:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
09.12.2000 – Kamienica z ormem – E. Munch & Bezimienny: P. Nystrom
2 posters
Bezimienny
09.12.2000 – Kamienica z ormem – E. Munch & Bezimienny: P. Nystrom Pon 27 Lis - 23:10
09.12.2000
Nadal był brudny. Frenetyczne uderzenia serca ustały, ale on nadal był brudny. Obca krew naznaczała subtelne wzniesienie lewego policzka, a tani alkohol pozostawił kwaśny posmak na zębach. Próbował wypluć jego pozostałości, nachylając się nad ostrymi krawędziami ulic, wpatrując się podejrzliwie w ciemność bruku, jakby bał się, że ten pochłonąć go może, gdy tylko odważy się przystanąć w jednym miejscu zbyt długo. Odpychał się więc od ściany i szedł dalej, czując jak brud wsiąka głębiej, jak z każdym krokiem zespaja się z nim, drążąc ślady na powierzchni jego skóry. Siniaki, które dziś w duszności wilgotnej piwnicy zdały mu czyjeś pięści, miały się niedługo rozpłynąć, tak jak rozpływały się rozwodnione plamy akwareli – wtopić się w barwę jego ciała, nadać jej więcej fioletu i niebieskości, odebrać pozostałości zdrowego różu. Poszarpana skóra na knykciach - tam, gdzie niewystarczająco dokładnie owinął dłonie bandażami - nigdy nie wróci już do swojej pierwotnej gładkiej formy, upewniając się, że już zawsze będzie pamiętał: to robi, tym jest, wszyscy ci, których mądre języki zwiastowały mu dno, mieli rację. W żyłach brak krwi, bo krew była na zewnątrz, a on oddychał dalej, choć płynęła w nim jedynie smoła, uliczny brud i stęchły strumień bezdusznego głodu.
Człowiek, który niegdyś był ojcem, powtarzał mu często, że głód nie bywa dziedziczny, a Pekka – wtedy jeszcze mały, słaby Petter – pragnął w to wierzyć. W to, że praca uratuje go od widma jakiejkolwiek biedy, że ani brak, ani zimno nie nadejdą jeżeli będzie szczerymi dłońmi nadal rąbał drewno, tak jak przykazywał mu ojciec, że świat składa się z prostych równań, w których ludzie dostają zawsze to, na co zasłużyli. Na co zasłużył on? Nie myślał wtedy, że słowa mogą migotać tak wieloma różnymi znaczeniami, że podobne twierdzenia potrafią być obłudne i złośliwe, skłonne do powracania ku niemu wtedy, kiedy ich sens wyda się okrutny bardziej niż pokrzepiający. Głód w świecie jego ojca nie był dziedziczny – był nabyty. Jego głód był nabyty. Wpuścił go w siebie jak ufne szczenię i pozwolił jego larwie dorastać we własnych trzewiach; pozwolił mu żywić się resztkami zdrowego ciała i wgryzać w umysł, kiedyś przecież dobry i czysty. Głód uczynił z niego człowieka brudnego – nadal, nadal, nadal.
Splunął kolejny raz – pozostałości krwi splamiły mętnie oświetlony bruk kilkoma ciemnymi smugami, wtopionymi teraz w resztki burego śniegu. Przekleństwo wyrwało się na zewnątrz cichym szelestem, przeciskając się przez ściśnięte zęby. Kurwa – powtarzał szeptem, podnosząc głowę i odliczając rzędy okien. Ciemno. Odpalił wyciągniętego z kieszeni płaszcza papierosa, jego zgnieciony filtr trzymając w kąciku ust wygiętych teraz we wdzięczny uśmiech, tak abstrakcyjnie oderwany od sytuacji, od krwi na policzku, od treści jego myśli; pasujący do twarzy – oczywiście - choć wraz z kolejnymi latami coraz mniej, bo nawet ta zdawała powoli się psuć, rozłupywać pod naporem szarego powietrza i kolejnych bijatyk. Niedługo nie będzie mógł już zarabiać na samotności naiwnych mężatek – myślał, nadal wpatrując się w kształt trzech ciemnych okien na parterze kamienicy. Niedługo będzie musiał kraść na wszystkie te przykre i nudne, mniej finezyjne sposoby.
- Dobry wieczór księżniczko – odezwał się nagle, gdy bliski dźwięk kroku poinformował go o obecności towarzysza. Jego głos był cichy, łagodny i słodki jak zwykle, a wyraz twarzy nadal tak samo beztroski. Tylko ten jaskrawy błysk w sennie przymkniętych oczach i podbródek wskazujący krótkim ruchem na wypełnione czernią ramy obserwowanych okien. Obietnica. – Nauczyciel i jego wnerwiająca żona. Nie są szczególnie dobrze ustawieni, wystarczająco – mocniej zaakcentował ostatnie słowo, w końcu wzrokiem wędrując ku Egonowi.
Nie wiedział, dlaczego mu ufa i myślał czasem, że był do tego po prostu zmuszony, że nie miał w istocie innego wyjścia jak zaakceptować, iż pewnego dnia któryś z nich będzie musiał zdradzić te strzępy zaufania w najpaskudniejszy ze wszystkich sposobów. Kilka razy pewien był już, że go zabije – jego żmijowate oczy, jego jadowity uśmiech, język pełen rzeczy, których Pekka nie potrafił pojąć; podchodzące pod gardło żółcią poczucie upokorzenia, które wzbierało w nim za każdym razem i z którym tak dzielnie walczył, nie chcąc pozwolić mu widzieć oznak swojej słabości. Zamykał wtedy oczy i wyobrażał sobie, że rozwala jego głowę o sypiące się ze starości ściany jego mieszkania – tej nory, w której bywał częściej niźli chciał. Nigdy tego nie robił, sam nie wiedział właściwie dlaczego. Z głupoty - szorstki ton ojca wybrzmiał gdzieś pod dźwiękiem jego własnego oddechu
A więc Egon żył, on żył również i dziś nie miało się to zmienić. Wyjdą stąd cali, z nieco cięższymi kieszeniami.
- Wyjechali do Bergen na tydzień. W mieszkaniu zero psów, jeden perski kot…można go wziąć, na pewno są drogie. Kiedy ostatni raz byłem u tej pindy, sprawdziłem dokładnie, gdzie są wszystkie pudełka z biżuterią i klucze do szaf w salonie. W jednej trzymają jakieś cholernie ważne stare wydania książek, na które chucha jej maż. Okno sypialni wychodzi na półotwarty dziedziniec, nie musimy wracać tą samą drogą.
Egon Munch
Re: 09.12.2000 – Kamienica z ormem – E. Munch & Bezimienny: P. Nystrom Pon 27 Lis - 23:11
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Krew zabarwiła paznokcie brzydkim, ciemnym odcieniem czerwieni, rozlewając się pod jasnymi płytkami i zasychając na opuszkach palców, skąd zdrapywał ją niechętnie, wycierając dłonie o przetarte, ciemne nogawki spodni i przygryzając odstające skórki, które, zabarwione karminową posoką, pozostawiały na języku charakterystyczny, metaliczny posmak, przyprawiający go o mdłości. Rękawiczki – czarne, podziurawione, sięgające ledwie do pierwszego zgięcia stawów – zesztywniały od mrozu, a ich brudny materiał, w niektórych miejscach przybrudzony zaschniętą juchą, zlepił się, przypominając sparciałe futro jakiegoś nieszczęśliwego, zdechłego zwierzęcia; nie chroniły od grudniowego chłodu, który sprawił, że dłuższym czasie jego palce stawały się sztywne i zaczerwienione, ukrywały jednak czerń wypiętnowanej na śródręczu pieczęci oraz pobielały labirynt blizn, który zdobił skórę obu dłoni brzydkimi sznytami, cienkimi jak ostrze noża. Zgarbiony i oparty plecami o murowaną fasadę jednej z pobielanych kamienic, był prawie niewidoczny dla pojedynczych, sunących ulicą przechodniów, w tej dzielnicy zawsze pośpiesznych, zakłopotanych i nerwowych, jak gdyby chcieli jak najszybciej wydostać się z cuchnącej gardzieli miasta, odeprzeć od siebie przeczucie, że przenikliwe oczy Ymira obserwowały każde drgnienie ich nieposłusznej mimiki, a w bocznych, wąskich uliczkach, często nieoświetlonych, czaiło się coś przebrzydłego i okropnego, co w mroku ostrzyło sobie zęby na nieuważnych mieszkańców, gubiących swą złotą nić pośród labiryntu osiedli – nawet nowoczesny budynek Stortingu, który miał przynieść ulgę i spokój pośród powszechnego niepokoju, ginął w dni takie jak ten w szarzyźnie okolicy, ciężkiej, dusznej mgle, która rozpościerała się ponad brukowanym chodnikiem niczym papierosowy dym.
Pamiętał, że kiedy pierwszy raz przybył do Midgardu, z dłońmi świeżo zbrukanymi krwią, przerażała go ta dzielnica, jej pobielałe ślepia, siostrzane z jego własnymi, lecz jednocześnie po tysiąckroć straszliwsze – bał się barczystych, męskich cieni, spośród których każdy przypominał mu Görana i bał się własnego sumienia, spuszczonego ze smyczy jak dzikie zwierzę, gotowe rozszarpać każde gardło, jakie podsunie się pod jego szczęki, bał się chorobliwych objawów abstynencji, które pozostawiały ciało strupieszale skulone na zimnym, zabłoconym bruku i bał się obcych dłoni, które przesuwały się po wciąż gładkiej jeszcze skórze, sięgając zbyt głęboko pod materiał ubrań. Bał się, bo nie rozumiał – został wypluty na bruk jak wyciągnięta z wody ryba, robak spławiony nurtem rynsztoku, nie wiedząc jeszcze, że dzielnica Ymira Starszego, bijąca zatrutym sercem Przesmyku, stanie się jego domem bardziej, niż kiedykolwiek były nim cyrkowe namioty, kilkuosobowe, zatęchłe sale sierocińca, zwilgotniały pokój ze skośną ścianą, usytuowany pod czujnym okiem Hagerstroma, którego wówczas z całej siły pragnął jeszcze nazywać ojcem; znał każdy, ciemny kąt swej nowej, niewdzięcznej rezydencji, wszystkie drobne zakamarki, ukryte przejścia i mysie dziury, wszystkie skrzypiące deski i nadwyrężone, metalowe zamki, w które należało uderzyć pięścią z odpowiednią siłą, by drzwi uchyliły się z posłuszną usłużnością. Trzymał w kieszeniach srebrne talary każdego mieszkańca tej nieszczęsnej dzielnicy – zbierał pieniądze jak zaległy czynsz, choć nigdy nie posiadał ich wystarczająco dużo, by opłacić swój własny.
Wieczór szemrał sennym chrapaniem, podczas gdy on przyglądał się jeszcze ogromnemu, kamiennemu cielsku wyrzeźbionego w fasadzie orma, potwora o rozwartym pysku, z którego wystawały szpikulce ostrych zębów i długi, rozwidlony język, niczym wąski płomień wydobywający się z głębi podrażnionego gniewem gardła. Żartował niekiedy z naiwnych przechodniów, którzy zatrzymywali się na środku chodnika, zadzierając głowy wysoko ku nietypowym zdobieniom, jednocześnie pełni nadziei i strachu, że stworzenie poruszy swym łuskowatym grzbietem, zamruga inkrustowanymi okręgami oczu, splunie toksycznym jadem, roztapiając ich skórę aż po samą konstrukcję szkieletu – było w tej wizji coś ujmującego, jakaś zaklęta wewnątrz groza, która wprawiała go w nieokreśloną satysfakcję; dzisiaj miasto nakryło się już jednak plwociną mroku, ulice stały się popielate i opustoszałe, ludzie obawiali się zatrzymywać w miejscu. Strzepując z palca grudkę zaschniętej krwi, oderwał w końcu wychłodzone lędźwie od betonowego murka i wynurzył się z gęstej kałuży cienia, przemierzając brukowanym korowodem kilkanaście metrów, które dzieliły go od wejścia do kamienicy.
– To się okaże. – mruknął niechętnie w odpowiedzi na powitanie – głos Nystroma był, jak zwykle, delikatny, pełen sztubackiej beztroski, w obliczu których pragnął czuć ponure obrzydzenie, a które tymczasem rozpływały się po jego świadomości jak rozpuszczony na języku cukierek, słodki i mdły. – Cieszę się, że o mnie dbasz, Pekka. – dodał zaraz, przenosząc bursztynowe, cętkowane brązem spojrzenie na jego zakrwawioną twarz i rozchylając kąciki ust w teatralnym uśmiechu, zaczepnym grymasie, który sprawił, że przez chwilę wyglądał młodziej i sympatyczniej, bardziej jak tamten młodzieniec, który po raz pierwszy wyrwał się z niewoli cudzego zwierzchnictwa, mniej jak szumowina z najgorszych okolic miasta, cuchnącego przedpiekla degeneracji i okrucieństwa – niewiele pozostało mu z tamtych czasów; jedynie zęby, wciąż tak samo krzywe, naznaczone brzydkim, pożółkłym naciekiem.
– Zostawili kota na tydzień? – spytał podejrzliwie, choć wprawdzie bez szczególnego przejęcia, bardziej do siebie niż z rzeczywistej ciekawości, odruchowo unosząc wzrok ku tarczy okrągłego zegara, zawieszonego wysoko na strzelistej wieży jednego z pobliskich budynków; nie potrafił odczytać rzymskich cyfr, które z daleka zlewały mu się w drobne, ciemne pręty na białym obliczu czasomierza, lecz to nie miało żadnego znaczenia – grube, czarne żądła wskazówek układały się prostopadle w odwróconą literę L, od której można było odmierzać. – Brzmi jak łatwa robota. Jak załatwimy to w dwadzieścia minut, Jönsson będzie jeszcze w okolicy i odkupi od nas wszystkie te drogocenne błyskotki w lepszej cenie niż ten oszust z lombardu, Lindegaard. Pierdolony huldrekall. – splunął na ziemię, wspierając dłoń o chłodne cegły kamienicy, zaraz kąciki ust znów drgnęły jednak w rozbawieniu. – Chwała bogu handlu i bogactwa. – jego twarz ściągnęła się w cierpkim przejawie prześmiewczej, małostkowej kpiny, zawoalowanego w egzaltację bluźnierstwa. – Niech nam przyświeca.
Pamiętał, że kiedy pierwszy raz przybył do Midgardu, z dłońmi świeżo zbrukanymi krwią, przerażała go ta dzielnica, jej pobielałe ślepia, siostrzane z jego własnymi, lecz jednocześnie po tysiąckroć straszliwsze – bał się barczystych, męskich cieni, spośród których każdy przypominał mu Görana i bał się własnego sumienia, spuszczonego ze smyczy jak dzikie zwierzę, gotowe rozszarpać każde gardło, jakie podsunie się pod jego szczęki, bał się chorobliwych objawów abstynencji, które pozostawiały ciało strupieszale skulone na zimnym, zabłoconym bruku i bał się obcych dłoni, które przesuwały się po wciąż gładkiej jeszcze skórze, sięgając zbyt głęboko pod materiał ubrań. Bał się, bo nie rozumiał – został wypluty na bruk jak wyciągnięta z wody ryba, robak spławiony nurtem rynsztoku, nie wiedząc jeszcze, że dzielnica Ymira Starszego, bijąca zatrutym sercem Przesmyku, stanie się jego domem bardziej, niż kiedykolwiek były nim cyrkowe namioty, kilkuosobowe, zatęchłe sale sierocińca, zwilgotniały pokój ze skośną ścianą, usytuowany pod czujnym okiem Hagerstroma, którego wówczas z całej siły pragnął jeszcze nazywać ojcem; znał każdy, ciemny kąt swej nowej, niewdzięcznej rezydencji, wszystkie drobne zakamarki, ukryte przejścia i mysie dziury, wszystkie skrzypiące deski i nadwyrężone, metalowe zamki, w które należało uderzyć pięścią z odpowiednią siłą, by drzwi uchyliły się z posłuszną usłużnością. Trzymał w kieszeniach srebrne talary każdego mieszkańca tej nieszczęsnej dzielnicy – zbierał pieniądze jak zaległy czynsz, choć nigdy nie posiadał ich wystarczająco dużo, by opłacić swój własny.
Wieczór szemrał sennym chrapaniem, podczas gdy on przyglądał się jeszcze ogromnemu, kamiennemu cielsku wyrzeźbionego w fasadzie orma, potwora o rozwartym pysku, z którego wystawały szpikulce ostrych zębów i długi, rozwidlony język, niczym wąski płomień wydobywający się z głębi podrażnionego gniewem gardła. Żartował niekiedy z naiwnych przechodniów, którzy zatrzymywali się na środku chodnika, zadzierając głowy wysoko ku nietypowym zdobieniom, jednocześnie pełni nadziei i strachu, że stworzenie poruszy swym łuskowatym grzbietem, zamruga inkrustowanymi okręgami oczu, splunie toksycznym jadem, roztapiając ich skórę aż po samą konstrukcję szkieletu – było w tej wizji coś ujmującego, jakaś zaklęta wewnątrz groza, która wprawiała go w nieokreśloną satysfakcję; dzisiaj miasto nakryło się już jednak plwociną mroku, ulice stały się popielate i opustoszałe, ludzie obawiali się zatrzymywać w miejscu. Strzepując z palca grudkę zaschniętej krwi, oderwał w końcu wychłodzone lędźwie od betonowego murka i wynurzył się z gęstej kałuży cienia, przemierzając brukowanym korowodem kilkanaście metrów, które dzieliły go od wejścia do kamienicy.
– To się okaże. – mruknął niechętnie w odpowiedzi na powitanie – głos Nystroma był, jak zwykle, delikatny, pełen sztubackiej beztroski, w obliczu których pragnął czuć ponure obrzydzenie, a które tymczasem rozpływały się po jego świadomości jak rozpuszczony na języku cukierek, słodki i mdły. – Cieszę się, że o mnie dbasz, Pekka. – dodał zaraz, przenosząc bursztynowe, cętkowane brązem spojrzenie na jego zakrwawioną twarz i rozchylając kąciki ust w teatralnym uśmiechu, zaczepnym grymasie, który sprawił, że przez chwilę wyglądał młodziej i sympatyczniej, bardziej jak tamten młodzieniec, który po raz pierwszy wyrwał się z niewoli cudzego zwierzchnictwa, mniej jak szumowina z najgorszych okolic miasta, cuchnącego przedpiekla degeneracji i okrucieństwa – niewiele pozostało mu z tamtych czasów; jedynie zęby, wciąż tak samo krzywe, naznaczone brzydkim, pożółkłym naciekiem.
– Zostawili kota na tydzień? – spytał podejrzliwie, choć wprawdzie bez szczególnego przejęcia, bardziej do siebie niż z rzeczywistej ciekawości, odruchowo unosząc wzrok ku tarczy okrągłego zegara, zawieszonego wysoko na strzelistej wieży jednego z pobliskich budynków; nie potrafił odczytać rzymskich cyfr, które z daleka zlewały mu się w drobne, ciemne pręty na białym obliczu czasomierza, lecz to nie miało żadnego znaczenia – grube, czarne żądła wskazówek układały się prostopadle w odwróconą literę L, od której można było odmierzać. – Brzmi jak łatwa robota. Jak załatwimy to w dwadzieścia minut, Jönsson będzie jeszcze w okolicy i odkupi od nas wszystkie te drogocenne błyskotki w lepszej cenie niż ten oszust z lombardu, Lindegaard. Pierdolony huldrekall. – splunął na ziemię, wspierając dłoń o chłodne cegły kamienicy, zaraz kąciki ust znów drgnęły jednak w rozbawieniu. – Chwała bogu handlu i bogactwa. – jego twarz ściągnęła się w cierpkim przejawie prześmiewczej, małostkowej kpiny, zawoalowanego w egzaltację bluźnierstwa. – Niech nam przyświeca.
Bezimienny
Re: 09.12.2000 – Kamienica z ormem – E. Munch & Bezimienny: P. Nystrom Pon 27 Lis - 23:11
Midgard skostniał wraz z nadejściem grudnia, a razem z nim skostniał Pekka – jego stawy obolałe mrozem, jego łokcie i kolana obleczone barwą zszarzałej purpury. W mieście brakowało czystych kolorów i nawet w burym granacie nocy smugi zabrudzeń wydawały się tak wyraźne, iż w przypływie alkoholowej senności Pekka mylił je z liniami ulic. Wszystko cuchnęło dymem – ściany i podłogi, nierówne kamienie bruku, dachy ociężale opierające się o konstrukcje kamienic, jakby opadając z roku na rok coraz niżej, chciały zabrać ze sobą wszystkie okna i wszystkie drzwi, głosy nieszczęśliwych mieszkańców i ich niespokojne oddechy. Gdy pierwszy raz pojawił się w tej dzielnicy, ta wydała mu się bezkresnym morzem szans i możliwości, otwartym niebem nowego życia, widokiem, w którym mógł zatonąć, chowając głowę pod powierzchnią wody, oglądając cholerne rybackie kutry od spodu. A jednak lata mijały i mijał też sen, niebo ciemniało, woda robiła się lodowata, a on w panice szukał tlenu, łapiąc nieodpowiednie dłonie, które miast wyciągnąć go na brzeg, wpychały głębiej, dociskały do dna, a potem głaskały po włosach, gdy się dusił. Po tamtej śmierci okolica, w której przyszło mu utknąć – tak jak duchy grzęzną w miejscach, w których zginęły, bezustannie kręcąc się wokół własnej osi - okazała się nie być obiecanym Helheimem, a raczej trumną, w której go pochowano. Przez słabnące ściany z ubitych desek do środka wkradała się rozmokła gleba, a on żył w swoim grobie z beztroskim uśmiechem na twarzy, zapominając o tamtych chwilach, kiedy sam dół ten kopał w zlodowaciałej ziemi rodzinnej wioski. Być może zdążył swój grób polubić – choć zimny, ciasny i ciemny, był mu domem bardziej niż szwedzki budynek o pobielanych okiennicach, bardziej niż rybacka łódź, bardziej niż tamte ściany, w których teraz ojciec żył z jego młodszą siostrą.
A więc był zjawą – był upiorem tego miejsca, nawiedzającym okoliczne ślepe uliczki i zbutwiałe speluny, grzechocząc łańcuchami i śmiejąc się w cieniach z maniakalnym rozbawieniem, które zawsze przylegało do niego w momentach zgoła nieodpowiednich. Mówili, że jest wariatem, opowiadali sobie o szaleństwie, które przyszło po niego niczym kostucha w noc jego przemiany, zabierając ze sobą większe fragmenty tamtego uroczego, choć narwanego chłopaka, jego resztki zostawiając w zniszczonych tkankach człowieka przeżartego obłędem. Wskazywali go palcami i przypominali sobie, uważając słowa te za dobre rady szczerych serc, że Pekka jest niebezpieczny – nie dlatego, że był silniejszy niż większość, zdolny bardziej niż większość. Był niebezpieczny, bo był głupi, a głupi ludzie nie zważają na argumenty, głupi ludzie nie debatują, nie czekają na rozwój wydarzeń. Był więźniem tej legendy, podobnie jak więźniem był szemranej okolicy – jej treść wżarła się w jego ciało, pozostając już na zawsze seriami sów wyrzeźbionych na powierzchni jasnych kości. W okolicznych melinach jego imię – krótkie i rozpoznawalne niczym nazwa tutejszego kasyna – niosło za sobą historie, których treści wypisać można było na blatach zniszczonych barów i ścianach wysłużonych łazienek. O skręconych karkach, odcinanych palcach i zgniatanych głowach, o tym jak podobno wyrwał komuś złotego zęba gołymi dłońmi, o szczytach jego rozwiązłości ozdabianych chorobami, które przywlókł ze sobą z najgorszych burdeli. Pekka dawno przestał się bronić, sam stając się największym wielbicielem swojej własnej spuścizny. Być może naprawdę był po prostu pierdolnięty.
Nie był – nie aż tak. Jego szaleństwo było subtelnym nalotem przypominającym kurz lub patynę naciągniętą na kształty dawnego charakteru. Wyrośnięte dziecko niszczone przez ognistą porywczość, przerażone własną ułomnością, ubogie w twarde zasady dorosłej moralności, która dla niektórych była sztywnym kręgosłupem, a u niego przypominała zygzakowatego węża wijącego się na bruku. Był jednak na tyle zmyślny, by domyślać się, że Egon wie, że nie dał się nabrać, że nigdy nie wierzył do końca w księgi tamtych historii ciągnących się za długą sylwetką Nystroma bez nazwiska. W kpiącej, błotnistej kałuży jego spojrzenia – nakrapianego cętkami jak skóra jaszczurki – Pekka odnajdywał jakąś niewypowiedzianą groźbę, z którą bez przerwy walczył, ale której się nie bał, nawet wtedy kiedy Munch śmierdział krwią i pluł jadem. Myślał, ze groźba ta nie była skierowana do niego – coraz częściej wyobrażał sobie, że była filtrem, przez pryzmat którego Egon widział świat, jak dziecięca naiwność lub róż szkieł zakochanych. I tak też teraz Pekka pognał wzrokiem ku jego spojrzeniu, czując krótką falę zimna wkradającą się na skórę karku, gdy uśmiech rozświetlił twarz młodzieńczą łuną, tak obcą i kuriozalną, że złagodzone rysy towarzysza na kilka sekund wygięły się nienaturalnie, nadając mu wygląd surrealistyczny, przesiąknięty halucynacją. A jednak i on się uśmiechnął – szerokim, jasnym uśmiechem, głowę przechylając lekko niczym nasłuchujący uwag labrador.
- Muszę. Jesteś mi niebywale bliski, Elon – odparł, głos nadal układając w równą, melodyjną linię, choć tym razem zabrudzoną przy krańcu niczym jasna wstążka przydepnięta podeszwą buta, tam gdzie złośliwość wkradała się w dźwięk przekręconego imienia. Posłusznie podążył spojrzeniem ku zegarowi, mrużąc oczy, udając, że obchodzi go bieg czasu, choć przecież kwestię te postanowił zostawiać raz po raz Egonowi, w jakimś głupim zaufaniu i przekonaniu, iż jego umysł bywa lepiej zorganizowany. Słuchał go, dopalając papierosa, rzucając niedopałek na ziemię wraz z pełnym odrazy splunięciem, które ozdobiło nazwisko Lindegaarda. Chwilę jeszcze przyglądał się ciemniejącemu punktowi żaru, aż w końcu z gardła wyrwał się cichy, rozbawiony śmiech – gardłowy i szczery, mogący chwytać za serca, gdyby nie fakt, że należał do Pekki, do tego miejsca i tego momentu. – Och, czyżbyś za długo wpatrywał się w jego ogonek ostatnim razem? To dlatego tak mało zarobiliśmy na tamtym studenciaku? – prychnął z jarzącą się w głosie kpiną, nagle pozbawiony anielskiej łagodności i wdzięku. Wpatrywał się w Egona z dziką zachłannością, z uśmiechem szalbierczym w swoich odkrytych zębach i uniesionych brwiach. Zdążył jeszcze unieść dłoń, by zetrzeć smugę krwi z policzka, a potem jej ciężar na chwilę ułożyć na ramieniu rozmówcy, mocnym uściskiem palców obejmując zakrzywienie kości. – Chwała bogu oszustów i złodziei. Niesie całe to jebane miasto na swoich barkach – i mówiąc to, schował znów dłoń do kieszeni i obrócił się, by ruszyć w stronę wejścia do kamienicy.
Ciemność korytarza ukrytego za sękatymi drzwiami była lepka i duszna, a jednak Pekka po cichu cieszył się, iż wydostali się spod wzroku tej przeklętej karykatury, która wisiała na ścianie budynku niczym ostateczne ostrzeżenie. Nienawidził Orma, nadziwił sposobu, w jaki wyrzeźbiono jego zęby i język, nienawidził tej czerni, która się ze nimi kryła – czerni przypominającej teraz wnętrze kamienicy, w którym cichy szelest ich kroków gubił się, nim zdołał ulecieć ku wysokim sufitom. Na kilka chwil uniósł wzrok, zadzierając do góry podbródek, myśląc o tym, że wilgoć i grzyb żyły w tych ścianach dłużej niż najstarszy z lokatorów. Wilgoć, grzyb, karaluchy wypełzające spod mebli po zgaszeniu świateł, przypominające teraz ich dwójkę, przypominające Pekkę przystającego przy drzwiach z zaśniedziałym numerem trzy. Przez chwilę milczał nawet jego oddech, a on w pełnym skupieniu nasłuchiwał, szukając niechcianych dźwięków ludzkiej obecności.
- Pewnie ktoś go dokarmia za dnia – szepnął ledwie dosłyszalnie, odsuwając się od drzwi i spoglądając na Egona z namysłem. Tego cholernego kota, naturalnie. – Uczynisz mi ten zaszczyt czy dziś to ty osłaniasz tyły? Po Lindegaardzie pewnie masz dość…
A więc był zjawą – był upiorem tego miejsca, nawiedzającym okoliczne ślepe uliczki i zbutwiałe speluny, grzechocząc łańcuchami i śmiejąc się w cieniach z maniakalnym rozbawieniem, które zawsze przylegało do niego w momentach zgoła nieodpowiednich. Mówili, że jest wariatem, opowiadali sobie o szaleństwie, które przyszło po niego niczym kostucha w noc jego przemiany, zabierając ze sobą większe fragmenty tamtego uroczego, choć narwanego chłopaka, jego resztki zostawiając w zniszczonych tkankach człowieka przeżartego obłędem. Wskazywali go palcami i przypominali sobie, uważając słowa te za dobre rady szczerych serc, że Pekka jest niebezpieczny – nie dlatego, że był silniejszy niż większość, zdolny bardziej niż większość. Był niebezpieczny, bo był głupi, a głupi ludzie nie zważają na argumenty, głupi ludzie nie debatują, nie czekają na rozwój wydarzeń. Był więźniem tej legendy, podobnie jak więźniem był szemranej okolicy – jej treść wżarła się w jego ciało, pozostając już na zawsze seriami sów wyrzeźbionych na powierzchni jasnych kości. W okolicznych melinach jego imię – krótkie i rozpoznawalne niczym nazwa tutejszego kasyna – niosło za sobą historie, których treści wypisać można było na blatach zniszczonych barów i ścianach wysłużonych łazienek. O skręconych karkach, odcinanych palcach i zgniatanych głowach, o tym jak podobno wyrwał komuś złotego zęba gołymi dłońmi, o szczytach jego rozwiązłości ozdabianych chorobami, które przywlókł ze sobą z najgorszych burdeli. Pekka dawno przestał się bronić, sam stając się największym wielbicielem swojej własnej spuścizny. Być może naprawdę był po prostu pierdolnięty.
Nie był – nie aż tak. Jego szaleństwo było subtelnym nalotem przypominającym kurz lub patynę naciągniętą na kształty dawnego charakteru. Wyrośnięte dziecko niszczone przez ognistą porywczość, przerażone własną ułomnością, ubogie w twarde zasady dorosłej moralności, która dla niektórych była sztywnym kręgosłupem, a u niego przypominała zygzakowatego węża wijącego się na bruku. Był jednak na tyle zmyślny, by domyślać się, że Egon wie, że nie dał się nabrać, że nigdy nie wierzył do końca w księgi tamtych historii ciągnących się za długą sylwetką Nystroma bez nazwiska. W kpiącej, błotnistej kałuży jego spojrzenia – nakrapianego cętkami jak skóra jaszczurki – Pekka odnajdywał jakąś niewypowiedzianą groźbę, z którą bez przerwy walczył, ale której się nie bał, nawet wtedy kiedy Munch śmierdział krwią i pluł jadem. Myślał, ze groźba ta nie była skierowana do niego – coraz częściej wyobrażał sobie, że była filtrem, przez pryzmat którego Egon widział świat, jak dziecięca naiwność lub róż szkieł zakochanych. I tak też teraz Pekka pognał wzrokiem ku jego spojrzeniu, czując krótką falę zimna wkradającą się na skórę karku, gdy uśmiech rozświetlił twarz młodzieńczą łuną, tak obcą i kuriozalną, że złagodzone rysy towarzysza na kilka sekund wygięły się nienaturalnie, nadając mu wygląd surrealistyczny, przesiąknięty halucynacją. A jednak i on się uśmiechnął – szerokim, jasnym uśmiechem, głowę przechylając lekko niczym nasłuchujący uwag labrador.
- Muszę. Jesteś mi niebywale bliski, Elon – odparł, głos nadal układając w równą, melodyjną linię, choć tym razem zabrudzoną przy krańcu niczym jasna wstążka przydepnięta podeszwą buta, tam gdzie złośliwość wkradała się w dźwięk przekręconego imienia. Posłusznie podążył spojrzeniem ku zegarowi, mrużąc oczy, udając, że obchodzi go bieg czasu, choć przecież kwestię te postanowił zostawiać raz po raz Egonowi, w jakimś głupim zaufaniu i przekonaniu, iż jego umysł bywa lepiej zorganizowany. Słuchał go, dopalając papierosa, rzucając niedopałek na ziemię wraz z pełnym odrazy splunięciem, które ozdobiło nazwisko Lindegaarda. Chwilę jeszcze przyglądał się ciemniejącemu punktowi żaru, aż w końcu z gardła wyrwał się cichy, rozbawiony śmiech – gardłowy i szczery, mogący chwytać za serca, gdyby nie fakt, że należał do Pekki, do tego miejsca i tego momentu. – Och, czyżbyś za długo wpatrywał się w jego ogonek ostatnim razem? To dlatego tak mało zarobiliśmy na tamtym studenciaku? – prychnął z jarzącą się w głosie kpiną, nagle pozbawiony anielskiej łagodności i wdzięku. Wpatrywał się w Egona z dziką zachłannością, z uśmiechem szalbierczym w swoich odkrytych zębach i uniesionych brwiach. Zdążył jeszcze unieść dłoń, by zetrzeć smugę krwi z policzka, a potem jej ciężar na chwilę ułożyć na ramieniu rozmówcy, mocnym uściskiem palców obejmując zakrzywienie kości. – Chwała bogu oszustów i złodziei. Niesie całe to jebane miasto na swoich barkach – i mówiąc to, schował znów dłoń do kieszeni i obrócił się, by ruszyć w stronę wejścia do kamienicy.
Ciemność korytarza ukrytego za sękatymi drzwiami była lepka i duszna, a jednak Pekka po cichu cieszył się, iż wydostali się spod wzroku tej przeklętej karykatury, która wisiała na ścianie budynku niczym ostateczne ostrzeżenie. Nienawidził Orma, nadziwił sposobu, w jaki wyrzeźbiono jego zęby i język, nienawidził tej czerni, która się ze nimi kryła – czerni przypominającej teraz wnętrze kamienicy, w którym cichy szelest ich kroków gubił się, nim zdołał ulecieć ku wysokim sufitom. Na kilka chwil uniósł wzrok, zadzierając do góry podbródek, myśląc o tym, że wilgoć i grzyb żyły w tych ścianach dłużej niż najstarszy z lokatorów. Wilgoć, grzyb, karaluchy wypełzające spod mebli po zgaszeniu świateł, przypominające teraz ich dwójkę, przypominające Pekkę przystającego przy drzwiach z zaśniedziałym numerem trzy. Przez chwilę milczał nawet jego oddech, a on w pełnym skupieniu nasłuchiwał, szukając niechcianych dźwięków ludzkiej obecności.
- Pewnie ktoś go dokarmia za dnia – szepnął ledwie dosłyszalnie, odsuwając się od drzwi i spoglądając na Egona z namysłem. Tego cholernego kota, naturalnie. – Uczynisz mi ten zaszczyt czy dziś to ty osłaniasz tyły? Po Lindegaardzie pewnie masz dość…
Egon Munch
Re: 09.12.2000 – Kamienica z ormem – E. Munch & Bezimienny: P. Nystrom Pon 27 Lis - 23:12
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Pamiętał dzień, w którym zobaczył to miasto po raz pierwszy – jego szerokie, brukowane arterie, witryny otulone liszajem szronu, zza którego lśniły ezoteryczne przedmioty, cymelia o tajemniczych okładkach, cynowe kociołki i drobne, kolorowe flakony, których działania mógł się jedynie domyślać, naiwny i nieświadomy, wciąż oddany jeszcze swej nieobłaskawionej, infantylnej naturze, która sprawiała, że dwa, okrągłe talary źrenic rozszerzały się jedynie niemym zachwytem, pragnieniem, by zamknąć w cieple dłoni magię tego miejsca, chwycić ją w palce jak barwnego motyla, a następnie rozetrzeć na opuszkach drobny, lepki pyłek, który grzęzł pośród linii papilarnych. Przyglądał się ulicom Midgardu oczami wędrowca, spojrzeniem dziecka, które nie znało ograniczeń własnej brawury – zerwał się z ojcowskiego zwierzchnictwa, niczym pies z napiętej smyczy, nagle pękającej pod siłą gwałtownego szarpnięcia, rzucił się przed siebie pędem zwierzęcia wypuszczonego z klatki, zniknął w tłumie, biegnąc po nierównej, podziurawionej drodze, wpadając na ludzi, którzy lżyli mu plwociną grubiańskich przekleństw. Przez krótką chwilę, jeden z wielu iluzorycznych momentów, podczas których sądził jeszcze, że mógłby rzeczywiście uciec, poczuł się wolny – w tym obcym, anonimowym mieście, wąskiej gardzieli Przesmyku, która już wtedy połknęła go w całości, jak wąż miesiącami trawiący swą ofiarę, powoli i systematycznie rozkładający jej ciało na coraz mniejsze części składowe. Ojcowska dłoń dosięgnęła go jednak z brutalną konsekwencją, palce chwyciły za kaptur bluzy, której kołnierz, pod siłą szarpnięcia, poddusił go tak gwałtownie, że zachłysnął się mroźnym, zimowym powietrzem, wbijającym się w płuca drzazgami przeszywającego chłodu – uderzył plecami o nierówności drogi, czując na sobie pierwszą zapowiedź rodzicielskiego gniewu, lecz unosząc jeszcze wzrok ku górze, ku niebu, nad którym ciążył wizerunek kamiennego orma, jego ogromne, wykrzywione cielsko zwieszone na fasadzie kamienicy, kły lśniące szkliwem szadzi, język jak zastygła na wietrze chorągiew. Lata później znów posyłał mu pojedyncze, prawie porozumiewawcze spojrzenie, zanim nie zanurzył się w kałuży cienia, którego czerń ukryła krzywy grymas jego uśmiechu, nieprzyjemny w tym samym znaczeniu, w jakim nieprzyjemne było wszystko, czym siebie określał, co tkwiło w ciasnych, stęchłych trzewiach jego istnienia.
– Nie dotknąłbym tego wynaturzenia, choćby próbował mnie zmusić. To obrzydliwe. – uciął szorstko, wymijając prześwitującą w głosie Pekki kpinę i w akompaniamencie egzaltowanego bluźnierstwa, które urosło niemal do rangi pozdrowienia, ruszając w głąb klatki schodowej, ciemnej i dusznej, obleczonej wilgocią tak charakterystyczną dla zimowych miesięcy, spędzonych w obmierzłych ramionach dzielnicy, której wizerunku w pełni wybielić nie zdołał nawet budynek Stortingu, górujący ponad szarymi, wyszczerbionymi budynkami jak perła rzucona przypadkiem w zgęstniały pajęczyną kąt starej piwnicy. Z dala od szmeru ulicy, wnętrze strzeżonej przez smoka kamienicy wydawało się osobliwie ciche, z powietrzem tak gęstym i lepkim, że dźwięki z zewnątrz prawie nie były w stanie przedrzeć się przez próg, pozostawiając to miejsce – choć pozornie wcale nie tak zapuszczone, jak większość zakątków Przesmyku – wyjałowione brudem i niemą bezczynnością. Wspomnienie Lindegaarda wciąż tkwiło cierpkim, mdłym posmakiem na powierzchni języka – gorzka pigułka frustracji przełykana wraz ze śliną, powracająca jednak zgagą reminiscencji, wdzierającej się klinem w powierzchnię jego świadomości: cyrkowy namiot, pod stożkiem którego Munchowie trzymali swych zdeformowanych podopiecznych o długich, lisich ogonach, poruszających się hipnotycznie pomiędzy prętami klatek, oczach lśniących czerwienią, napływającą ku źrenicom pod egidą księżycowego światła, stworzenia (bo przecież nie ludzie, dawno odwykł od postrzegania ich jako cokolwiek więcej, niż aberracje, jakimi były) zrzucające swą foczą skórę, okrywające ciało płaszczem niedźwiedziego futra, widzące dalej i głębiej w przyszłość, która ciążyła na nich jarzmem nieuniknionego fatum. Zazdrościł im, bo posiadali umiejętności, które potrafiły wprawić rodziców w zachwyt. Nienawidził ich, bo sądził, że zachwyt ten należał się jedynie jemu.
Tymczasem pokonał kamienną stromiznę schodów, zatrzymując się przed drewnianymi drzwiami, z inkrustowanym w nich numerem trzy, spod którego spoglądało na nich ślepe oko wizjera – puste, nieświadome, pozbawione źrenicy.
– Pierdol się. – warknął odruchowo, lecz kiedy nachylił się do przodu, przez jego twarz przeszedł cień prowokacyjnego uśmiechu, grubiańskiego rozbawienia, w jakim kącik ust drgnął krótkim przykurczem. – Láta upp. – zaklęcie, niczym kluczyk wytrycha, wsunęło się wyszczerbionym dyblem w wąskie okienko zamka, mechanizm skapitulował z cichym szczękiem, a klamka ugięła się posłusznie pod silniejszym naciskiem dłoni, sprawiając, że drzwi do mieszkania uchyliły się z opieszałą flegmatycznością, rozpościerając przed nimi widok na przestrzenny salon, meble obłożone tapicerskim welurem i zdobiony ornamentami dywan, którego ciepłe, zbrązowiałe półmrokiem barwy rozciągały się na poprzecznie ułożonych deskach podłogi. W porównaniu z okolicą miejsce to wydawało się nienaturalnie przepełnione blichtrem, jak gdyby ktoś ukrył soczyste mięso pod obmierzłą błoną zwierzęcego żołądka, chroniąc je przed zachłannym wzrokiem żarłocznych oprawców – omal nie parsknął śmiechem w cierpkim wyrazie rozbawienia, w ostatniej chwili tłumiąc jednak dyszkant swojego głosu, by nie poniósł się echem po mroku korytarza, po czym przemknął się pośpiesznie w głąb pomieszczenia, brudząc zabłoconymi butami zdobione frędzle miękkiej wykładziny i zaciskając skostniałe mrozem palce na rączce jednej z szaf, bezskutecznie. – Przydaj się na coś. – przez ton jego głosu przedarła się pierwsza iskra frustracji, gdy zwrócił się w stronę Nystroma, z oczami wciąż zasnutymi mgłą zaklęcia, czernią żył przedzierającą się przez blade płótno skóry, wijącą się jak węże, które rozpaczliwie próbowały wydostać się na zewnątrz. – Wiem, że ten wygląd dodaje mi uroku, ale… – zaczął złośliwie, gdy coś niespodziewanie otarło się o jego lewą nogawkę – skrzywił się wyraźnie, spoglądając w dół na spasłego, białego kocura, który uniósł swe wielkie, pomarańczowe oczy na jego twarz, uchylając nabrzmiały futrem pysk, by wydać z siebie pojedyncze, rozpaczliwe miauknięcie. – Ohydne to bydle. – zawyrokował ze wstrętem, który wykrzywił jego usta w paroksyzm jawnej niechęci – wypukłe, szerokie czoło i napuchnięte policzki sprawiały, że stworzenie przypominało bjärę; puszysty ogon pozostawił pojedyncze igły sierści na materiale jego spodni. – Może specjalnie go tu zostawili. Żeby zdechł. – odparł niechętnie, mimo to jego dłoń dotknęła wygiętego grzbietu zwierzęcia, w zetknięciu z którym głęboko za rękojeścią mostka odezwało się nieprzyjemne mrowienie, obolałe echo mrocznego pragnienia, spływające na język czernią zakazanej magii, którą w ostatniej chwili przełknął z powrotem w dół żołądka. Podobno są drogie. Cofnął dłoń; potrzebowali go żywego.
Odgiął kark, sprężystym, zwinnym ruchem wyciągając przedłużone chorobą kończyny ku jednej z komód, wówczas spod drzwi sypialni wysunęła się jednak łuna zapalonego światła, rzucająca bladą poświatę na zatopiony dotąd w półmroku materiał dywanu – ktokolwiek znajdował się w sąsiednim pokoju, zamierzał najwyraźniej dotrzymać im towarzystwa. Kurwa.
– Nie dotknąłbym tego wynaturzenia, choćby próbował mnie zmusić. To obrzydliwe. – uciął szorstko, wymijając prześwitującą w głosie Pekki kpinę i w akompaniamencie egzaltowanego bluźnierstwa, które urosło niemal do rangi pozdrowienia, ruszając w głąb klatki schodowej, ciemnej i dusznej, obleczonej wilgocią tak charakterystyczną dla zimowych miesięcy, spędzonych w obmierzłych ramionach dzielnicy, której wizerunku w pełni wybielić nie zdołał nawet budynek Stortingu, górujący ponad szarymi, wyszczerbionymi budynkami jak perła rzucona przypadkiem w zgęstniały pajęczyną kąt starej piwnicy. Z dala od szmeru ulicy, wnętrze strzeżonej przez smoka kamienicy wydawało się osobliwie ciche, z powietrzem tak gęstym i lepkim, że dźwięki z zewnątrz prawie nie były w stanie przedrzeć się przez próg, pozostawiając to miejsce – choć pozornie wcale nie tak zapuszczone, jak większość zakątków Przesmyku – wyjałowione brudem i niemą bezczynnością. Wspomnienie Lindegaarda wciąż tkwiło cierpkim, mdłym posmakiem na powierzchni języka – gorzka pigułka frustracji przełykana wraz ze śliną, powracająca jednak zgagą reminiscencji, wdzierającej się klinem w powierzchnię jego świadomości: cyrkowy namiot, pod stożkiem którego Munchowie trzymali swych zdeformowanych podopiecznych o długich, lisich ogonach, poruszających się hipnotycznie pomiędzy prętami klatek, oczach lśniących czerwienią, napływającą ku źrenicom pod egidą księżycowego światła, stworzenia (bo przecież nie ludzie, dawno odwykł od postrzegania ich jako cokolwiek więcej, niż aberracje, jakimi były) zrzucające swą foczą skórę, okrywające ciało płaszczem niedźwiedziego futra, widzące dalej i głębiej w przyszłość, która ciążyła na nich jarzmem nieuniknionego fatum. Zazdrościł im, bo posiadali umiejętności, które potrafiły wprawić rodziców w zachwyt. Nienawidził ich, bo sądził, że zachwyt ten należał się jedynie jemu.
Tymczasem pokonał kamienną stromiznę schodów, zatrzymując się przed drewnianymi drzwiami, z inkrustowanym w nich numerem trzy, spod którego spoglądało na nich ślepe oko wizjera – puste, nieświadome, pozbawione źrenicy.
– Pierdol się. – warknął odruchowo, lecz kiedy nachylił się do przodu, przez jego twarz przeszedł cień prowokacyjnego uśmiechu, grubiańskiego rozbawienia, w jakim kącik ust drgnął krótkim przykurczem. – Láta upp. – zaklęcie, niczym kluczyk wytrycha, wsunęło się wyszczerbionym dyblem w wąskie okienko zamka, mechanizm skapitulował z cichym szczękiem, a klamka ugięła się posłusznie pod silniejszym naciskiem dłoni, sprawiając, że drzwi do mieszkania uchyliły się z opieszałą flegmatycznością, rozpościerając przed nimi widok na przestrzenny salon, meble obłożone tapicerskim welurem i zdobiony ornamentami dywan, którego ciepłe, zbrązowiałe półmrokiem barwy rozciągały się na poprzecznie ułożonych deskach podłogi. W porównaniu z okolicą miejsce to wydawało się nienaturalnie przepełnione blichtrem, jak gdyby ktoś ukrył soczyste mięso pod obmierzłą błoną zwierzęcego żołądka, chroniąc je przed zachłannym wzrokiem żarłocznych oprawców – omal nie parsknął śmiechem w cierpkim wyrazie rozbawienia, w ostatniej chwili tłumiąc jednak dyszkant swojego głosu, by nie poniósł się echem po mroku korytarza, po czym przemknął się pośpiesznie w głąb pomieszczenia, brudząc zabłoconymi butami zdobione frędzle miękkiej wykładziny i zaciskając skostniałe mrozem palce na rączce jednej z szaf, bezskutecznie. – Przydaj się na coś. – przez ton jego głosu przedarła się pierwsza iskra frustracji, gdy zwrócił się w stronę Nystroma, z oczami wciąż zasnutymi mgłą zaklęcia, czernią żył przedzierającą się przez blade płótno skóry, wijącą się jak węże, które rozpaczliwie próbowały wydostać się na zewnątrz. – Wiem, że ten wygląd dodaje mi uroku, ale… – zaczął złośliwie, gdy coś niespodziewanie otarło się o jego lewą nogawkę – skrzywił się wyraźnie, spoglądając w dół na spasłego, białego kocura, który uniósł swe wielkie, pomarańczowe oczy na jego twarz, uchylając nabrzmiały futrem pysk, by wydać z siebie pojedyncze, rozpaczliwe miauknięcie. – Ohydne to bydle. – zawyrokował ze wstrętem, który wykrzywił jego usta w paroksyzm jawnej niechęci – wypukłe, szerokie czoło i napuchnięte policzki sprawiały, że stworzenie przypominało bjärę; puszysty ogon pozostawił pojedyncze igły sierści na materiale jego spodni. – Może specjalnie go tu zostawili. Żeby zdechł. – odparł niechętnie, mimo to jego dłoń dotknęła wygiętego grzbietu zwierzęcia, w zetknięciu z którym głęboko za rękojeścią mostka odezwało się nieprzyjemne mrowienie, obolałe echo mrocznego pragnienia, spływające na język czernią zakazanej magii, którą w ostatniej chwili przełknął z powrotem w dół żołądka. Podobno są drogie. Cofnął dłoń; potrzebowali go żywego.
Odgiął kark, sprężystym, zwinnym ruchem wyciągając przedłużone chorobą kończyny ku jednej z komód, wówczas spod drzwi sypialni wysunęła się jednak łuna zapalonego światła, rzucająca bladą poświatę na zatopiony dotąd w półmroku materiał dywanu – ktokolwiek znajdował się w sąsiednim pokoju, zamierzał najwyraźniej dotrzymać im towarzystwa. Kurwa.
Bezimienny
Re: 09.12.2000 – Kamienica z ormem – E. Munch & Bezimienny: P. Nystrom Pon 27 Lis - 23:12
Wnętrze mieszkania pachniało wodą różaną i naftaliną, spokojnym życiem ubranym w gruby damski kożuch i skórzane męskie buty pastowane codziennie rano przed wyjściem do pracy. Przez kilka sekund rozciągających się od progu wejściowych drzwi do łuku salonu, narastało w nim chorobliwe wrażenie familiarności, jedno z tych wrażeń, które budzą w nas ludzkie twarze pozbawione imion, choć piekące znajomością — wspomnienie człowieka, którego nie potrafimy umieścić w odpowiednim miejscu i czasie, chociaż jego obecność gdzieś i kiedyś jest niepodważalna. Ostatkami porozrzucanej po umyśle logiki przekonywał się, że powinien wspomnieć rodzinny dom – kożuch matki i buty ojca – zamiast tego jednak mroźny dreszcz wspiął się wzdłuż linii jego kręgosłupa i zatrzymał się u nasady czaszki, wbijając zęby w gruby węzeł nerwów. Na wzorzystym dywanie stał fotel, duży i pusty, a on niemal wzdrygnął się, gdy podsycona adrenaliną wyobraźnia ułożyła sunące po pokoju cienie w kształt sylwetki — długiej sylwetki o mocnym profilu, wokół której gęstniejące powietrze zbierało się w kłęby popielatych chmur. Jak na rozkaz zacisnął dłonie w pięści, czując, jak zabliźniona skóra naciąga się groźnie na powierzchni kościstych knykci. Skrzypnięcia podłogi pod jego stopami uniosły się ku sufitowi, przybierając na kilka koszmarnych sekund kształt znajomego głosu, martwego przecież od lat, teraz jednak boleśnie realnego. Przełykana głośno ślina miała miedziany posmak krwi. Wiedział, ze nie może spojrzeć w dół i niczym zlęknione wizją potwora spod łóżka dziecko, utrzymywał wzrok uparcie na poziomie wiszących na ścianach obrazów. Wiedział, ze nie może spojrzeć w dół, gdyby bowiem to zrobił, ujrzałby Pettera Nystroma drgającego w agonii z policzkiem przyłożonym do szorstkości dywanu, umierającego powoli pod stopami człowieka-cienia, człowieka którego głos był martwy, twarz rozmyta, a dłonie nieruchome. Czasem myślał, że nosił w sobie jego trupa. Gdybyś wbił nóż w swój brzuch, złotko, odnalazłbyś tam moje wnętrzności.
Duch nie zniknął, to Pekka odwrócił wzrok, rozluźniając zaciśnięte pięści i rozczapierzając na moment obolałe palce, podczas gdy nogi pośpiesznie pchały go w kierunku drzwi do znajomej sypialni. Za nimi, gdzieś w dębowych etażerkach i dwuskrzydłowych szafach nieszczęsna pani domu pochowała biżuterię obwiązaną paskami jedwabnych chust. Gotów był zostawić tutaj Egona, wedrzeć się dalej, napchać kieszenie i poszukać okna, które pozbawione szyby odpowiednią inkantacją, mogłoby posłużyć im za drogę ucieczki. Chciał być daleko od tego cholernego dywanu, od tego obitego w welur fotela i wspomnienia Skygge majaczącego na horyzoncie pola widzenia. Tłumiony w przeponie wściekły krzyk podpełzł do ujścia przełyku gorzką żółcią, a gdy w duszności pomieszczenia rozbrzmiał głos Muncha, całe jego ciało napięło się w niewypowiedzianej groźbie, pozbawiając go tym samym całego uroku, całej lekkości i słodyczy, którą tak lubił się otaczać, traktując lepkość miodu jak kpinę z surowego świata. Znalazł się przy nim w ułamku sekundy, przypierając ramieniem do drzwi szafy i spoglądając na niego z dzikim błyskiem w oczach.
- Rozmawialiśmy o tym. Uroku dodałyby ci tylko złamany nos - odparował szybko, szczerząc ku niemu zęby w nieprzyjemnym, cierpkim uśmiechu. Stał blisko, na tyle blisko, że mógł dojrzeć swoje zniekształcone odbicie na szklanej powierzchni rozlanego białka. Zwykł patrzeć Egonowi w oczy z butną brawurą, z niewypowiedzianym wyzwaniem, które nigdy nie przestało miedzy nimi narastać i pęcznieć, karmione groźbą i ściekającymi po brodzie epitetami. Teraz jednak twarz Pekki brudziły znamiona trwogi, pobudzonej nagle nerwowości, która zamieniła butę w rozgorączkowanie. - Láta upp. – Nasłuchiwał inkantacji wydostającej się z niego zachrypniętym szeptem, a gdy widmo wytrychu rozbroiło z metalicznym szczęknięciem stary zamek, gwałtownym ruchem szarpnął gałkę. Szafa była pusta. Cholera, pusta. Na jej dnie majaczyła garść pogniecionych papierów, stara talia kart, nic co mogłoby mieć jakąkolwiek wartość. – Zajebię ich. Wrócę i poderżnę im gardła – mówił na fali ściszonego gniewu, zdając sobie nagle sprawę z tego, iż wraz z tym niewielkim potknięciem przygotowany skrupulatnie plan mógł rozpaść się na jego oczach. W przypływie frustracji zatrzasnął drzwi i wyrzucił z siebie kolejne przekleństwo, tym razem szwedzkie, ciężkie i obślizgłe, wypływające z niego razem z narastającą w żyłach czernią.
Pod cienką warstwą skóry ciało płonęło żarzącym się, bezkształtnym płomieniem i Pekka czuł, jak gdzieś spomiędzy niszczejących tkanek wydziera się znajome pragnienie destrukcji, budząca się z utargu furia, która niczym wąż zawijała się wokół osmalonych żył. Czasem myślał, że przychodzi do niego za każdym razem, gdy oczy zachodzą bielmem, to jednak zawsze było kłamstwo – żyła w nim, zanim Skygge pierwszy raz ułożył mu na języku brzmienie zakazanego zaklęcia, zanim rodzony ojciec wypalił piętno na skórze jego dłoni. Wracała, tak jak bezdomne zwierzęta wracają do znajomych miejsc, jak koty do rąk, które je karmią.
Na dźwięk miauknięcia ledwo powstrzymał się od zdeptania stworzenia podeszwą ciężkiego buta. Za dużo sprzątania – pomyślał, rzucając jedno, krótkie spojrzenie pyskowi, który widywał tutaj wieczorami i przypomniał sobie swoje zniesmaczenie, kiedy puchaty ogon wysuwał się spod ramy łóżka. Cholerna pani domu traktowała ten kłąb futra i poplątanych narządów lepiej niż własnego, łysiejącego męża. Niemal nie roześmiał się więc słysząc wstręt w głosie Muncha, jednocześnie powstrzymując się od przypomnienia mu, iż w mieście roiło się od ludzi, którzy z podobną niechęcią patrzyli na nich, równie beztrosko życząc im by zdechli w jakimś rowie.
- Ty też mu się chyba, kurwa, średnio podobasz, słońce – zauważył ze złośliwym syknięciem w głosie. – Ten kot żre lepiej, niż ty będziesz kiedykolwiek. Weźmiemy go i sprzedamy, choćby na mięso w Yggdrasil – zdążył dodać, nim oddech zamarł w płucach, a ciało napięło niczym struna, nasłuchując. Ciepłe światło sypialni wylało się spod zamkniętych drzwi, zamieniając szczelinę między nimi a podłogą w iluzoryczną granicę dwóch światów, obu kruszących się właśnie w zastraszającym tempie: ten ukryty w ciemności – krótki, wygodny napad, który miał umilić tydzień parze oszustów oraz ten budzący się teraz w łunie zapalonego kinkietu – spokojna noc tutejszego lokatora, bezpiecznego w stabilnej konstrukcji ścian własnego mieszkania. Pekka zacisnął palce na materiale kurtki Egona, przez moment sądząc, iż zdążą po prostu zwiać, nieszczęśnik z pokoju obok był jednak szybszy i drzwi otworzyły się z impetem. Ty idioto – zaklinał w myślach Nystrom, prostując się gwałtownie i sięgając po omacku w stronę ozdobnej konsoli, gdzie dłoń chwyciła pewnym ruchem stojący nań ciężki wazon. Ty jebany idioto, mogłeś spać i przeżyć. Owinięty szlafrokiem mężczyzna, którego niska, pulchna sylwetka pociemniała na tle rozjaśnionego pokoju za jego plecami, był widocznie w szoku. Gdy otworzył usta, w pierwszej chwili nic z nich nie wypadło, pierwsza chwila była natomiast jedyną, jakiej Pekka potrzebował by przeskoczyć nad nieprzejętym sytuacją kotem i zamachnąć się swoją improwizowaną bronią. Mężczyzna zdołał wydukać połowę obronnej inkantacji, której rozdarte sylaby zagłuszył dźwięk tłukącej się na jego czole porcelany. Na chwilę pokój utopił się w chaosie – cichy trzask odłamków, upadek ciała stłumiony dywanem, syknięcie kota, woda rozchlapująca się po drewnianym parkiecie, w końcu tez krótkie jękniecie Nystroma, który ze zrezygnowaniem odrzucił resztkę rozbitego wazonu. Namalowane na nim postacie kobiet w barokowych sukniach straciły głowy jak w jakiejś koszmarnej miniaturze francuskiej rewolucji.
- Tego ta łajza z ogonem już nie weźmie – mruknął, pocierając szyję wnętrzem mokrej dłoni. Jego wzrok badał twarz nieruchomego mężczyzny, leżącego teraz bezwładnie z głową nieopodal złotych frędzli wykładziny. Krew spływała cienkimi strugami ze świeżej linii wyrysowanego w skroni rozcięcia – przez porośnięty nierównym zarostem policzek, zaokrąglony na końcu nos, aż po granicę siwych, przerzedzonych włosów. Pekka trącił czubkiem buta jego głowę. – Myślisz, że żyje? – I jakby na brzmienie tego pytania, z rozchylonych ust ich kompana wydostało się głośne, pokraczne stękniecie. Kurwa.
Duch nie zniknął, to Pekka odwrócił wzrok, rozluźniając zaciśnięte pięści i rozczapierzając na moment obolałe palce, podczas gdy nogi pośpiesznie pchały go w kierunku drzwi do znajomej sypialni. Za nimi, gdzieś w dębowych etażerkach i dwuskrzydłowych szafach nieszczęsna pani domu pochowała biżuterię obwiązaną paskami jedwabnych chust. Gotów był zostawić tutaj Egona, wedrzeć się dalej, napchać kieszenie i poszukać okna, które pozbawione szyby odpowiednią inkantacją, mogłoby posłużyć im za drogę ucieczki. Chciał być daleko od tego cholernego dywanu, od tego obitego w welur fotela i wspomnienia Skygge majaczącego na horyzoncie pola widzenia. Tłumiony w przeponie wściekły krzyk podpełzł do ujścia przełyku gorzką żółcią, a gdy w duszności pomieszczenia rozbrzmiał głos Muncha, całe jego ciało napięło się w niewypowiedzianej groźbie, pozbawiając go tym samym całego uroku, całej lekkości i słodyczy, którą tak lubił się otaczać, traktując lepkość miodu jak kpinę z surowego świata. Znalazł się przy nim w ułamku sekundy, przypierając ramieniem do drzwi szafy i spoglądając na niego z dzikim błyskiem w oczach.
- Rozmawialiśmy o tym. Uroku dodałyby ci tylko złamany nos - odparował szybko, szczerząc ku niemu zęby w nieprzyjemnym, cierpkim uśmiechu. Stał blisko, na tyle blisko, że mógł dojrzeć swoje zniekształcone odbicie na szklanej powierzchni rozlanego białka. Zwykł patrzeć Egonowi w oczy z butną brawurą, z niewypowiedzianym wyzwaniem, które nigdy nie przestało miedzy nimi narastać i pęcznieć, karmione groźbą i ściekającymi po brodzie epitetami. Teraz jednak twarz Pekki brudziły znamiona trwogi, pobudzonej nagle nerwowości, która zamieniła butę w rozgorączkowanie. - Láta upp. – Nasłuchiwał inkantacji wydostającej się z niego zachrypniętym szeptem, a gdy widmo wytrychu rozbroiło z metalicznym szczęknięciem stary zamek, gwałtownym ruchem szarpnął gałkę. Szafa była pusta. Cholera, pusta. Na jej dnie majaczyła garść pogniecionych papierów, stara talia kart, nic co mogłoby mieć jakąkolwiek wartość. – Zajebię ich. Wrócę i poderżnę im gardła – mówił na fali ściszonego gniewu, zdając sobie nagle sprawę z tego, iż wraz z tym niewielkim potknięciem przygotowany skrupulatnie plan mógł rozpaść się na jego oczach. W przypływie frustracji zatrzasnął drzwi i wyrzucił z siebie kolejne przekleństwo, tym razem szwedzkie, ciężkie i obślizgłe, wypływające z niego razem z narastającą w żyłach czernią.
Pod cienką warstwą skóry ciało płonęło żarzącym się, bezkształtnym płomieniem i Pekka czuł, jak gdzieś spomiędzy niszczejących tkanek wydziera się znajome pragnienie destrukcji, budząca się z utargu furia, która niczym wąż zawijała się wokół osmalonych żył. Czasem myślał, że przychodzi do niego za każdym razem, gdy oczy zachodzą bielmem, to jednak zawsze było kłamstwo – żyła w nim, zanim Skygge pierwszy raz ułożył mu na języku brzmienie zakazanego zaklęcia, zanim rodzony ojciec wypalił piętno na skórze jego dłoni. Wracała, tak jak bezdomne zwierzęta wracają do znajomych miejsc, jak koty do rąk, które je karmią.
Na dźwięk miauknięcia ledwo powstrzymał się od zdeptania stworzenia podeszwą ciężkiego buta. Za dużo sprzątania – pomyślał, rzucając jedno, krótkie spojrzenie pyskowi, który widywał tutaj wieczorami i przypomniał sobie swoje zniesmaczenie, kiedy puchaty ogon wysuwał się spod ramy łóżka. Cholerna pani domu traktowała ten kłąb futra i poplątanych narządów lepiej niż własnego, łysiejącego męża. Niemal nie roześmiał się więc słysząc wstręt w głosie Muncha, jednocześnie powstrzymując się od przypomnienia mu, iż w mieście roiło się od ludzi, którzy z podobną niechęcią patrzyli na nich, równie beztrosko życząc im by zdechli w jakimś rowie.
- Ty też mu się chyba, kurwa, średnio podobasz, słońce – zauważył ze złośliwym syknięciem w głosie. – Ten kot żre lepiej, niż ty będziesz kiedykolwiek. Weźmiemy go i sprzedamy, choćby na mięso w Yggdrasil – zdążył dodać, nim oddech zamarł w płucach, a ciało napięło niczym struna, nasłuchując. Ciepłe światło sypialni wylało się spod zamkniętych drzwi, zamieniając szczelinę między nimi a podłogą w iluzoryczną granicę dwóch światów, obu kruszących się właśnie w zastraszającym tempie: ten ukryty w ciemności – krótki, wygodny napad, który miał umilić tydzień parze oszustów oraz ten budzący się teraz w łunie zapalonego kinkietu – spokojna noc tutejszego lokatora, bezpiecznego w stabilnej konstrukcji ścian własnego mieszkania. Pekka zacisnął palce na materiale kurtki Egona, przez moment sądząc, iż zdążą po prostu zwiać, nieszczęśnik z pokoju obok był jednak szybszy i drzwi otworzyły się z impetem. Ty idioto – zaklinał w myślach Nystrom, prostując się gwałtownie i sięgając po omacku w stronę ozdobnej konsoli, gdzie dłoń chwyciła pewnym ruchem stojący nań ciężki wazon. Ty jebany idioto, mogłeś spać i przeżyć. Owinięty szlafrokiem mężczyzna, którego niska, pulchna sylwetka pociemniała na tle rozjaśnionego pokoju za jego plecami, był widocznie w szoku. Gdy otworzył usta, w pierwszej chwili nic z nich nie wypadło, pierwsza chwila była natomiast jedyną, jakiej Pekka potrzebował by przeskoczyć nad nieprzejętym sytuacją kotem i zamachnąć się swoją improwizowaną bronią. Mężczyzna zdołał wydukać połowę obronnej inkantacji, której rozdarte sylaby zagłuszył dźwięk tłukącej się na jego czole porcelany. Na chwilę pokój utopił się w chaosie – cichy trzask odłamków, upadek ciała stłumiony dywanem, syknięcie kota, woda rozchlapująca się po drewnianym parkiecie, w końcu tez krótkie jękniecie Nystroma, który ze zrezygnowaniem odrzucił resztkę rozbitego wazonu. Namalowane na nim postacie kobiet w barokowych sukniach straciły głowy jak w jakiejś koszmarnej miniaturze francuskiej rewolucji.
- Tego ta łajza z ogonem już nie weźmie – mruknął, pocierając szyję wnętrzem mokrej dłoni. Jego wzrok badał twarz nieruchomego mężczyzny, leżącego teraz bezwładnie z głową nieopodal złotych frędzli wykładziny. Krew spływała cienkimi strugami ze świeżej linii wyrysowanego w skroni rozcięcia – przez porośnięty nierównym zarostem policzek, zaokrąglony na końcu nos, aż po granicę siwych, przerzedzonych włosów. Pekka trącił czubkiem buta jego głowę. – Myślisz, że żyje? – I jakby na brzmienie tego pytania, z rozchylonych ust ich kompana wydostało się głośne, pokraczne stękniecie. Kurwa.
Egon Munch
Re: 09.12.2000 – Kamienica z ormem – E. Munch & Bezimienny: P. Nystrom Pon 27 Lis - 23:12
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Nigdy nie przywykł do galanterii – przepych drażnił go jak spilśniała wełna zarzucona na odsłonięty kark, wgryzał się w skórę z frustracją, głuchym, pulsującym przypomnieniem, że wszystko, co piękne i dobre, pozostawało nieustannie poza jego zasięgiem, z daleka od kościstych, zbroczonych rąk, których palce zaciskały się zbyt mocno na delikatnym materiale satyny, oczu, które nie potrafiły docenić kunsztu inaczej, jak poprzez pryzmat pieniędzy, jakie mógłby za niego otrzymać; dom, a wraz z nim również jego życie, zwykł pachnieć kurzem i stęchlizną, potem, który wsiąkał w cienką pościel, skraplając się na ciele wygiętym spazmem koszmarów, dymem wnikającym w tapicerowane meble, alkoholem rozlanym na płaskich powierzchniach blatów i wilgocią wpełzającą przez nieszczelne okna, sprawiając, że wszystko wokół stawało się chłodne i lepkie. Nie pasował do tego miejsca, wyzierał jednak z tego faktu słodycz nieprzepartej, złośliwej przyjemności, tej samej, jaka towarzyszyła mu, gdy po raz pierwszy zatrzymał swe brudne dłonie na grzbiecie księgi, którą Göran ukrywał przed jego wzrokiem w cieniu intarsjowanej szafy – pamiętał konwulsję bólu, wpełzającą wężowiskiem zaklęcia w labirynt jego żył, gwałtowny spazm, który rzucił go na kolana, palce chwytające za włosy na karku, przymusem odchylając głowę do tyłu, odsłaniając miękkie gardło i dziecięcą jeszcze grdykę, poruszającą się nerwowo, gdy z trudem przełykał ślinę; ból miał nauczyć go posłuszeństwa, tymczasem stał się kapsułką z cyjankiem, wszytą płytko w podszewkę znoszonej kurtki, pulsującą groźbą, że któregoś dnia mógłby w końcu się nią posłużyć.
Cofnął się o krok, gdy Pekka targnął się w jego stronę, plecami uderzył jednak w drzwi szafy, która wbiła się wypukłością kryształowej gałki pomiędzy kręgi, aż stęknął cicho, przyparty ramieniem do drewnianej powierzchni; mimo to odwzajemnił jego uśmiech, cierpki i nieprzyjemny, rozchylony pomiędzy kącikami ust ze złośliwą filuterią, tym silniejszą, gdy dostrzegł w zwieszonej naprzeciwko twarzy pojedyncze zmarszczki niepokoju, cień rozgorączkowania, któremu nie potrafił przypisać genezy – mieszkanie wydawało się prostym szabrem, kolejnym trofeum powieszonym na ścianie, pośród wszystkich opróżnionych kieszeni, pustych portmonetek i palców pozbawionych błysku zaręczynowego pierścionka.
– Chciałbyś się przekonać. – odparł, nadając słowom prowokacyjnego brzmienia, którego ciężar stopniał jednak pod wpływem kolejnej, schrypłej inkantacji, szarpiącej drzwiami szafy, która rozchyliła się z cichym szczękiem metalicznego zamka. Odchylił się zręcznie, omiatając podszyte fastrygą czerni lico Nystroma krótkim spojrzeniem, zanim rozedrgane źrenice nie zatrzymały się na opustoszałym wnętrzu – na samym dnie leżała stara talia kart, częściowo wysypanych z przetartego, tekturowego pudełka i kilka zmiętych papierków, które nawet w oczach nieprawnego włamywacza nie miały prawa posiadać żadnej wartości; huk zamykanych drzwi oraz poprzedzające go lżenie Pekki musnęły jego nadwyrężone zmysły, nagle przywiedzione pod skraj rozeźlonej frustracji. – Żarty sobie robisz? – warknął, gwałtownym ruchem zwracając się w jego stronę i zaciskając palce na brzegu kołnierza, aż knykcie nie nabrały odcienia równie białego, co zasnute magią oczy mężczyzny, ten był jednak od niego cięższy i o kilka centymetrów wyższy, więc palce rozluźniły się zaraz, zsuwając się lakonicznym ruchem wzdłuż bioder, jak gdyby siłą woli musiał przymusić się, by nie unieść ich po raz kolejny, nie zacisnąć jak szponów na miękkiej tkance odsłoniętej szyi; carpe faucium.
Biały kocur otarł się tymczasem o jego nogę, wyginając grzbiet i oblizując płaski, nastroszony futrem pysk, z którego wydobyło się kolejne, głośne miauknięcie, zgłodniały odgłos stworzenia, które przebyło swe dotychczasowe życie w przyzwyczajeniu do bycia obsługiwanym – cofnął dłoń ze zwierzęcego ciała, przerywając drażniące mrowienie, które wzbierało czernią śliny głęboko w spragnionej magii krtani i krzywiąc się wyraźnie na słowa Pekki, chociaż te tym razem przyznawały mu rację. Pers – aksamitny, ciepły, pulsujący małym, rozpieszczonym sercem – po raz kolejny uniósł czerep, ocierając długie wibrysy o nogawkę jego spodni z cichym pomrukiem, małoduszną nieświadomością niebezpieczeństwa, w jakim się znajdował, niezrozumieniem dla groźby przyczajonej w szwargocie ludzkiego języka; lustrował otoczenie swoimi ogromnymi, pomarańczowymi oczami o cienkich przecinkach źrenic, które przez ułamek sekundy, gdy po raz ostatni odchylił łeb, wydawały mu się osobliwie rozumiejące, zdolne spełznąć pojedynczą konwulsją chłodnego dreszczu po wygiętej rynnie kręgosłupa.
– To dziwne. – odparł z przekąsem, lecz również z ulgą, gdy przeniósł wzrok z powrotem na zbladłe lico towarzysza. – Mi się wydaje, że zapałał do mnie sympatią. Koty potrafią wyczuć ludzi wartych uwagi. – dodał, choć już raczej z odruchu, by mu odpowiedzieć, niż z rzeczywistego przekonania, co do słuszności kocich instynktów; rozmowę przerwał zresztą nagły błysk światła, które rozlało się pożółkłą łuną po materiale miękkiego dywanu – coś w jego trzewiach spięło się machinalnie, zawiązując się ciasnym węzłem skondensowanego gniewu głęboko za rękojeścią mostka, zanim zdążył jednak zdecydować, co dokładnie było źródłem jego rozdrażnienia – niedokładność Pekki czy bezmyślność nieoczekiwanego lokatora – sypialniane drzwi otworzyły się głośnym rymsem, stawiając w progu pulchnego, wciąż zdezorientowanego jeszcze człowieka, który wyglądem niepokojąco przypominał powierzonego mu pod opiekę kocura o szerokim, płaskim czole i drobnym, guzikowatym nosie, z przodu sprawiającym wrażenie, jakby leżał niemal wklęśle w czaszce. Podobnie jak on, nieznajomy również był nieświadomy oczekującego go zagrożenia, z trudem wydobywając ze ściśniętej krtani skrawek obronnej inkantacji, zanim pochwycony z komody wazon nie zderzył się z jego skronią, rozbijając wymalowane na porcelanie ilustracje i chwiejąc krępą sylwetką mężczyzny, który, utraciwszy świadomość, runął z głuchym hukiem na podłogę, po powierzchni której spłynęła pojedyncza, karminowa struga krwi, brocząca złote frędzle pomarszczonego dywanu.
– Pieprzony idiota. – warknął cicho, nie sugerując, do kogo tak naprawdę kierował swoje słowa; na jego usta wpłynął paroksyzm ponurej konsternacji, w bursztynowym spojrzeniu roziskrzył się jednak niezdrowy, szaleńczy błysk rozbawienia, z jakim po chwili zwrócił głowę w stronę Nystroma, po czym obszedł nieprzytomnego mężczyznę, zatrzymując czubek buta przy niechlujnie przewiązanej w pasie szarfie obcisłego szlafroka, odsuwając fragment materiału, który sam rozchylił się na boki, opadając miękko na deski boazerii. – Trochę szkoda. – ocenił z przesadnym, egzaltowanym rozżaleniem, dobywając z gardła dyszkant rozweselonej drwiny, który wbił się w rytm cichego, spłyconego szemrania oddechu, z trudem wydobywającego się spomiędzy lekko rozchylonych ust nieszczęśnika. – Blœða. – oczy znów zaszły zamgloną maską bieli, żyły rozpostarły się wężowiskiem gęstego, czarnego korowodu, satysfakcjonując go znajomym ciepłem wygłodniałego zaspokojenia – krew, która dotąd sączyła się leniwym, wąskim strumieniem, przybrała teraz na sile, rozpościerając wokół mężczyzny czerwień lśniącej kałuży, której wysięk sprawiał, że jego opuchnięta twarz stawała się coraz bardziej blada i zapadnięta. Odchylił głowę, ponownie zatrzymując wzrok na zwierzęciu, które, wyraźnie obrażone, przesuwające różowym, chropowatym językiem po mokrym fragmencie swego miękkiego, białego futra, przysiadło na oparciu welurowego fotela, poruszając końcówką ogona z wyraźnym, ostentacyjnym niezadowoleniem.
– Powinniśmy zabić kota. – zawyrokował ostrym, surowym tonem, który przedarł się niespodziewanie przez gęstniejącą melasę osiadającego wewnątrz milczenia.
Cofnął się o krok, gdy Pekka targnął się w jego stronę, plecami uderzył jednak w drzwi szafy, która wbiła się wypukłością kryształowej gałki pomiędzy kręgi, aż stęknął cicho, przyparty ramieniem do drewnianej powierzchni; mimo to odwzajemnił jego uśmiech, cierpki i nieprzyjemny, rozchylony pomiędzy kącikami ust ze złośliwą filuterią, tym silniejszą, gdy dostrzegł w zwieszonej naprzeciwko twarzy pojedyncze zmarszczki niepokoju, cień rozgorączkowania, któremu nie potrafił przypisać genezy – mieszkanie wydawało się prostym szabrem, kolejnym trofeum powieszonym na ścianie, pośród wszystkich opróżnionych kieszeni, pustych portmonetek i palców pozbawionych błysku zaręczynowego pierścionka.
– Chciałbyś się przekonać. – odparł, nadając słowom prowokacyjnego brzmienia, którego ciężar stopniał jednak pod wpływem kolejnej, schrypłej inkantacji, szarpiącej drzwiami szafy, która rozchyliła się z cichym szczękiem metalicznego zamka. Odchylił się zręcznie, omiatając podszyte fastrygą czerni lico Nystroma krótkim spojrzeniem, zanim rozedrgane źrenice nie zatrzymały się na opustoszałym wnętrzu – na samym dnie leżała stara talia kart, częściowo wysypanych z przetartego, tekturowego pudełka i kilka zmiętych papierków, które nawet w oczach nieprawnego włamywacza nie miały prawa posiadać żadnej wartości; huk zamykanych drzwi oraz poprzedzające go lżenie Pekki musnęły jego nadwyrężone zmysły, nagle przywiedzione pod skraj rozeźlonej frustracji. – Żarty sobie robisz? – warknął, gwałtownym ruchem zwracając się w jego stronę i zaciskając palce na brzegu kołnierza, aż knykcie nie nabrały odcienia równie białego, co zasnute magią oczy mężczyzny, ten był jednak od niego cięższy i o kilka centymetrów wyższy, więc palce rozluźniły się zaraz, zsuwając się lakonicznym ruchem wzdłuż bioder, jak gdyby siłą woli musiał przymusić się, by nie unieść ich po raz kolejny, nie zacisnąć jak szponów na miękkiej tkance odsłoniętej szyi; carpe faucium.
Biały kocur otarł się tymczasem o jego nogę, wyginając grzbiet i oblizując płaski, nastroszony futrem pysk, z którego wydobyło się kolejne, głośne miauknięcie, zgłodniały odgłos stworzenia, które przebyło swe dotychczasowe życie w przyzwyczajeniu do bycia obsługiwanym – cofnął dłoń ze zwierzęcego ciała, przerywając drażniące mrowienie, które wzbierało czernią śliny głęboko w spragnionej magii krtani i krzywiąc się wyraźnie na słowa Pekki, chociaż te tym razem przyznawały mu rację. Pers – aksamitny, ciepły, pulsujący małym, rozpieszczonym sercem – po raz kolejny uniósł czerep, ocierając długie wibrysy o nogawkę jego spodni z cichym pomrukiem, małoduszną nieświadomością niebezpieczeństwa, w jakim się znajdował, niezrozumieniem dla groźby przyczajonej w szwargocie ludzkiego języka; lustrował otoczenie swoimi ogromnymi, pomarańczowymi oczami o cienkich przecinkach źrenic, które przez ułamek sekundy, gdy po raz ostatni odchylił łeb, wydawały mu się osobliwie rozumiejące, zdolne spełznąć pojedynczą konwulsją chłodnego dreszczu po wygiętej rynnie kręgosłupa.
– To dziwne. – odparł z przekąsem, lecz również z ulgą, gdy przeniósł wzrok z powrotem na zbladłe lico towarzysza. – Mi się wydaje, że zapałał do mnie sympatią. Koty potrafią wyczuć ludzi wartych uwagi. – dodał, choć już raczej z odruchu, by mu odpowiedzieć, niż z rzeczywistego przekonania, co do słuszności kocich instynktów; rozmowę przerwał zresztą nagły błysk światła, które rozlało się pożółkłą łuną po materiale miękkiego dywanu – coś w jego trzewiach spięło się machinalnie, zawiązując się ciasnym węzłem skondensowanego gniewu głęboko za rękojeścią mostka, zanim zdążył jednak zdecydować, co dokładnie było źródłem jego rozdrażnienia – niedokładność Pekki czy bezmyślność nieoczekiwanego lokatora – sypialniane drzwi otworzyły się głośnym rymsem, stawiając w progu pulchnego, wciąż zdezorientowanego jeszcze człowieka, który wyglądem niepokojąco przypominał powierzonego mu pod opiekę kocura o szerokim, płaskim czole i drobnym, guzikowatym nosie, z przodu sprawiającym wrażenie, jakby leżał niemal wklęśle w czaszce. Podobnie jak on, nieznajomy również był nieświadomy oczekującego go zagrożenia, z trudem wydobywając ze ściśniętej krtani skrawek obronnej inkantacji, zanim pochwycony z komody wazon nie zderzył się z jego skronią, rozbijając wymalowane na porcelanie ilustracje i chwiejąc krępą sylwetką mężczyzny, który, utraciwszy świadomość, runął z głuchym hukiem na podłogę, po powierzchni której spłynęła pojedyncza, karminowa struga krwi, brocząca złote frędzle pomarszczonego dywanu.
– Pieprzony idiota. – warknął cicho, nie sugerując, do kogo tak naprawdę kierował swoje słowa; na jego usta wpłynął paroksyzm ponurej konsternacji, w bursztynowym spojrzeniu roziskrzył się jednak niezdrowy, szaleńczy błysk rozbawienia, z jakim po chwili zwrócił głowę w stronę Nystroma, po czym obszedł nieprzytomnego mężczyznę, zatrzymując czubek buta przy niechlujnie przewiązanej w pasie szarfie obcisłego szlafroka, odsuwając fragment materiału, który sam rozchylił się na boki, opadając miękko na deski boazerii. – Trochę szkoda. – ocenił z przesadnym, egzaltowanym rozżaleniem, dobywając z gardła dyszkant rozweselonej drwiny, który wbił się w rytm cichego, spłyconego szemrania oddechu, z trudem wydobywającego się spomiędzy lekko rozchylonych ust nieszczęśnika. – Blœða. – oczy znów zaszły zamgloną maską bieli, żyły rozpostarły się wężowiskiem gęstego, czarnego korowodu, satysfakcjonując go znajomym ciepłem wygłodniałego zaspokojenia – krew, która dotąd sączyła się leniwym, wąskim strumieniem, przybrała teraz na sile, rozpościerając wokół mężczyzny czerwień lśniącej kałuży, której wysięk sprawiał, że jego opuchnięta twarz stawała się coraz bardziej blada i zapadnięta. Odchylił głowę, ponownie zatrzymując wzrok na zwierzęciu, które, wyraźnie obrażone, przesuwające różowym, chropowatym językiem po mokrym fragmencie swego miękkiego, białego futra, przysiadło na oparciu welurowego fotela, poruszając końcówką ogona z wyraźnym, ostentacyjnym niezadowoleniem.
– Powinniśmy zabić kota. – zawyrokował ostrym, surowym tonem, który przedarł się niespodziewanie przez gęstniejącą melasę osiadającego wewnątrz milczenia.
Bezimienny
Re: 09.12.2000 – Kamienica z ormem – E. Munch & Bezimienny: P. Nystrom Pon 27 Lis - 23:13
Ludzie łgali, kiedy nazywali kogoś złym – nikt z nich nie wiedział przecież, co zło właściwie oznaczało. Było słowem przecinkiem, słowem oddechem, słowem tak płytkim, iż w zagłębieniu jego kałuży można było zanurzyć jedynie połowę małego palca. Fałszywe pojęcie zła – przypominające setki małych, czarnych żuków – zamieszkiwało wszystkie te ciemne kąty, do których wzrok nie mógł sięgnąć – zaszywało się w tych odległych fragmentach ludzkiego ciała, w których umysł nie mógł odnaleźć zrozumienia. Pekka czuł czasem, jak poruszało się w nim, szczękając ostrzegawczo chitynowymi pancerzami i rzędami lepkich odnóży; widział, że to oni pozwolili mu się tam zalęgnąć, że to ich słowa składały jaja i czekały na narodziny kolejnych, drobnych larw, które miały wzrastać okrucieństwem w jego trzewiach. Nauczył się egzystować z tym robactwem, choć przecież wcale go nie chciał – nie chciał tej przerysowanej wizji horroru, która nadawała pokrętne imiona seryjnym mordercom i podwieszała gipsowe szkielety pod sklepieniami opuszczonych domów. Nie chciał go, lecz przywykł, przyjął jak własne, jak część siebie, bo oto był Pekka Nystrom: człowiek przeżarty krzywdą do kości, pozbawiony moralności, odarty z wyrzutów sumienia, ścierający obcą krew z własnych dłoni jakby ta była jedynie pozostałościami ulicznego pyłu. Miał w sobie połacie fałszywego zła, tego prawdziwego natomiast – jak uważał – niewiele.
Zabić jednak było łatwo.
Zawsze myślał, że jest osobą, która wie doskonale, kto powinien żyć, a kto umrzeć – nauczył się tego od ojca. Na świecie byli ludzie warci życia i ci warci śmierci, a litość była dla słabych, dla tych drugich. Zawsze, bez względu na to jak ciężko było podnieść się z chodnika, należało o siebie walczyć, walka była jedynym dowodem na to, iż życie w istocie ci się należało. Była to twarda zasada, którą ułożył i wypisał sobie na ramieniu w pierwszym roku pracy (jeżeli ten rodzaj destrukcji nazwać można było pracą) najemnika i ciemnej szmiry z Przesmyku Lokiego: przyglądać się temu jak głęboko wbijano paznokcie w bruk, z jak wielką desperacją chwytano ostatnie oddechy. Ci, którzy chcieli próbować, dostawali kilka dodatkowych minut, czasem nawet kilka dodatkowych dni lub miesięcy. Dar życia w tym najbardziej paskudnym, najbardziej cynicznym ze znaczeń.
Za mało było tej walki w pojedynczym jęknięciu bólu, w tym minimalnym ruchu głowy porozcinanej fragmentami roztrzaskanej porcelany. Mężczyzna był zbyt kruchy by żyć, zbyt wiotki — Pekka wiedział doskonale, iż jego istnienie było niczym więcej niż przebłyskiem boskiej litości, głupią chwilą wzruszenia pochylająca się nad byle jakim stworzeniem wciśniętym w byle jaką rolę. Nie było w nim niczego wartego uwagi, jego smutna twarz przypominała oblicze liniejącego perskiego kota, a skóra niszczejący papier książki, której nikt nie chce ściągnąć z bibliotecznej półki. Miał powyginane rogi, wyblakłą okładkę i życie tak proste, że nawet bez niepotrzebnych zwierzeń wyrzucanych z ust jego żony, gdy Nystrom próbował nie zwymiotować w różanym zapachu jej pościeli, znałby doskonale jego bieg. Wiedziałby być może nawet, iż ten skończy się na tym dywanie, z rozbitym czołem, wraz z sykiem inkantacji Egona sunącej po dusznym od nudy i beznadziei pomieszczeniu jak żmija — cicha i szybka, zawiązująca się wokół astenicznej szyi i wyciskająca z niej ostatnie krople krwi. Pekka zamrugał, przechylił głowę, jego twarz rozjaśnił zadowolony, sielski uśmiech. Zapomniał nawet, że jeszcze przed chwilą miał ochotę Muncha wyrzucić przez okno, złapać go za kark i rozbić nos o zimną konstrukcję łuszczącej się ściany. Chciałbym, ale nie teraz — na każdego przyjdzie czas. Stał tak więc, wpatrując się w jego twarz, kutą ostro w pionowych, smukłych liniach, pasującą do czarnych nici żył i rozlanych, mglistych białek tak bardzo, że czasem ciężko było mu przypomnieć sobie, jak Munch wyglądał bez nich (niekiedy wyobrażał sobie jego zdjęcia z dzieciństwa i wdział małego, ciemnowłosego chłopca o zbyt dużych oczach przeżartych niespokojnym bielmem — forma i odcień nieba nad rodzinną wsią pięć minut przed nadejściem sztormu). Powinien częściej się go bać, częściej patrzeć mu na ręce — kiedyś mógł się potknąć i dać im się udusić.
- No ładnie, króliczku. Szkoda, że nie wybrałeś czegoś… czystszego — oznajmił, zwracając się ku niemu z tkliwym, niemal rozweselonym rysem uśmiechu przyklejonym do twarzy, której błogość kontrastowała z mokrymi, zakrwawionymi dłońmi odciśniętymi na odkrytej skórze szyi. - I nie żałuj chuja za bardzo, nawet na mięso by się nie nadał. Myślisz, że ma jakieś złote zęby? Odbilibyśmy sobie tamte jebane książki — mówił, a głos miał niepokojąco lekki, równie słodki i czarujący w brzmieniu co krótka salwa chichotu, którą wypuścił z siebie, gdy kucał przy wykrwawiającej się ofierze i patrzył w jej szkliste oczy. Wzrok porcelanowej lalki, której ktoś twarz rozbił o podłogę. Widział już wiele martwych ciał, martwych twarzy o martwych wyrazach i skórze siniejącej wokół zesztywniałych ust, niezdolnych już wyrzucić z siebie pełni żadnego z obronnych zaklęć. Wiele takich głów kopał już czubkiem buta i uśmiechał się do nich tak, jakby te mogły mu kiedykolwiek odpowiedzieć, jakby mogły odwzajemnić gest swoimi błękitnymi, spierzchniętymi wargami. Mężczyzna, którego śmiercią podzielili się teraz na pół, nie był wyjątkiem w swoim braku oddechu, był jednak nad wyraz niewygodny w swoim pochodzeniu, w mieszkaniu, które go otaczało, w roli, którą pełnił zapewne wśród okolicznych ludzi równie nudnych i słabych jak on. Pekka wyobrażał sobie, jak sąsiedzi kilka dni z rzędu pukają w dębowe drzwi, nasłuchując odpowiedzi, jak jakiś wysiwiały dyrektor oczekuje go w pracy, jak jego nieszczęśliwa żona rozrywa dzielnicę krzykiem przerażenia tak piskliwym, że Orm żyjący od lat na gzymsie kamienicy wzleciałby w końcu ku niebu w przestrachu. Przywykł do ciał ludzi nieistotnych lub niechcianych, podobnych mu mend, których życia i tak nikt nie zamierzał bronić ni szukać. – Musimy pozbyć się ciała. Nikt nie uwierzy w taki wypadek. – Dreszcz, który wspiął się wzdłuż linii jego kręgosłupa, był dreszczem dziwnym: zlęknionym i podekscytowanym równocześnie.
Nie spodziewał się kolejnych słów, więc gdy te padły – wyrzucane z gardła Egona w surowym, chłodnym zniecierpliwieniu – nie umiał powstrzymać szoku malującego się na twarzy. Odgarnął z czoła włosy, wyprostował się powoli i, nadal nie odrywając wzroku od swojego towarzysza, podszedł w kilku krokach do fotela, na którym wylegiwał się kocur. Złapał skórę na jego karku i podniósł tak, jak podnosić się zwykło szczenięta, unosząc go teraz na wysokość swoich ramion i w konsternacji przenosząc spojrzenie raz po raz z twarzy Muncha na spłaszczoną mordkę utuczonego zwierzęcia jak w jakiejś diabolicznej grze w ping-ponga.
– Powinniśmy? Myślałem, że go polubiłeś – zauważył, marszcząc brwi i poruszając zwierzęciem, które zasyczało głośno i w bezowocnej próbie samoobrony uniosło leniwe łapy. – Chciałem go nazwać Egon II, a ty mi każesz go zabić? Przecież nas nie wyda. – Zaśmiał się gorzko, ale w ułamku sekundy mina mu zrzedła, nachodząc na twarz falą gwałtownej, zaniepokojonej powagi. – No przecież… Nie wyda? Nie wyda, kurwa, to kot! – Przeniósł wzrok na parę oczu o pionowych szparach źrenic, a gdy te odwzajemniły spojrzenie, zwątpił. Salon śmierdział krwią, potem i kurzem, który zamieniał ślinę w zbutwiałą, szarawą masę. Kot w istocie nie umiał mówić, ale kto wie, czy nie umiał pisać?
Miał w końcu dziewięć żyć, żeby się nauczyć.
Zabić jednak było łatwo.
Zawsze myślał, że jest osobą, która wie doskonale, kto powinien żyć, a kto umrzeć – nauczył się tego od ojca. Na świecie byli ludzie warci życia i ci warci śmierci, a litość była dla słabych, dla tych drugich. Zawsze, bez względu na to jak ciężko było podnieść się z chodnika, należało o siebie walczyć, walka była jedynym dowodem na to, iż życie w istocie ci się należało. Była to twarda zasada, którą ułożył i wypisał sobie na ramieniu w pierwszym roku pracy (jeżeli ten rodzaj destrukcji nazwać można było pracą) najemnika i ciemnej szmiry z Przesmyku Lokiego: przyglądać się temu jak głęboko wbijano paznokcie w bruk, z jak wielką desperacją chwytano ostatnie oddechy. Ci, którzy chcieli próbować, dostawali kilka dodatkowych minut, czasem nawet kilka dodatkowych dni lub miesięcy. Dar życia w tym najbardziej paskudnym, najbardziej cynicznym ze znaczeń.
Za mało było tej walki w pojedynczym jęknięciu bólu, w tym minimalnym ruchu głowy porozcinanej fragmentami roztrzaskanej porcelany. Mężczyzna był zbyt kruchy by żyć, zbyt wiotki — Pekka wiedział doskonale, iż jego istnienie było niczym więcej niż przebłyskiem boskiej litości, głupią chwilą wzruszenia pochylająca się nad byle jakim stworzeniem wciśniętym w byle jaką rolę. Nie było w nim niczego wartego uwagi, jego smutna twarz przypominała oblicze liniejącego perskiego kota, a skóra niszczejący papier książki, której nikt nie chce ściągnąć z bibliotecznej półki. Miał powyginane rogi, wyblakłą okładkę i życie tak proste, że nawet bez niepotrzebnych zwierzeń wyrzucanych z ust jego żony, gdy Nystrom próbował nie zwymiotować w różanym zapachu jej pościeli, znałby doskonale jego bieg. Wiedziałby być może nawet, iż ten skończy się na tym dywanie, z rozbitym czołem, wraz z sykiem inkantacji Egona sunącej po dusznym od nudy i beznadziei pomieszczeniu jak żmija — cicha i szybka, zawiązująca się wokół astenicznej szyi i wyciskająca z niej ostatnie krople krwi. Pekka zamrugał, przechylił głowę, jego twarz rozjaśnił zadowolony, sielski uśmiech. Zapomniał nawet, że jeszcze przed chwilą miał ochotę Muncha wyrzucić przez okno, złapać go za kark i rozbić nos o zimną konstrukcję łuszczącej się ściany. Chciałbym, ale nie teraz — na każdego przyjdzie czas. Stał tak więc, wpatrując się w jego twarz, kutą ostro w pionowych, smukłych liniach, pasującą do czarnych nici żył i rozlanych, mglistych białek tak bardzo, że czasem ciężko było mu przypomnieć sobie, jak Munch wyglądał bez nich (niekiedy wyobrażał sobie jego zdjęcia z dzieciństwa i wdział małego, ciemnowłosego chłopca o zbyt dużych oczach przeżartych niespokojnym bielmem — forma i odcień nieba nad rodzinną wsią pięć minut przed nadejściem sztormu). Powinien częściej się go bać, częściej patrzeć mu na ręce — kiedyś mógł się potknąć i dać im się udusić.
- No ładnie, króliczku. Szkoda, że nie wybrałeś czegoś… czystszego — oznajmił, zwracając się ku niemu z tkliwym, niemal rozweselonym rysem uśmiechu przyklejonym do twarzy, której błogość kontrastowała z mokrymi, zakrwawionymi dłońmi odciśniętymi na odkrytej skórze szyi. - I nie żałuj chuja za bardzo, nawet na mięso by się nie nadał. Myślisz, że ma jakieś złote zęby? Odbilibyśmy sobie tamte jebane książki — mówił, a głos miał niepokojąco lekki, równie słodki i czarujący w brzmieniu co krótka salwa chichotu, którą wypuścił z siebie, gdy kucał przy wykrwawiającej się ofierze i patrzył w jej szkliste oczy. Wzrok porcelanowej lalki, której ktoś twarz rozbił o podłogę. Widział już wiele martwych ciał, martwych twarzy o martwych wyrazach i skórze siniejącej wokół zesztywniałych ust, niezdolnych już wyrzucić z siebie pełni żadnego z obronnych zaklęć. Wiele takich głów kopał już czubkiem buta i uśmiechał się do nich tak, jakby te mogły mu kiedykolwiek odpowiedzieć, jakby mogły odwzajemnić gest swoimi błękitnymi, spierzchniętymi wargami. Mężczyzna, którego śmiercią podzielili się teraz na pół, nie był wyjątkiem w swoim braku oddechu, był jednak nad wyraz niewygodny w swoim pochodzeniu, w mieszkaniu, które go otaczało, w roli, którą pełnił zapewne wśród okolicznych ludzi równie nudnych i słabych jak on. Pekka wyobrażał sobie, jak sąsiedzi kilka dni z rzędu pukają w dębowe drzwi, nasłuchując odpowiedzi, jak jakiś wysiwiały dyrektor oczekuje go w pracy, jak jego nieszczęśliwa żona rozrywa dzielnicę krzykiem przerażenia tak piskliwym, że Orm żyjący od lat na gzymsie kamienicy wzleciałby w końcu ku niebu w przestrachu. Przywykł do ciał ludzi nieistotnych lub niechcianych, podobnych mu mend, których życia i tak nikt nie zamierzał bronić ni szukać. – Musimy pozbyć się ciała. Nikt nie uwierzy w taki wypadek. – Dreszcz, który wspiął się wzdłuż linii jego kręgosłupa, był dreszczem dziwnym: zlęknionym i podekscytowanym równocześnie.
Nie spodziewał się kolejnych słów, więc gdy te padły – wyrzucane z gardła Egona w surowym, chłodnym zniecierpliwieniu – nie umiał powstrzymać szoku malującego się na twarzy. Odgarnął z czoła włosy, wyprostował się powoli i, nadal nie odrywając wzroku od swojego towarzysza, podszedł w kilku krokach do fotela, na którym wylegiwał się kocur. Złapał skórę na jego karku i podniósł tak, jak podnosić się zwykło szczenięta, unosząc go teraz na wysokość swoich ramion i w konsternacji przenosząc spojrzenie raz po raz z twarzy Muncha na spłaszczoną mordkę utuczonego zwierzęcia jak w jakiejś diabolicznej grze w ping-ponga.
– Powinniśmy? Myślałem, że go polubiłeś – zauważył, marszcząc brwi i poruszając zwierzęciem, które zasyczało głośno i w bezowocnej próbie samoobrony uniosło leniwe łapy. – Chciałem go nazwać Egon II, a ty mi każesz go zabić? Przecież nas nie wyda. – Zaśmiał się gorzko, ale w ułamku sekundy mina mu zrzedła, nachodząc na twarz falą gwałtownej, zaniepokojonej powagi. – No przecież… Nie wyda? Nie wyda, kurwa, to kot! – Przeniósł wzrok na parę oczu o pionowych szparach źrenic, a gdy te odwzajemniły spojrzenie, zwątpił. Salon śmierdział krwią, potem i kurzem, który zamieniał ślinę w zbutwiałą, szarawą masę. Kot w istocie nie umiał mówić, ale kto wie, czy nie umiał pisać?
Miał w końcu dziewięć żyć, żeby się nauczyć.
Egon Munch
Re: 09.12.2000 – Kamienica z ormem – E. Munch & Bezimienny: P. Nystrom Pon 27 Lis - 23:13
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Podobno był zły już w dniu, w którym przyszedł na świat, rozdzierając płuca krzykiem, który, choć będący jedynie niemowlęcym łkaniem, do złudzenia przypominał zawodzenie rannego zwierzęcia, jakiejś dzikiej i niepoznanej fauny, która przypadkiem narodziła się w kaftanie ludzkiego ciała, niezdolnego utrzymać w sobie jej drapieżnych instynktów, emocji przedzierających się gwałtownym spazmem przez naciągnięte mięśnie, afektów wzbierających we wzdętych żyłach, prześwitujących sinymi wstęgami przez pergamin skóry, nabrzmiałych, dopóki nie nacinał ich ostrzem noża, spijającym ciemną posokę jak pijawka, przyssana wciąż do tych samych blizn, białych szram otwierających się na nowo zaropiałym okiem lśniącej czerwieni. Jeszcze zanim dorósł wystarczająco, by spod pulchnej fizjonomii dzieciństwa wyłonił się wyraźny kontur jego sylwetki, uwidaczniając rysy twarzy, kształtem tak niezbicie podobne do Arabelli, z długim, wąskim nosem i szpiczastą brodą oraz posturę tak niezbicie podobną do Hermana, który garbił się lekko, gdy nikt nie patrzył i prostował jak struna, gdy tylko zwracano się w jego stronę, matka powtarzała z desperacką histerią, że nie był jej synem – nie mógł być, bo potomstwo poznawało się po oczach, źrenicach odnajdujących w sobie czułe porozumienie, jego spojrzenie zawsze wydawało jej się tymczasem surowe i chłodne, jakby ktoś zatrzymał je w klepsydrze czasu, dwa, czarne talary uwięzione w kalafonii bursztynowych tęczówek jak owady, brzydkie i obmierzłe chrabąszcze, nieruchome karaczany, wyogromnione własnym cieniem, którym obarczał każdego, kto na niego patrzył, a kiedy przyglądał się zbyt długo, bezgłowe kadłuby źrenic wydawały się przywierać do cienkiej membrany spojówki, jakby zamierzały ją przebić i wyskoczyć na zewnątrz, wgryźć swoje haczykowate żuwaczki w czuły miąższ cudzej duszy. Był zły – bo miał wykrzywione chorobą kończyny i zbyt ruchome stawy, bo krzyczał, dopóki nie zdarł gardła lub nie stracił przytomności pod uderzeniem ojcowskiego pasa; był zły, bo miał złe oczy, odbijające się w szklistych białkach leżącego na podłodze denata jak w lśniącej tafli wody.
– Bywam artystą, lubię tworzyć z rozmachem. – kącik jego ust drgnął w kpiącym uśmiechu, gdy nachylił się bliżej, przyglądając się wypływającej spod ciała kałuży krwi, rozpościerającej się po podłodze jak makabryczne skrzydła, wsiąkające nieśpiesznie w kolorowe frędzle dywanu; uniósł czubek buta, podważając nim fragment miękkiego szlafroka, który opadł smętnie z powrotem na odsłoniętą nagość krępego ciała. – To dzieło należy do mojego ciemnego okresu, niektórzy sądzą, że najwybitniejszego. Bogatego w liczne w odcienie czerwieni. – zacisnął usta w wąską linię, spoglądając na mężczyznę, jakby rzeczywiście podziwiał kolorystykę rozciągniętego na płótnie obrazu, po czym zaśmiał się drwiącym, nieco zachrypłym śmiechem, gdy Pekka kucnął obok. Śmierć – w obliczu groteskowej swobody sytuacji – wydała mu się nienaturalnie pragmatyczna, jak twarz, którą widuje się codziennie, która przez to staje się nużąca i pozbawiona wyrazu, potwór, którym grożono mu w dzieciństwie, ku któremu teraz umyślnie wyciągał jednak kończyny spod cienkiej kołdry, skrycie wciąż spodziewając się, że ten wysunie ku niemu swe kościste palce, zaciśnie je wokół nadgarstka i pociągnie za sobą, wystarczająco mocno, by tym razem nie zdołał stawiać oporu. Przyzwyczaił się, że umieranie niosło za sobą pewien dramatyzm – rozerwane ciała rodziców, noszące na sobie odciski niedźwiedzich szczęk, przerażone spojrzenie Freydris, chwilę przed tym, jak ciasna lina odcięła jej dopływ powietrza, zacieśniając gardło do wąskiego przesmyku, powoli oblekanego fioletem nakrapianych sińców, lżące słowa Heddy, osiadające na spierzchniętych wargach i spływające w dół ulicznego rynsztoku; mężczyzna tymczasem, gdyby nie krew, sprawiałby wrażenie żywego, ogłuszonego hukiem uderzenia na tyle silnie, że nie zdołał nawet wydrzeć z siebie stłumionego okrzyku zgrozy, że nie zdołał nawet błagać ich o litość – było coś przeraźliwie ujmującego w sposobie, w jaki ludzie uniżali się w ten sposób, skomląc równie głośno, gdy odchodzili, co gdy przychodzili na świat.
– Myślisz, że użyźni komuś grządkę? – odparł z drwiącym powątpiewaniem, wciąż jeszcze przyglądając się bezwładnemu ciału nieznajomego, kiedy Pekka skierował się w stronę fotela, na którym leniwy kocur poruszał nerwowo końcówką ogona, z niewzruszoną pogardą obserwując swojego pana – gdyby przyglądać mu się zbyt długo, można by osądzić, że sprawiał wrażenie wygłodniałego; koty nie nosiły w sobie przeważnie wiele wdzięczności, odznaczały się jednak niewątpliwym zmysłem pragmatyzmu. Wykrzywił usta w paroksyzm nerwowego rozdrażnienia, gdy zwierzę zawisło w powietrzu, podniesione za kark brudną od krwi dłonią, której palce pozostawały czerwone ślady na jasnym, miękkim futrze – znów spojrzał mu w oczy, wielkie i pomarańczowe, odnosząc złudne, nieprzyjemnie drażniące wrażenie, że kocur wpijał swe wąskie, czarne źrenice bezpośrednio w jego duszę; mimowolnie przypomniał sobie Heddę i jej zdolność do posługiwania się mową obcych istot, Freydris i jej sposobność do ukrywania się w obcym ciele, pod grubą warstwą futra i kaftanem iluzji nierozróżnialnej dla ludzkiego oka – od tamtej pory nie ufał zwierzętom, nie potrafił odeprzeć od siebie wrażenia, że nieustannie mu się przyglądały, świdrując go ostrym, podejrzliwym wzrokiem, od którego nie było żadnej ucieczki. Jedynym świadkiem zbrodni, która zbroczyła spokojny, zimowy wieczór ostatnim, zduszonym tchnieniem śmierci, był bury pies, przekrzywiający wąską kufę, wietrząc zapach krwi – pamiętał, jak wyraźny wydawał mu się chłód własnej dłoni, gdy trzymał ją przyłożoną do zwierzęcego boku, wyczuwając pod palcami dreszcz przebiegający pod miękką, pokrytą futrem skórą, nagły skurcz mięśni i nerwów, ostatni objaw życia, które brudną strugą krwi spłynęło z otwartej rany, łącząc się z Freydris w makabrycznej ofierze, złożonej samej bogini Hel. Lata spędzone z Göranem przesiąkły przez niego przezornością chorobliwych urojeń.
– Nauczyłem się nie przywiązywać. – mruknął szorstko, nie podchwytując żartu, choć coś na jego fizjonomii drgnęło wyraźnie na dźwięk własnego imienia, jakaś drzazga przesunęła się płytko pod skórą, szarpiąc za naderwane korzonki nerwów. – Tobie radzę to samo. – przez krótką chwilę pomiędzy kącikami jego ust przemknął się cień wymuszonego atawistyczną złośliwością uśmiechu. – Feigr-dýr. – zaklęcie spłynęło po języku przyjemnym mrowieniem satysfakcji, na nowo wchłaniając bursztyn spojrzenia bielą wpisanego w uwypuklone żyły przekleństwa, piętna odznaczonego tym wyraźniej za pobliźnionej dłoni, gdzie pod pajęczyną cienkich, zbielałych nacięć odznaczały się dwa, wyraziste węże, splecione ze sobą węzłem własnych ogonów, spiralą wiecznie zataczającą koło. Trzymany przez Pekkę kot zesztywniał tymczasem wyraźnie, jego przenikliwe spojrzenie zmętniało, a przecinki źrenic rozszerzyły się do okrągłych, lśniących talarów, do których wniknęła sama śmierć, bezwzględna i niepowstrzymana – drobne, puszyste ciało zwiotczało zaraz, szarpnięte ostatnim dreszczem konwulsji, zanim biały pers nie zwisł bezwładnie, jak zawieszony na haku korpus, bezwolna kukiełka o wyjątkowo szpetnej, odpychającej aparycji. Groteskowość własnego żartu uderzyła go pojedynczym drgnieniem, zaszytym płytko pod rękojeścią mostka, echo kąśliwych słów Nystroma drażniło jednak nieustępliwie pod pulsującym płótnem skroni; kocur nosił jego imię zaledwie kilkanaście sekund – czy nie zbyt łatwo przyszło mu go zabić?
– Bywam artystą, lubię tworzyć z rozmachem. – kącik jego ust drgnął w kpiącym uśmiechu, gdy nachylił się bliżej, przyglądając się wypływającej spod ciała kałuży krwi, rozpościerającej się po podłodze jak makabryczne skrzydła, wsiąkające nieśpiesznie w kolorowe frędzle dywanu; uniósł czubek buta, podważając nim fragment miękkiego szlafroka, który opadł smętnie z powrotem na odsłoniętą nagość krępego ciała. – To dzieło należy do mojego ciemnego okresu, niektórzy sądzą, że najwybitniejszego. Bogatego w liczne w odcienie czerwieni. – zacisnął usta w wąską linię, spoglądając na mężczyznę, jakby rzeczywiście podziwiał kolorystykę rozciągniętego na płótnie obrazu, po czym zaśmiał się drwiącym, nieco zachrypłym śmiechem, gdy Pekka kucnął obok. Śmierć – w obliczu groteskowej swobody sytuacji – wydała mu się nienaturalnie pragmatyczna, jak twarz, którą widuje się codziennie, która przez to staje się nużąca i pozbawiona wyrazu, potwór, którym grożono mu w dzieciństwie, ku któremu teraz umyślnie wyciągał jednak kończyny spod cienkiej kołdry, skrycie wciąż spodziewając się, że ten wysunie ku niemu swe kościste palce, zaciśnie je wokół nadgarstka i pociągnie za sobą, wystarczająco mocno, by tym razem nie zdołał stawiać oporu. Przyzwyczaił się, że umieranie niosło za sobą pewien dramatyzm – rozerwane ciała rodziców, noszące na sobie odciski niedźwiedzich szczęk, przerażone spojrzenie Freydris, chwilę przed tym, jak ciasna lina odcięła jej dopływ powietrza, zacieśniając gardło do wąskiego przesmyku, powoli oblekanego fioletem nakrapianych sińców, lżące słowa Heddy, osiadające na spierzchniętych wargach i spływające w dół ulicznego rynsztoku; mężczyzna tymczasem, gdyby nie krew, sprawiałby wrażenie żywego, ogłuszonego hukiem uderzenia na tyle silnie, że nie zdołał nawet wydrzeć z siebie stłumionego okrzyku zgrozy, że nie zdołał nawet błagać ich o litość – było coś przeraźliwie ujmującego w sposobie, w jaki ludzie uniżali się w ten sposób, skomląc równie głośno, gdy odchodzili, co gdy przychodzili na świat.
– Myślisz, że użyźni komuś grządkę? – odparł z drwiącym powątpiewaniem, wciąż jeszcze przyglądając się bezwładnemu ciału nieznajomego, kiedy Pekka skierował się w stronę fotela, na którym leniwy kocur poruszał nerwowo końcówką ogona, z niewzruszoną pogardą obserwując swojego pana – gdyby przyglądać mu się zbyt długo, można by osądzić, że sprawiał wrażenie wygłodniałego; koty nie nosiły w sobie przeważnie wiele wdzięczności, odznaczały się jednak niewątpliwym zmysłem pragmatyzmu. Wykrzywił usta w paroksyzm nerwowego rozdrażnienia, gdy zwierzę zawisło w powietrzu, podniesione za kark brudną od krwi dłonią, której palce pozostawały czerwone ślady na jasnym, miękkim futrze – znów spojrzał mu w oczy, wielkie i pomarańczowe, odnosząc złudne, nieprzyjemnie drażniące wrażenie, że kocur wpijał swe wąskie, czarne źrenice bezpośrednio w jego duszę; mimowolnie przypomniał sobie Heddę i jej zdolność do posługiwania się mową obcych istot, Freydris i jej sposobność do ukrywania się w obcym ciele, pod grubą warstwą futra i kaftanem iluzji nierozróżnialnej dla ludzkiego oka – od tamtej pory nie ufał zwierzętom, nie potrafił odeprzeć od siebie wrażenia, że nieustannie mu się przyglądały, świdrując go ostrym, podejrzliwym wzrokiem, od którego nie było żadnej ucieczki. Jedynym świadkiem zbrodni, która zbroczyła spokojny, zimowy wieczór ostatnim, zduszonym tchnieniem śmierci, był bury pies, przekrzywiający wąską kufę, wietrząc zapach krwi – pamiętał, jak wyraźny wydawał mu się chłód własnej dłoni, gdy trzymał ją przyłożoną do zwierzęcego boku, wyczuwając pod palcami dreszcz przebiegający pod miękką, pokrytą futrem skórą, nagły skurcz mięśni i nerwów, ostatni objaw życia, które brudną strugą krwi spłynęło z otwartej rany, łącząc się z Freydris w makabrycznej ofierze, złożonej samej bogini Hel. Lata spędzone z Göranem przesiąkły przez niego przezornością chorobliwych urojeń.
– Nauczyłem się nie przywiązywać. – mruknął szorstko, nie podchwytując żartu, choć coś na jego fizjonomii drgnęło wyraźnie na dźwięk własnego imienia, jakaś drzazga przesunęła się płytko pod skórą, szarpiąc za naderwane korzonki nerwów. – Tobie radzę to samo. – przez krótką chwilę pomiędzy kącikami jego ust przemknął się cień wymuszonego atawistyczną złośliwością uśmiechu. – Feigr-dýr. – zaklęcie spłynęło po języku przyjemnym mrowieniem satysfakcji, na nowo wchłaniając bursztyn spojrzenia bielą wpisanego w uwypuklone żyły przekleństwa, piętna odznaczonego tym wyraźniej za pobliźnionej dłoni, gdzie pod pajęczyną cienkich, zbielałych nacięć odznaczały się dwa, wyraziste węże, splecione ze sobą węzłem własnych ogonów, spiralą wiecznie zataczającą koło. Trzymany przez Pekkę kot zesztywniał tymczasem wyraźnie, jego przenikliwe spojrzenie zmętniało, a przecinki źrenic rozszerzyły się do okrągłych, lśniących talarów, do których wniknęła sama śmierć, bezwzględna i niepowstrzymana – drobne, puszyste ciało zwiotczało zaraz, szarpnięte ostatnim dreszczem konwulsji, zanim biały pers nie zwisł bezwładnie, jak zawieszony na haku korpus, bezwolna kukiełka o wyjątkowo szpetnej, odpychającej aparycji. Groteskowość własnego żartu uderzyła go pojedynczym drgnieniem, zaszytym płytko pod rękojeścią mostka, echo kąśliwych słów Nystroma drażniło jednak nieustępliwie pod pulsującym płótnem skroni; kocur nosił jego imię zaledwie kilkanaście sekund – czy nie zbyt łatwo przyszło mu go zabić?
Bezimienny
Re: 09.12.2000 – Kamienica z ormem – E. Munch & Bezimienny: P. Nystrom Pon 27 Lis - 23:13
Podobno był problemem już w dniu, w którym przyszedł na świat, obarczając swoją młodziutką, drobną matkę rozdzierającym brzmieniem niemowlęcego płaczu. Czasem zastanawiał się, czy żałowała – ojca, dzieci, życia; czasem wyobrażał sobie, że odwróciła się wystarczająco szybko, widział ją wtedy bezdzietną, zakochaną, z daleka od tamtego domu, którego ściany nadal szczękały echem jej cierpienia – drobne, krwiożercze termity wyżerające dziury w rachitycznych konstrukcjach ich rodziny. W tamtych odległych wszechświatach Marie była szczęśliwa i w szczęściu tym tak żywa i tak zdrowa, iż każde wspomnienie o śmierci przyprawiało ją o dreszcze. Przykładała dłoń do ust, ściągała brwi, powtarzała „nie mów tak, nie mówmy o tym”, jakby jakakolwiek myśl o chorobie była tak odległa, brutalnie przerażająca. Lękamy się tego, czego nie znamy – myślał. Ludzie, którzy nie czują śmierci na ramionach, boją się jej w najbardziej, boją się jej w ten dziki, oburzony sposób. Nie mówmy o tym. Pod koniec życia Marie była ze śmiercią tak blisko, że myśl o niej przypominała wspomnienie dawno niewidzianej, złośliwej przyjaciółki. Mówili o tym często. W jego umyśle tamta strata pozostawała jedyną stratą, która kiedykolwiek miała znaczenie, jedyną stratą, nad którą wolno było płakać, bo gdy matka umierała, słońce na znak żałoby nie wschodziło kilka długich miesięcy, a Pekka z rozpaczy odgryzł własny język - obiecał jej to którejś z tamtych nocy, gdy czuwał nad jej rozpadającym się ciałem, wtedy gdy mówili o tym tak, jak mówią ludzie bliscy końca. Musisz żyć, zrobię coś strasznego, jeżeli umrzesz. Marie pogłaskała go po włosach, a potem umarła, jakby nigdy nie uwierzyła w jego groźby – czasem twierdziła, że Petter kłamie nawet wtedy, gdy zdobywał się na prawdę. Chłopiec, który krzyczał „wilk” upominała go, ale wtedy - tamtej nocy kiedy przestała oddychać – jej syn zrobił to co obiecał. Odgryzł sobie język. W jego miejsce wyrósł nowy – gorszy, brudniejszy, szorstki jak zbielały fragment ściernego papieru. Na nowym języku umiał kłaść większe groźby i dłuższe kłamstwa, nigdy już nie wołał o pomoc, nieważne ile wilków zaszło mu drogę.
- Może czas na jakiś autoportret? - Jego głos był gładki i przyjemny, sunął w półmroku lekką wstęgą beztroski, która wydawała się być tak nieodpowiednia w tej krwawej, cuchnącej sytuacji. To nic, obaj przywykli do rzeczy nieodpowiednich, Pekka nauczył się już dawno, jak trudno było przyprawić o ciarki Muncha. Zawsze widział przebłyski szaleństwa w jego cętkowanych oczach i dlatego być może tak często trzymał go blisko, jakby bał się spuszczać go z pola widzenia. Midgard go tego nauczył, te lata spędzone na ulicy i w kasynie Skygge, słuchając ochrypłych, ciężkich rad, które miały utrzymywać go przy życiu długie lata po jego domniemanej śmierci. Nigdy nie spuszczaj wzroku z czyjegoś noża i nie przestawaj patrzeć w oczy zwierzęciu, przed którym uciekasz; naucz się rozpoznawać kolor swojej krwi i nigdy nie myl jej z krwią przeciwnika, nie żałuj ofiar, które zbyt szybko godzą się ze swoją śmiercią. Ufaj ludziom tylko jeżeli musisz. - Powinieneś rzucić sztukę i zająć się czymś porządnym. Grabieże i mordy ostatnio są w cenie, a zainteresowanych coraz mniej. - Uśmiechnął się raz jeszcze, szczerze i radośnie, z manierą kogoś, kto opowiada żart przy spróchniałym barze śmierdzącego piwem lokalu. Tymczasem w mieszkaniu pachniało tylko krwią, jej metaliczny swąd odebrał moc każdej mgle wody różanej, każdej pozostałości naftaliny i pasty oblepiającej skórzane buty gospodarza. Z minuty na minutę było w tym miejscu mniej domu, a coraz więcej cmentarza; ślady ludzkiego życia, niedawno jeszcze tak ożywionego, pełnego porannych gazet oraz popołudniowych herbat, ustąpiły potulnie pod naporem dzikiej, wyszczerzonej śmierci. Pekka spojrzał na trupa z cieniem pobłażliwości w żywicznych oczach. Coś, co dziś rano było jeszcze mężczyzną, teraz przypominało stos zwiotczałych mięśni i kruchych kości przykrytych rozciągniętą niezdarnie powłoką bladej, posiniałej skóry. Musiał zasłonić oczy duchowi swojej matki, ułożyć dłoń na jej skroni, poprosić, by już nie słuchała. Nie rozmawiajmy o tym.
- Raczej zabije komuś rabatki - prychnął w odpowiedzi, choć temat był mniej zabawny niż Nystrom potrafił przyznać. Ciała trzeba było się pozbyć, wraz z nim każdego śladu, który mogło po sobie pozostawić. Znajdował drogę wyjścia z kilku morderstw i setek kradzieży, ale tym razem jakaś nić paniki wiła się niewygodnie w jego żyłach, a on wiedział, iż nie wydrapie jej gołymi rękami. Plan musiał być szybki i cichy, jakikolwiek przejaw zabójstwa z włamaniem przyprowadziłby bowiem kruczych prosto pod ich drzwi. Nie bał się pierdla - nie chciał po prostu widzieć swojego ojca.
Kot, kot - tak, najpierw kot. Pekka przyjrzał mu się dokładnie, gdy uniósł go niedbale, brudząc jego obrzydliwie czyste futro. Spojrzał mu w oczy, ale kocur nawet nie drgnął. Potrząsnął więc nim gwałtowniej, a on - najwyraźniej niewzruszony obietnicą zostania jeńcem - miauknął tylko cicho w tonie tak irytująco wyniosłym, iż Nystrom zapragnął ostrzegawczo zamachnąć się pięścią w jego nos. Kot mordę miał jednak zbyt płaską, a nozdrza schowane gdzieś w głębi czaszki.
Obrzydliwe.
- Obrzydliwe. - Wypuścił truchło z rąk, krzywiąc się przy tym z przesadzoną teatralnością. Ciało opadło na dywan w akompaniamencie zduszonego stukotu, a on wzdrygnął się w głośnym wyrazie dramatycznej odrazy i kilkoma długimi, nonszalancko bezceremonialnymi ruchami wytarł dłonie o kurtkę stojącego nieopodal Egona, ignorując całkowicie ponurą grozę jego słów (coś, do czego przywykł już i na co zawsze z chęcią reagował szczeniacką irytacją) i zabielone okrucieństwem oczy (coś, co przecież stanowiło dowód ich wspólnych zainteresowań). - Kurwa, jebie sardynką bardziej niż u ciebie na chacie - jęknął jeszcze z rozgoryczeniem, nim zdołał sięgnąć do kieszeni swojego płaszcza. Wyciągnął z niej pogiętego papierosa i z wyuczonym rozmachem wetknął go miedzy zęby. - Następnym razem to ja cię przywiążę, Munch. Do drzewa cię, kurwa, przywiążę, żebyś mi nad uchem tych swoich wierszy nie pierdolił, jak próbuję m y ś l e ć - oznajmił tonem niemal belferskiej nagany, gdy pierwszy obłok dymu rozlał się w cieple pomieszczenia. Przez kilka chwil wydawał się być szczerze zajęty jakaś niezrozumiałą refleksją - chodził w te i we wte po pokoju, co jakiś czas zahaczając czubkiem buta o głowę jednego z trupów (a raz otwartą dłonią o głowę Egona), aż w końcu zatrzymał się nad kałużą krwi, odgarnął włosy z twarzy i wypuścił z siebie głębokie, zmęczone westchnienie. - Vottur af blóði. - Ciemność popędziła wzdłuż żył wartkim nurtem, wzbierając pod powierzchnią pojaśniałej skóry. Pekka uśmiechnął się słodko na widok znikającej rdzawej pozostałości śmierci, a gdy odwracał wzrok w stronę towarzysza, białka jego oczu mieszały się z rozbieloną, papierosową mgłą. - Trzeba będzie wrócić po wdowę. Ktoś musi jej przekazać smutną informację… Bardzo kochała tego kota.
- Może czas na jakiś autoportret? - Jego głos był gładki i przyjemny, sunął w półmroku lekką wstęgą beztroski, która wydawała się być tak nieodpowiednia w tej krwawej, cuchnącej sytuacji. To nic, obaj przywykli do rzeczy nieodpowiednich, Pekka nauczył się już dawno, jak trudno było przyprawić o ciarki Muncha. Zawsze widział przebłyski szaleństwa w jego cętkowanych oczach i dlatego być może tak często trzymał go blisko, jakby bał się spuszczać go z pola widzenia. Midgard go tego nauczył, te lata spędzone na ulicy i w kasynie Skygge, słuchając ochrypłych, ciężkich rad, które miały utrzymywać go przy życiu długie lata po jego domniemanej śmierci. Nigdy nie spuszczaj wzroku z czyjegoś noża i nie przestawaj patrzeć w oczy zwierzęciu, przed którym uciekasz; naucz się rozpoznawać kolor swojej krwi i nigdy nie myl jej z krwią przeciwnika, nie żałuj ofiar, które zbyt szybko godzą się ze swoją śmiercią. Ufaj ludziom tylko jeżeli musisz. - Powinieneś rzucić sztukę i zająć się czymś porządnym. Grabieże i mordy ostatnio są w cenie, a zainteresowanych coraz mniej. - Uśmiechnął się raz jeszcze, szczerze i radośnie, z manierą kogoś, kto opowiada żart przy spróchniałym barze śmierdzącego piwem lokalu. Tymczasem w mieszkaniu pachniało tylko krwią, jej metaliczny swąd odebrał moc każdej mgle wody różanej, każdej pozostałości naftaliny i pasty oblepiającej skórzane buty gospodarza. Z minuty na minutę było w tym miejscu mniej domu, a coraz więcej cmentarza; ślady ludzkiego życia, niedawno jeszcze tak ożywionego, pełnego porannych gazet oraz popołudniowych herbat, ustąpiły potulnie pod naporem dzikiej, wyszczerzonej śmierci. Pekka spojrzał na trupa z cieniem pobłażliwości w żywicznych oczach. Coś, co dziś rano było jeszcze mężczyzną, teraz przypominało stos zwiotczałych mięśni i kruchych kości przykrytych rozciągniętą niezdarnie powłoką bladej, posiniałej skóry. Musiał zasłonić oczy duchowi swojej matki, ułożyć dłoń na jej skroni, poprosić, by już nie słuchała. Nie rozmawiajmy o tym.
- Raczej zabije komuś rabatki - prychnął w odpowiedzi, choć temat był mniej zabawny niż Nystrom potrafił przyznać. Ciała trzeba było się pozbyć, wraz z nim każdego śladu, który mogło po sobie pozostawić. Znajdował drogę wyjścia z kilku morderstw i setek kradzieży, ale tym razem jakaś nić paniki wiła się niewygodnie w jego żyłach, a on wiedział, iż nie wydrapie jej gołymi rękami. Plan musiał być szybki i cichy, jakikolwiek przejaw zabójstwa z włamaniem przyprowadziłby bowiem kruczych prosto pod ich drzwi. Nie bał się pierdla - nie chciał po prostu widzieć swojego ojca.
Kot, kot - tak, najpierw kot. Pekka przyjrzał mu się dokładnie, gdy uniósł go niedbale, brudząc jego obrzydliwie czyste futro. Spojrzał mu w oczy, ale kocur nawet nie drgnął. Potrząsnął więc nim gwałtowniej, a on - najwyraźniej niewzruszony obietnicą zostania jeńcem - miauknął tylko cicho w tonie tak irytująco wyniosłym, iż Nystrom zapragnął ostrzegawczo zamachnąć się pięścią w jego nos. Kot mordę miał jednak zbyt płaską, a nozdrza schowane gdzieś w głębi czaszki.
Obrzydliwe.
- Obrzydliwe. - Wypuścił truchło z rąk, krzywiąc się przy tym z przesadzoną teatralnością. Ciało opadło na dywan w akompaniamencie zduszonego stukotu, a on wzdrygnął się w głośnym wyrazie dramatycznej odrazy i kilkoma długimi, nonszalancko bezceremonialnymi ruchami wytarł dłonie o kurtkę stojącego nieopodal Egona, ignorując całkowicie ponurą grozę jego słów (coś, do czego przywykł już i na co zawsze z chęcią reagował szczeniacką irytacją) i zabielone okrucieństwem oczy (coś, co przecież stanowiło dowód ich wspólnych zainteresowań). - Kurwa, jebie sardynką bardziej niż u ciebie na chacie - jęknął jeszcze z rozgoryczeniem, nim zdołał sięgnąć do kieszeni swojego płaszcza. Wyciągnął z niej pogiętego papierosa i z wyuczonym rozmachem wetknął go miedzy zęby. - Następnym razem to ja cię przywiążę, Munch. Do drzewa cię, kurwa, przywiążę, żebyś mi nad uchem tych swoich wierszy nie pierdolił, jak próbuję m y ś l e ć - oznajmił tonem niemal belferskiej nagany, gdy pierwszy obłok dymu rozlał się w cieple pomieszczenia. Przez kilka chwil wydawał się być szczerze zajęty jakaś niezrozumiałą refleksją - chodził w te i we wte po pokoju, co jakiś czas zahaczając czubkiem buta o głowę jednego z trupów (a raz otwartą dłonią o głowę Egona), aż w końcu zatrzymał się nad kałużą krwi, odgarnął włosy z twarzy i wypuścił z siebie głębokie, zmęczone westchnienie. - Vottur af blóði. - Ciemność popędziła wzdłuż żył wartkim nurtem, wzbierając pod powierzchnią pojaśniałej skóry. Pekka uśmiechnął się słodko na widok znikającej rdzawej pozostałości śmierci, a gdy odwracał wzrok w stronę towarzysza, białka jego oczu mieszały się z rozbieloną, papierosową mgłą. - Trzeba będzie wrócić po wdowę. Ktoś musi jej przekazać smutną informację… Bardzo kochała tego kota.
Egon Munch
Re: 09.12.2000 – Kamienica z ormem – E. Munch & Bezimienny: P. Nystrom Pon 27 Lis - 23:14
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Największe zbrodnie działy się pod powiekami – kiedy nikt nie patrzył, a źrenice trwały nieruchomo, wpatrzone w pojedynczy punkt, który nie był jego dłońmi, wsuwającymi się wprawnie ku miękkiemu zagłębieniu kieszeni, który nie był jego sercem, przyśpieszającym w rytm scenicznej kradzieży, który nie był jego ustami, wypowiadającymi inkantację cierpkiego zaklęcia, zastygającego czernią na języku, a potem odciskającego bolesny ślad na cudzej skórze. Matka uczyła go stąpać tak, by nikt nie słyszał jego kroków, a ojciec rozrywał dłońmi świat na biel i czerń, już w dzieciństwie zasiewając w nim świadomość, że świat był jednoznacznie niesprawiedliwy – spychał na margines każdego, kto nie potrafił wystarczająco mocno trzymać się jego tratwy, gryzł, jeżeli nie było się dość uważnym, szarpał, jeżeli nie było się zbyt twardym, krzywdził, jeżeli odsłaniało się przed nim swe miękkie podbrzusze. Ulegał szaleństwu prześladowczych myśli, rozkwitających jak chwasty w jego głowie; stał się przezorny, zapobiegliwy i radykalny, przysłaniał oczy, które mogły dostrzec choć cień jego upodlenia, fragment zaostrzonego pazura, kawałek duszy, kanciasty jak połamane szkło, błysk zwierzęcych kłów w rozcięciu krótkiego uśmiechu, jakby sądził, że każda kropla krwi, która wysączyła się spod jego palców, układała krętą nić, po której Göran mógłby odnaleźć drogę do jego gardła – jeżeli musiał, pozbawiał wzroku już na zawsze, nakrywając je grozą inkantacji. Był przyzwyczajony do wiecznie napiętych mięśni, uważnych ruchów i kroczenia samym brzegiem chodnika, gdzie połykał go cień urastającej nad drogą kamienicy, był gotowy na poświęcenia, jakie niosła za sobą wolność, na ból, jaki sprawiała, zaciskając się palcami ciasno wokół jego szyi, był wszystkim, co zawsze chciano w nim zobaczyć i jednocześnie wszystkim, czego tak gorliwie w nim nienawidzono – w końcu musiał jednak popełnić błąd, zahaczyć butem o wystający kamień, ucałować skórą ostrze noża, którego rękojeść nie leżała w jego własnej dłoni. Potknął się, trafiając prosto we wnyki Kruczej Straży i chociaż jego tkanki kurczyły się spazmatycznie, próbując wyszarpnąć kończyny z metalowej obręczy kajdan, jakaś inna, stłamszona część jego duszy odczuwała satysfakcję z tej przegranej – ze zbrodni, na którą patrzono jak na spektakl, z czerni pieczęci wżynającej się głęboko i boleśnie pod splot linii papilarnych, z krwi, która burzyła się w jego żyłach, gdy śmiał się głośno i okrutnie, zdzielony w twarz okuciem zimnego metalu, pozostawiającym wyblakłą bliznę nad lewą brwią.
Było coś pięknego w śmierci, która miotała się ostatnią konwulsją w jego dłoniach, śmierci, w której mógł zatopić swoje palce, pozwalając, by skaza karminu zabarwiła pobielałe płytki paznokci, rozlewając się pod nimi jak kałuża, śmierci, wobec której nie czuł już żadnego żalu – dawno przestał zliczać odcienie czerwieni, które zachlapywały jego sumienie. Przesunął powoli wzrokiem po wnętrzu pomieszczenia, jakby spojrzeniem ciął go na części – dopiero w zetknięciu z twarzą Pekki kącik jego ust drgnął w rozdrażnionej wesołości, krótkim, cynicznym przejawie rozbawienia. Autoportret namalowany rdzą jego krwioobiegu. Autoportret broczący na płótnie, jakby ktoś przywiązał go do niego brzydkim, nierównym haftem, którego odstające nici przypominały rozcięte żyły, sterczące jak kable z rozkrwawionej skóry. Autoportret z oczami jak dwie plamy bieli, rozjątrzone pośród wężowiska czarnych wstęg – nigdy by nie pomyślał, że granica ciemności i strachu przed ciemnością będzie oślepiała tak jasno.
– Być może – rzucił od niechcenia, kontrastując swobodną radość jego uśmiechu z grymasem własnej, ścierpłej kąśliwości. – Jestem człowiekiem wielu zainteresowań. – wsparł dłoń o brzeg komody, pozwalając, by kanciasta linia drewna wbiła się mocno w jego śródręcze, a potem umyślną prowokacją dociskając ją mocniej, jakby znajomym echem bólu próbował zebrać rozlane myśli w naczyniu trzeźwości, skondensować krople rozsądku w jednym miejscu, tak, aby mógł nabrać je w dłonie jak wodę. Kocur, targnięty siłą zaklęcia, zwiotczał tymczasem w ciasnym uścisku dłoni Pekki, po czym upadł głucho na ziemię, zalegając na brudnej podłodze niczym kołtun puszystego dywanu.
– Obrzydliwe – powtórzył za nim, choć głos mu ścierpł, a teatralne westchnienie ugrzęzło gdzieś w obeschłym gardle, szorstkie i nieprzyjemne – dłonie mężczyzny zsunęły się po sparciałym materiale jego kurtki, pozostawiając nierówne, zabarwione czerwienią ślady, ginące pośród brudu, który przywarł do jego ubrań. Skrzywił się, lecz grymas ten zniknął zaraz w obłoku szarego dymu, burej mgle, która rozlała się po wnętrzu pomieszczenia, zacierając wyraziste kontury i wzierając w śluzówkę mdłym echem nikotyny, rozrzedzonej zaraz nerwowym dźwiękiem kroków, gdy Nystrom zaczął chodzić w tę i z powrotem po pokoju. – Chciałbym zobaczyć jak próbujesz – przywiązać do drzewa bądź myśleć, nie zdążył sprecyzować, bo smagnięcie rozchylonej dłoni obiło się o jego głowę, pozostawiając pulsowanie przelotnego bólu płytko pod nabiegłą emocjami skronią. – Niszczysz moje dzieło, wiesz jak trudno jest odwzorować identyczny rozkwit plam? – rzucił przesadnie strapionym tonem, gdy oczy Pekki nakryły się bielą, a kałuża rozlana wokół bezwładnego ciała mężczyzny zaczynała wsączać się z powrotem w zwiotczały organizm, znikać pomiędzy szczelinami drewnianej podłogi, parować jak pot z lepkiej, woskowej skóry, zupełnie jakby inkantacja odwróciła zegar klepsydry, jakby rozbity wazon miał niebawem scalić się z leżących na ziemi fragmentów, a nieznajomy wstać i cofnąć się z powrotem do sypialni, zgasić światło, dać im drugą szansę – posoka zniknęła, on tymczasem wciąż leżał bezwładnie, jego skóra stawała się coraz bledsza, a uchylone usta nabiegały martwiczym sińcem.
Pstryknął językiem, wspierając lędźwie o brzeg szafy, a jego oczy, zmętniałe magią, powoli zaczęły nabierać odcienia, przebijając się przez mleczną poświatę żywiczą barwą tęczówek, talarami źrenic, przekłuwającymi biel jak dwa ostrza noża, wyzierające na zewnątrz nagłym zrozumieniem – uśmiechnął się kpiąco, zerkając na martwe zwierzę, po czym znów kierując wzrok ku mężczyźnie, który, gdyby nie rozbita głowa i odcień skóry, wyglądałby na śpiącego lub przynajmniej bardzo pijanego.
– A może... – schylił się, zaciskając palce na białym futrze, brudząc je czerwienią, która zasychała powoli na jego skórze, wgryzając się w żłobienia linii papilarnych. – Chciałbyś zatrzymać go sobie na pamiątkę? Jest już nieszkodliwy – odparł nienaturalnie minoderyjnym tonem, po czym ułożył sobie kota w ramionach, jakby trzymał żywe stworzenie, jedną ręką głaszcząc go po nieruchomej głowie, opadającej bezwładnie na bok, pozbawionej dotychczasowej czujności – w jego spojrzeniu zamigotała drwina, jakby próbował go sprowokować, jakby jedynie dobrze się bawił, jakby wciąż nie miało to żadnego znaczenia, zaraz jego uśmiech zdrętwiał jednak, a pomiędzy wargi wdarło się ciche westchnienie, gdy fizjonomia znów napięła się pozorem neurotycznej uwagi. – Jego natomiast… – spojrzał na mężczyznę z pogardą, jak gdyby jego szybka śmierć w jakiś sposób rzeczywiście mu uwłaczała – przypominał kota, który zamierzał się bawić, ale szarpnął mysz zbyt mocno, ścisnął ją pomiędzy pazurami, uniemożliwiając ucieczkę, uniemożliwiając pogoń. – Jego musimy się pozbyć na dobre.
Było coś pięknego w śmierci, która miotała się ostatnią konwulsją w jego dłoniach, śmierci, w której mógł zatopić swoje palce, pozwalając, by skaza karminu zabarwiła pobielałe płytki paznokci, rozlewając się pod nimi jak kałuża, śmierci, wobec której nie czuł już żadnego żalu – dawno przestał zliczać odcienie czerwieni, które zachlapywały jego sumienie. Przesunął powoli wzrokiem po wnętrzu pomieszczenia, jakby spojrzeniem ciął go na części – dopiero w zetknięciu z twarzą Pekki kącik jego ust drgnął w rozdrażnionej wesołości, krótkim, cynicznym przejawie rozbawienia. Autoportret namalowany rdzą jego krwioobiegu. Autoportret broczący na płótnie, jakby ktoś przywiązał go do niego brzydkim, nierównym haftem, którego odstające nici przypominały rozcięte żyły, sterczące jak kable z rozkrwawionej skóry. Autoportret z oczami jak dwie plamy bieli, rozjątrzone pośród wężowiska czarnych wstęg – nigdy by nie pomyślał, że granica ciemności i strachu przed ciemnością będzie oślepiała tak jasno.
– Być może – rzucił od niechcenia, kontrastując swobodną radość jego uśmiechu z grymasem własnej, ścierpłej kąśliwości. – Jestem człowiekiem wielu zainteresowań. – wsparł dłoń o brzeg komody, pozwalając, by kanciasta linia drewna wbiła się mocno w jego śródręcze, a potem umyślną prowokacją dociskając ją mocniej, jakby znajomym echem bólu próbował zebrać rozlane myśli w naczyniu trzeźwości, skondensować krople rozsądku w jednym miejscu, tak, aby mógł nabrać je w dłonie jak wodę. Kocur, targnięty siłą zaklęcia, zwiotczał tymczasem w ciasnym uścisku dłoni Pekki, po czym upadł głucho na ziemię, zalegając na brudnej podłodze niczym kołtun puszystego dywanu.
– Obrzydliwe – powtórzył za nim, choć głos mu ścierpł, a teatralne westchnienie ugrzęzło gdzieś w obeschłym gardle, szorstkie i nieprzyjemne – dłonie mężczyzny zsunęły się po sparciałym materiale jego kurtki, pozostawiając nierówne, zabarwione czerwienią ślady, ginące pośród brudu, który przywarł do jego ubrań. Skrzywił się, lecz grymas ten zniknął zaraz w obłoku szarego dymu, burej mgle, która rozlała się po wnętrzu pomieszczenia, zacierając wyraziste kontury i wzierając w śluzówkę mdłym echem nikotyny, rozrzedzonej zaraz nerwowym dźwiękiem kroków, gdy Nystrom zaczął chodzić w tę i z powrotem po pokoju. – Chciałbym zobaczyć jak próbujesz – przywiązać do drzewa bądź myśleć, nie zdążył sprecyzować, bo smagnięcie rozchylonej dłoni obiło się o jego głowę, pozostawiając pulsowanie przelotnego bólu płytko pod nabiegłą emocjami skronią. – Niszczysz moje dzieło, wiesz jak trudno jest odwzorować identyczny rozkwit plam? – rzucił przesadnie strapionym tonem, gdy oczy Pekki nakryły się bielą, a kałuża rozlana wokół bezwładnego ciała mężczyzny zaczynała wsączać się z powrotem w zwiotczały organizm, znikać pomiędzy szczelinami drewnianej podłogi, parować jak pot z lepkiej, woskowej skóry, zupełnie jakby inkantacja odwróciła zegar klepsydry, jakby rozbity wazon miał niebawem scalić się z leżących na ziemi fragmentów, a nieznajomy wstać i cofnąć się z powrotem do sypialni, zgasić światło, dać im drugą szansę – posoka zniknęła, on tymczasem wciąż leżał bezwładnie, jego skóra stawała się coraz bledsza, a uchylone usta nabiegały martwiczym sińcem.
Pstryknął językiem, wspierając lędźwie o brzeg szafy, a jego oczy, zmętniałe magią, powoli zaczęły nabierać odcienia, przebijając się przez mleczną poświatę żywiczą barwą tęczówek, talarami źrenic, przekłuwającymi biel jak dwa ostrza noża, wyzierające na zewnątrz nagłym zrozumieniem – uśmiechnął się kpiąco, zerkając na martwe zwierzę, po czym znów kierując wzrok ku mężczyźnie, który, gdyby nie rozbita głowa i odcień skóry, wyglądałby na śpiącego lub przynajmniej bardzo pijanego.
– A może... – schylił się, zaciskając palce na białym futrze, brudząc je czerwienią, która zasychała powoli na jego skórze, wgryzając się w żłobienia linii papilarnych. – Chciałbyś zatrzymać go sobie na pamiątkę? Jest już nieszkodliwy – odparł nienaturalnie minoderyjnym tonem, po czym ułożył sobie kota w ramionach, jakby trzymał żywe stworzenie, jedną ręką głaszcząc go po nieruchomej głowie, opadającej bezwładnie na bok, pozbawionej dotychczasowej czujności – w jego spojrzeniu zamigotała drwina, jakby próbował go sprowokować, jakby jedynie dobrze się bawił, jakby wciąż nie miało to żadnego znaczenia, zaraz jego uśmiech zdrętwiał jednak, a pomiędzy wargi wdarło się ciche westchnienie, gdy fizjonomia znów napięła się pozorem neurotycznej uwagi. – Jego natomiast… – spojrzał na mężczyznę z pogardą, jak gdyby jego szybka śmierć w jakiś sposób rzeczywiście mu uwłaczała – przypominał kota, który zamierzał się bawić, ale szarpnął mysz zbyt mocno, ścisnął ją pomiędzy pazurami, uniemożliwiając ucieczkę, uniemożliwiając pogoń. – Jego musimy się pozbyć na dobre.
Bezimienny
Re: 09.12.2000 – Kamienica z ormem – E. Munch & Bezimienny: P. Nystrom Pon 27 Lis - 23:14
Przez kilka chwil patrzył prosto w oczy trupa pod ich stopami – szeroko otwarte oczy stworzenia, w którym wciąż żyły resztki ciepła; szkliste i niepokojąco jasne, jakby widziały nazbyt dokładnie ciąg swojej śmierć, jakby oglądały go w zapętleniu, bez choćby przerwy na zaczerpnięcie ostatniego oddechu. Błysk światła, obce twarze, barwne malowidła na jasnej porcelanie, które w szoku i ruchu przypominały jedynie smugi farb. Przez kilka chwil patrzył mu w oczy i przez kilka chwil poczuł się niemal winny. Nie jego śmierci, bo ta przyszłaby po niego i tak – śmierć zwykła upominać się o takich jak on regularnie, łapać krańce ich płaszczów i ronda ich kapeluszy, bo tacy jak on nie byli nieśmiertelni. Ich istnienia były krótkie i szare, podobne do brukowanych ulic, którymi chadzali do pracy. Nie czuł się winny jego śmierci więc, a jedynie tego, jaki przybrała kształt. Wydawała mu się wszak nader żałosna, równie płytka i pozbawiona wyrazu jak każda kawa, którą ów mężczyzna pić musiał każdego ranka, jak każdy krawat, który nosił, każdy wieczór, który spędził ze swoją głośną, niewierną żoną o nosowym głosie i okrągłym podbródku; jego śmierć nosiła barwę tak burą, iż Pekka nie był pewien, iż kiedykolwiek dostrzegłby ją na tle przybrzeżnych skał. Mógłby rozkładać się tam latami, a on nigdy by nie dostrzegł, bo w jego końcu brakowało wybuchu, brakowało krzyku i zdzierania paznokci na drewnianych podłogach. Jeden trzask, jedna inkantacja, plama krwi brudząca dywan, którego nigdy nie zapominano odkurzać – nie było niczego więcej, nie było choćby przebłysku walki, bo nawet pół obronnego zaklęcia brzmiało tak niechętnie i tak przykro w jego ustach. Pekka zapragnął nadepnąć na jego głowę i przyjrzeć się z bliska temu, co mogłoby z niej wypłynąć. Może miał w niej plany na kolejne dni, lata nawet, emeryturę, której norny nie pozwoliłby mu dożyć bez względu na to, ile zarobiliby tej nocy okoliczni oszuści; może gdyby pozwolił mazi rozbryzgać się po podłodze, dostrzegłby miłość i tęsknotę brudzącą jego podeszwy. Przypominała błoto i krew jednocześnie – mokra, cuchnąca pozostałość kopanego własnoręcznie grobu i roztrzaskanego czoła. Przełknął głośno ślinę, dotknął czubkiem buta bladego, szorstkiego policzka, ale nie naciskał mocniej, nie pozwolił jego wnętrzu wypłynąć przez rozchylone w śmierci usta. Nie chciał widzieć ani jego planów, ani jego miłości – w zasadzie o wiele łatwiej żyło mu się, gdy nie myślał o nich w ogóle.
Bo gdy myślał (w te wieczory, kiedy nie mógł już kontrolować własnych instynktów, a smoła skapywała na górną wargę z nozdrzy jak świeża krew), przypominał sobie o całym tym robactwie, które w nim pełzało. Zamykał oczy i czuł każdy pancerz z osobna, każda lepką nogę, słyszał, jak trzeszczą w jego trzewiach, próbując wydostać się na zewnątrz. Były zawsze głośne i nigdy nie przestawały jeść – pożerały wszystko, co pożreć mogły, każdą miękką resztkę życia, która w nim pozostała; pożerały wszystkie te plany i wszystkie te miłości, pożerały poczucie winy i tęsknotę, której nie umiał nigdy nazwać, bo zapominał, z jakich liter składa się jej definicja. Zapominał rysów własnej matki i czasem krzyczał w ciemność jak rozżalone dziecko, gdy nie potrafił przypomnieć sobie kształtu jej nosa; zapominał głosu młodszej siostry i tego jak ciężka była jej głowa, gdy kładła ja na swoim ramieniu i powtarzał, że dadzą sobie radę. Nie dali, a on zapominał. Głosu Jana-Erika chroboczącego w jego uszach jak dwa ścierające się o siebie kamienie, szorstkiego wnętrza jego dłoni odbitego na chłopięcym karku jak ślady zębów warga, cierpkie słowa, których dźwięku nie umiał przywołać, bo blizny, które zostawiły bliższe były sercu niż skroniom. Zapominał. Psuł się tak, jak psują się pozostawione na słońcu ryby i dzieci, których nie kochają ich ojcowie. Było wszak łatwiej zapomnieć, nieważne jak bardzo bolała niepamięć – było łatwiej zapomnieć, niż żyć dzień w dzień z własnym truchłem uwieszonym na plecach. Było na świecie tak wiele rzeczy, które musiały umrzeć i o których należało zapomnieć – surowe dzieciństwa, martwe matki, ten słodki smak pierwszych dni nadmorskiego lata, gdy jagody można było jeść garściami; mężczyźni o pustych oczach, którzy nie mieli szansy się obronić. Ojciec kazał mu kiedyś zabić świniaka zbyt młodego, by jego śmierć warta była sensowne pieniądze. Niektóre rzeczy musiały umrzeć. Niektórzy ludzie skazani byli na śmierć, inni na zabijanie, a byli też tacy, których nigdy nie powinno być tu w ogóle.
A on wciąż był.
Powoli podniósł wzrok znów na zaostrzoną twarz swojego towarzysza i uśmiechnął się do niego tym samym słodkim uśmiechem lekkoducha, który nadal żył złośliwie pod jego językiem. Niszczył jego dzieło, bo w tym był najlepszy, w niszczeniu właśnie, i widział doskonale, iż tyczyło się to również Egona. Mógł uważać się za twórcę, mógł myśleć, że jego dzieła – nieważne czy z plam krwi, czy z powtarzanych w narkotykowych halucynacjach słów – żyły kilka chwil powołane na świat jego wolą, ale w finalnym rozrachunku i jemu pozostawała tylko destrukcja, tylko śmierci i kolejne gwałtowne końce. Pod tym niewygodnym, kwaśnym względem od zawsze przypominał mu Helgiego – niewiele starszego, niewiele głębiej przeżartego przez ulicę. Mieli w sobie ten sam odłamek szkła tkwiący uparcie w tkance nieopodal serca – zaostrzony w tym samym miejscu, w którym świat wydawać się mógł bardziej złożony, niż był w rzeczywistości. Pekka nigdy nie zdołał go pojąć, rozumiał jednak doskonale, iż zimny dreszcz biegnący wzdłuż jego kręgosłupa brał początek tam, gdzie kolejny raz dopadało go wspomnienie śmierci tego chłopaka, tego samego ciemnego zaułka, który pożarł jego ciało jednym szczęknięciem zębów. Uśmiechał się do Egona i czuł, że powinien go nienawidzić za ich podobieństwo – nieważne jak karykaturalne i sztuczne, było mu niezwykle nie na rękę.
– Spróbujemy w przyszłym tygodniu, co ty na to? W tej kamienicy jest więcej mieszkań, a na ulicy jest więcej kamienic. – Jego głos zabrzmiał kuriozalnie, jadowity syk schowany pod łagodnym, omdlewającym westchnieniem; truchło zwierzęcia ukryte w polnych kwiatach. – W końcu ci się uda. – Prychnął z rozbawieniem i na jeden moment zacisnął dłoń na ramieniu mężczyzny, wyczuwając ostre zakończenia kości pod warstwami zbyt cienkich ubrań i zbyt cienkiej skóry. Obaj byli dotknięci tym schorzeniem – zbyt cienką skórą, zbyt cienkim ubraniem, zbyt lekceważącym spojrzeniem przesuwającym się wzdłuż czyjejś tragedii. Przyglądał się palcom Egona, gdy te brudziły białe futro ich drugiej ofiary, tej która dawno już została oszukana, gdy powtarzano jej, iż ma jeszcze kilka żyć do wykorzystania. Kot był martwy w najbardziej sztywnym i sinym znaczeniu tego słowa, a Pekka teatrzyk jego końca obserwował tak, jakby rozgrywał wraz z przyjacielem wyjątkowo zabawny żart. Pozwolił sobie na kolejny przesadzony grymas wstrętu malujący się na twarzy. Dotykać śmierci było tym łatwiej, im częściej się przed nią uciekało – z każdą taką ucieczką rosło w nim przekonanie, iż nie ma w niej nic poważnego, nic tak wielkiego i nieskończonego, jak ludzie zwykli uważać. Bywała powolna i niedokładna, czasem zbyt pochopna w swoich ruchach. Mniej w niej było z boga, a więcej ze złośliwego komara.
– Odłóż swojego nowego przyjaciela, skarbie, bo jeszcze się czymś zarazisz – poinstruował go z wymuszoną dozą fałszywej troski iskrzącą się w głosie. Przez twarz przemknął wyraz zadowolenia, krótki lecz a tyle jaskrawy, że jego neonowa barwa odbiła się w mocnym, rozkazującym tonie, gdy wydawał kolejne polecenia. – Wsadź go do jakiejś szuflady i pomóż mi z gospodarzem. – Nachylił się nad ciałem, tak jakby chciał jednym ruchem zbadać jego ciężkość. – Wyjdziemy oknem w sypialni. – Ściszył głos i przez kilka sekund patrzył Egonowi prosto w oczy. – Trzeba będzie go pokroić i utopić w kanale.
Noc była ciemna, powietrze cuchnęło strachem, a kamienica zdawała się kurczyć w każdej swojej ścianie i każdym swoim suficie, tak jakby niedawno wzięła głęboki oddech i teraz nie była w stanie go wypuścić. Poszukiwała nadal tych dwóch cieni, które uciekały z jej ciała przez okno, niosąc za sobą czyjąś śmierć; poszukiwała ich tak, jak dzieci szukają pająków na ścianach, zawsze mniej szkodliwych w zasięgu ich wzroku niż pod łóżkiem.
Marie Nystrom zwykła mówić, że cierpienie pozostaje w miejscu, w którym się narodziło i być może dlatego mieszkanie pod numerem dwa długie lata pachnieć będzie naftaliną, a kot nigdy nie przestanie miauczeć. Znam zresztą kilka historii, które twierdzą, że przeżył – podobno kręci się po Przesmyku i pyta ulicznych złodziei o dwóch idiotów, którzy rozbili jego ulubiony wazon.
Pekka i Egon z tematu
Bo gdy myślał (w te wieczory, kiedy nie mógł już kontrolować własnych instynktów, a smoła skapywała na górną wargę z nozdrzy jak świeża krew), przypominał sobie o całym tym robactwie, które w nim pełzało. Zamykał oczy i czuł każdy pancerz z osobna, każda lepką nogę, słyszał, jak trzeszczą w jego trzewiach, próbując wydostać się na zewnątrz. Były zawsze głośne i nigdy nie przestawały jeść – pożerały wszystko, co pożreć mogły, każdą miękką resztkę życia, która w nim pozostała; pożerały wszystkie te plany i wszystkie te miłości, pożerały poczucie winy i tęsknotę, której nie umiał nigdy nazwać, bo zapominał, z jakich liter składa się jej definicja. Zapominał rysów własnej matki i czasem krzyczał w ciemność jak rozżalone dziecko, gdy nie potrafił przypomnieć sobie kształtu jej nosa; zapominał głosu młodszej siostry i tego jak ciężka była jej głowa, gdy kładła ja na swoim ramieniu i powtarzał, że dadzą sobie radę. Nie dali, a on zapominał. Głosu Jana-Erika chroboczącego w jego uszach jak dwa ścierające się o siebie kamienie, szorstkiego wnętrza jego dłoni odbitego na chłopięcym karku jak ślady zębów warga, cierpkie słowa, których dźwięku nie umiał przywołać, bo blizny, które zostawiły bliższe były sercu niż skroniom. Zapominał. Psuł się tak, jak psują się pozostawione na słońcu ryby i dzieci, których nie kochają ich ojcowie. Było wszak łatwiej zapomnieć, nieważne jak bardzo bolała niepamięć – było łatwiej zapomnieć, niż żyć dzień w dzień z własnym truchłem uwieszonym na plecach. Było na świecie tak wiele rzeczy, które musiały umrzeć i o których należało zapomnieć – surowe dzieciństwa, martwe matki, ten słodki smak pierwszych dni nadmorskiego lata, gdy jagody można było jeść garściami; mężczyźni o pustych oczach, którzy nie mieli szansy się obronić. Ojciec kazał mu kiedyś zabić świniaka zbyt młodego, by jego śmierć warta była sensowne pieniądze. Niektóre rzeczy musiały umrzeć. Niektórzy ludzie skazani byli na śmierć, inni na zabijanie, a byli też tacy, których nigdy nie powinno być tu w ogóle.
A on wciąż był.
Powoli podniósł wzrok znów na zaostrzoną twarz swojego towarzysza i uśmiechnął się do niego tym samym słodkim uśmiechem lekkoducha, który nadal żył złośliwie pod jego językiem. Niszczył jego dzieło, bo w tym był najlepszy, w niszczeniu właśnie, i widział doskonale, iż tyczyło się to również Egona. Mógł uważać się za twórcę, mógł myśleć, że jego dzieła – nieważne czy z plam krwi, czy z powtarzanych w narkotykowych halucynacjach słów – żyły kilka chwil powołane na świat jego wolą, ale w finalnym rozrachunku i jemu pozostawała tylko destrukcja, tylko śmierci i kolejne gwałtowne końce. Pod tym niewygodnym, kwaśnym względem od zawsze przypominał mu Helgiego – niewiele starszego, niewiele głębiej przeżartego przez ulicę. Mieli w sobie ten sam odłamek szkła tkwiący uparcie w tkance nieopodal serca – zaostrzony w tym samym miejscu, w którym świat wydawać się mógł bardziej złożony, niż był w rzeczywistości. Pekka nigdy nie zdołał go pojąć, rozumiał jednak doskonale, iż zimny dreszcz biegnący wzdłuż jego kręgosłupa brał początek tam, gdzie kolejny raz dopadało go wspomnienie śmierci tego chłopaka, tego samego ciemnego zaułka, który pożarł jego ciało jednym szczęknięciem zębów. Uśmiechał się do Egona i czuł, że powinien go nienawidzić za ich podobieństwo – nieważne jak karykaturalne i sztuczne, było mu niezwykle nie na rękę.
– Spróbujemy w przyszłym tygodniu, co ty na to? W tej kamienicy jest więcej mieszkań, a na ulicy jest więcej kamienic. – Jego głos zabrzmiał kuriozalnie, jadowity syk schowany pod łagodnym, omdlewającym westchnieniem; truchło zwierzęcia ukryte w polnych kwiatach. – W końcu ci się uda. – Prychnął z rozbawieniem i na jeden moment zacisnął dłoń na ramieniu mężczyzny, wyczuwając ostre zakończenia kości pod warstwami zbyt cienkich ubrań i zbyt cienkiej skóry. Obaj byli dotknięci tym schorzeniem – zbyt cienką skórą, zbyt cienkim ubraniem, zbyt lekceważącym spojrzeniem przesuwającym się wzdłuż czyjejś tragedii. Przyglądał się palcom Egona, gdy te brudziły białe futro ich drugiej ofiary, tej która dawno już została oszukana, gdy powtarzano jej, iż ma jeszcze kilka żyć do wykorzystania. Kot był martwy w najbardziej sztywnym i sinym znaczeniu tego słowa, a Pekka teatrzyk jego końca obserwował tak, jakby rozgrywał wraz z przyjacielem wyjątkowo zabawny żart. Pozwolił sobie na kolejny przesadzony grymas wstrętu malujący się na twarzy. Dotykać śmierci było tym łatwiej, im częściej się przed nią uciekało – z każdą taką ucieczką rosło w nim przekonanie, iż nie ma w niej nic poważnego, nic tak wielkiego i nieskończonego, jak ludzie zwykli uważać. Bywała powolna i niedokładna, czasem zbyt pochopna w swoich ruchach. Mniej w niej było z boga, a więcej ze złośliwego komara.
– Odłóż swojego nowego przyjaciela, skarbie, bo jeszcze się czymś zarazisz – poinstruował go z wymuszoną dozą fałszywej troski iskrzącą się w głosie. Przez twarz przemknął wyraz zadowolenia, krótki lecz a tyle jaskrawy, że jego neonowa barwa odbiła się w mocnym, rozkazującym tonie, gdy wydawał kolejne polecenia. – Wsadź go do jakiejś szuflady i pomóż mi z gospodarzem. – Nachylił się nad ciałem, tak jakby chciał jednym ruchem zbadać jego ciężkość. – Wyjdziemy oknem w sypialni. – Ściszył głos i przez kilka sekund patrzył Egonowi prosto w oczy. – Trzeba będzie go pokroić i utopić w kanale.
Noc była ciemna, powietrze cuchnęło strachem, a kamienica zdawała się kurczyć w każdej swojej ścianie i każdym swoim suficie, tak jakby niedawno wzięła głęboki oddech i teraz nie była w stanie go wypuścić. Poszukiwała nadal tych dwóch cieni, które uciekały z jej ciała przez okno, niosąc za sobą czyjąś śmierć; poszukiwała ich tak, jak dzieci szukają pająków na ścianach, zawsze mniej szkodliwych w zasięgu ich wzroku niż pod łóżkiem.
Marie Nystrom zwykła mówić, że cierpienie pozostaje w miejscu, w którym się narodziło i być może dlatego mieszkanie pod numerem dwa długie lata pachnieć będzie naftaliną, a kot nigdy nie przestanie miauczeć. Znam zresztą kilka historii, które twierdzą, że przeżył – podobno kręci się po Przesmyku i pyta ulicznych złodziei o dwóch idiotów, którzy rozbili jego ulubiony wazon.
Pekka i Egon z tematu