasłoną paranoicznych urojeń, nie przez ojca, który pozostawił nacięcia blizn na jego zgrabionych plecach, nie przez matkę, która wykrzywiała w usta w grymasie niezadowolenia, gdy wycieńczony treningiem nie miał siły podnieść się z podłogi, nawet nie przez Görana i czerń zaklęć, którymi mu lżył, zanim sam nie zanurzył dłoni w ich żrącej truciźnie – był, kim był, przez niego.
Nigdy nie nauczył się panować nad własnymi emocjami, obłaskawiać ich inaczej, jak tylko otępiającą siłą magicznych substancji, przemocą stosowaną na kimś lub na sobie, osłabiającą ciało, na przestrzeni lat coraz bardziej rachityczne, coraz bardziej bezużyteczne. Rozszczekany ogar gniewu szarpał się przy łańcuchu swej budy, próbując wydostać się zza kostnej klatki żeber, rozewrzeć szczęki i zacisnąć się nimi na ciele berserkera z tą samą, brutalną zajadłością, z jaką on zacisnął je wcześniej na swoich opiekunach – nawet jeśli podskórnie wiedział, że Munchowie byli złymi ludźmi, nawet jeśli nienawidził ich z równą siłą, co pozostali wychowankowie. Wciąż stał z miejscu, sztywny i nastroszony, zaciskając palce na rękojeści noża, przesuwając dłonią wzdłuż znajomego kształtu, by nacisnąć wnętrzem dłoni na chłód metalowego ostrza – poczuł, jak sztylet wpierw napiera na naciągniętą skórę, po czym rozcina jej nietrwały pergamin, przywołując go do rzeczywistości trzeźwością pulsującego bólu, ciepłem krwi, która rozlała się po palcach, przeciekając powoli przez materiał kieszeni.
Mdłości wspomnień podeszły mu do gardła, szarpiąc ścianami nadwyrężonego żołądka, wdzierając się szrapnelem przeszłości w umysł dotąd tak szczelnie od niej odgradzany, mącony delirium narkotycznych substancji, ichorem, który płynął mu w żyłach zamiast krwi. Nie chciał o nich myśleć, o okaleczonym ciele ojca i zalanej posoką matce, o skrawkach ich ciał leżących płatami na mokrej podłodze, o zasnutych bezwładnością spojrzeniach, tępo wpatrujących się w nacieki na chropowatej ścianie sufitu – rugał z siebie te obrazy, juchę, która zastygła mu na dłoniach, infantylny żal, że pozostawił ich w ten sposób, podczas gdy jakaś cząstka jego duszy mimowolnie musiała napełnić się satysfakcją; był jak wilczur po latach uwolniony z klatki, wypuszczony na wolność, która raptem okazała się groźna i przerażająca. Chociaż plewił to wszystko jak chwasty, wstrząsające klisze dzieciństwa powracały do niego niekiedy, rozpościerając się przed kurtyną opadających powiek, szarpiąc w torsjach astenicznym ciałem, bezsilnym i zdrętwiałym od brudu pochłanianych prochów – teraz, wbrew rozjątrzonej potrzebie, był jednak trzeźwy; w każdym razie wystarczająco, by dopuścić do siebie surową nikczemność jego obecności, od której bardziej wstrząsała nim tylko naiwność jego słów, niedowierzanie przesnute gorzką nutą przez sens nieśmiałych, błagalnych tłumaczeń. Nie mógł tego znieść – sposobu, w jaki ten wysoki, barczysty mężczyzna (nie mężczyzna – zwierzę) kajał mu się pod nogami.
– Nie. – słowo jak wystrzał z pistoletu, ołowiany pocisk z trudem wydarty z cieśniny gardła; drżał, a zęby zgrzytały cierpko, jakby połknął piasek, spojrzenie miał jednak sztywne i oziębłe, rozszerzona czerń płonących emocjami źrenic trwała zawieszona bezpośrednio na twarzy Theo, wżynając się w jego lico kurczowym, wulgarnym naciskiem – mógł udawać ostrożność i nieporadność, ale Egon nie dostrzegał w nim już tego samego chłopca, który uśmiechał się do niego z wdzięcznością, któremu wkładał do ręki kromkę ukradzionego ze stołu chleba, za którego zbierał katusze ojcowskiego rygoru, który był wprawdzie pierwszą i ostatnią osobą, jaką odważył się naznaczyć mianem przyjaciela. – Nie masz prawa tak mówić. Widziałem, jak ich zabiłeś, jak ich rozrywałeś. – słowa wypowiedziane na głos zabrzmiały realniej, a myśli skurczyły się boleśnie, zaciskając się na nich zębami jak terier. – Powinienem był wiedzieć. – cień nieprzyjemnego uśmiechu, zawoalowanej w nienawiść kąśliwości. – Przekonać ich, by nigdy nie wypuszczali cię zza krat, zamknęli gdzieś w ciemności jak zwierzę, bo tym właśnie jesteś, Theo – bestią i dewiantem, tym byłeś zawsze. Nigdy się tego nie wyzbędziesz. – warkot słów zadudnił w instrumencie krtani, pozostawiając go zaślepionego przeświadczeniem, że był, kim był nie przez odurzającą truciznę narkotyków, która oddzielała go od świata zasłoną paranoicznych urojeń, nie przez ojca, który pozostawił nacięcia blizn na jego zgrabionych plecach, nie przez matkę, która wykrzywiała w usta w grymasie niezadowolenia, gdy wycieńczony treningiem nie miał siły podnieść się z podłogi, nawet nie przez Görana i czerń zaklęć, którymi mu lżył, zanim sam nie zanurzył dłoni w ich żrącej truciźnie – był, kim był, przez niego.
Nigdy nie nauczył się panować nad własnymi emocjami, obłaskawiać ich inaczej, jak tylko otępiającą siłą magicznych substancji, przemocą stosowaną na kimś lub na sobie, osłabiającą ciało, na przestrzeni lat coraz bardziej rachityczne, coraz bardziej bezużyteczne. Rozszczekany ogar gniewu szarpał się przy łańcuchu swej budy, próbując wydostać się zza kostnej klatki żeber, rozewrzeć szczęki i zacisnąć się nimi na ciele berserkera z tą samą, brutalną zajadłością, z jaką on zacisnął je wcześniej na swoich opiekunach – nawet jeśli podskórnie wiedział, że Munchowie byli złymi ludźmi, nawet jeśli nienawidził ich z równą siłą, co pozostali wychowankowie. Wciąż stał z miejscu, sztywny i nastroszony, zaciskając palce na rękojeści noża, przesuwając dłonią wzdłuż znajomego kształtu, by nacisnąć wnętrzem dłoni na chłód metalowego ostrza – poczuł, jak sztylet wpierw napiera na naciągniętą skórę, po czym rozcina jej nietrwały pergamin, przywołując go do rzeczywistości trzeźwością pulsującego bólu, ciepłem krwi, która rozlała się po palcach, przeciekając powoli przez materiał kieszeni.
Bezimienny
Re: 18.11.2000 – Port północny – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Pon 27 Lis - 23:18
Nieudolne przeprosiny - lub raczej żałosna, mizerna próba - rozbrzmiały w powietrzu, a Theo wziął krótki, nerwowy wdech. Usiłował przypomnieć sobie, jak ten moment wyglądał w jego wyobraźni, ale prawdę mówiąc niezbyt często ćwiczył proszenie o wybaczenie Egona (czy to usprawiedliwiało jego obecną nieporadność, czy wręcz przeciwnie, było kolejną cegiełką winy i obojętności wobec dawnego przyjaciela). Przeważnie jego myśli zaprzątała siostra, niewinne dziecko lub młoda dziewczyna bez skonkretyzowanych rysów twarzy - widmo, którego żalu ani gniewu Theo nie potrafił sobie wyobrazić. Łatwiej zmierzyć się z nieznanym niż na powrót przeżywać tamte chwile. Wciąż nie zmierzył się z morderstwem śmiercią Munchów. Uciekał od tamtych wspomnień, tak jak uciekł z cyrku - nawet nie sprawdziwszy, gdzie jest Egon. Uciekał potem całe życie.
Krótka pauza, gdy to brunet zabierał głos. Sekunda nadziei, rozłożone ręce, błagalnie uniesione brwi. Naprawdę przepraszam, zrozumiesz to? Jeśli nie głosem, to może chociaż mową ciała wyrazi szczerą skruchę? Szerzej rozłożył puste dłonie i ostrożnie postąpił krok do przodu.
Zgrzytliwe "nie" i zamarł, spiął mięśnie, rzęsy zatrzepotały nerwowo, grdyka drgnęła.
- Egon... - zaczął miękko, tonem pasującym bardziej do żałosnego niedźwiadka niż dumnego niedźwiedzia.
- Proszę, posłuchaj... - szept ledwo wydobył się ze ściśniętego gardła, a Theo nie był pewien, czy Egon to usłyszał. Munch mówił dalej, coraz bardziej gorączkowo, nie dając berserkerowi szans na dojście do słowa.
Z ich dwójki zawsze był tym bardziej wygadanym.
Odruchowo zacisnął pięści, gdy mu o tym przypomniał. Rozrywałeś. Tak to wyglądało? Oczy rozszerzyły się z niedowierzaniem, nozdrza zadrżały lekko, jakby drapieżnik jeszcze raz próbował oszacować siły własnej ofiary.
- Byłeś przy tym? Widziałeś? - powtórzył po nim jak echo, z bezbrzeżnym niedowierzaniem. Jeśli tak, to jakim cudem stał przed nim cały i zdrowy? -To nie byłem ja... - dodał z nagłą, rozpaczliwą determinacją, ale Egon nie słuchał. Wyrzucał z siebie kolejne słowa z zapalczywą, niezbitą pewnością, tak jakby dokładnie wiedział, gdzie uderzyć. Gdzie zaboli.
Bestia, dewiant.
To jasne, że wiedział. Spędził z Theo własne dzieciństwo. Rozmawiali o obawach, marzeniach i koszmarach. Egon słyszał, jak jego rodzice wyzywali i poniżali młodego berserkera, tworząc, pielęgnując i podsycając w nim kolejne lęki. Że jest bezużyteczny, że jest potworem, że bez nich pozostałby dzikim zwierzęciem, że powinien nad sobą pracować, do perfekcji opanować kolejne przemiany.
Theo zacisnął mocno szczękę i wziął głęboki wdech nosem, próbując się uspokoić. Nie chciał się denerwować, nie teraz...
Próbował uciec wzrokiem, ale krzywy uśmiech Egona przyciągał jego spojrzenie. I, obserwując kąśliwie wygięte kąciki ust, Theo pomyślał nagle, że Munch uśmiecha się zupełnie tak samo, jak jego matka.
Że mówi w podobny sposób, jak jego ojciec.
Brakowało jeszcze tylko, by sięgnął po przemoc i krzyki.
Kiedy tamten chłopiec stał się taki jak oni?
Theo zawsze łudził się, że z ich czwórki to chociaż Egon nie był potworem.
Chyba miał prawo być zły, może po prostu był zły - ale okrucieństwo w tych obelgach zdawało się być czymś więcej niż zwykły gniew. Theo wiedział w końcu sporo o gniewie.
Otworzył usta, by odpowiedzieć, ale przed oczyma tańczył mu uśmiech Egona, słyszał ich śmiech i pouczenia, aż nagle roześmiał się gardłowo, ochryple, histerycznie.
- Skoro widziałeś, to... dobry to był spektakl? - wyrzucił z siebie na jednym wydechu, odruchowo unosząc podbródek do góry, tak jak miał to robić po udanych występach. Dobry spektakl, tylko to liczyło się przez te wszystkie lata. Splendor i show. - Zawsze o takim marzyli, pamiętasz? - postąpił o krok do przodu, śmiech zamarł mu na ustach w upiornym grymasie, który chyba miał być uśmiechem. - Weź się w garść, Theo, nikt nie chce oglądać p o ł o w y niedźwiedzia, Theo, daj ludziom czego chcą, Theo. To dałem. - syknął, parodiując jadowity głos przybranych rodziców i chyba pierwszy raz werbalizując te myśli przed samym sobą.
Medalion był ciepły, a Theo wiedział, że powinien się mieć na baczności. Zerknął w dół, na ręce Egona i...
-Krwawisz, Egon. - zwrócił uwagę miękko, ciszej, cieplej. Długim krokiem pokonał ostatnią dzielącą ich odległość i wyciągnął dłoń, by sięgnąć po przegub Muncha i go powstrzymać.
Nie krzywdź się, Egon. Dość cię już skrzywdziłem.
Krótka pauza, gdy to brunet zabierał głos. Sekunda nadziei, rozłożone ręce, błagalnie uniesione brwi. Naprawdę przepraszam, zrozumiesz to? Jeśli nie głosem, to może chociaż mową ciała wyrazi szczerą skruchę? Szerzej rozłożył puste dłonie i ostrożnie postąpił krok do przodu.
Zgrzytliwe "nie" i zamarł, spiął mięśnie, rzęsy zatrzepotały nerwowo, grdyka drgnęła.
- Egon... - zaczął miękko, tonem pasującym bardziej do żałosnego niedźwiadka niż dumnego niedźwiedzia.
- Proszę, posłuchaj... - szept ledwo wydobył się ze ściśniętego gardła, a Theo nie był pewien, czy Egon to usłyszał. Munch mówił dalej, coraz bardziej gorączkowo, nie dając berserkerowi szans na dojście do słowa.
Z ich dwójki zawsze był tym bardziej wygadanym.
Odruchowo zacisnął pięści, gdy mu o tym przypomniał. Rozrywałeś. Tak to wyglądało? Oczy rozszerzyły się z niedowierzaniem, nozdrza zadrżały lekko, jakby drapieżnik jeszcze raz próbował oszacować siły własnej ofiary.
- Byłeś przy tym? Widziałeś? - powtórzył po nim jak echo, z bezbrzeżnym niedowierzaniem. Jeśli tak, to jakim cudem stał przed nim cały i zdrowy? -To nie byłem ja... - dodał z nagłą, rozpaczliwą determinacją, ale Egon nie słuchał. Wyrzucał z siebie kolejne słowa z zapalczywą, niezbitą pewnością, tak jakby dokładnie wiedział, gdzie uderzyć. Gdzie zaboli.
Bestia, dewiant.
To jasne, że wiedział. Spędził z Theo własne dzieciństwo. Rozmawiali o obawach, marzeniach i koszmarach. Egon słyszał, jak jego rodzice wyzywali i poniżali młodego berserkera, tworząc, pielęgnując i podsycając w nim kolejne lęki. Że jest bezużyteczny, że jest potworem, że bez nich pozostałby dzikim zwierzęciem, że powinien nad sobą pracować, do perfekcji opanować kolejne przemiany.
Theo zacisnął mocno szczękę i wziął głęboki wdech nosem, próbując się uspokoić. Nie chciał się denerwować, nie teraz...
Próbował uciec wzrokiem, ale krzywy uśmiech Egona przyciągał jego spojrzenie. I, obserwując kąśliwie wygięte kąciki ust, Theo pomyślał nagle, że Munch uśmiecha się zupełnie tak samo, jak jego matka.
Że mówi w podobny sposób, jak jego ojciec.
Brakowało jeszcze tylko, by sięgnął po przemoc i krzyki.
Kiedy tamten chłopiec stał się taki jak oni?
Theo zawsze łudził się, że z ich czwórki to chociaż Egon nie był potworem.
Chyba miał prawo być zły, może po prostu był zły - ale okrucieństwo w tych obelgach zdawało się być czymś więcej niż zwykły gniew. Theo wiedział w końcu sporo o gniewie.
Otworzył usta, by odpowiedzieć, ale przed oczyma tańczył mu uśmiech Egona, słyszał ich śmiech i pouczenia, aż nagle roześmiał się gardłowo, ochryple, histerycznie.
- Skoro widziałeś, to... dobry to był spektakl? - wyrzucił z siebie na jednym wydechu, odruchowo unosząc podbródek do góry, tak jak miał to robić po udanych występach. Dobry spektakl, tylko to liczyło się przez te wszystkie lata. Splendor i show. - Zawsze o takim marzyli, pamiętasz? - postąpił o krok do przodu, śmiech zamarł mu na ustach w upiornym grymasie, który chyba miał być uśmiechem. - Weź się w garść, Theo, nikt nie chce oglądać p o ł o w y niedźwiedzia, Theo, daj ludziom czego chcą, Theo. To dałem. - syknął, parodiując jadowity głos przybranych rodziców i chyba pierwszy raz werbalizując te myśli przed samym sobą.
Medalion był ciepły, a Theo wiedział, że powinien się mieć na baczności. Zerknął w dół, na ręce Egona i...
-Krwawisz, Egon. - zwrócił uwagę miękko, ciszej, cieplej. Długim krokiem pokonał ostatnią dzielącą ich odległość i wyciągnął dłoń, by sięgnąć po przegub Muncha i go powstrzymać.
Nie krzywdź się, Egon. Dość cię już skrzywdziłem.
Egon Munch
Re: 18.11.2000 – Port północny – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Pon 27 Lis - 23:18
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Nie chciał znów tego przeżywać – tego bólu po drzazdze przeszłości, wbitej głęboko pod skórę, sunącej krwioobiegiem, dopóki nie zaczepiła się o żyłę, nie przedarła przez tkankę, wrażając się, jak zardzewiały, siłą nasadzony w drewnie gwóźdź, w miękką komorę serca. Nie chciał znów widzieć twarzy rodziców, dotąd rozmazanych czasem, a teraz wyłuszczonych obecnością Theo, zniekształconych i zbrukanych krwią, nie chciał czuć mdłości, które spieniły się w nim morską falą, z trudem zatrzymywaną w wąskiej cieśninie gardła – przez lata powracał do rodzinnego cyrku tylko w koszmarach, z których budził się przerażony i mokry od potu, z żołądkiem ściągniętym w spazmatycznym uścisku, resztę nocy dręczony przez torsje. Nienawidził ojca, wyłuszczonego w jego umyśle siłą narkotycznych substancji, demiurga obojętnego na jego płacz i krzyki, uśmiechającego się triumfalnie, gdy stał w kącie pokoju, drżący i obolały, z półksiężycem fioletu rysującym się siniakiem pod prawym okiem, nienawidził matki, nieczułej na pokryte pęcherzami dłonie, zakrwawione od szorstkości parcianych lin, szarpiącej go za ramiona, bo jadł za dużo, bo ćwiczył za mało, bo gorset rygoru na jego piersi zawsze był zbyt ciasny, za słabo usztywniający sylwetkę, w tej chwili przede wszystkim nienawidził jednak Theo – jego płaczliwej skruchy, jego wypowiadanych szeptem wymówek, jego dziecinnego spojrzenia, naiwnie pragnącego wybaczenia.
– To nie byłeś ty? – głos mu drżał, przycichły jak pomruk dzikiego zwierzęcia, kalafonia spojrzenia błysnęła jednak wyraźnie, z obłędem rozlewającym się po złotej misie cętkowanych tęczówek. – Więc kto?! Kto to był, Theo? – jego gniew szarpnął gwałtownie ku górze, buchając płomieniem bezbrzeżnej wściekłości, afektu, który wydawał się żgać ciało swą impulsywnością, jak gdyby to było zbyt zniszczone i rachityczne, by dłużej utrzymywać w sobie podobne emocje. – Zabiłeś ich. – wycedził przez zęby, czując, że nie zdoła dłużej ukrywać drżenia, które, nawet zakryte szeroką, sparciałą kurtką, było tak widoczne w kościstych dłoniach, usilnie próbujących znaleźć coś, na czym mogłyby się zacisnąć. Jego dusza – lub z braku podobnej, coś na jej kształt – zdawała się miotać w klatce żeber jak uwięzione zwierzę, bestia gotowa odgryźć dłoń, którą ją karmiono, pole widzenia nakropiło się tymczasem dropiatością ciemnych zmaz, zamknięte w winiecie czerwieni, która sprawiała, że zrobiło mu się słabo i z trudem cofnął się o krok, kiedy Theo się do niego zbliżył, nagle odmieniony, napełniony zrywem niespodziewanego animuszu, z podbródkiem butnie uniesionym ku górze tak, jak wówczas, gdy kłaniał się po występach. Dotąd nie chciał odnajdywać w nim podobieństwa do chłopca, którego poznał lata temu, chowającego się we własnym ciele jak w niedźwiedziej gawrze, dziecka nie znającego destrukcyjnej siły swej złości, przerażonego szkodami, jakie mogłoby wyrządzić, teraz nie potrafił jednak odsunąć od siebie tego widoku, dotknięty żalem i rozgoryczeniem, raną, która otworzyła się w głębi piersi, połykając wszystko swą ciemną, uzębioną paszczą.
– Myślisz, że chcieli umrzeć?! – żachnął się głośno, czując, jak do oczu napływają mu łzy bezsilnej wściekłości, pojedyncze krople zatrzymujące się na rzęsach, bezgłośnie spływające po twarzy, wciąż wygiętej w paroksyzmie nienawistnego sprzeciwu. – Nie zasługiwali na to, nie z rąk kogoś takiego, jak ty. – ty zabrzmiało w jego ustach jak najgorsza obelga, słowo nasączone goryczą jadu; trząsł się – nigdy nie potrafił utrzymać swoich uczuć na wodzy, a szczególnie teraz, kiedy narkotyczne toksyny pozostawiały go wyżętego z dawnej sprawności (co by powiedział ojciec? Co powiedziałaby matka? Co powiedziałby Theo, gdyby zobaczył go pod tymi ubraniami?), nie był w stanie zapewniać im właściwego upustu, więc wrzały w jego żyłach, dopóki nie stawały się bolesne i napęczniałe, wymuszające pozbycie się wewnętrznego napięcia w jedyny sposób, jaki znał. Jedyny, który nigdy go nie zawodził.
Ostrze nacięło płótno skóry, zatapiając się głębiej w miękkie wnętrze dłoni, sprawiając, że ciepła krew spłynęła po palcach, przesiąkając przez materiał kurtki, sprawiając, że powietrze wypełniło się charakterystycznym, metalicznym zapachem posoki, od którego zrobiło mu się niedobrze – ból wyciszał jednak pozostałe emocje, kiełznał gniew, który zdawał się wysączać z ciała wraz w karminową wstęgą juchy; masochistyczna przyjemność ogłuszenia własnego organizmu. Nie zdążył odsunąć się, kiedy mężczyzna pokonał dzielącą ich odległość, sięgając dłonią po jego przegub – jego dotyk, tak obcy i niespodziewany, był jak oparzenie, powstająca z pogorzeliska iskra silnych, animalistycznych odruchów; ledwie palce Theo dotknęły pulsującego nadgarstka, wzrok mu się wyostrzył, a rozszerzone źrenice utkwiły w bezruchu na pobladłej twarzy, zdając się przenikać ją na wylot. Obrócił sztylet w kieszeni, chwytając za rękojeść, chociaż ta ślizgała mu się w dłoniach od krwi – nie myślał wiele nad tą reakcją, szarżując nagłym, gwałtownym ruchem, ostrym końcem nakierowanym na ramię napastnika.
– To nie byłeś ty? – głos mu drżał, przycichły jak pomruk dzikiego zwierzęcia, kalafonia spojrzenia błysnęła jednak wyraźnie, z obłędem rozlewającym się po złotej misie cętkowanych tęczówek. – Więc kto?! Kto to był, Theo? – jego gniew szarpnął gwałtownie ku górze, buchając płomieniem bezbrzeżnej wściekłości, afektu, który wydawał się żgać ciało swą impulsywnością, jak gdyby to było zbyt zniszczone i rachityczne, by dłużej utrzymywać w sobie podobne emocje. – Zabiłeś ich. – wycedził przez zęby, czując, że nie zdoła dłużej ukrywać drżenia, które, nawet zakryte szeroką, sparciałą kurtką, było tak widoczne w kościstych dłoniach, usilnie próbujących znaleźć coś, na czym mogłyby się zacisnąć. Jego dusza – lub z braku podobnej, coś na jej kształt – zdawała się miotać w klatce żeber jak uwięzione zwierzę, bestia gotowa odgryźć dłoń, którą ją karmiono, pole widzenia nakropiło się tymczasem dropiatością ciemnych zmaz, zamknięte w winiecie czerwieni, która sprawiała, że zrobiło mu się słabo i z trudem cofnął się o krok, kiedy Theo się do niego zbliżył, nagle odmieniony, napełniony zrywem niespodziewanego animuszu, z podbródkiem butnie uniesionym ku górze tak, jak wówczas, gdy kłaniał się po występach. Dotąd nie chciał odnajdywać w nim podobieństwa do chłopca, którego poznał lata temu, chowającego się we własnym ciele jak w niedźwiedziej gawrze, dziecka nie znającego destrukcyjnej siły swej złości, przerażonego szkodami, jakie mogłoby wyrządzić, teraz nie potrafił jednak odsunąć od siebie tego widoku, dotknięty żalem i rozgoryczeniem, raną, która otworzyła się w głębi piersi, połykając wszystko swą ciemną, uzębioną paszczą.
– Myślisz, że chcieli umrzeć?! – żachnął się głośno, czując, jak do oczu napływają mu łzy bezsilnej wściekłości, pojedyncze krople zatrzymujące się na rzęsach, bezgłośnie spływające po twarzy, wciąż wygiętej w paroksyzmie nienawistnego sprzeciwu. – Nie zasługiwali na to, nie z rąk kogoś takiego, jak ty. – ty zabrzmiało w jego ustach jak najgorsza obelga, słowo nasączone goryczą jadu; trząsł się – nigdy nie potrafił utrzymać swoich uczuć na wodzy, a szczególnie teraz, kiedy narkotyczne toksyny pozostawiały go wyżętego z dawnej sprawności (co by powiedział ojciec? Co powiedziałaby matka? Co powiedziałby Theo, gdyby zobaczył go pod tymi ubraniami?), nie był w stanie zapewniać im właściwego upustu, więc wrzały w jego żyłach, dopóki nie stawały się bolesne i napęczniałe, wymuszające pozbycie się wewnętrznego napięcia w jedyny sposób, jaki znał. Jedyny, który nigdy go nie zawodził.
Ostrze nacięło płótno skóry, zatapiając się głębiej w miękkie wnętrze dłoni, sprawiając, że ciepła krew spłynęła po palcach, przesiąkając przez materiał kurtki, sprawiając, że powietrze wypełniło się charakterystycznym, metalicznym zapachem posoki, od którego zrobiło mu się niedobrze – ból wyciszał jednak pozostałe emocje, kiełznał gniew, który zdawał się wysączać z ciała wraz w karminową wstęgą juchy; masochistyczna przyjemność ogłuszenia własnego organizmu. Nie zdążył odsunąć się, kiedy mężczyzna pokonał dzielącą ich odległość, sięgając dłonią po jego przegub – jego dotyk, tak obcy i niespodziewany, był jak oparzenie, powstająca z pogorzeliska iskra silnych, animalistycznych odruchów; ledwie palce Theo dotknęły pulsującego nadgarstka, wzrok mu się wyostrzył, a rozszerzone źrenice utkwiły w bezruchu na pobladłej twarzy, zdając się przenikać ją na wylot. Obrócił sztylet w kieszeni, chwytając za rękojeść, chociaż ta ślizgała mu się w dłoniach od krwi – nie myślał wiele nad tą reakcją, szarżując nagłym, gwałtownym ruchem, ostrym końcem nakierowanym na ramię napastnika.
Bezimienny
Re: 18.11.2000 – Port północny – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Pon 27 Lis - 23:19
Nie pamiętał w Egonie tej zwierzęcej agresji, wilczego gniewu w złotych tęczówkach. To przecież Egon. Cichy, uśmiechnięty, wyciągający pomocną dłoń. Wydłużająca się ręka wsuwała się przez kraty, a młody Munch jako jedyny mógł przez nie sięgnąć do półprzytomnego Theo, wcisnąć mu kromkę chleba w dłoń, przypomnieć, że wciąż jest człowiekiem, że wciąż jest kochany, że na świecie wciąż istnieją przyjaźń i rodzina.
Uratował mu wtedy życie. Samą obecnością.
A Theo zabrał mu dwa, ważne dla Egona życia.
Teraz ciepłe wspomnienia topniały pod naciskiem jeszcze gorętszego gniewu. Theo Holmberg znał wszystkie odcienie złości - zarówno tej szczerej, jak i tej wywoływanej eliksirami i używkami. Uciekał od niej lub biegł ku niej przez całe życie, szamocząc się pomiędzy własnym lękiem i przestrogami matki (skończysz jak swój ojciec) i porywczą naturą oraz cyniczną skłonnością otoczenia do wykorzystywania jego zdolności do własnych celów. Ludzie, dla których ściągał długi i wymierzał ciosy, nie różnili się wszak znacznie od pierwszej pary, która dostrzegła jego talent. Tyle, że nikt inny nie trzymał go w klatce.
Nikt inny nie podważał samego jądra jego istnienia, jego tożsamości. Pochwały, naganym, szyderstwa, ciosy pasem i umiejętnie dawkowane eliksiry omal nie wymazały dawnego Theo, kreując na jego miejsce spektakularnego potwora. Nie wiedział, czy po tamtym mordzie w ogóle pamiętałby, kim był wcześniej - tylko ostatnia więź z przeszłością, obecność Lindbloma, pomogła mu jakoś wrócić do siebie. Lisia kita, zdobywane przez przyjaciela antidota i narkotyki, długi proces odbudowywania człowieka. Długi i nieudany. Stracił magię, znowu stracił część siebie - nie był gotów płacić za czary czarnymi wstęgami i niewymazywalną pieczęcią, kolejnym piętnem. Stracił przyjaciela. A teraz tracił nawet wiarę w to, że zdoła cokolwiek naprawić.
Złość, wykrzywiająca twarz Egona była obca - pasowała raczej do pana Munch niźli do jego syna. Widać było, że brunet - w odróżnieniu od Theo - nie został zrodzony do gniewu, że gwałtowne emocje kłębią się w jego ciele nie znajdując ujścia i wykrzywiają twarz w równie groteskowy sposób, co przemiana wykrzywia kości Holmberga.
- Niedźwiedź. Ja. Nie wiem, nie myślałem. - przyznał głucho, z trudem zachowując spokój pod naporem oskarżeń. Na twarz wpełzł rumieniec, rzęsy drżały niebezpiecznie.
Nie płacz, Theo. Tego też mu zawsze zabraniali.
- Nie kontrolowałem tego. Wiesz, że nigdy tego nie kontrolowałem. - podbródek też zadrżał. - To było tak jak wtedy, gdy nie mogłem przemienić się wcale i pozostałem słaby i pobili mnie na Arenie, a potem przynosiłeś mi ukradkiem chleb, bo nie dostałem kolacji za karę, p...pamiętasz? - opuścił z powrotem głowę, tracąc cyrkową maskę, na powrót stając się zagubionym sobą. - To było tak jak wtedy, tylko odwrotnie. Raz nie mogłem się przemienić, raz mogłem... - tłumaczył, tak jakby liczył, że Egon zrozumie, że ściągnie z jego barków choć część palącej winy.
Nigdy tego nie chciałem. To oni tego chcieli.
- Zawsze chcieli, żebym przemienił się całkowicie. N..nie wiedziałem, że jeśli się uda, to nie na arenie. - przypomniał mu z bladym, histerycznym uśmiechem.
Nie zasługiwali na to.
Zamrugał, bardzo pragnąc odnaleźć w sobie szczere i palące poczucie winy.
- Stworzyli mnie takiego. - nie, nie był w stanie. Nie współczuł im. - Przykro mi, że ty straciłeś rodziców. Że straciliśmy rodzinę. - jeśli komukolwiek współczuł, to Egonowi. Odezwał się z łagodną nostalgią, tak jakby nadal uważał się za część cyrkowej rodziny, a nie za ich zwierzę domowe, za potwora.
Krew wytrąciła go z równowagi - nie krzywdź się, Egon, chciał powiedzieć, muskając palcami jego przegub, ale Munch spojrzał nagle na niego tak...
...tak przerażająco i obco.
Tak, jakby naprawdę chciał go zabić.
Theo zareagował instynktownie - cofnął się o krok, odsuwając ramię.
-Egon, rzuć broń! - warknął, krótka komenda, charakterystycznie, zwierzęco zaokrąglone "r."
Tak bardzo chciał być człowiekiem, którego Egon teraz potrzebował - łagodnym, spokojnym, wyrozumiałym. Chciałby delikatnie wyjąć mu nóż z ręki, przewiązać krwawiącą ranę, a potem może upaść na kolana i szczerze błagać o wybaczenie, zapewniać o dawnych więzach braterstwa.
Tak bardzo chciał - ale nie umiał.
Bo w obliczu ataku, instynktownie się zezłościł.
-Zostaw. - syknął, wyciągając rękę aby mocno złapać Egona za ramię. Drugą dłoń spróbował zacisnąć na połach płaszcza Muncha - musiał go unieruchomić.
Paznokcie wydłużyły się niepostrzeżenie, wyostrzyły - zadrapując materiał płaszcza, zaraz go przetną.
Uratował mu wtedy życie. Samą obecnością.
A Theo zabrał mu dwa, ważne dla Egona życia.
Teraz ciepłe wspomnienia topniały pod naciskiem jeszcze gorętszego gniewu. Theo Holmberg znał wszystkie odcienie złości - zarówno tej szczerej, jak i tej wywoływanej eliksirami i używkami. Uciekał od niej lub biegł ku niej przez całe życie, szamocząc się pomiędzy własnym lękiem i przestrogami matki (skończysz jak swój ojciec) i porywczą naturą oraz cyniczną skłonnością otoczenia do wykorzystywania jego zdolności do własnych celów. Ludzie, dla których ściągał długi i wymierzał ciosy, nie różnili się wszak znacznie od pierwszej pary, która dostrzegła jego talent. Tyle, że nikt inny nie trzymał go w klatce.
Nikt inny nie podważał samego jądra jego istnienia, jego tożsamości. Pochwały, naganym, szyderstwa, ciosy pasem i umiejętnie dawkowane eliksiry omal nie wymazały dawnego Theo, kreując na jego miejsce spektakularnego potwora. Nie wiedział, czy po tamtym mordzie w ogóle pamiętałby, kim był wcześniej - tylko ostatnia więź z przeszłością, obecność Lindbloma, pomogła mu jakoś wrócić do siebie. Lisia kita, zdobywane przez przyjaciela antidota i narkotyki, długi proces odbudowywania człowieka. Długi i nieudany. Stracił magię, znowu stracił część siebie - nie był gotów płacić za czary czarnymi wstęgami i niewymazywalną pieczęcią, kolejnym piętnem. Stracił przyjaciela. A teraz tracił nawet wiarę w to, że zdoła cokolwiek naprawić.
Złość, wykrzywiająca twarz Egona była obca - pasowała raczej do pana Munch niźli do jego syna. Widać było, że brunet - w odróżnieniu od Theo - nie został zrodzony do gniewu, że gwałtowne emocje kłębią się w jego ciele nie znajdując ujścia i wykrzywiają twarz w równie groteskowy sposób, co przemiana wykrzywia kości Holmberga.
- Niedźwiedź. Ja. Nie wiem, nie myślałem. - przyznał głucho, z trudem zachowując spokój pod naporem oskarżeń. Na twarz wpełzł rumieniec, rzęsy drżały niebezpiecznie.
Nie płacz, Theo. Tego też mu zawsze zabraniali.
- Nie kontrolowałem tego. Wiesz, że nigdy tego nie kontrolowałem. - podbródek też zadrżał. - To było tak jak wtedy, gdy nie mogłem przemienić się wcale i pozostałem słaby i pobili mnie na Arenie, a potem przynosiłeś mi ukradkiem chleb, bo nie dostałem kolacji za karę, p...pamiętasz? - opuścił z powrotem głowę, tracąc cyrkową maskę, na powrót stając się zagubionym sobą. - To było tak jak wtedy, tylko odwrotnie. Raz nie mogłem się przemienić, raz mogłem... - tłumaczył, tak jakby liczył, że Egon zrozumie, że ściągnie z jego barków choć część palącej winy.
Nigdy tego nie chciałem. To oni tego chcieli.
- Zawsze chcieli, żebym przemienił się całkowicie. N..nie wiedziałem, że jeśli się uda, to nie na arenie. - przypomniał mu z bladym, histerycznym uśmiechem.
Nie zasługiwali na to.
Zamrugał, bardzo pragnąc odnaleźć w sobie szczere i palące poczucie winy.
- Stworzyli mnie takiego. - nie, nie był w stanie. Nie współczuł im. - Przykro mi, że ty straciłeś rodziców. Że straciliśmy rodzinę. - jeśli komukolwiek współczuł, to Egonowi. Odezwał się z łagodną nostalgią, tak jakby nadal uważał się za część cyrkowej rodziny, a nie za ich zwierzę domowe, za potwora.
Krew wytrąciła go z równowagi - nie krzywdź się, Egon, chciał powiedzieć, muskając palcami jego przegub, ale Munch spojrzał nagle na niego tak...
...tak przerażająco i obco.
Tak, jakby naprawdę chciał go zabić.
Theo zareagował instynktownie - cofnął się o krok, odsuwając ramię.
-Egon, rzuć broń! - warknął, krótka komenda, charakterystycznie, zwierzęco zaokrąglone "r."
Tak bardzo chciał być człowiekiem, którego Egon teraz potrzebował - łagodnym, spokojnym, wyrozumiałym. Chciałby delikatnie wyjąć mu nóż z ręki, przewiązać krwawiącą ranę, a potem może upaść na kolana i szczerze błagać o wybaczenie, zapewniać o dawnych więzach braterstwa.
Tak bardzo chciał - ale nie umiał.
Bo w obliczu ataku, instynktownie się zezłościł.
-Zostaw. - syknął, wyciągając rękę aby mocno złapać Egona za ramię. Drugą dłoń spróbował zacisnąć na połach płaszcza Muncha - musiał go unieruchomić.
Paznokcie wydłużyły się niepostrzeżenie, wyostrzyły - zadrapując materiał płaszcza, zaraz go przetną.
Egon Munch
Re: 18.11.2000 – Port północny – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Pon 27 Lis - 23:19
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Poczucie zdrady przywarło do jego życia jak ciemna i lepka pecyna smoły – dostrzegał ją w nienawistnych, chłodnych spojrzeniach rodziców, którzy nigdy nie traktowali go z równie triumfalnym uznaniem, co swych lukratywnych podopiecznych, w gniewie wiecznie niezadowolonej matki i brutalności pozbawionego litości ojca, dostrzegał ją w działaniach Theo, który, rozeźlony i zahipnotyzowany koślawymi ruchami ryżej kity, nie obejrzał się nawet przez ramię, kiedy go zostawiał, w mętnym bielmie oczu Freydis, której miarowe bicie serca cichło w obliczu wizgu zimowej słoty, swym słabnącym riffem prześladując go w snach. Nareszcie widział ją również w lineaturze wstrętu, który po raz pierwszy rozrysował się na twarzy Görana, mężczyzny stojącego przed nim w pełni swego okrucieństwa, nimbie mściwych skłonności, których gwałtowny upust opadał na jego barki bolesnym ciosem przerażenia – kim by był, gdyby nie oni wszyscy? Kim by był, gdyby żyły nie wypełzały mu na wierzch cienkiej powłoki skóry czernią plugawego wężowiska, gdyby ciało nie domagało się delirycznego ukojenia magicznych substancji, gdyby nie wrzało w nim tyle złości, żalu i nienawiści?
Przez lata nauczył się otępiać własną świadomość, zrzucać myśli na mierzeję, spłycać głębiny przeszłości do obmywającej mu kostki mielizny, stojąc naprzeciwko mężczyzny nie potrafił jednak udawać, że nie zauważał, nie potrafił powstrzymać fal napływających do piersi wspomnień tak, jak robił to po tylekroć wcześniej, więc zaciskał tylko zęby, wżynając ostrze noża w miękką fakturę skóry, rozcinając wzdłuż linii papilarnych, brocząc krwią ubranie, którego kieszeń przesiąkła lepką wilgocią juchy. Przez jakiś czas rzeczywiście trwał w milczeniu, pozwalając, by głuche wyznanie przeciwnika rozprysło się w ciszy wąskiego przesmyku, przyćmione gniewem spojrzenie wciąż z uporem kierując na jego twarz, jak gdyby sądził, że mógłby wypalić w niej dziurę samą siłą woli – a potem Theo znów się odezwał, przeciągając go przez dygot swego monologu; im więcej mówił, tym boleśniejszy stawał się ucisk pod mostkiem, tym silniej zaczynał na nowo czuć, że kręci mu się w głowie, że za mocno zbiera na wymioty.
– Dosyć tego. – warknął gardłowo, wchodząc mu w słowo, a jego blada twarz przybrała morowy odcień, uwydatniając barwę spierzchniętych, pąsowych warg i głębokich cieni półksiężyców rysujących się niezdrowym zmęczeniem pod oczami; w porównaniu z Theo wyglądał wyjątkowo rachitycznie, mimo to wyraz jego spojrzenia nie zmienił się ani trochę, wciąż tak samo stanowczy, napęczniały od rozpierających czaszkę emocji. Łzy pozostawiły na jego licu dwie, zaczerwienione wstęgi, lśniące blado w słabym świetle dnia, stanowiące objaw bezsilnej wściekłości, pozbawione smutku, który mógłby przekonwertować portret jego nowego jestestwa w oczach byłego przyjaciela – od dawna nie był już tym dzieckiem, o jakim opowiadał, tym, którym go zapamiętał, nigdy nie miał szansy nim być. Podświadomie musiał wiedzieć, że Munchowie byli złymi ludźmi, musiał dostrzegać grozę, jaka czaiła się w talarach ich źrenic, w kościstości rąk, które z taką łatwością zaciskały się na dziecięcych kończynach, w intencjach, których w końcu sam nie potrafił usprawiedliwiać – zabiłby ich, gdyby żyli; na swoich zasadach.
– Pamiętam. – odrzekł w końcu, a ton jego głosu na chwilę się wygładził, plecy wyprostowały ostrożnie, chociaż w kalafonii tęczówek wciąż iskrzył się błysk nieposkromionego obłędu, infernalnego biesa, który wypełzał z głębi jego piersi, zacieśniając się wokół talii siłą swych obmierzłych macek. – Pamiętam, zostawiłeś mnie tam. – kącik ust drgnął w sposób, który sprawiał, że nie można by posądzić go o preludium uśmiechu. – Gdyby nie ty… – zatrzymał się; poczuł jak znajoma niedyspozycja ucisku napiera mu na grdykę, jak palce znów mocniej zaciskają się na ostrzu, jak ból, który pulsował w dłoni, rozpływał się po jego ciele, nadwątlając stabilność kolan. Gdyby nie ty, nic podobnego, by się nie wydarzyło – banalne uroszczenie.
Nóż ślizgał mu się w dłoni, a rana piekła dolegliwie, kiedy docisnął śródręcze do drewnianej rękojeści broni – żachnął się gwałtownie, ale ostrze ledwo dosięgło ramienia Theo, gdy silny, zwierzęcy uścisk zacisnął się na jego barku, by zaraz szarpnąć żarliwie za poły płaszcza. Skostniałe palce rozluźniły się odruchowo, a ugrzęzły w nich przedmiot upadł na brukowaną kostkę drogi z przenikliwym, nieprzyjemnym brzękiem, odsłaniając przysłoniętą krwawymi plamami pieczęć po wewnętrznej stronie rozciętej dłoni. Egon skrzywił się wyraźnie i poczuł, jak z instrumentu krtani mimowolnie wydobywa się chrobotliwe warknięcie, zaraz jego wzrok zatrzymał się jednak na ręce Theo – paznokciach wydłużonych do niedźwiedzich szponów, ostrzem zadrapujących materiał jego płaszcza, rozcinając na nim cztery równolegle sunące szramy. Zesztywniał odruchowo, pochwycony w stupor nagłego lęku, który wypełnił jego żyły przeszywającym chłodem reminiscencji – nie był w stanie się przed nim bronić.
Przez lata nauczył się otępiać własną świadomość, zrzucać myśli na mierzeję, spłycać głębiny przeszłości do obmywającej mu kostki mielizny, stojąc naprzeciwko mężczyzny nie potrafił jednak udawać, że nie zauważał, nie potrafił powstrzymać fal napływających do piersi wspomnień tak, jak robił to po tylekroć wcześniej, więc zaciskał tylko zęby, wżynając ostrze noża w miękką fakturę skóry, rozcinając wzdłuż linii papilarnych, brocząc krwią ubranie, którego kieszeń przesiąkła lepką wilgocią juchy. Przez jakiś czas rzeczywiście trwał w milczeniu, pozwalając, by głuche wyznanie przeciwnika rozprysło się w ciszy wąskiego przesmyku, przyćmione gniewem spojrzenie wciąż z uporem kierując na jego twarz, jak gdyby sądził, że mógłby wypalić w niej dziurę samą siłą woli – a potem Theo znów się odezwał, przeciągając go przez dygot swego monologu; im więcej mówił, tym boleśniejszy stawał się ucisk pod mostkiem, tym silniej zaczynał na nowo czuć, że kręci mu się w głowie, że za mocno zbiera na wymioty.
– Dosyć tego. – warknął gardłowo, wchodząc mu w słowo, a jego blada twarz przybrała morowy odcień, uwydatniając barwę spierzchniętych, pąsowych warg i głębokich cieni półksiężyców rysujących się niezdrowym zmęczeniem pod oczami; w porównaniu z Theo wyglądał wyjątkowo rachitycznie, mimo to wyraz jego spojrzenia nie zmienił się ani trochę, wciąż tak samo stanowczy, napęczniały od rozpierających czaszkę emocji. Łzy pozostawiły na jego licu dwie, zaczerwienione wstęgi, lśniące blado w słabym świetle dnia, stanowiące objaw bezsilnej wściekłości, pozbawione smutku, który mógłby przekonwertować portret jego nowego jestestwa w oczach byłego przyjaciela – od dawna nie był już tym dzieckiem, o jakim opowiadał, tym, którym go zapamiętał, nigdy nie miał szansy nim być. Podświadomie musiał wiedzieć, że Munchowie byli złymi ludźmi, musiał dostrzegać grozę, jaka czaiła się w talarach ich źrenic, w kościstości rąk, które z taką łatwością zaciskały się na dziecięcych kończynach, w intencjach, których w końcu sam nie potrafił usprawiedliwiać – zabiłby ich, gdyby żyli; na swoich zasadach.
– Pamiętam. – odrzekł w końcu, a ton jego głosu na chwilę się wygładził, plecy wyprostowały ostrożnie, chociaż w kalafonii tęczówek wciąż iskrzył się błysk nieposkromionego obłędu, infernalnego biesa, który wypełzał z głębi jego piersi, zacieśniając się wokół talii siłą swych obmierzłych macek. – Pamiętam, zostawiłeś mnie tam. – kącik ust drgnął w sposób, który sprawiał, że nie można by posądzić go o preludium uśmiechu. – Gdyby nie ty… – zatrzymał się; poczuł jak znajoma niedyspozycja ucisku napiera mu na grdykę, jak palce znów mocniej zaciskają się na ostrzu, jak ból, który pulsował w dłoni, rozpływał się po jego ciele, nadwątlając stabilność kolan. Gdyby nie ty, nic podobnego, by się nie wydarzyło – banalne uroszczenie.
Nóż ślizgał mu się w dłoni, a rana piekła dolegliwie, kiedy docisnął śródręcze do drewnianej rękojeści broni – żachnął się gwałtownie, ale ostrze ledwo dosięgło ramienia Theo, gdy silny, zwierzęcy uścisk zacisnął się na jego barku, by zaraz szarpnąć żarliwie za poły płaszcza. Skostniałe palce rozluźniły się odruchowo, a ugrzęzły w nich przedmiot upadł na brukowaną kostkę drogi z przenikliwym, nieprzyjemnym brzękiem, odsłaniając przysłoniętą krwawymi plamami pieczęć po wewnętrznej stronie rozciętej dłoni. Egon skrzywił się wyraźnie i poczuł, jak z instrumentu krtani mimowolnie wydobywa się chrobotliwe warknięcie, zaraz jego wzrok zatrzymał się jednak na ręce Theo – paznokciach wydłużonych do niedźwiedzich szponów, ostrzem zadrapujących materiał jego płaszcza, rozcinając na nim cztery równolegle sunące szramy. Zesztywniał odruchowo, pochwycony w stupor nagłego lęku, który wypełnił jego żyły przeszywającym chłodem reminiscencji – nie był w stanie się przed nim bronić.
Bezimienny
Re: 18.11.2000 – Port północny – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Pon 27 Lis - 23:19
Egon mówił niewiele, Theo uparcie się tłumaczył - zupełnie jakby role się odwróciły. To Theo był zawsze tym milczącym, nieco zahukanym, tym dławiącym w sobie emocje - zawsze bał się, że wybuchną niczym gorący wulkan i niedźwiedzia furia, uparcie próbował więc je stłumić. Doprowadzało to Munchów do białej gorączki. Najpierw wykazywali się jeszcze względną wyrozumiałością, był w końcu tylko dzieckiem, gdy go zabrali. Wpływ genetyki na berserkera miał narastać w okresie dojrzewania, więc czekali. Theo jadł coraz więcej, rósł coraz wyższy, ale uparcie nie dawał się doprowadzić do zwierzęcej furii - wspomnienie własnych dłoni na szyi młodszej siostry zbyt przerażało, nigdy więcej. W końcu uciekli się więc do manipulacji, do krzywdzenia tych na których mu zależało, do narkotycznego wpływu eliksirów - aż emocje znów skłębiły się w nim jak wybuchający wulkan i nie wyzwolił się od nich już nigdy, nigdy, nigdy. Nawet teraz ledwo nad sobą panował, nawet teraz miał ochotę uciec do zwierzęcej formy - uciec od niebezpieczeństwa, od słabości, od nieokiełznanych emocji. Tego go nauczyli - jako niedźwiedź będziesz niepokonany.
I był niepokonany - zwierzęce geny dopomogły, chwilowo zagłuszając słowa Egona i oddzielając Theo od cudzego gniewu, umożliwiając mu zwinne odsunięcie się od napastnika i wreszcie - pozwalając mu mocno chwycić Muncha za przegub. Silna dłoń zacisnęła się na jego ręce, pazury drugiej rozdarły płaszcz, twarz wykrzywiła się w grymasie gniewu i...
...nóż upadł na ziemię z głuchym brzękiem, zwierzęca jaźń instynktownie pojęła, że zagrożenie minęło. Wzrok dostrzegł zaś coś tak zaskakującego, że chłodna realizacja ostudziła wrzące w Theo emocje - lodowaty lęk przyćmił gniew, zaskoczenie podziałało jak kubeł zimnej wody.
Pazury skracały się stopniowo, rysy twarzy wygładziły się, a Theo szerokimi oczyma wpatrywał się w Pieczęć Lokiego.
Doskonale znał jej kształt, studiował (ha, to do niego niepodobne!) w książkach wszystko co związane ze ślepcami, próbował się pilnować, nie dać się złapać. Pieczęć, namacalne piętno, prześladowało go w koszmarach - ile uda się uciekać, odwlekać nieuniknione? Był już dziwakiem, wyrzutkiem, potworem, pieczęć jedynie to potwierdzi. Genetyka nie była jego wyborem, ale magia zakazana - już tak.
Mając się za mordercę, a Egona za ofiarę - nie spodziewał się zupełnie po nim takiej samej drogi, tych samych błędów, tej samej tragedii. Dwójka dzieci Munchów zwiedzionych na manowce, upodlonych, skazanych na życie na marginesie społeczeństwa - lub życie pozbawione magii.
Wstrzymał oddech, nozdrza wciąż lekko drżały.
Czuł jego strach, niemal namacalnie.
-Egon... - wydusił przez ściśnięte gardło, kręcąc lekko głową. -Dlaczego...? - szepnął, choć znał przecież odpowiedź. Kroczył przecież tą samą ścieżką, choć nigdy się mu nie przyzna. Wkroczył na nią, gdy został sam, gdy z hukiem wyrzucił ze swojego życia pewnego huldrekalla.
Egon był sam odkąd uciekli.
Zostawiłeś mnie. - słowa, wcześniej zagłuszone przez własne emocje, na powrót zadźwięczały mu w uszach.
Egon miał rację.
Zostawił go, zostawił kogoś, kogo uważał za brata. Nawet nie sprawdził, gdzie jest - wpatrywał się tylko we własne, zakrwawione dłonie, a potem w hipnotyczną lisią kitę. Uciekł i nigdy nie oglądał się za siebie.
-Zostawiłem cię. - powtórzył głucho. Po tych kilkunastu sekundach, słowa mogły się wydać niespodziewane.
Nadal ściskał płaszcz i przegub bruneta, ale nieco lżej.
-Ja... przepraszam. - tym razem nie za śmierć jego rodziców, tym razem za porzucenie.
Każdy rozsądny galdr odsunąłby się teraz z obrzydzeniem, ale Theo nigdy nie był rozsądny. Nie potrafił nawet przyjąć nienawiści kierowanej we własną stronę - pogarda i lęk towarzyszyły mu od małego, widział je nawet na twarzy własnej matki.
Nie potrafił uciec od podobnych emocji - co najwyżej lgnął do nich, jak ćma do światła. Gdyby odrzucił każdego, kto się go bał, nie pozostałby mu nikt.
I chyba dlatego - niewiele myśląc - przyciągnął do siebie Egona w mocnym, niedźwiedzim (braterskim?) uścisku, z którego ten nie miał szans się wyrwać.
Tak, jakby znowu byli dziećmi.
-Tak mi przykro. Przepraszam.
I był niepokonany - zwierzęce geny dopomogły, chwilowo zagłuszając słowa Egona i oddzielając Theo od cudzego gniewu, umożliwiając mu zwinne odsunięcie się od napastnika i wreszcie - pozwalając mu mocno chwycić Muncha za przegub. Silna dłoń zacisnęła się na jego ręce, pazury drugiej rozdarły płaszcz, twarz wykrzywiła się w grymasie gniewu i...
...nóż upadł na ziemię z głuchym brzękiem, zwierzęca jaźń instynktownie pojęła, że zagrożenie minęło. Wzrok dostrzegł zaś coś tak zaskakującego, że chłodna realizacja ostudziła wrzące w Theo emocje - lodowaty lęk przyćmił gniew, zaskoczenie podziałało jak kubeł zimnej wody.
Pazury skracały się stopniowo, rysy twarzy wygładziły się, a Theo szerokimi oczyma wpatrywał się w Pieczęć Lokiego.
Doskonale znał jej kształt, studiował (ha, to do niego niepodobne!) w książkach wszystko co związane ze ślepcami, próbował się pilnować, nie dać się złapać. Pieczęć, namacalne piętno, prześladowało go w koszmarach - ile uda się uciekać, odwlekać nieuniknione? Był już dziwakiem, wyrzutkiem, potworem, pieczęć jedynie to potwierdzi. Genetyka nie była jego wyborem, ale magia zakazana - już tak.
Mając się za mordercę, a Egona za ofiarę - nie spodziewał się zupełnie po nim takiej samej drogi, tych samych błędów, tej samej tragedii. Dwójka dzieci Munchów zwiedzionych na manowce, upodlonych, skazanych na życie na marginesie społeczeństwa - lub życie pozbawione magii.
Wstrzymał oddech, nozdrza wciąż lekko drżały.
Czuł jego strach, niemal namacalnie.
-Egon... - wydusił przez ściśnięte gardło, kręcąc lekko głową. -Dlaczego...? - szepnął, choć znał przecież odpowiedź. Kroczył przecież tą samą ścieżką, choć nigdy się mu nie przyzna. Wkroczył na nią, gdy został sam, gdy z hukiem wyrzucił ze swojego życia pewnego huldrekalla.
Egon był sam odkąd uciekli.
Zostawiłeś mnie. - słowa, wcześniej zagłuszone przez własne emocje, na powrót zadźwięczały mu w uszach.
Egon miał rację.
Zostawił go, zostawił kogoś, kogo uważał za brata. Nawet nie sprawdził, gdzie jest - wpatrywał się tylko we własne, zakrwawione dłonie, a potem w hipnotyczną lisią kitę. Uciekł i nigdy nie oglądał się za siebie.
-Zostawiłem cię. - powtórzył głucho. Po tych kilkunastu sekundach, słowa mogły się wydać niespodziewane.
Nadal ściskał płaszcz i przegub bruneta, ale nieco lżej.
-Ja... przepraszam. - tym razem nie za śmierć jego rodziców, tym razem za porzucenie.
Każdy rozsądny galdr odsunąłby się teraz z obrzydzeniem, ale Theo nigdy nie był rozsądny. Nie potrafił nawet przyjąć nienawiści kierowanej we własną stronę - pogarda i lęk towarzyszyły mu od małego, widział je nawet na twarzy własnej matki.
Nie potrafił uciec od podobnych emocji - co najwyżej lgnął do nich, jak ćma do światła. Gdyby odrzucił każdego, kto się go bał, nie pozostałby mu nikt.
I chyba dlatego - niewiele myśląc - przyciągnął do siebie Egona w mocnym, niedźwiedzim (braterskim?) uścisku, z którego ten nie miał szans się wyrwać.
Tak, jakby znowu byli dziećmi.
-Tak mi przykro. Przepraszam.
Egon Munch
Re: 18.11.2000 – Port północny – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Pon 27 Lis - 23:20
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Strach był czymś chłodnym i bolesnym, co, jak zbudzone ze snu zwierzę, powoli rozciągało się w piersi, napierając na rachityczne łuki żeber, które rozszerzyły się lekko, wpuszczając do płuc rwany haust powietrza – przez lata nauczył się ukrywać to uczucie pod maską gniewnego paroksyzmu, pozwalać, by popielało w płomieniu nieokiełznanej rozsądkiem wściekłości, teraz opadło na niego jednak jak uderzenie wysokiej gorączki, dygot powściągniętych spazmem mięśni, nagłe przesunięcie w spojrzeniu, które zakotwiczyło się na pazurach Theo w zaskoczonym stuporze, przeczuciu, że zwierzęce szpony przedrą się niebawem przez grubą, szorstką wełnę płaszcza, pozostawią czerwone szramy na cienkim płótnie skóry i dosięgną go ostatecznością swej brutalności aż po samo serce, rozprują niczym szmacianą lalkę, z tą samą łatwością, z jaką rozwarstwiły człowieczeństwo jego rodziców, szarpiąc za narządy i spięte tkanki, sprawiając, że niepokój, wpisany w rozszerzone źrenice, zakwitł czerwienią rozlanej krwi.
Napiętą strunę emocji przeciął metaliczny brzęk noża, którego rękojeść wysunęła się z uścisku śliskich od posoki palców, a ostrze uderzyło o nierówne brukowanie chodnika; kiedy uniósł ostrożnie głowę, celując puginałem spojrzenia – choć przeszklonego zaczerwienieniem łez, wciąż tak wyraziście podżeganego gniewem, że złocistość tęczówek przybrała ciemny, bursztynowy odcień, miejscami nakrapiany cętkami ciemnego brązu – w twarz Theo, zauważył, że coś zmieniło się w jego oczach, cała zwarzona determinacja przesączyła się z powrotem do kości, sprawiając, że jego cera wydała mu się bledsza, źrenice bardziej rozmyte, mniej przypominające szpilki wbite w szarobłękitny odmęt tęczówek, a bardziej drobne wysepki obmywane przez fale tającego po sztormie morza. Poczuł, jak palce mężczyzny zaciskają się mocniej na jego przegubie, siłą zmuszając go, by uniósł dłoń wyżej, pozwolił, by spomiędzy karminowych wstęg cieknącej z rany krwi wyłonił się charakterystyczny symbol wygrawerowanej w skórze pieczęci, czerń tuszu, który miał pozostać tam zawsze, niezależnie od tego jak często i jak intensywnie rozcinałby nożem wrażliwe płótno śródręcza; w obliczu tego piętna dostrzegł płomyk strachu w oczach Theo i podskórnie zapragnął, by ten bał się go już na zawsze.
– Nie podoba ci się? – wyszarpnął zza kurczowo zaciskanej zagrody zębów, rozciągając usta w wyjątkowo nieprzyjemnym uśmiechu, którego złośliwy grymas zakołysał się nerwowo na linii warg, zdradzając gorejące wewnątrz rozedrganie, bezsilność sprawiającą, że jego fizjonomia trzeszczała jak na starej, zaciętej kasecie, straszącej widmem nagłego wygaśnięcia. Fasada beztroskiego kamuflażu, jaką dotąd utrzymywał na twarzy, rozbiła się z hukiem o ziemię w chwili, w której przez zwierciadło spojrzenia przesączyła się srebrzystość łez – bez jej bezpiecznej fortyfikacji tym silniej uwydatniały się framugi kości, konturujące zapadnięte policzki, tym wyraźniejszy był niezdrowy, morowy odcień pobladłej, upstrzonej wybroczynami cery, tym większa nerwowość rozbieganego spojrzenia, tym dobitniejszy wydźwięk jego bezsilnej rachityczności, ciała toczonego przez malignę rozpalającego skórę gorąca, sylwetki w swej obmierzłości zaskakująco dziecięcej, tak samo jak dawniej lichej, tak samo wątłej i niedojrzałej. Nie potrafił dłużej udawać – nie przed nim i nie przed sobą samym; nie miał siły kiełznać w dłoniach napiętych smyczy rozszczekanych ogarów swego sumienia, uchylać się przed bólem ich wygłodniałych pysków, wciąż na nowo przekręcać klucz w stęchłej piwnicy swych wspomnień. Być może racją było to, co wciąż mu wypominano, wiedział o tym, lecz nie dostrzegał już dla siebie żadnego ratunku, gotowy pogodzić się z ponurym finałem swego nadpsutego zgnilizną życia, dostrzec iskrę nadziei w widmie rychłego odejścia – wystarczyło przecież bardzo niewiele, zbyt duża dawka przesączona przez korowód wygiętych żył i oczy zamknięte tak długo, dopóki świadomość całkiem nie utonęłaby w miękkiej otchłani indukowanej narkotykiem ciemności. Byle nie odchodzić spod szponów niedźwiedzia, nie tak, jak odeszli oni.
Nie chciał tej bliskości, nie potrafił jej przyjąć, bał się jej, a mimo to pozwolił, by szerokie, barczyste ramiona Theo owinęły się wokół jego sylwetki i przyciągnęły ją blisko do piersi, spod której wydobywał się regularny, miarowy riff bijącego serca. W pierwszym odruchu ciało przeszył impuls gwałtowanego spazmu, w jakim mięśnie napięły się w bolesnej sztywności, próbując szarpnąć się z ciasnych wnyków objęcia, zaraz zwiotczały jednak posłusznie, pozwalając, by osunął się w ciepło tej przymuszonej skruchą bliskości.
– Nie zostawiaj mnie teraz. – poczuł, jak chrobotliwy szept prośby ugrzązł mu w gardle, jak napierał boleśnie na uwypuklone jabłko grdyki, zanim nie wypluł z siebie tych słów jak w torsjach, wyżęty i zesztywniały własną, dziecinną żałością. – Nie teraz. – mimowolnie oparł się na nim całym ciężarem ciała, odrywając lekko stopy, dotąd tak usilnie przywierające do podłoża – bo wszystko okazało teraz nieważne zupełnie, ta słabość, w obliczu której uderzyłby kolanami o twardy bruk, gdyby Holmberg się cofnął, to, czy palce zaciśniętych wokół jego piersi rąk wciąż pozostawały przemienione w niedźwiedzie szpony, to, czy wszystko, w co dotąd wierzył miało skończyć się właśnie tutaj, w brudnej uliczce, z huczącymi w oddali falami, spieniającymi się o betonowe bramy portu. Zasługiwał w końcu na znacznie mniej.
Napiętą strunę emocji przeciął metaliczny brzęk noża, którego rękojeść wysunęła się z uścisku śliskich od posoki palców, a ostrze uderzyło o nierówne brukowanie chodnika; kiedy uniósł ostrożnie głowę, celując puginałem spojrzenia – choć przeszklonego zaczerwienieniem łez, wciąż tak wyraziście podżeganego gniewem, że złocistość tęczówek przybrała ciemny, bursztynowy odcień, miejscami nakrapiany cętkami ciemnego brązu – w twarz Theo, zauważył, że coś zmieniło się w jego oczach, cała zwarzona determinacja przesączyła się z powrotem do kości, sprawiając, że jego cera wydała mu się bledsza, źrenice bardziej rozmyte, mniej przypominające szpilki wbite w szarobłękitny odmęt tęczówek, a bardziej drobne wysepki obmywane przez fale tającego po sztormie morza. Poczuł, jak palce mężczyzny zaciskają się mocniej na jego przegubie, siłą zmuszając go, by uniósł dłoń wyżej, pozwolił, by spomiędzy karminowych wstęg cieknącej z rany krwi wyłonił się charakterystyczny symbol wygrawerowanej w skórze pieczęci, czerń tuszu, który miał pozostać tam zawsze, niezależnie od tego jak często i jak intensywnie rozcinałby nożem wrażliwe płótno śródręcza; w obliczu tego piętna dostrzegł płomyk strachu w oczach Theo i podskórnie zapragnął, by ten bał się go już na zawsze.
– Nie podoba ci się? – wyszarpnął zza kurczowo zaciskanej zagrody zębów, rozciągając usta w wyjątkowo nieprzyjemnym uśmiechu, którego złośliwy grymas zakołysał się nerwowo na linii warg, zdradzając gorejące wewnątrz rozedrganie, bezsilność sprawiającą, że jego fizjonomia trzeszczała jak na starej, zaciętej kasecie, straszącej widmem nagłego wygaśnięcia. Fasada beztroskiego kamuflażu, jaką dotąd utrzymywał na twarzy, rozbiła się z hukiem o ziemię w chwili, w której przez zwierciadło spojrzenia przesączyła się srebrzystość łez – bez jej bezpiecznej fortyfikacji tym silniej uwydatniały się framugi kości, konturujące zapadnięte policzki, tym wyraźniejszy był niezdrowy, morowy odcień pobladłej, upstrzonej wybroczynami cery, tym większa nerwowość rozbieganego spojrzenia, tym dobitniejszy wydźwięk jego bezsilnej rachityczności, ciała toczonego przez malignę rozpalającego skórę gorąca, sylwetki w swej obmierzłości zaskakująco dziecięcej, tak samo jak dawniej lichej, tak samo wątłej i niedojrzałej. Nie potrafił dłużej udawać – nie przed nim i nie przed sobą samym; nie miał siły kiełznać w dłoniach napiętych smyczy rozszczekanych ogarów swego sumienia, uchylać się przed bólem ich wygłodniałych pysków, wciąż na nowo przekręcać klucz w stęchłej piwnicy swych wspomnień. Być może racją było to, co wciąż mu wypominano, wiedział o tym, lecz nie dostrzegał już dla siebie żadnego ratunku, gotowy pogodzić się z ponurym finałem swego nadpsutego zgnilizną życia, dostrzec iskrę nadziei w widmie rychłego odejścia – wystarczyło przecież bardzo niewiele, zbyt duża dawka przesączona przez korowód wygiętych żył i oczy zamknięte tak długo, dopóki świadomość całkiem nie utonęłaby w miękkiej otchłani indukowanej narkotykiem ciemności. Byle nie odchodzić spod szponów niedźwiedzia, nie tak, jak odeszli oni.
Nie chciał tej bliskości, nie potrafił jej przyjąć, bał się jej, a mimo to pozwolił, by szerokie, barczyste ramiona Theo owinęły się wokół jego sylwetki i przyciągnęły ją blisko do piersi, spod której wydobywał się regularny, miarowy riff bijącego serca. W pierwszym odruchu ciało przeszył impuls gwałtowanego spazmu, w jakim mięśnie napięły się w bolesnej sztywności, próbując szarpnąć się z ciasnych wnyków objęcia, zaraz zwiotczały jednak posłusznie, pozwalając, by osunął się w ciepło tej przymuszonej skruchą bliskości.
– Nie zostawiaj mnie teraz. – poczuł, jak chrobotliwy szept prośby ugrzązł mu w gardle, jak napierał boleśnie na uwypuklone jabłko grdyki, zanim nie wypluł z siebie tych słów jak w torsjach, wyżęty i zesztywniały własną, dziecinną żałością. – Nie teraz. – mimowolnie oparł się na nim całym ciężarem ciała, odrywając lekko stopy, dotąd tak usilnie przywierające do podłoża – bo wszystko okazało teraz nieważne zupełnie, ta słabość, w obliczu której uderzyłby kolanami o twardy bruk, gdyby Holmberg się cofnął, to, czy palce zaciśniętych wokół jego piersi rąk wciąż pozostawały przemienione w niedźwiedzie szpony, to, czy wszystko, w co dotąd wierzył miało skończyć się właśnie tutaj, w brudnej uliczce, z huczącymi w oddali falami, spieniającymi się o betonowe bramy portu. Zasługiwał w końcu na znacznie mniej.
Bezimienny
Re: 18.11.2000 – Port północny – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Pon 27 Lis - 23:20
Nie chciał, by Egon się go bał.
Brunet maskował strach coraz gorzej, a może wcale się już nie starał - upodabniając się do osaczonej przez drapieżnika zwierzyny. Jego ojciec miał podobnie ciemne oczy, gdy umierał - w obliczu nieuniknionego, spojrzenie zamgliło się nieobecnością, wyparowały nawet satysfakcja i groza spowodowane widokiem niedźwiedzia. Gdy Theo chłeptał krew starego Muncha, na jego twarzy malowało się nic - i ta nicość wracała do Holmberga w snach i przebłyskach wspomnień, upiorny fantom, którego już nigdy się nie pozbędzie. Paradoksalnie, ulżyło mu, gdy Egon wykazał się nagłą determinacją, oznaką życia, gdy szarpnął ręką i odsłonił symbol splugawienia. Dynamika nagle się odwróciła - teraz to po twarzy Theo przebiegł paroksyzm strachu, w jasnych tęczówkach odmalowały się niezrozumienie i narastająca panika.
Tyle, że nie bał się jego, bał się o niego.
-Jak cię złapali...? - wyrwało mu się w odpowiedzi na okrutne pytanie i jeszcze okrutniejszy uśmiech, boleśnie przypominające Holmbergowi, że Munch nie wie, nie wie, nie wie. Że być może już zawsze będzie w nim widział mordercę i wroga, obcego, a tymczasem już dwójkę dzieci Munchów czeka taki los. Mieli być gwiazdami, mieli przynosić ludziom rozrywkę i uśmiech, pani Munch zawsze tak mówiła Theo, a on jej wierzył - wierzył, gdy bił tamtych chłopców do nieprzytomności i krwi, gdy był zbyt oszołomiony aby spytać co się z nimi stało, gdy widzowie klaskali, klaskali, klaskali.
Teraz by się ich brzydzili. Czy to... jego wina?
-Bolało...? - wychrypiał, zanim ugryzł się w język, strach nadal szarpał drżącymi kącikami ust i dygotał na mokrych rzęsach.
W odpowiedzi zobaczył łzy - a te zmywały z twarzy Egona ostatnie ślady maski pewności siebie, uwydatniając słabość i niezdrową cerę. Munch wydał się nagle taki kruchy, jakby znowu byli dziećmi.
Co się z tobą stało...?
Objął go, podświadomie chcąc go podtrzymać - instynkt był słuszny, brunet oparł się mocno o Theo, tak jakby faktycznie ledwo stał na nogach. Ostrożnie, jakby Egon był z porcelany lub jakby sam Theo nie potrafił wyczuć, czy jego dłonie znów na pewno są jego, puścił okaleczoną dłoń i położył zakrwawioną rękę na karku dawnego brata (o konieczności wyprania podartego płaszcza nie pomyślał), chcąc dać mu iluzję dodatkowej stabilności.
Przymknął oczy - gorące od łez. Ich gorycz wdzierała się do gardła, a serce nadal biło zbyt szybko, jakby to troska nadawała mu ten paniczny rytm - bo to była troska, prawda?
Czy tak smakowało wybaczenie?
-Nie zostawię cię, Egon. - wyszeptał miękko, w łagodnym ludzkim głosie nie było już ani śladu wcześniejszego warkotu. -Nie zostawię cię. - powtórzył pewniej. Był mu to winny, był to winny pamięci ludzi, którzy dali mu dom i zawsze wierzyli w jego wielkość, był to winny chłopcu, który dał mu chleb i którego uczynił sierotą, był to winny przyjacielowi, do którego był tak przywiązany i którego porzucił tak podle. W tej chwili uczyniłby dla niego wszystko - a wbrew nieśmiałym protestom sumienia, był zdolny do bardzo wielu rzeczy.
A Egon, ledwo trzymający się na nogach i wtulony w jego tors, zdawał się desperacko potrzebować pomocy.
-Jak mogę ci pomóc...?
Brunet maskował strach coraz gorzej, a może wcale się już nie starał - upodabniając się do osaczonej przez drapieżnika zwierzyny. Jego ojciec miał podobnie ciemne oczy, gdy umierał - w obliczu nieuniknionego, spojrzenie zamgliło się nieobecnością, wyparowały nawet satysfakcja i groza spowodowane widokiem niedźwiedzia. Gdy Theo chłeptał krew starego Muncha, na jego twarzy malowało się nic - i ta nicość wracała do Holmberga w snach i przebłyskach wspomnień, upiorny fantom, którego już nigdy się nie pozbędzie. Paradoksalnie, ulżyło mu, gdy Egon wykazał się nagłą determinacją, oznaką życia, gdy szarpnął ręką i odsłonił symbol splugawienia. Dynamika nagle się odwróciła - teraz to po twarzy Theo przebiegł paroksyzm strachu, w jasnych tęczówkach odmalowały się niezrozumienie i narastająca panika.
Tyle, że nie bał się jego, bał się o niego.
-Jak cię złapali...? - wyrwało mu się w odpowiedzi na okrutne pytanie i jeszcze okrutniejszy uśmiech, boleśnie przypominające Holmbergowi, że Munch nie wie, nie wie, nie wie. Że być może już zawsze będzie w nim widział mordercę i wroga, obcego, a tymczasem już dwójkę dzieci Munchów czeka taki los. Mieli być gwiazdami, mieli przynosić ludziom rozrywkę i uśmiech, pani Munch zawsze tak mówiła Theo, a on jej wierzył - wierzył, gdy bił tamtych chłopców do nieprzytomności i krwi, gdy był zbyt oszołomiony aby spytać co się z nimi stało, gdy widzowie klaskali, klaskali, klaskali.
Teraz by się ich brzydzili. Czy to... jego wina?
-Bolało...? - wychrypiał, zanim ugryzł się w język, strach nadal szarpał drżącymi kącikami ust i dygotał na mokrych rzęsach.
W odpowiedzi zobaczył łzy - a te zmywały z twarzy Egona ostatnie ślady maski pewności siebie, uwydatniając słabość i niezdrową cerę. Munch wydał się nagle taki kruchy, jakby znowu byli dziećmi.
Co się z tobą stało...?
Objął go, podświadomie chcąc go podtrzymać - instynkt był słuszny, brunet oparł się mocno o Theo, tak jakby faktycznie ledwo stał na nogach. Ostrożnie, jakby Egon był z porcelany lub jakby sam Theo nie potrafił wyczuć, czy jego dłonie znów na pewno są jego, puścił okaleczoną dłoń i położył zakrwawioną rękę na karku dawnego brata (o konieczności wyprania podartego płaszcza nie pomyślał), chcąc dać mu iluzję dodatkowej stabilności.
Przymknął oczy - gorące od łez. Ich gorycz wdzierała się do gardła, a serce nadal biło zbyt szybko, jakby to troska nadawała mu ten paniczny rytm - bo to była troska, prawda?
Czy tak smakowało wybaczenie?
-Nie zostawię cię, Egon. - wyszeptał miękko, w łagodnym ludzkim głosie nie było już ani śladu wcześniejszego warkotu. -Nie zostawię cię. - powtórzył pewniej. Był mu to winny, był to winny pamięci ludzi, którzy dali mu dom i zawsze wierzyli w jego wielkość, był to winny chłopcu, który dał mu chleb i którego uczynił sierotą, był to winny przyjacielowi, do którego był tak przywiązany i którego porzucił tak podle. W tej chwili uczyniłby dla niego wszystko - a wbrew nieśmiałym protestom sumienia, był zdolny do bardzo wielu rzeczy.
A Egon, ledwo trzymający się na nogach i wtulony w jego tors, zdawał się desperacko potrzebować pomocy.
-Jak mogę ci pomóc...?
Egon Munch
Re: 18.11.2000 – Port północny – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Pon 27 Lis - 23:20
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Pamiętał, jak którejś nocy, gdy zatrzymali się na obrzeżach miasta – miał wówczas nie więcej niż dwanaście lat, sięgał już głową ponad blat stołu, potrafił wykonywać akrobacje na batucie i z wprawą posługiwał się obręczą, pozwalając, by ojciec podpalał ją zaklęciem, po którym na skórze pozostawały ślady w postaci zaczerwienionych, piekących smug, pocałunki ognia zasklepiające się w pojedyncze rysy bieli – obudził go skowyt dzikiego zwierzęcia, bezdenny i głuchy wizg bólu, jęk, którego wpierw się przestraszył, który swą przenikliwością wyrwał go jednak z ciepłej opoki snu; tylko coś, co cierpiało, mogło wydać z siebie taki dźwięk. Pamiętał, że odchylił powoli cienki koc, pod którym kulił się na podłodze, po czym ostrożnie przeszedł korytarzem, starając się unikać skrzypiących desek w miejscach, gdzie gwoździe przybite zostały zbyt niedbale, przemknąć się obok pokoju rodziców, drżąc z obawy, by ich nie zbudzić. Na dworze padał śnieg, którego ogromne płatki przesiąkały chłodem przez cienki materiał ubrań, północny wiatr zacinał natomiast tak ostro, że musiał osłaniać twarz przedramieniem, by patrzeć przed siebie, co i raz chwiejąc się na boki, szczupły i rachityczny, zapięty w gorset matczynego rygoru, choć z mięśniami rysującymi się niemrawo pod cienkim płótnem skóry – wtedy go zobaczył, ogromnego psa o krępej kufie i potężnych, ryjących glebę pazurach, zaplątanego w ciężkie, metalowe druty zasieków, które wbiły się głęboko pod gęstwinę sierści, brocząc śnieg karminem metalicznej posoki, a im gwałtowniej się szarpał, tym bardziej żałosny wydawał się ryk, wydzierany z gardła bólem rozrywanych trzewi. Lata później sam rzucał się w ten sam sposób, jak dzikie zwierzę, przerażone pułapką, w jakiej się znalazło, nieświadomy, że im silniej pragnął się uwolnić, tym większą krzywdę sobie zadawał – tym razem nie były to już jednak kolejne, możliwe do zagojenia rany, zrastające się bielą zadrapania, krew, która raptem skrzepnie i odpadnie brunatnym strupem, tym razem wypatroszył się do kości, wyłamał kraty żeber, pozwolił, by serce podchwyciło rytm, za którym nie było dłużej w stanie nadążyć.
– Jestem przyzwyczajony. – do bólu, oczywiście, do wstrętu, nienawiści i upokorzenia, do rozgoryczonych, pełnych rozczarowania spojrzeń, jakie posyłali mu rodzice, do gniewnej brutalności Görana, płuc rwących od wysiłku, chłodu mieszkania o nieszczelnych oknach, knykci zdartych do krwi, ciała nakrytego dolegliwymi plamami siniaków, głodu, który toczył żołądek i umysł jednocześnie – przyzwyczaił się do tego wszystkiego tak bardzo, że wszelkie przejawy altruistycznej dobroci wydawały mu się obce i podejrzane, wpychane na siłę do gardła jak gorzki dysk tabletki, otępiające zmysły, by wbić puginał zdradliwej ansy w te najbardziej wrażliwe, nieopatrznie odsłonięte tkanki. Nawet teraz, gdy pozwolił, by przyciągnęły go barczyste ramiona Theo, instynkt nakazywał wyrwać się jego bliskości, zedrzeć gardło lżącymi okrzykami wyrzutów, przesunąć paznokciami po skórze, chwycić za włosy i szarpnąć go ku ziemi, przydepnąć butami bezwładne ciało, potraktować je czernią zaklęć wpisanych zgnilizną w gęsty korowód jego żył, mimo to nie potrafił, na przekór sobie ignorował animalistyczne impulsy mięśni, zbyt zmęczony, by napiąć je do znajomej sztywności, zacisnąć palce w pięść, zachrobotać zębami w paroksyzmie sparaliżowanej wściekłością żuchwy. Znów był dzieckiem – tak samo żałosnym i przegranym, przez złowrogie fatum rodzinnej skazy z góry skazanym na klęskę, lecz niezdolnym już tak butnie się jej stawiać, kauteryzować emocje płomieniem bezbrzeżnego gniewu, wstrzymywać łzy, całe życie napierające boleśnie na wypukłość podskakującej nerwowo grdyki. Był jak przykuty do łańcucha pies, zbyt przyzwyczajony do nędzy swego klaustrofobicznego kąta, by zaufać dłoniom, które próbowały wypuścić go na wolność.
Na pytanie Theo pokręcił powoli głową, wciąż zaciskając kurczowo palce na materiale jego kurtki, czując, jak nogi uginają się pod ciężarem jego ciała, jak drży z zimna lub z wyczerpania, domagając się paliatywnej ulgi eliksirów, których nie posiadał – praktycznie wisiał w objęciach mężczyzny, a kiedy ten rozluźnił nieco ręce, osunął się bezwładnie na kolana, pozwalając, by materiał spodni przemókł wilgocią brukowanego chodnika, a febrycznie rozgrzane czoło oparło się o uda górującego nad nim beserkera.
– Już za późno. – za późno, by uwolnić się spod ostrych szpon nałogu i widmowych reminiscencji zbrukanego krwią sumienia; uwolnić mógł się już tylko od życia. – Gdybyś wiedział, co jej zrobiłem… – szepnął delirycznie, lecz słowa ledwie wydostały się spomiędzy ust, pochwycone przez wiatr; nie był w stanie dokończyć, artykulacja ugrzęzła mu w gardle, podchodząc ku niemu falą obezwładniających mdłości. – Powinniśmy… – chrząknął cicho, z trudem przełykając ślinę, przymuszając ton do wyrazistej dźwięczności. – Powinniśmy stąd iść, za długo… za długo tu stoimy. – ludziom w porcie łatwo było nabierać podejrzeń.
– Jestem przyzwyczajony. – do bólu, oczywiście, do wstrętu, nienawiści i upokorzenia, do rozgoryczonych, pełnych rozczarowania spojrzeń, jakie posyłali mu rodzice, do gniewnej brutalności Görana, płuc rwących od wysiłku, chłodu mieszkania o nieszczelnych oknach, knykci zdartych do krwi, ciała nakrytego dolegliwymi plamami siniaków, głodu, który toczył żołądek i umysł jednocześnie – przyzwyczaił się do tego wszystkiego tak bardzo, że wszelkie przejawy altruistycznej dobroci wydawały mu się obce i podejrzane, wpychane na siłę do gardła jak gorzki dysk tabletki, otępiające zmysły, by wbić puginał zdradliwej ansy w te najbardziej wrażliwe, nieopatrznie odsłonięte tkanki. Nawet teraz, gdy pozwolił, by przyciągnęły go barczyste ramiona Theo, instynkt nakazywał wyrwać się jego bliskości, zedrzeć gardło lżącymi okrzykami wyrzutów, przesunąć paznokciami po skórze, chwycić za włosy i szarpnąć go ku ziemi, przydepnąć butami bezwładne ciało, potraktować je czernią zaklęć wpisanych zgnilizną w gęsty korowód jego żył, mimo to nie potrafił, na przekór sobie ignorował animalistyczne impulsy mięśni, zbyt zmęczony, by napiąć je do znajomej sztywności, zacisnąć palce w pięść, zachrobotać zębami w paroksyzmie sparaliżowanej wściekłością żuchwy. Znów był dzieckiem – tak samo żałosnym i przegranym, przez złowrogie fatum rodzinnej skazy z góry skazanym na klęskę, lecz niezdolnym już tak butnie się jej stawiać, kauteryzować emocje płomieniem bezbrzeżnego gniewu, wstrzymywać łzy, całe życie napierające boleśnie na wypukłość podskakującej nerwowo grdyki. Był jak przykuty do łańcucha pies, zbyt przyzwyczajony do nędzy swego klaustrofobicznego kąta, by zaufać dłoniom, które próbowały wypuścić go na wolność.
Na pytanie Theo pokręcił powoli głową, wciąż zaciskając kurczowo palce na materiale jego kurtki, czując, jak nogi uginają się pod ciężarem jego ciała, jak drży z zimna lub z wyczerpania, domagając się paliatywnej ulgi eliksirów, których nie posiadał – praktycznie wisiał w objęciach mężczyzny, a kiedy ten rozluźnił nieco ręce, osunął się bezwładnie na kolana, pozwalając, by materiał spodni przemókł wilgocią brukowanego chodnika, a febrycznie rozgrzane czoło oparło się o uda górującego nad nim beserkera.
– Już za późno. – za późno, by uwolnić się spod ostrych szpon nałogu i widmowych reminiscencji zbrukanego krwią sumienia; uwolnić mógł się już tylko od życia. – Gdybyś wiedział, co jej zrobiłem… – szepnął delirycznie, lecz słowa ledwie wydostały się spomiędzy ust, pochwycone przez wiatr; nie był w stanie dokończyć, artykulacja ugrzęzła mu w gardle, podchodząc ku niemu falą obezwładniających mdłości. – Powinniśmy… – chrząknął cicho, z trudem przełykając ślinę, przymuszając ton do wyrazistej dźwięczności. – Powinniśmy stąd iść, za długo… za długo tu stoimy. – ludziom w porcie łatwo było nabierać podejrzeń.
Bezimienny
Re: 18.11.2000 – Port północny – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Pon 27 Lis - 23:21
To Theo zawsze był podobnym zwierzęciem - wściekłym psem, niezdolnym wydostać się z klatki i gryzącym rękę własnego opiekuna. Pani Munch (mama, matka, czemu nie był w stanie jej tak nazywać?!) cierpliwie opowiadała mu w końcu o dobrodziejstawach, jakich od nich doświadczył. O tym, że w wielkim świecie czekałoby go jedynie samo zło, że dzieci takie jak on - krnąbrne i głupie - giną z głodu albo wpadają w ręce złych ludzi a ich ręce były przecież troskliwe i szlifowały jego potencjał. O tym, że ma dach pod głową (nawet, jeśli to dach klatki) i jedzenie i zbiera podziw i oklaski.
-Może nie powinniśmy go trzymać w tej klatce? Spójrz tylko na niego, przecież jest zbyt głupi, by uciec. - mówiła raz mężowi (wstawiała się za nim, była taka dobra), gdy leżał w kącie, otumaniony jej eliksirami, ale pan Munch kręcił głową, spoglądając na niego nieufnie. Ona zawsze widziała w nim tylko psa, on dostrzegał drzemiącą weń wściekliznę. Pewnie powinien być jej wdzięczny za posiłki, za troskę, za wstawiennictwo. Pewnie nie wierzyła, że kiedykolwiek by ją skrzywdził, nie po tylu latach. I miała rację, był zbyt głupi, by uciekać - potrzebował do tego lisiego sprytu, hipnotyzującego ogona, magicznego uspokojenia i ponaglającego szarpnięcia za rękę.
Tyle, że nie był na tyle oswojony, by jej nie skrzywdzić. Nikomu nigdy nie dał się oswoić, chociaż przecież próbował. I mgliście pamiętał, że zatkało ją z niedowierzania, że najpierw nawet wcale nie krzyczała. Zaczęła krzyczeć dopiero, gdy się na nią rzucił - najpierw na nią, chyba w ostatnim odruchu przywiązania. To oszczędziło jej prób ucieczki, dodatkowego lęku i widoku zagryzanego żywcem męża.
-Ja też. - wydusił, chyba pojmując, co Egon miał na myśli. Ból, ból, ból, całe ich dzieciństwo bolało, a teraźniejszość i przyszłość też musiały boleć. Nie potrafili inaczej. Gdy zaczynało się robić zbyt komfortowo, zbyt bezpiecznie, gdy Theo był zbyt syty, a ludzie wkoło zbyt mili - uciekał. Podświadomie spodziewał się ciosu, podświadomie bał się, że wszystko zepsuje. Jak w domu, jak w sierocińcu, jak w cyrku.
-Ale to nie znaczy, że nie boli. - sprostował cicho, przesuwając łagodnie kciukiem po bliźnie na jego dłoni. Do gardła podchodziła fala goryczy, smutne wyznanie cisnęło się na usta, ja też, ja też się kiedyś jej dorobię, tak bardzo się boję, Egon, upadliśmy równie nisko, wiesz...?, ale zdławił te słowa, bo to tylko odwróciłoby uwagę w jego stronę, a to drżący Egon domagał się teraz uwagi i pokrzepienia, to dla niego powinien być teraz silny i odważny, bo wszyscy całe życie chcieli, żeby był silny i odważny, masz duszę niedźwiedzia mówili, ale czuł się raczej jak zastraszony szczeniak...
I nie był nawet na tyle silny, by podtrzymać upadającego przyjaciela. Moment nieuwagi, a ten klęczał przed nim, dreszcz przebiegł wzdłuż uda, nigdy nie chciał go widzieć równie poniżonego.
-...co? Nie, nigdy nie jest za późno... - wybąkał, zupełnie zbity z tropu. -Komu? - nie wiedział, o kim Egon mówi, co "jej" zrobił, dlaczego to miałoby być teraz istotne. Zanim zdążył dopytać precyzyjniej, zza pleców rozbrzmiał nieprzyjemny, ochrypły od alkoholu głos.
-Te, ile bierzesz za kwadrans? Jak już skończycie? - podpity marynarz wkroczył w ich boczną uliczkę znienacka, umykając uwadze Theo, gdy ten skupiał się na roztrzęsionym Munchu. Pytanie skierował w stronę tego, który klęczał - ale Holmberg obejrzał się na niego zanim Egon zdążył podnieść głowę i spiorunował natręta wzrokiem.
-Nie mów tak do niego, bo rozwalę ci głowę! - warknął gardłowo, a coś w jego spojrzeniu musiało przerazić nieznajomego, tak jak wcześniej - i nadal - przerażało Egona. -Spieprzaj. - prychnął, a potem wziął kilka głębokich wdechów. Mało brakowało, a znów wypełzłby z niego niedźwiedź, a nie mógł sobie na to pozwolić, nie teraz, nie przy Munchu. Kroki oddalały się, a Theo pokiwał nieobecnie głową - Egon mamrotał coś przed chwilą o tym, że powinni iść i miał rację, jak zawsze miał rację.
-Chodźmy do domu. Mieszkasz niedaleko? Odprowadzę cię, Egon... ledwo trzymasz się na nogach... Powinieneś zjeść obiad, wiesz? Obiad zawsze pomaga. Umiem gotować, wiesz? Nauczyłem się, ugotuję nam coś. - paplał łagodnie i cicho, jakby usiłując zmyć gorzki posmak komentarza tamtego ordynarnego marynarza, jakby chcąc zapomnieć o wszystkich domysłach, które tamten zasugerował. Egon, Egon, co się z nami stało? - chciał osunąć się na kolana i oprzeć czołem o jego czoło, ale choć jeden z nich musiał być teraz silny, więc zarzucił sobie na barki wiotkie ramię Muncha i pomógł mu się podnieść i poniósł jego ciężar, gdy ostrożnie stawiali kroki przez obskurne zaułki. Do domu, do domu, o ile którykolwiek z nich kiedykolwiek miał jakikolwiek dom, który nie był cyrkowym namiotem, ciasną klatką niespełnionych oczekiwań.
Egon i Theo z tematu
-Może nie powinniśmy go trzymać w tej klatce? Spójrz tylko na niego, przecież jest zbyt głupi, by uciec. - mówiła raz mężowi (wstawiała się za nim, była taka dobra), gdy leżał w kącie, otumaniony jej eliksirami, ale pan Munch kręcił głową, spoglądając na niego nieufnie. Ona zawsze widziała w nim tylko psa, on dostrzegał drzemiącą weń wściekliznę. Pewnie powinien być jej wdzięczny za posiłki, za troskę, za wstawiennictwo. Pewnie nie wierzyła, że kiedykolwiek by ją skrzywdził, nie po tylu latach. I miała rację, był zbyt głupi, by uciekać - potrzebował do tego lisiego sprytu, hipnotyzującego ogona, magicznego uspokojenia i ponaglającego szarpnięcia za rękę.
Tyle, że nie był na tyle oswojony, by jej nie skrzywdzić. Nikomu nigdy nie dał się oswoić, chociaż przecież próbował. I mgliście pamiętał, że zatkało ją z niedowierzania, że najpierw nawet wcale nie krzyczała. Zaczęła krzyczeć dopiero, gdy się na nią rzucił - najpierw na nią, chyba w ostatnim odruchu przywiązania. To oszczędziło jej prób ucieczki, dodatkowego lęku i widoku zagryzanego żywcem męża.
-Ja też. - wydusił, chyba pojmując, co Egon miał na myśli. Ból, ból, ból, całe ich dzieciństwo bolało, a teraźniejszość i przyszłość też musiały boleć. Nie potrafili inaczej. Gdy zaczynało się robić zbyt komfortowo, zbyt bezpiecznie, gdy Theo był zbyt syty, a ludzie wkoło zbyt mili - uciekał. Podświadomie spodziewał się ciosu, podświadomie bał się, że wszystko zepsuje. Jak w domu, jak w sierocińcu, jak w cyrku.
-Ale to nie znaczy, że nie boli. - sprostował cicho, przesuwając łagodnie kciukiem po bliźnie na jego dłoni. Do gardła podchodziła fala goryczy, smutne wyznanie cisnęło się na usta, ja też, ja też się kiedyś jej dorobię, tak bardzo się boję, Egon, upadliśmy równie nisko, wiesz...?, ale zdławił te słowa, bo to tylko odwróciłoby uwagę w jego stronę, a to drżący Egon domagał się teraz uwagi i pokrzepienia, to dla niego powinien być teraz silny i odważny, bo wszyscy całe życie chcieli, żeby był silny i odważny, masz duszę niedźwiedzia mówili, ale czuł się raczej jak zastraszony szczeniak...
I nie był nawet na tyle silny, by podtrzymać upadającego przyjaciela. Moment nieuwagi, a ten klęczał przed nim, dreszcz przebiegł wzdłuż uda, nigdy nie chciał go widzieć równie poniżonego.
-...co? Nie, nigdy nie jest za późno... - wybąkał, zupełnie zbity z tropu. -Komu? - nie wiedział, o kim Egon mówi, co "jej" zrobił, dlaczego to miałoby być teraz istotne. Zanim zdążył dopytać precyzyjniej, zza pleców rozbrzmiał nieprzyjemny, ochrypły od alkoholu głos.
-Te, ile bierzesz za kwadrans? Jak już skończycie? - podpity marynarz wkroczył w ich boczną uliczkę znienacka, umykając uwadze Theo, gdy ten skupiał się na roztrzęsionym Munchu. Pytanie skierował w stronę tego, który klęczał - ale Holmberg obejrzał się na niego zanim Egon zdążył podnieść głowę i spiorunował natręta wzrokiem.
-Nie mów tak do niego, bo rozwalę ci głowę! - warknął gardłowo, a coś w jego spojrzeniu musiało przerazić nieznajomego, tak jak wcześniej - i nadal - przerażało Egona. -Spieprzaj. - prychnął, a potem wziął kilka głębokich wdechów. Mało brakowało, a znów wypełzłby z niego niedźwiedź, a nie mógł sobie na to pozwolić, nie teraz, nie przy Munchu. Kroki oddalały się, a Theo pokiwał nieobecnie głową - Egon mamrotał coś przed chwilą o tym, że powinni iść i miał rację, jak zawsze miał rację.
-Chodźmy do domu. Mieszkasz niedaleko? Odprowadzę cię, Egon... ledwo trzymasz się na nogach... Powinieneś zjeść obiad, wiesz? Obiad zawsze pomaga. Umiem gotować, wiesz? Nauczyłem się, ugotuję nam coś. - paplał łagodnie i cicho, jakby usiłując zmyć gorzki posmak komentarza tamtego ordynarnego marynarza, jakby chcąc zapomnieć o wszystkich domysłach, które tamten zasugerował. Egon, Egon, co się z nami stało? - chciał osunąć się na kolana i oprzeć czołem o jego czoło, ale choć jeden z nich musiał być teraz silny, więc zarzucił sobie na barki wiotkie ramię Muncha i pomógł mu się podnieść i poniósł jego ciężar, gdy ostrożnie stawiali kroki przez obskurne zaułki. Do domu, do domu, o ile którykolwiek z nich kiedykolwiek miał jakikolwiek dom, który nie był cyrkowym namiotem, ciasną klatką niespełnionych oczekiwań.
Egon i Theo z tematu